Jest to jedno z wyjątkowych pomieszczeń Hogwartu. Jeśli przyjdziesz tu zimą, możesz mieć... lato! Jego wyjątkowość polega na tym, że - używając odpowiedniego zaklęcia - można zmienić porę roku. Na ścianie, naprzeciw wejścia, wypisane są cztery czary, każdy dotyczący innej pory roku.
Ver factus - wiosna Aestate Fieri - lato Autumno Fieri - jesień Hieme Fieri – zima
Rzucone odpowiednio zaklęcie zmienią pogodę na charakterystyczną dla danej pory roku. Zimą może spaść śnieg, jesienią drzewa zgubią liście, wiosną zrobi się cieplej i zaczną kwitnąć kwiaty, a latem będzie upał. Oczywiście można też trafić na burze, zamiecie, deszcze, gradobicia... Wszystko zależy od szczęścia! Warto jednak spróbować, jeśli z utęsknieniem czeka się na ulubioną ćwiartkę roku.
Ślizgonka zaczęła z siebie zrzucać poszczególne ubrania, i już chciała wskakiwać do wody, gdy usłyszała czyjś głos. Odruchowo spojrzała w dół, na swoje ciało, żeby się upewnić, że nic się jej nie zsunęło. Zaczęła wypatrywać osoby, której głos mogła słyszeć, aż kogoś zauważyła. Ciemny odcień skóry, czapa na głowie, no nie, to przecież musiał być Shakur. - Tu jesteśmy! Choooodź! - Odpowiedziała mu również wołając i machając, przy okazji zastanawiając się, czy chłopak jest już na klepie. Ukucnęła przy jeziorku, patrząc na Sketcha, którego skóra przez wodę wyglądała dosyć ponętnie. Bum, przeniosła spojrzenie na wodospadzik. Jak to fajnie by było skoczyć z samej góry do wody. - Zaraz do ciebie wskoczę, niech tylko Shakur dojdzie. - Zauważyła jego minę. - Przedstawię ci go, jak dojdzie. - Cmoknęła, uderzając językiem o podniebienie. Ona również nie zauważyła żadnej tabliczki z uwagą. Oj, niedobrze.
Sketchy nadal podniecał się orzeźwiającą kąpielą. Zanurzył sie powtórnie pod wodę i wypłynął z pełnymi rękoma kamieni. -A masz ! Shakur ? kto to, ha tez Ślizgon ? O boże, wy Ślizgoni- za prychał chłopak obrzucając Davis kamieniami. Nie szło mu to najlepiej, bo cela miał.Hmmm...oo, tak będzie łagodnie. Ma kiepskiego cela. łatwiej by było, jak by cel był grubszy, a niestety jest chudziutki, i Sketch miał teraz powody do smutku.
Shakur to mój kuzyn, i niestety nie jest ze Slytherinu, tylko z Gryffindoru. Gryfoni są dziwni. W sumie on też normalny nie jest. - Skwitowała dziewczyna, przy okazji unikając jakiegoś małego kamyka. - Eyyy, jeszcze mnie uderzysz i co będzie? Zrobiła smutną minkę, by po chwili zrezygnować z czekania na Smitha, i wskoczyć do wody. Zanurkowała i chwyciła chłopaka za nogę ciągnąć go na dół. Pod taflą wody otworzyła oczy, spojrzała na Sketcha, a z jej ust zaczęły wypływać bąbelki, jakby coś mówiła. Odpłynęła w tył, ku wodospadowi machając na chłopaka ręką, dalej pod wodą. Tak by go przywołać. Nie spodziewała się tego co nastąpiło. Gdy zbliżyła się do ściany, jakiś głaz osunął się i akurat, gdy wypływała na powierzchnie zaczął spadać. Trzask! Dostała nim w głowę i straciła przytomność, upadając na dno. Jak padnie to wypłynie na powietrze, może powinni poczekać? Jakby nie miało, to w pewnym sensie miała szczęście. Głaz nie był ostry, więc nie rozciął jej głowy.
Sketch zafascynowany zachowaniem Angie, popłynął nurkując za nią. -Jednak weszła do wody ! O tak, nie rzuca słów na wiatr ach.- pomyślał Chłopak. -Co się stało z Angie?(Gul Gul Gul) Bawi się w chowanego ? Ha, ale ona jest cudowna. - próbował wykrztusić z siebie słowa, ale w porę sobie przypomniał ze jest pod woda. Głupi Shewring. Sketchy zauważył ze Davis opada swobodnie na samo dno. Może sie zakrztusiła? A może szok termiczny? Bo na zewnątrz było naprawdę gorąco. Chwycił dziewczynę pod pachy, wypływając z nią nad tafle wody. Tyle dobrze ze musiał ja pod wodą podnosić, bo nie czuł tego okropnego ciężaru. Gdy wypłynęli na powierzchnie Shewring wrzucił panienkę na trawę koło jeziorka, i sam z niego wyskoczył. Podłożył jej pod głowę swoją koszulkę. Jakiż on dobry. Szturchał Angie i lekko poklepywał ja po twarzy, ale było zero reakcji z jej strony. -Kurwa, co się jej stało? Gdy Sketchy wyczuł tętno koleżanki od razu poczuł się lepiej, lecz nadal był to koszmar. Angie leżała kolo niego nie przytomna! Chłopak szybkim krokiem poszedł po ubrania Ślizgonki.Ubrał ja, ale w niektórych miejscach trochę ubrania prze świtały. W końcu była mokra.Dopiero co wyciągnął ja Krukon z wody. Brunet założył spodnie i buty. Zapomniał o skarpetkach i koszulce. Specjalnie czy naprawdę był, aż tak przerażony?. Wziął Angie na ręce i pobiegł w stronę drzwi. Tak się mu wydawało ze w tamta stronę są drzwi, ponieważ stamtąd darzył Shakur. -Ale masz oczka kolego. Może trochę mniej ćpania ? Co? Pomożesz swojej kuzynce czy złapałeś zawiasa? - rzekł lekko oburzonym głosem Sherwing. Gdy dotarł do drzwi przypomniał sobie o swojej bluzie, ze ja tu zostawił rozglądnął sie wokoło i zauważył bluzę. Ale była to bluza Davis. Zarzucił na siebie i wybiegł. -Czemu ona jest fioletowa? - zapytał sam siebie Sketchy. Szkoda ze chłopak nie zna jeszcze tak dobrze zamku. Przez to długo biegał po schodach i rożnych korytarzach wołając: -Pomocy ! Pomocy ! Aż w końcu natknął się na osobę która mu pomogła. Sketchy był bardzo przestraszony całą to sytuacja, ale również zainteresowany osoba która mu pomogła.
Ktoś mnie pokochał, świat nagle zawirował, bo ktoś mnie pokochał na dobre i złe. Bezchmurne niebo znów mam nad głową, bo ktoś pokochał mnie. Ktos mnie poko... Nie, chwila. Nie mamy wcale bezchmurnego nieba nad głową. Znaczy przynajmniej na czaro, co jest smutne biorąc pod uwagę pogodę za oknem. No, ale dobra. To jest już magia świąt i szczyt wszystkiego, prawda? Of kors. Właściwie co ja tu robie jak taka pogoda za oknem, jejku. Ale nie no, dobra. Nie wolno się szlajać pół życia trzeba sobie raz na jakiś czas zrobić przerwę od wszystkiego i ponerdzić na czaro. Także tego. Wróćmy do Gilbert i poświęćmy się temu kochaneczkowi, który miał od dłuższego czasu taki świetny humor, że się bardziej nie da. Rzygał tęczą, roznosiło go ADHD i niektórzy spekulowali, że ciągle chodzi na haju albo po prostu pojebany. Ktoś romantyczny mógłby rzec, że owszem, jest kompletnie zaćpany miłością. Ale to nie brzmi Gilbertowsko mimo, że nie mija się z prawdą. Oczywiście, że bardzo się cieszył, że mu tak dobrze zaczęło układać się z Szarlotką i w ogóle będą żyli krótko, ale szczęśliwie. A z drugiej strony, szła wiosna i lato i wszystko na raz, a on zdecydowanie za tym przepadał. Poza tym tak dawno nie widział Courtney Anderson, Chiary A. Morello i Andrzeja Canavan, że no jak on miał się nie cieszyć? Ah, taki żarcik. Przecież on ich wszystkich tak uwielbiał. Łącznie z puchonem, którego nie znał, ale to ni nie szkodzi, jak tu takiego nie lubić. Ogólnie, wszystko układało się po jego myśli i nawet do głowy nie przychodziło mu, że skoro tak to niedługo wszystko zacznie się pierdolić. Trzeba się cieszyć dniem. Zdecydowanie gorzej było z jego cierpliwością. Jasny szlag go trafiał kiedy przyglądał się pogodzie na błoniach. Tak bardzo chciały się powylegiwać na świeżym powietrzu i w ogóle żeby było tak pięknie. A ciągle było... niepięknie! Jasny szlag go w kocu trafił. Pewnym krokiem ruszył z lochów prosto na błonia. ma wyjebane. Chce odpoczywać to będzie i koniec. I nic go nie powstrzyma. I już miał łapkę na drzwiach kiedy doznał olśnienia. Przecież Hogwart mu pomoże, jak zawsze! Nic tylko hasać na czwarte piętro, wparować do środka, machnąc różdżką z dzikim wrzaskiem na ustach - Ver factus - I cieszyć się wiosną. Ehh, jak miło. Oczka mu się świeciły jak obsypane brokatem kiedy patrzył jak robi się zielono, jak świeci słoneczko, jak temperatura wędruje powyżej dwudziestu stopni. Nic dziwnego, że walnął się na trawkę tak jak stał, ułożył wygodnie podkładając łapki pod głowę i nawet nie zwrócił uwagi na pojedynczą kroplę, która skapnęła mu na nos. Chyba? Aj, nieważne. Nic mu nie zepsuje kaprysu i koniec kropka. Brakowało tylko ćwierkania ptaszków, ale i z tym sobie poradzi. Cóż mu pozostało? Śpiewać! A z jego głosem na pewno nie było aż tak źle. Cóż takiego sobie nucił? A, ciekawostka techniczna. Nic z jego ulubionych zespołów. Szedł ostro najnowszy kawałek Crucio. Aż przypomina się bal, z którego sam nie pamiętam nic oprócz tego, że Gilbert był za niego przebrany, aaawww. Wzruszmy się.
Oj no popatrz! W końcu ci odpisuję. Bądź dumny! Albo nie… ja będę! Pff… już jestem właściwie. Nie wiem, czy wiesz, ale długie posty mnie przerażają i muszę się na nie mentalnie przygotować. Także tyle w gwoli wstępu. Wracamy. A jeszcze tak btw. nie napalaj się na szybkie odpisywanie. Znasz mnie. Hehe. Także ty też nie musisz się spieszyć! Frederick chciałby być taki szczęśliwy i kochany jak Gilbert. Naprawdę zazdrościł chłopakowi, że mu się udało, a on nadal tkwił w czarnej dupie, zakochany w dziewczynie, która jest nie wiadomo gdzie, z nie wiadomo kim i nie wiadomo co robi. Dlaczego to nie mogło być takie proste, jak u Ślizgona? Dlaczego złym ludziom tak wszystko wychodzi, a ci grzeczni i uczynni nic od życia nie dostają? To trochę niesprawiedliwe, nieprawdaż? Nie, żeby się nad sobą użalał, ale jemu też się coś od życia należało. Ostatnio chodził po szkole smętny w trzy i jakiś taki przygaszony. Nigdzie nie było Sety, nigdzie nie było… no właśnie… JEJ. Czyżby plotki o jej rzekomym powrocie były tylko nic nieznaczącymi i niczym niepopartymi bajeczkami? A taką miał nadzieję, że mu wszystko wyjaśni! Że poświęci minutę czy dwie i opowie, dlaczego go zostawiła i co takiego zrobił źle. Ale to widocznie było za dużo. W głowie układał mu się niesamowicie (nie)kreatywny pomysł na dzisiejszy dzień. A mianowicie… miał ochotę na odrobinę śniegu. No wiecie, zbliża się lato, które swoją drogą wręcz ubóstwia, ale już tęskni się za zimą. Za chłodnym, białym puchem otulającym wszystko dookoła. O tej niesamowitej atmosferze, o bitwach na śnieżki i lepieniu bałwanów. Rude włosy tak ślicznie wyglądają na śniegu… Ruszył więc w kierunku Pokoju Czterech Pór Roku, by tam zaznać trochę chłodu. Wszedł do środka, przekonany że będzie mógł cieszyć się tylko i wyłącznie swoim towarzystwem a… spotkał go zawód. Przeogromny! Niedane mu było pobyć trochę samemu. Spojrzał spode łba na osobę leżącą na zielonej trawie wśród iście wiosennego krajobrazu. I to nie jakąś tam osobę, tylko samego Gilberta Slone, który jeszcze kiedyś tkwił głęboko po czarnej stronie mocy, a teraz… był zadziwiająco wierny swojej narzeczonej, a Fredsowej przyjaciółce. Gdyby było inaczej, jego buźka wyglądałaby trochę inaczej, ale to już tylko taki szczegół. Stanął w drzwiach, przyglądając się intruzowi i wyciągnąwszy różdżkę, wyszeptał cichutkie „Hieme Fieri”. UPS. Teraz na Gilowy nos spadały nie pojedyncze krople, ale wielkie płaty zimnego śniegu. Jak gdyby nigdy nic, podszedł do studenta i usiadł się koło niego z niewinnym uśmiechem, wcześniej schowawszy różdżkę do bezpiecznej kieszeni. - Witaj, stary druhu. Piękna pogoda, prawda? Jak tam Szarlotka? Kiedy ślub? Będę świadkiem? – Oparł się o ścianę i zaczął formować w dłoniach śnieżkę, patrząc nadal uważnie na Slone i śledząc każdy jego ruch. Tak na wszelki wypadek! Jakby mu się coś nie spodobało. FUCK YEAH, PRZEBRNĘŁAM.
Ja oczywiście odpisuje wcześniej, bo nie lubie jak coś tak wisi bez celu zamiast prężnie działać. Błagam cie, nie kojarz od razu. Zresztą, nieważne. Jeśli nie zadowalają cie wielkie długości postaramy się o coś krótszego. Rany, czemu zawsze po tekście bez skojarzeń człowiek od razu ma sprośne myśli? Mam wrażenie, że powinienem zakończyć ten wstęp. Także tego. No taki, źli chłopcy zawsze wygrywają. W pewnym sensie. No, złych chłopców się kocha, a za tych dobrych wychodzi. Zawsze to jakieś pociszenie dla krukona, znajdzie kobiete swojego życia. Nie znaczy to, że go nie zdradzi kiedy on będzie w delegacji. Zdradzi choćby z kimś takim jak Gilbert. Wieczorna fantazja, dawna miłość, przypadkowy facet. Jak zwał tak zwał. Ale przynajmniej żona Fredzia nie zostawi, bo przecież to on będzie jej w stanie zapewnić spokojnie i wesołe życie pełne opiekuńczości, dzieci i dostatku. Slone zostanie na zawsze samotnikiem, forever alone. No nie ukrywajmy, nikt nie dawał szans ludziom takim jak Szarlotka. Wszyscy obstawiali jak szybko pożegna ten świat, dawali im co najwyżej kilka miesięcy. Ciekawe ile dają jej, prawda? Chociaż ostatnio się ograniczała, co tak cieszyło ślizgona. Ma serduszko wbrew pozorom, zostałoby złamane gdyby nagle jej zabrakło. Nie no, wchodzimy w złą sferę, naprawdę. Miłości nie ma i wszyscy jesteśmy forever alone. Ble. Wiosna jest. Co tam, że mam za oknem trzynaście stopni i chyba zanosi się na deszcz. To był maj. Pachniała Saska Kępa Szalonym zielonym bzem... Wszyscy kochamy Marylcie. Slone był kompletnie zajęty sobą. Mimo nucenia już biedaczysko przysypiał i na pewno na tym spędziłby cały dzisiejszy dzień gdyby nie obudziło go... No właśnie. Co to było do cholery? Jakaś zimna maź wpełzła mu pod koszulkę i podrażniła tuż nad spodniami gdzie najwyraźniej zrobiła się minimalna szparka spowodowana podsunięciem koszulki. Jednym słowem, szok termiczny. Dobra, dwoma. Poderwał się z ziemi jak oparzony. Jak schłodzony. Jak... nieważne. Prawie zamordował wzrokiem winowajce kiedy ogarnął kto to taki. - Fredster! Była piękna. Ślub? No błagam cie, czy jeszcze ktoś o nim nie wie? I właśnie przekreśliłeś swoje szanse na bycie świadkiem. Zresztą, musiałbyś przyjść z osobą towarzyszącą. Szarlotka pewnie wybierze tą RUDĄ MAŁPKE (he he he. od autora) Anderson. A tej może uda się zaciągnąć Borisa. Więc nici ze swatania - No tak, nie mógłby psuć tej sielanki. Wiadomo jak to jest. Albo oboje świadkowie mają kogoś albo się ich swata na weselu, ci są ze sobą przez tydzień, a potem mają się dość. Cóż. Nie Gilberta wina, że gupia Kortni ma Borysa, a gupi Fred jest forever alone. A zresztą, co on się tam przejmuje nim. Ważniejsze rzeczy miał do roboty. Jak z pomocą słów Ver factus i swojej różdżki wywołanie wiosny. Ponownie - No, chyba że ja o czymś nie wiem - Skoro był do tylu z ploteczkami może już go ominęło wesele kumpla? Oj, byłaby szkoda. Wesele przy herbacie i herbatnikach byłoby niezapomniane. Niestety
A skąd przypuszczenie, że będę coś z czymś kojarzyć i to jeszcze w taki sposób, o którym ty myślisz? Przecież jestem grzeczną dziewczynką, nie miewam skojarzeń. Poza momentami, w których je jednakowoż miewam, ale to się nie liczy i najczęściej jest podsuwane. I srsly? Krótszy? Chyba coś ci nie wyszło, mój drogi panie! Nie nazwałabym tego posta krótszym, co więcej – powiedziałabym nawet, że jest dłuższy! No, ale wybaczę ci tym razem. Ale komentarze o dwuznaczności sobie daruj, bo nie mogę się skupić na tekście. O ile ta kobieta nie upatrzy sobie jakiegoś mniej grzecznego chłopca, którego pokocha i co prawda wyjdzie za Fredsa, ale będzie go zdradzać i oszukiwać, co zresztą powiedziałeś. Chyba by tego nie przeżył, naprawdę. Biedaczek wierzy w miłość, wierność, uczciwość małżeńską i w ogóle we wszystko, co wypisują w gazetach i książkach. Nieważne, że wysoce nieprawdopodobnym jest, by dla miłości swojego życia być również miłością for ever. Nieważne, że któreś z nich na pewno zdradzi tego drugiego i że raczej będzie to wybranka jego serca, niźli on. Ważne, żeby po prostu kochać. A to Bóg na pewno zauważy i w niebie da mu szczęście, o. Może będzie aniołkiem? Albo może amorkiem nawet? Będzie wbijał miłosne strzały w ludzkie zadki i wywoływał chaos większy niż gołoledź w Californii (ach, ta geografia!). Em, on Szarlotce dawał bardzo wiele lat! Była młoda, nieważne że ćpała. Wierzył zawzięcie, że kiedyś się opamięta i przestanie albo chociaż ograniczy. I proszę, pojawił się taki Gilbert i sprawił, że Szarlotkowe serce samo dostarczało jej jedynego bezpiecznego narkotyku, jakim była miłość! Och, jak romantycznie. Rzygajmy tęczą! A żeby nie było za miło - słoneczko świeci, wszyscy umrzemy, jak mawia moja przyjaciółka. Muzykalny jakiś się ostatnio zrobiłeś! Jestem pozytywnie zaskoczona i jakby… dumna. Slone zawsze był zajęty sobą. No chyba, że był z CDLB, wtedy jeszcze jako tako zwracał uwagę na jej potrzeby. Ale przecież Ślizgon był egoistą, nie ukrywajmy tego przed światem! Spać? Nie ma tak dobrze! Chociaż on też nie pogardziłby krótką drzemką. Sen dobry na wszystko: zdrowa cera, włosy, paznokcie i wszystko inne. No chyba, że poryło mi się z rybą… to przepraszam. Freddiemu bardzo chciało się śmiać. Przede wszystkim z reakcji Gilberta, trochę też dlatego, że naprawdę lubił zimę i cieszył się jak dziecko na każdy płatek śniegu. - Masz rację, była piękna. Teraz jest przepiękna, wymarzona, ulubiona. Nie sądzę, wszyscy o tym mówią. Ale w końcu nie dziw… szkolny Casanova został ujarzmiony! Osobę towarzyszącą sobie załatwię, spokojnie. Nie jestem aż takim noł fajfem, żeby nie mieć, kogo zabrać. – No dobra, nie miał. Ale cicho. Slone nie musi o tym wiedzieć. Ewentualnie zaciągnie tam Colset albo może Maddie… się zobaczy. Coś jednakowoż na pewno wymyśli! – O ile się nie mylę, Anderson wyjechała z Borisem w sina dal na swoim jednorożcu. Nie wiadomo, kiedy wrócą. O ile w ogóle. No nie! Zniszczył tak cudowną atmosferę. Freddie skrzywił się na widok topniejącego śniegu i spojrzał na Ślizgona spode łba. Pf, co on sobie myśli?! Doprawdy, bezczelność! - Nie wiem, czy nie wiesz. Może wiesz, ale nie zdajesz sobie z tego sprawy. Ale jeśli jednak nie wiesz, to ode mnie się tego nie dowiesz. Przykro mi.
Oj przestań, to byłoby naprawdę zabawne. Taki Fredzio, dobry mąż i ojciec. Czy on umie gotować? Hm. Na pewno umie i lubi, ma w sobie takiego misia domowego. Nie psuj mi więc koncepcji, ma kulinarny talent. Gotowałby żonie obiadki i wracał szybciej z pracy chcąc jej zrobić niespodziankę i kolacje na ich prawie okrągłą rocznice (473 dni razem!). Stara się, normalnie jajka w koszulkach (źle jest słuchać M jak Miłość lecącego wieczorami za ścianą) i chce być bardzo romantyczny. Na koniec wpada na pomysł by z tacą pełną jedzenia położyć się w łóżku. Nago, koniecznie. Przy przyciemnionym świetle, w płatkach róż zasłaniających strategiczne punkty. Już się chce rozbierać, już się cieszy, a tu żona w łóźku i hałasy w szafie. Ale przecież Fredzio ją kocha! Pozwala wyjść kochankowi, bed bojowi w stylu Gilberta, z szafy i proponuje mu owe jajka w koszulkach i żeby swoje jajka też w jakąś koszulkę ubrał. I wraca do kuchni by odrabiać z dziećmi lekcje czy uczyć je astronomii. Czyż to nie idealny scenariusz? Źle jest odejść od komputera w trakcie czytania postu i wrócić by w oczy rzuciło się zdanie Em, on Szarlotce dawał bardzo wiele lat! . Powiedziałbym, że z dupy wzięte, ale to pogorszy sytuacje. No, nieważne. Zostańmy przy rzyganiu tęczą. Bo Szarlotka po prostu postanowiła zaryzykować. Każda kobieta byłaby szczęśliwa przy paniczu Slone, ale boją się nim narkotyzować. W ogóle nie wiedział czemu. A teraz jego wybranka ćpie go równo, he he. I jest bardzo szczęśliwa. Powiedziałbym, że gdyby kobiety były odważniejsze to Gilbert już dawno byłby zajęty, ale załóżmy jednak, że to Szarlotka od zawsze mu była pisania, to ta jedyna i tego typu głupoty. Myśle, że pomylenie właściwości spania z rybą jest niezwykle fascynujące. Ale spokojnie, to się leczy. - No właśnie nie wiem czynie jesteś aż taki hipster i noł lajf. Ale znajdź sobie jakąś fajną dupe, nie wpuszczam nikogo kto jest brzydki albo nie kupi nam drogiego prezentu - Musiał go przecież ostrzec żeby biedak sie nie załamał tuż przed wejściem na ceremonie. A selekcja będzie wyjątkowo ostra. Okiem Gilberta to ho ho. Ale az to jaka elita będzie na melanżu. Ah, wszystko zapowiada się tak pięknie i epicko. - Anderson wyjechała? Oh, to jednak będzie najpiękniejszy dzień w moim życiu! Chodź tu Fredster, stary druhu - Rozradowany Gilbert od razu zaczął się uśmiechać pokazując piękne ząbki, wziął Krukona w objęcia przyciskając go mocno do torsu i klepiąc go pleckach. Ah, jak się cieszył. Wybacz, nie mogłem się powstrzymać. - Zgubiłem się przy "czy". Mi się możesz zwierzyć, powiem ci jak się trzeba zabezpieczyć za pierwszym razem i w ogóle - Kiedy Slone się już od niego odkleił począł przyglądać mu się uważnie, choć nadal z pewnym rozbawieniem. Dźgnął go nawet między żebra, dla zachęty.
Dominic szedł zdecydowanym krokiem. Wszystko było (prawie) gotowe Wszedł do pokoju i rozejrzał się dookoła. Było pusto. - Aestate Fieri - Po chwili pokój zamienił się w przepiękny park. Dominic stał po środku pięknej kwiecistej łąki. Miał mało czasu, nim przyjdzie dziewczyna, więc zabrał się do pracy. Rozłożył wielki koc na środku polany i zaczął przywoływać następne rzeczy. Najgorzej było z fortepianem, a to przecież była najważniejsza sprawa! Mimo wszystko, jednak się udało. Dominic rozejrzał się dookoła oceniając sytuacje. Wielki koc był na ziemi zaś na, nim leżały talerze, garnki ze spaghetti, przeróżne owoce, a było ich naprawdę mnóstwo! Było też wiele innych smakołyków, jednak nie było ani trochę słodyczy. Były różne napoje. Najważniejsze było, jednak to , że na dziewczynę czekały Lilie oraz irysy. Od taki mały prezencik. Pewnie zastanawiacie się, z jakiej okazji, to wszystko? Wyjaśni się w swoim czasie. Dominik ubrany w spodnie ze sztruksu oraz białą koszulę z podciągniętymi rękawami usiadł przy fortepianie. Nie miał na sobie ani butów ani skarpetek. Taki mały bunt, a co! Z początku dotykał klawiszy, jednak już po chwili zaczęła z fortepianu płynąć piękna lecz smutna melodia. Jakoś trzeba było zabić czas, nim przyjdzie dziewczyna prawda?
Gdy Puchonka dostała list była nieziemsko zdziwiona. Myślała, ze nie chciał się z nią już nigdy widzieć… a jednak… Siedząc w pokoju wspólnym spojrzała na przytulające się do siebie dwa kotki. Jej Księżniczka wraz z Neko widocznie przypadli sobie do gustu… Nie chciała im przerywać tak więc wymknęła się zostawiając kotki w pokoju. To jej pierwszy raz kiedy dziewczyna będzie szła bez swojej kochanej Księżniczki. No cóż, zawsze musi być ten pierwszy raz. Tak więc ruszyła w stronę pokoju czterech pór roku. O dziwo szybko doszła. Uchyliła drzwi i spojrzała na Dominic’a z delikatnym uśmiechem. Zamknęła za sobą drzwi nieśmiało i nieziemsko cicho wsłuchując się w nuty, które wydobywały się z fortepianu. Kirei. Powiedziała do siebie w swoim języku, co oznaczało piękne. Nie ruszała się nie chcąc mu przerywać. Miała nadzieję, że chłopak sam się zorientuje, że już przyszła.
Kiedy skończył grać wpatrywał się jeszcze przez moment w klawisze. Dopiero po dłuższej chwili zorientował się, że żółtaczka już tu jest. Obrócił się ku niej i spojrzał na nią. - Przygotowałem dla ciebie mały piknik. – Powiedział przenosząc swoje spojrzenie na koc, jednak nadal nie wstając. Przez chwilę zastanawiał się, co powinien powiedzieć. Z jednej strony nie mógł dać do zrozumienia, że ich pocałunek był bezwartościowy. Bo tak nie było. Przynajmniej dla niego. Z drugiej, jednak strony dobrze wiedział, że ktoś taki jak ona nie będzie z kimś takim jak on. Więc nie ma sobie, co robić nieistniejącej nadziei. - Tak jak napisałem w liście chciałbym ci coś zaprezentować. Coś, co stworzyłaś. Jednak, nim do tego przejdziemy wydaje mi się, że powinniśmy porozmawiać. – Mówił spokojnie. Ważył każde słowo. Nie mówił zgrzytliwie, czy też obelżywie. Nie ignorował dziewczyny. Zachowywał się, inaczej. Tylko dla niej i tylko dziś. Naprawdę postanowił że dzisiaj będzie się hamować jak tylko będzie mógł. Swoją drogą, daje teraz doskonały przykład tego że może się zmienić, jeśli chce. Może tylko musi mieć osobę, dla której ta przemiana była, by ważna? Musi mieć dla kogo się zmienić, a, jednak nie ma. Szkoda. Zresztą nie ważne. - Po pierwsze nie miałem pojęcia, że ten kot cię nie skrzywdzi. Teraz wiem, że on czyhał na mnie tylko ciekawe, czemu. Po drugie to , co się wydarzyło… Sądzę że będzie najlepiej jak o tym zapomnimy. Jak skończysz swoją beznadziejną misję pod tytułem „Ratowanie Dominica” To nam obojgu nie przysłuży. Sama widzisz, do czego, to prowadzi i sama dobrze wiesz, że to nie jest dla nas dobre. – Mówił cichym szeptem jak, by sam wątpił w swoje słowa. Jednak starał się mówić zdecydowanie. - Głodna? – Zapytał jak, gdyby nigdy nic. Wstał z krzesła i przekulał do koca, gdzie usiadł. Wziął do ręki dwa kwiaty wcześniej przygotowane dla dziewczyny. Przez chwilę obracał je w dłoni, by po chwili wstać i przekuleć do niej. Chodzenie bez laski sprawiało mu ogromny ból i trudności, bo nie miał, na czym się wesprzeć no, ale! - W ramach podziękowań, za to, co stworzyłaś. – Powiedział dając jej kwiaty i patrząc na nią uważnie. Zachowywał ostrożną odległość, by znowu nie stało się to samo, co wcześniej.
Angie stała z zamkniętymi oczami, dopiero kiedy usłyszała jego głos uchyliła powieki i uśmiechnęła się delikatnie. Zrobiła kilka kroków w stronę chłopaka i spoglądała na niego z uśmiechem. Zanim usiadła wysłuchała go do końca. Wpatrywała się w niego słuchając go. Zaśmiała się pod nosem kiedy zaczął się tłumaczyć. - Neko-chan… to kot od mojego kolegi. Myślał, że jestem w niebezpieczeństwie… tak jak i ty… Oboje chcieliście mnie obronić. Nie mam wam to za złe… Kiedy kontynuował zaśmiała się pod nosem i usiadła na kocyk spoglądając na niego z delikatnym uśmiechem. - Troszeczkę – powiedziała spoglądając na kwiaty. Kiedy zostały jej wręczone odebrała je i powąchała zachwycając się ich zapachem. - Dziękuje… ale ja nawet nie wiem co stworzyłam… - wydukała niepewnie na niego spoglądając.
Dominic ponownie położył się na kocu i wziął do ręki jabłko. Zaczął się, nim bawić obserwując dziewczynę. Zręcznie ominęła temat, na, który najwyraźniej nie chciała rozmawiać. Może tak jest lepiej? - Proszę częstuj się. To wszystko jest dla ciebie. – Powiedział spokojnie podrzucając jabłko. Czy właśnie tak teraz będą wyglądały ich relacje? Takie oschłe i nijakie? Właśnie na coś takiego się zanosi. Ale to dobrze. Dziewczyna nie powinna przebywać w towarzystwie Dominica a on nie powinien starać się zmieniać, by móc z nią normalnie porozmawiać. Zresztą nawet to mu nie wychodzi jak widać. - Niedługo się przekonasz. – Powiedział puszczając do niej perskie oczko. Przez chwilę Dominic nic nie mówił. Przyglądał się dziewczynie w milczeniu. - Dlaczego tak bardzo starałaś się mi pomóc? Dlaczego uznałaś że tej pomocy potrzebuję? Może nie byłem szczęśliwy, ale byłem ustabilizowany. Teraz już sam nie wiem jak jest. Nie myśl, że to twoja wina. Obudziłaś w we mnie myśli, które powinny przepaść już dawno temu. – „I nie umiem sobie z tym poradzić” Dodał w myślach jednak nic nie powiedział. Naprawdę chciał wiedzieć, dlaczego tak bardzo dziewczynie zależało na pomocy. Dlaczego akurat on? W Hogwarcie jest wiele nieszczęśliwych osób. Czy dla tego, że on kuleje? Bo jest kaleką? A może chciała zobaczyć czy do takiego dupka jak on jest jakaś droga dostępu, by do niego dotrzeć i wstrząsnąć gwałtownie jego światem. Zburzyć wszystko , co zbudował. Całą tą fatamorganę, jaką się otaczał. Zobaczyć, jaki jest świat, w którym żyje. A tam jedynie pustka czekająca na kogoś, kto postawi pierwsze drzewo.
Dziewczyna wpatrywała się w niego kątem oka. Gdyby powiedział coś głupiego na pewno wzięłaby garnek ze spaghetti i wylała mu cały na głowę. No cóż, właśnie takie wyobrażenia pojawiały się w jej malutkiej i mądrej główce. Nie odpowiadała na nic. Słuchała go do końca, a z każdym jego słowem na jej twarzyczce pojawiał się delikatny uśmiech. Kiedy skończył dziewczyna stanęła na czworaka i poraczkowała do niego jak kotek na ‘łapkach’. Kiedy już siedziała przed nic spojrzała mu prosto w oczy. Chwila nieuwagi chłopaka, a jej twarzy była już niesamowicie blisko, a raczej już stykała się z jego skórą. Jej malinowe usteczka leżały na jego policzku, jednak nie długo. Odsunęła się po chwili i wstała podchodząc do fortepianu. - Dlaczego to wszystko zrobiłam – spytała samą siebie zamykając oczy. Usiadła przy instrumencie i nacisnęła dwa przypadkowe klawisze – jesteś wyjątkowy… sam o tym nie wiesz – powiedziała spoglądając ponownie na chłopaka. Położyła dłonie na instrumencie i zaczęła grać. Jest to jedyna melodia, jaką potrafiła. Była dla niej wyjątkowa. Nauczył ją grać jej dziadek… Ale nawet jeżeli tylko to potrafiła, to nie grała jej idealnie. Słychać było dużo pomyłek. Podczas grania mówiła wystarczająco głośno, by chłopak ją usłyszał – dla mnie… jesteś jak ta melodia… może nie jest idealna, nie dopracowana i posiada dużo niedoskonałych części. Jednak… jest piękna… cudowna… sprawia, że serce bije szybciej – wydukała kładąc dłoń na klatce piersiowej – jeżeli uda mi się nad nią popracować… to uda mi się doprowadzić ją do perfekcji… tak jak i ty… chcę ci pomóc… zobaczyć piękno tej melodii… chcę żebyś zobaczył piękno siebie.
Dominik bawił się jabłkiem obserwując i słuchając dziewczynę bardzo uważnie. Odłożył jabłko i bez słowa wraz z nią zagrał jej melodie tak, by brzmiała ona idealnie. Ich palce przeplatały się w szalonym tańcu pomiędzy klawiszami. - Perfekcja… - Szepnął po chwili patrząc się na klawisze. – Lepiej do niej nie dochodzić. Póki jej nie masz ciągle do niej dążysz. Masz cel w życiu. Jednak, kiedy do niej dojdziesz pozostawiasz ją. Kiedy dojdziesz do perfekcji w tym utworze pozostawisz go. Tylko czasami do niego powrócisz jak do jakieś starej zabawki. Twoje myśli i starania skupią się na innym utworze. Tak samo będzie z zemną. Kiedy osiągniesz swój cel pozostawisz mnie i znajdziesz sobie inną kaleką duszę, której zapragniesz pomóc. A mi pozostawisz pustkę i tęsknotę. – Powiedział Dominic szeptem cały czas nie patrząc na dziewczynę. Ręką dotknął policzka, gdzie go pocałowała. W, tedy.. W tym krótkim momencie chciał ją przygarnąć do siebie i pocałować raz jeszcze. To chore. - To nie ja jestem wyjątkowy. To moje kalectwo. Gdyby nie to byłbym taki sam jak inni. Kalectwo jednak sprawiło, że wyróżniam się w tłumie. – Powiedział odchodząc od dziewczyny na dwa kroki i przyglądając się owocom. Tyle starań na nic. Zresztą… Na co on liczył? Co sobie wyobrażał? Właśnie dla tego w jego świecie nie warto mieć marzeń. Bo jak coś nie wypali to przynajmniej się tego nie żałuję. - Nie każdy ma w sobie ukryte piękno. Niektórzy zamiast piękna mają jeszcze większy mrok, który skrywają przed światem. Ja właśnie taki jestem. Nie ma w we mnie nic pięknego. Straciłem to wszystko dawno temu. – Powiedział spokojnie. Przez chwile milczał by móc się opanować. Słowa dziewczyny poruszyła chłopaka i to chyba za bardzo. Dominic odwrócił się i spojrzał na nią. - Masz kompleks mesjasza. Chcesz wszystkim pomóc i wybierasz tych, którzy wobec ciebie najbardziej cierpią. Ja nie potrzebuje pomocy. Jak do tej pory radziłem sobie doskonale i uwierz mi, że poradzę sobie aż do śmierci. – Czyli jeszcze kilka lat lub mniej. – Chcesz pomóc komuś, kto naprawdę cierpi? Idź do Kaoru. Jemu została zamordowana ukochana. Ja mu nie pomogę, bo się do tego nie nadaje, ale ty możesz. Na pewno sprawdzisz się w tej roli. – Powiedział, po czym ponownie usiadł na kocu. Nie tak sobie to wszystko wyobrażał, ale jak widać nie można wszystkiego zaplanować od góry do dołu. Zresztą nic dziwnego w końcu, jakie plany w życiu się sprawdzają? Chyba że planujecie się zabić skacząc z ósmego piętra. Ale nawet to nie zawsze się udaję.
Dziewczyna spoglądała na niego kątem oka. Zamknęła oczy i uderzyła palcami w przypadkowe klawisze sprawiając, że w pokoju rozległ się dosyć nieprzyjemny dźwięk. Posłała mu szeroki uśmiech i odwróciła się w jego stronę. - Skoro tak, to kiedy będę umiała ją już dobrze znowu zacznę się mylić... choćby specjalnie... żeby nigdy jej nie porzucić. Jeżeli tak ma się stać, to będę ją psuła tak długo, że w końcu nie pozostanie mi nic innego jak nauczenie się jej na nowo... jak uczenie się jej wszystkiego od początku. Ponowne poznawanie jej... nutka... po nutce... Angelique wstała i zrobiła kółeczko wokół niego. - Masz rację zainteresowało mnie twoje kalectwo... ale nie takie jakie myślisz... chodzi mi o twoje kalectwo względem uczuć... nie potrafisz czuć... jesteś kaleki... dlatego właśnie chcę sprawić, że to kalectwo zniknie i w końcu poczujesz... będziesz czuł... będziesz kochał. W momencie kiedy chłopak wspomniał o Kaoru westchnęła i spojrzała na niego niezadowolona. - Kaoru jest załamany psychicznie i ja jestem najgorszą osobą, która może mu pomóc – powiedziała odwracając się do niego tyłem – zwłaszcza, że wyglądam tak samo jak jego ukochana... W tym momencie dziewczyna objęła się rękoma spoglądając w ziemie. Musiała zmienić temat, dlatego odwróciła się do niego ponownie. - Dominic... to ty jesteś tym, który potrzebuje pomocy... jeszcze o tym nie wiesz... ale kiedy wreszcie pokochasz, dowiesz się o co i tak naprawdę chodzi.
To nie jest cierpienie na łożu śmierci... To satysfakcja, że masz kogoś, dla kogo mogłeś żyć... dla kogo byłeś szczęśliwy... dla kogo byłeś naprawdę ważny…
Dominic westchnął i oparł się na jednym łokciu. - I sadzisz, że to takie proste? Udać, że nie zna się melodii lub wykasować sobie jednym zaklęciem pamięć o niej? Och, żeby życie było takie proste to na świecie nie było, by zła i gwałcicieli! Chociaż, gdyby nie było tego drugiego to pewne osoby, by przeżywały istne załamanie nerwowe! – Powiedział spokojnie ze swoimi lekceważącym tonem głosu. - Nie jestem kaleki. Potrafię czuć. Czuję ból, bo boli mnie noga. A może to złudzenie? Biorę tabletki, bo boli mnie noga, chociaż mogę się mylić, bo jestem przez nie zbyt naćpany… Może nie jestem zdolny do uczuć, lecz w takim razie, czemu cię pocałowałem? Czyż pocałunek nie jest związany z jakimkolwiek uczuciem? Namiętność, czułość lub czyste, pierwotne pożądanie… Mimo wszystko to też jakieś uczucie prawda? Gdybym tak oberwał Cruciatusem na pewno, by mnie zabolało… A, więc czuję czy tak? – Dominic uśmiechnął się naprawdę nie zauważalnie. Bawił się w grę słowna, co mu strasznie odpowiadało. - Nie chce zmian. Starając się mnie zmienić niszczysz moje życie. Niszczysz to wszystko , co budowałem przez lata, a co, jeśli się zakocham i stanie się coś takiego jak przydarzyło się Kaoru? Albo zakocham się nieszczęśliwie na przykład w tobie? Będę cierpieć i będę mieć jeszcze gorsze życie niż mam… Tego pragniesz? – Zapytał spokojnie jednak znał odpowiedź. Dziewczyna nie pragnęła dla niego tego, co złe. Chciała dla niego dobrze, ale nie zdawała sobie sprawy z konsekwencji tego, co może się stać. Życie to nie bajka i nie posiada szczęśliwego zakończenia. Zwłaszcza jego życie. - I właśnie dla tego jesteś najlepszą osobą, by mu pomóc! Ktoś musi mu pokazać, że z jej śmiercią nie odeszło całe szczęście. Pokazać mu, że życie toczy się dalej. Ten idiota musi przestać jej szukać i łudzić się, że to tylko zły sen. Dla tego jesteś jedyną osobą, która może mu skutecznie pomóc. – Dominic teatralnie wywrócił oczami na jej kolejny słowa i udał, że ziewa. - Potrzebuje pomocy i nawet nie wiesz jak wielkiej! Mój penis przestał oddychać! Zrobisz mu usta-usta? – Powiedział, po czym zrobił minę jak zbitego psa. Mówił tonem poważnym jak, by to była sprawa życia i śmierci. Zresztą takowa właśnie była! A co, jeśli jego penis się udusi?
Dziewczyna spojrzała na niego i westchnęła. Pesymista do potęgi trzeciej. - Kto powiedział, że będę chciała ją zapomnieć. Po prostu wezmę za cel, coś co jest niemożliwe… wtedy będę do niego dążyć przez wieczność – wydukała posyłając mu szeroki uśmiech. Musiała zakończyć tą rozmowę. Jeżeli tak dalej pójdzie nie będzie mogła się obronić. Spoglądała na niego, a jej dłonie zacisnęły się na fortepianie. Ból.. powiadasz. Chłopak sobie mówił, a ona nawet go nie słuchała. Zacisnęła mocniej ręce na instrumencie i spuściła głowę. Wątpię, by chłopak zdążył zareagować. Sam fakt, że był zajęty wymową i nie spodziewałby się takiego czegoś przekreśla jego starania. Odepchnęła się od fortepianu i po chwili wraz z krzesłem opadła na ziemie uderzając dosyć mocno plecami o podłoże. Leżała wpatrując się przed siebie. W oczach zgromadziły się łzy, którym nie pozwoliła wypłynąć. - To bolało – powiedziała ni z tego ni z owego – ból… nie jest przyjemny… - dodała nie wstając. Czuła nieziemski ból. Wydawało jej się, że najmniejszy ruch ponownie przyniesie to piekące uczucie w plecach – ból… to jest złe uczucie… a ja nie chce, byś czuł się źle… byś czuł ten ból… - wydukała nadal się nie ruszając. Zamknęła oczy nieświadomie puszczając jedną kroplę, która spłynęła po jej twarzy – możemy skończyć tą bezsensowną rozmowę? – spytała niezadowolona. Jednak to nie był koniec. Zaczął mówić to, czego się tak bardzo obawiała. Usiadła w końcu z zamkniętymi oczami i spuściła głowę. Nic nie mówiła, słuchała go do końca. Nic nie zmusiło jej żeby wydobyła z siebie jakiekolwiek słowa. Nawet jego niestosowne słowa na koniec. Nastała cisza, którą ona przerwała. - Przepraszam… - nie spoglądała na niego, gdyby to zrobiła, to popełniłaby straszny błąd -… wiem… wiem, że jestem strasznie samolubna, ale… - zacisnęła dłonie na kolanach przegryzając wargę - …pozwól, że wszystko zostanie tak… jak było… nie zmieniaj nic… dopóki… dopóki wszystko się nie ułoży… proszę…
Domini leżał spokojnie. Owszem, niczego nie zauważył, bo nie miał na to szansy. A nawet, gdyby zauważył, czy to, by coś zmieniło? Raczej wątpię. - Masz racje to niemożliwe. Niemożliwym jest zmienienie mnie na lepsze. – Powiedział wstając i patrząc w głąb parku. Przez chwile się zamyślił i był nie obecny, więc, jeśli dziewczyna w tym czasie coś mówiła to nie dotarło to do niego. Z jego „uśpienia” Wyrwał go dopiero huk wywołany upadkiem dziewczyny. Dominic spojrzał się w tamtą stronę i pokręcił teatralnie głową. - Ból nie jest zły. Ty tak uważasz, bo taktujesz go jak wroga. Dla mnie ból to stary przyjaciel, który zna swe miejsce. Ból mnie określa i jest nierozerwalną częścią mego istnienia. Jeśli przestane odczuwać ból to przestane być tym, kim jestem. Szczęście zacznie mnie ograniczać. Przestane widzieć szczegóły a zacznę widzieć, zaledwie ogólny zarys. Jestem teraz w stanie powiedzieć o tobie tyle byś pomyślała, że śledzę cię od dziecka. Ale, jeśli stracę możliwość trzeźwej oceny sytuacji a mój umysł będzie zaćmiony poprzez szczęście to stanę się idiotą. – Powiedział w zamyśleniu. Po chwili jednak uznał, że to może być dla dziewczyny nazbyt zawiłe. – Ujmę to, inaczej. Ból jest jak świeże powietrze. Pomaga mi się zrelaksować. Napędza mój umysł i sprawia, że działa na podwyższonych obrotach. Zaś szczęście to narkotyk, który zacznie mnie wyniszczać i sprawi, że stanę się ćpunem, który będzie się poniżał, byle, by być, choć na chwilę szczęśliwy. Stracę to wszystko , co mam, byle, by ćpać. Rozumiesz? – Mówił spokojnie, tonem pełnym zadumy, która zaś wskazywała na głęboką refleksje i zamyślenie. Dominic podszedł do fortepianu i podniósł krzesło. Nie było możliwości, by nie zobaczył śladu łzy na jej policzku. Przez chwilę jej się przyjrzał. - To nie ja pragnę zmian. To ty chcesz wszystko pozmieniać. A ja tylko uświadamiam ci, jakie mogą być tego konsekwencje. – Powiedział siadając przed fortepianie. Dotknął delikatnie klawiszy jednak żadnego nie nacisnął. - Posłuchaj tego, co stworzyłaś. A potem możesz iść nie będę cię już dłużej nękał. – Powiedział nie patrząc na nią. Po chwili w pokoju rozbiegła się piękna, lecz smutna melodia. Nie taka jak wcześniej. Ta była głębsza z czymś nieokreślonym jak, gdyby posiadała ukryty przekaz. Jak, by chciała przemówić do słuchającej jej osoby. Jak, by chciała wszystko powiedzieć. Wszystko to , co Dominic stara się ukryć.
Dziewczyna spoglądała na chłopaka i zacisnęła pięści. Słuchała go uważnie w ciszy. Później słuchała melodii. - Masz rację… chcę zmian! – powiedziała pewna siebie, postanowiła mu wytknąć wszystko na raz – chce cię zmienić, bo widziałam jaki możesz być naprawdę. Nie możesz żyć wiecznie z maską jak jakiś tchórz! – chyba przesadziła, ale miała rację – ta melodia pokazuje prawdziwego ciebie! Mimo iż wydaje się być taka smutna! Taka samotna to mimo wszystko ma w sobie to ciepło, to coś co sprawia, że chce się do niej wrócić – dziewczyna podeszła do fortepianu powstrzymując chłopaka przed jakąkolwiek ucieczką. Nie pozwoli mu odejść, nie teraz – Skoro ja stworzyłam tą melodię, to i ja mogę sprawić być był taki jak ona! Ciepły… pełen uczucia… delikatny… - dziewczyna mówiła głosem przepełnionym pasją. Wyczuła jaka tak naprawdę jest ta melodia i wiedziała, że pochodzi prosto z serca, dlatego też chciała, by chłopak również mógł dostrzec to, co ona widzi w tym okrutnym świecie.
Dominic wsłuchiwał się w cisze, jaka nastąpiła po ostatnich nutach melodii. A może to cisza po słowach dziewczyny, które bardzo wolno do niego docierały? Chłopak nie odpowiadał ani słowem. Patrzył się na klawisze jak, gdyby w nich szukając odpowiedzi na dręczące go pytania. Po chwili jednak spojrzał na dziewczynę. Patrzył jej głęboko w oczy i można było sobie pomyśleć, że Dominic się uśmiechnął. A może to jedynie złudzenie? - Kocham dzieci… Tyle w nich naiwności. – Powiedział tonem głosu jak dorosły do malutkiego dziecka. Tonem głosu współczującym, że jest jeszcze za małe, by zrozumieć logiczny i złożony świat dorosłych. – A potem, co? Powiesz mi, że jestem dobry, ale nie dość, by być z kimś takim jak ty? Że kochasz mnie jak brata lub jestem twoim przyjacielem? – Zapytał z widoczną kpiną całej sytuacji, by po chwili pokręcić głową przecząco. - Ta melodia… - Powiedział powoli odradzając wzrok. – Nie jest taka jak ja. Jest taka jak ty. Gdyby była taka jak ja w, tedy ja bym ją stworzył. Jest taka jak ty, bo ty ją stworzyłaś ja jedynie zapisałem ją w nuty. – Powiedział wstając a tym samym stając naprzeciwko dziewczyny. Nie uciekał. Nie odchodził. Bynajmniej jeszcze nie. - Nie rozumiesz, co próbujesz uczynić? Chcesz postawić mój świat do góry nogami. Wydaje ci się, że tak trzeba i, że w, tedy będę szczęśliwy. Jednak skutek będzie nie odwracalny, a co gorsza odwrotny do zamierzonego. Umyślnie i z premedytacją wypleniłem z siebie te wszystkie ohydne uczucia, która sprawiają, że ludzie są idiotami. Że są naiwnymi głupcami wierzącymi w lepszy świat, którego tak naprawę nie ma. Świat to niekończące się pasmo porażek. Walki o swoje i nie ma tu miejsca na coś bzdurnego jak miłość. To wszystko, o czym tak pięknie piszą i śpiewają to skurcz serca i nadmierna ilość czerwonych krwinek. To jedynie wyłączenie się lewej półkuli mózgu i sprawienie, że nie akceptujemy pięciu faz umierania. Czy też życia nazwij to, jak chcesz. – Dominic oparł się o fortepian, by zelżeć trochę nodze, która zaczynała go boleć. Patrzył się jej głęboko w oczy i dał czas, by jego wcześniejsze słowa głęboko do niej dotarły. - Zaprzeczenie, gniew, negocjacja, depresja i na samym końcu akceptacja. Tylko te pięć wartości istnieją w naszym życiu i nie ma tu miejsca na miłość czy na cokolwiek innego. Ja pominąłem wszystkie kroki i przeszedłem od razu do akceptacji. Tobie też to radze. Nie marnuj swojego życia na szukanie i czekanie na coś , co nie ma miejsca. Nie bądź naiwna myśląc, że zjawi się książę na białym koniu i zabierze cię z zamku, by żyć długo i szczęśliwie. Prawda jest taka, że jeśli sama nie wydostaniesz się z zamku to nikt tego nie zrobi za ciebie. – Powiedział spokojnie, by w końcu odwrócić się do niej plecami. Nie wiem, czemu, ale nagle klawisze stały się bardzo interesujące..
Dziewczyna spoglądała na niego w ciszy, z oczekiwaniem. Nawet nie zdenerwowała się, kiedy powiedział, że jest dzieckiem. Szczerze to tak naprawdę wyglądała przy nim jak dziecko, jak lalka, z którą można zrobić co się chce. Można kierować i sterować nią według własnej woli, a ona i tak nic nie będzie mogła zrobić. W momencie kiedy chłopak powiedział, że ona stworzyła tą melodię, pokręciła głową i spojrzała na niego niezadowolona. - Gdybym to ja stworzyła tą melodię siedziałabym przy fortepianie. Jestem tylko muzą, która natchnęła Cię do tego Dominiku – powiedziała nie chcąc przyjąć do wiadomości faktu, że pisuje jej stworzenie czegoś tak pięknego. Ona nie mogłaby… nie śmiałaby nawet pomyśleć, by stworzyć coś takiego. Kiedy chłopak stanął naprzeciwko niej odruchowo zrobiła krok w tył. Spojrzała w górę przyglądając się jego twarzy. Z każdym jego słowem na jej twarzy pojawiało się przerażenie. Nie mogła tego słuchać. Spuściła wzrok zaciskając pięści i zęby. W końcu skończył, postanowił unikać jej spojrzenia, odwrócił się. Ale nie do końca. Dziewczyna złapała go za przód bluzki i pociągnęła z całej swojej siły w dół. Korzystając z chwili jego dezorientacji zamachnęła się i uderzyła go w policzek. Nie ważne czy trafiła czy nie. Jeżeli nie to wyrwała rękę i zaczęła go delikatnie uderzać piąstkami w tors. Jeżeli chłopak oberwał w twarz to te uderzenia były jak łaskotanie piórkiem w porównaniu z uderzeniem. - Idiota! Debil! Kretyn! – zaczęła krzyczeć. Każde kolejne słowo było coraz cichsze, aż w końcu umilkła całkowicie. Zacisnęła pięści na jego bluzce i wtuliła w nią twarz. Po jej policzkach zaczęły spływać łzy. W ostatnim momencie ugryzła się w język sprawiając, że z jej ust nie wydobył się głośny płacz.
Dominic nie zdążył się zorientować, co się szykuje a tym bardziej, co się dzieje. Kiedy się zorientował było już za późno. Oberwał siarczystym spoliczkowaniem w prawy policzek. Cios z otwartej dłoni był na tyle mocny, by wykręcić mu twarz w bok i sprawić, że pojawił się przez chwilę grymas bólu a na policzku pojawił się odcisk czerwonej dłoni. Dominic nie skomentował tego. Nie poczuł gniewu lub urażonej męskiej dumy z powodu owego spoliczkowania. Patrzył, za to ze spokojem jak dziewczyna przechodzi przez wszystkie pięć faz, które wcześniej Dominic był łaskawy jej wyjawić. Patrzył jak najpierw było zaprzeczenie następnie gniew i na samym końcu akceptacja. Żółtaczka pominęła jedynie negocjacje i depresje, ale tym lepiej dla niej. Po co negocjować z kimś takim jak Dominic a tym bardziej wpadać przez niego w depresje. On i tak już uczynił wystarczająco dużo złego innym osobom. Jego dłoń skierowała się ku talii dziewczyny, by ją przytulić jednak zatrzymała się w powietrzu, a potem bezwiednie opadła. Patrzył na nią z góry wzrokiem pustym, lecz nie zimnym. Może ktoś kiedyś zdoła odkryć w, nim współczucie, które tak głęboko chowa w sobie. Zresztą chowa wszystko , co ludzkie. - Właśnie dla tego nigdy nie powinniśmy się spotkać. – Powiedział szeptem patrząc jak dziewczyna dusi w sobie szloch. Depresja i płacz nie jest oznaką tego, że ktoś jest słaby, lecz tego, że ktoś był zbyt długo silny. Jednak przecież tego Dominic nie powie głośno nawet, gdyby chciał. - Możesz mnie obrażać, ile zechcesz. Nie ty pierwsza i nie ty ostatnia to robisz. Takie wyzwiska słyszę kilka razy dziennie i nie robią one na mnie jakiegokolwiek wrażenia. W sumie jest to lepsze niż twoja naiwna walka z wiatrakami. – Powiedział Dominic wciąż pozwalając jej się do siebie tulić. Dlaczego jej nie odepchnął tylko pozwalał jej smarkać w swoją koszulę? Kto wie może tego chciał. Może chciał jej bliskości tylko nie umiał tego okazać. Dominic zawsze czuł się nie godny dla jakiejkolwiek dziewczyny. Nawet dla kogoś takiego jak Chiara, czy też Desiree. Nie chciał z kimkolwiek się wiązać, bo wiedział, że kiedyś przyjdzie mu umrzeć i zostawić daną osobą. Jeśli jest się z kimś lat czterdzieści to śmierć drugiej osoby jest oczywistością. To się musi wydarzyć i nie odczuwa się takiego lęku przed tym ani bólu, chociaż na pewno strata jest, im większa, im dłużej się z kimś jest. Ale, jeśli jest się z kimś miesiąc czy rok i nie zdąży się nawet dobrze poukładać przyszłości z drugą osobą a już dochodzi do tragedii, z której ciężko jest się podnieść. Zanim powie się i udowodni jak się bardzo kocha tą drugą osobę ona już znika a nam pozostają wyrzuty sumienia. Dominic nie chciał robić czegoś takiego drugiej osobie. Troszczył się o innych, bliskich sobie, a nawet tych, których nie znał, chociaż udanie pokazywał, że jest, inaczej. A przecież ratował ludzkie życie i walczył o nie w sytuacjach, kiedy prawdziwi lekarze już się poddali. - Nie chce cię krzywdzić i zmieniać poglądu, jaki masz na świat. Ten szary świat potrzebuję takich jak ty, którzy wnoszą barwy do życia innych osób. Nawet, jeśli te barwy są iluzją jest to lepsze niż szara rzeczywistość. Ale mnie nie zmienisz, bo to jest niemożliwe. To, jaki jestem mam zapisane w genach. Odziedziczone po matce i nawet, gdybym chciał i podjął próbę zmiany wyszłoby tylko gorzej. – Powiedział szeptem patrząc przed siebie. Jego osobowość jest ukształtowana przez chorobę i nie zmieni tego. A nawet, gdyby istniała jakiekolwiek szansa na zmiany to nie chce jej. Jest jak jest i teraz przynajmniej wie, czego może się spodziewać. Ale, kiedy dozna, chociaż trochę szczęścia w, tedy będzie gorzej przyjąć ból jakie sprawia nam życie, a nie chce, by było gorzej niż jest. Nie chce ranić siebie i kogoś. Prawda, choć okrutna nadal jest prawdą. A może przede wszystkim. Mówią, że najgorsza prawda jest lepsza od słodkiego kłamstwa, lecz czy mają rację?
Dziewczyna trzymała mocno jego koszulę. Nie chciała jej puścić, ale musiała. W końcu płacz ustał. Mimo wszystko jej ciało nadal drżało z nerwów, które ją opanowały. Odsunęła się od niego i spojrzała na jego twarz z szerokim uśmiechem. Łzy, które nadal zlatywały po jej policzkach, były wręcz przeciwne do wyrazu twarzy, który się pojawił, była szczęśliwa. Odsunęła się od niego chcąc otrzeć łzy. Był to jednak bardzo zły pomysł. Poczuła jak nie ma żadnej siły w nogach i jej ciało opada na ziemie. Upadła na tyłek i zaczęła ocierać łzy. Nie przeszkadza jej ta pozycja. Musiała się jakoś uspokoić, kiedy to już nastało, spojrzała na chłopaka z szerokim uśmiechem, a z jej malinowych ust wydobyło się to jedno słowo, które całkowicie nie pasowało do sytuacji. - Dziękuje – jej głos wykazywał, że mówi szczerze, jednak to nie był koniec, chociaż przerwa, którą zrobiła wydawała się trwać wiecznie – i przepraszam. Nie chciałam Cię uderzyć. Ale nie wytrzymałam… wiesz… tak dawno… dawno nie płakałam. Ostatni raz jakieś dwanaście lat temu, dawno, ne? – spytała pociągając nosem. Natychmiast położyła się na trawie i zmęczone, lekko napuchnięte od płaczu oczy skierowała w stronę nieba. - Przepraszam… sprawiam Ci kłopot sobą… a tak naprawdę, to ja potrzebuje pomocy, dlatego nie daję Ci spokoju. Jestem samolubna…
Całą drogę do Pokoju milczał, od czasu do czasu jedynie spoglądając na Namidę. Nie miał pojęcia, co będą tam robić i nie miał pojęcia, dlaczego w ogóle to ciągnie. Czy nie lepiej byłoby wrócić do dormitorium, odrobić to durne zadanie i poleniuchować cały dzień? Ale nogi same poprowadziły go w stronę tego wyjątkowego pokoju, który tak bardzo Jiro lubił. Nim się spostrzegł pchnął drzwi i wyjął różdżkę z torby, rzucając zaklęcie. -Autumno Fieri. W jednej chwili pusty pokój zmienił się w piękną alejkę, po której z obu stron rosły wysokie drzewa, powoli zrzucające złote liście. Przez gałęzie nieśmiało prześwitywało słońce, delikatnie grzejąc skórę. Nie było ani za zimno, ani zbyt gorąco. Jiro uwielbiał jesień, poza tym... czy ktoś nie lubił rzucać się w wielkie liściaste zaspy? On uwielbiał! -Chodź!- zawołał, rzucając torbę i marynarkę na ziemię i pociągnął Ślizgona na nadgarstek. Wraz z nim runął w taką właśnie zaspę, śmiejąc się głośno i wesoło. Od dawna się tak nie śmiał. I na te kilka chwil, nim dotarło do niego co właściwie robi, znów poczuł się małym dzieckiem. Zaraz jednak spoważniał, wbijając spojrzenie w niebo. Wszystko byleby tylko uniknąć w tej chwili spojrzenia Namidy. Jeszcze czego. Będzie się z niego śmiał. Puścił też jego nadgarstek, zaplatając dłonie na brzuchu.