Dużo było rozmów o miłości w otoczeniu, a słodki zapach amortencji unosił się po całym pomieszczeniu, docierał nawet do jego nozdrzy, chociaż dawno już zachłysnął się swoją dawką miłości. Otumaniony wonią igliwa, trawy na łąkach i słodkiej wody ciężko utrzymuje skupienie. Gubi znaczenia zdań, ale chce je gubić, kiedy w każdym zdaniu pada “zakochanie”. Milczy, jakby kapłanka, którą rzucił na stół jednak na niego zadziałała, mimo, że to nie on przegrał tą rundę, ale od czasu do czasu wodzi spojrzeniem od Trevora do Benjamina, Holly unika nie bez powodu. Ostatecznie jego wzrok spoczywa na dłoni młodszego krukona. Dotyka jej nawet w przyjacielskim odruchu troski, podnosi w górę i wstrząsa w powietrzu, jakby chciał sprawdzić jej elastyczność i skuteczność rzuconego zaklęcia, przez to, jak komicznie to wygląda, trudno doszukiwać się w tym ruchu romantycznego aspektu, nawet jeśli przez chwilę jego palce splatają się z palcami Trevora w bardzo krótkim splocie. Ręka jest cała. Trevor będzie żył. Swoboda tego spostrzeżenia powoduje, że Ced pozwala sobie podłożyć sobie swoją kurtkę pod głowę i nie ma pojęcia, że to robi, ale w bliźniaczym odbiciu siada jak Holly, zsuwa się na podłodze do pozycji półleżącej, opierając kark na fotelu za sobą, zaciąga się fajką, jakby był w tym już doświadczony, ale wąskie łezki, jakie spływają mu z kącików oczu są wyraźnym dowodem na to, że nie jest, a ciało mimo rozluźnienia, wypiera dym z płuc. W tym momencie Holly odpada z gry, a on ma ochotę ją pocieszyć, wziąć w ramiona, pogłaskać po głowie, powiedzieć, że świetnie jej szło, a zamiast tego posyła jej tylko przeciągłe spojrzenie zielonych oczu, wodzi za nią uwiedziony wzrokiem, dopóki nie trzeba rzucić własnych kart. Robi to niedbale, bo amortencja dalej na niego działa, a jego uwaga dalej się rozprasza. Nawet przez mgłę po hogsach, ścięty ich działaniem, Holly widzi ostro. To tylko chłopaki mu się rozmywają i karty, a także czujność w liczeniu, którego drinka z kolei pije, bo kolejne kilka dużych haustów spływa mu po gardle, odkasłuje nawet nie pilnując tempa i stopnia upojenia, ale ma złamane serce. Nie chce się pilnować. Chce się rozluźnić. Zapomnieć. Gibnąć się na bok, w końcu całkiem schodząc do parteru, na uda Trevora, które okazują się jednak udami Benjamina, bo pomylił strony, ale w tym stanie zupełnie mu to nie przeszkadza. Trevor ufa krukonowi, to Ced też może mu zaufać, że wszyscy razem są w bezpiecznym gronie. Pozbawionym oceny i zagrożenia, kiedy głowa Ceda wydaje się tak ciężka i wolna od myśli, że gubi rozsądek i swoją zachowawczość i nagle czuje wysoką potrzebę połączenia z ludzkim ciałem, poczucia ciepła, nieważne czyjego i czerpanie przyjemności po prostu z bycia z ludźmi. Między ludźmi. Grania w gry, niezależnie od wyniku tej gry. — Czyja kolej? Hogsy wchodzą mocniej niż Ced by mógł podejrzewać. Gubi swoją baczną obserwację i to w jednej turze. To był ten jeden buch za dużo.
Benjamin nie spodziewał się, że poda kumplowi pustą fiolkę. Spodziewał się, że znikanie płynów dotyczy tylko rzeczy, które zamierza spożyć, a nie wszystkich przez niego dotkniętych. Najwyraźniej czar nie był aż tak inteligentny jak podejrzewał Bazory. Nie skomentował słów Trevora o pustej fiolce, bo już jego uwaga przeszła w inną stronę, ale planował do tego wrócić. W momencie w którym Holy pobiegła go ratować, uznał zajmowanie się dalej tematem za zbyteczne. Apteczka z wszystkimi fiolkami została w salonie, w razie gdyby komuś był potrzebny inny eliksir. Kolejnym razem po prostu nie on go poda. Gdy przejął zadanie Trevora i zobaczył, jak amortencja znika tak szybko jak się pojawiła, trochę mu ulżyło. Nie dlatego, że bał się samego działania eliksiru. Po prostu nie brakowało już tutaj oczarowanych, spotkanie na wspólnie granie z impetem spadającej kuli śnieżnej, zmieniało się we wstęp do orgii. W dodatku słowa Trevora o odpuszczeniu win za dziwne zachowanie na ostatnim ich spotkaniu, było jak miód na jego duszę. Uścisnął mu dłoń po koleżeńsku, by zatwierdzić te pakt, po czym wrócił do gry. Tempo gry przyśpieszyło, jakby wszyscy mężczyźni chcieli już zakończyć te rozgrywkę, by Holly nie siedziała sama jak palec w środku spotkania. Choć może tylko jemu tak się wydawało? Nie był jeszcze w stu procentach zaznajomiony z dynamikom trójkącika Trevora, ale zrobił dzisiaj ogromny krok by się w tym wszystkim połapać. Zauważył nawet, ze mimo przelotnych zalotów Holly w jego stronę, Ced postanowił spędzać czas, układając się na Bazorym wygodnie. Dziewczyny pech spadł na niego i w kolejnej turze to jego karta okazała się najsłabsza. "Moc" narzuciła mu taniec, a muzyka przyniesiona przez Trevora nadała rytmu. Kręcił delikatnie ramionami, pstrykał, zataczał głową małe koła w powietrzu. Rozkojarzyło go to do tego stopnia, że w kolejny dwóch turach ostatecznie stracił swoją szanse na wygraną. Siedział dalej na miejscy, różdżką podał sobie drinka, który po tak długim czasie, był dla niego lepszą nagrodą niż wygrana w grze. Uniósł triumfalnie w geście toastu szklankę w stronę reszty, po czym upił z niej kilka łyków. Nie potrafił porównać go do drinka wcześniej przygotowanego przez nową koleżankę, tamten smak już dawno rozmył się na jego podniebieniu. Był jednak zadowolony, że od teraz nie będzie na spotkaniu siedział o suchym pysku. Bacznie obserwował grę i świetnie się bawił, nie będąc pod działaniem jakiegokolwiek zaklęcia.
Koniec gry, a przez to i dotyczących jej efektów wynikłych z kart, był uczuciem podobnym do tego, jakby ktoś uderzył ją w twarz. W jednej chwili zerkała na Bena maślanymi oczami, w drugiej kompletnie nie rozumiała, dlaczego gapi się w jego kierunku. Zajęło jej to chwilę, nim wszystko sobie poukładała, a kiedy w końcu to zrobiła, to chyba tylko drinki połączone z trzema buchami hogsa sprawiły, że nie uciekła stąd w popłochu. Co za żenada. Poderwała się z miejsca, bo nie była w stanie dłużej wysiedzieć przy kartach. Było to zadanie niemożliwe do wykonania, bo nie była w stanie spojrzeć w oczy żadnemu z gromadzonych tu panów. Korzystając więc z tego, że gra trwała w najlepsze, przeszła się do toalety, zagadnęła Whinky czy wszystko jest w porządku i zjadła kawałek pizzy, wybierając taką bez mięsa. Nie potrafiła usiedzieć w miejscu, ale nie chciała też nikogo pospieszać, ani siać zamętu swoim wyjściem, dlatego też pijąc jeszcze jednego drinka, czekała aż chłopaki skończą. I poczekałaby aż do końca, gdyby nie karta Ceda, która dosłownie wybuchła mu w rękach. — Jest okej? — ale przecież i tak już przy nim kucnęła, przyglądając mu się badawczo. Kiedyś wylosowała ten sam efekt i dobrze pamiętała, że nie było to przyjemne doświadczenie. Sięgnęła po różdżkę, chcąc rzucić zaklęcie chłodzące, ale kiedy spróbowała, z jej końca wydobyło się tylko kilka smutnych iskier. Nie, zdecydowanie nie nadawała się już do czarowania, może to i lepiej, że nic się nie wydarzyło, bo w gruncie rzeczy mogła pogorszyć sprawę. Została przy Cedzie już do końca, obserwując grę, która szczęśliwie nie trwała długo. Kiedy tylko karty w cedowej ręce wybuchły, powiedziała głośniej, tak żeby usłyszeli ją wszyscy: — Wyjdę na spacer, przewietrzę się — natomiast ciszej i bezpośrednio do Ceda dodała idziesz ze mną? +
Kiedy tak leżał, poczuł, że rąbek koszuli ma pomoczony wodą, jak i tył głowy, dlatego podniósł dłoń wczesując ją we włosy, ale ostatecznie to zignorował. Gra toczyła się dalej. Odkąd Holly odpadła nie było już tyle zabawy bez jednego uczestnika, dlatego wymieniali się kartami szybko, aż odpadł także Ben, a za nim Ced. W międzyczasie Holly pojawiła się przed nim. Wpatrywał się w nią zauroczony, dopóki karty nie spłonęły mu w ręku i wtedy na chwilę otrzeźwiał. Przymknął oczy, jakby nagle poraziło go światło wpadające przez okiennice, albo jakby pierwszy raz widział Holly na oczy, ale przez chwilę mieszały się w nim jego uczucia, z uczuciami jakie towarzyszyły mu podczas gry. Pożądanie, zazdrość, zawód, miłość, nie-miłość, rozluźnienie po hogsach, wszystko na raz. — Przyda mi się trochę powietrza – przyznał w końcu, czując, że odzyskuje kontrolę nad swoimi emocjami. Wstając poklepał Benjamina po ramieniu. — Mocne te hogsy. NIe były mocne, to Ced wypalił całego i był to pierwszy jego hogs w życiu, który na pewno nie miał wcale więcej zioła niż joint, a mimo to, czuł na sobie jego zdradzieckie skutki. — Daj mi minutę – poprosił Holly, bo chociaż spojrzenie, jakim na nią patrzył, niewątpliwie pełne uwagi i zainteresowania, nie zmieniło się, to zmienił się sposób, w jaki się komunikował i w jaki myślał. Musiał sobie pewne rzeczy ułożyć, kiedy wyszedł do łazienki, a także ogarnąć sam siebie, bo kiedy czar amortencji prysł, ręce zaczęły go piec od kart, które wybuchnęły mu w ręku, a także fakt, że sadza buchnęła mu w oczy, również zaczęła mu wadzić. Dopiero po obmyciu twarzy i jednak kilku minutach ciszy, w których patrzył w swoje odbicie w lustrze w łazience, wyszedł. Zanim wyszli z Holly, spytali jeszcze czy Trevor z Benjaminem coś potrzebują ze sklepu, ale Ced zgadywał, że nic, czym nie zajęłaby się szybciej Whinky. Wyszli. + | zt dla Holly i Ceda
Trevor Collins
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 18
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 178
C. szczególne : czuć od niego zapach akonitu i mięty;
Nie planował przyspieszać gry ale gdy Holly odpadła, karty same wyskakiwały z rąk i odsłaniały swoją moc. Sięgnął po drugiego miętowego memortka w chwili, gdy karta Benjamina została rozszarpana a sam Krukon zaczął podrygiwać w rytm muzyki. Uśmiechnął się na ten widok i solidarnie stukał o dywan bokiem gołej stopy. Uniósł w jego stronę kieliszek z drinkiem w ramach niemego toastu. Zagrzał Ceda do finału, poprosił o skandowanie imienia albo chociaż o doping jednak Holly zniknęła z pola widzenia. Przez to, że szukał jej wzrokiem wyciągnął kiepską kartę. Senność buchnęła mu prosto w twarz, przymknął oczy, przez mgłę zobaczył Ceda opierającego się o uda Benjamina i z jakiejś przyczyny nie podobało mu się te dzisiejsze wykluczenie. Z uśmiechu przeszedł w lekki grymas, który to zaraz zapił dużym łykiem memortka. Odkąd Holly wyszła do kuchni dialog się niezbyt kleił, byli chyba zmęczeni, przejęci, a Trevor zbyt narwany aby krew została magicznie uśpiona. Wystawił kartę przed siebie i z satysfakcją obserwował jak karty Ceda buchnęły w dłoniach. Głupi to zawsze ma szczęście, czyż nie? - Czemu fajne rzeczy spotykają tylko was?- zapytał z pretensją i przetarł knykciem powiekę, gdy senność z niego schodziła. Nie miałby nic przeciwko gdyby to jego dłonie pokryła sadza. Wygrał grę ale nawet nie klasnął z radości. Popatrzył na profil Holly i wyciąganego na spacer Ceda. Nie musiał ich pytać aby rozumieć, że muszą sobie to wszystko wyjaśnić, ochłonąć, zrozumieć. Pokręcił głową wobec pytania Ceda i machnął ręką aby już poszli skoro muszą. Zezłościłby się gdyby miał zostać sam ale miał i Benjamina i miętowego memortka. W głowie mile szumiało, a krew odradzała w sobie wilczy płomień. Nabrał głęboko powietrza do płuc i westchnął, opierając plecy o kant sofy. - Czemu nie chciałeś żebym padł ofiarą amortencji?- zapytał chłopaka, gdy już zostali sami. Przyglądał mu się z odległości tych bodajże dwóch metrów i mimowolnie uśmiechał się. Choć tyle się działo i przez chwilę nie byli w pełni władz umysłowych, to kojarzył, że Benjamin odwalił dziś kawał dobrej roboty. Zastanawiał się co on musi o tym wszystkim sądzić, o tej trójce cudaków, którzy dziś przesiadywali w jego salonie. - Okej, gdybym się tym zaraził to mógłbym być natarczywy ale przecież nie znamy się na tyle żebyś o tym wiedział dlatego mnie to zastanawia. Najpierw dajesz mi eliksir kapsaicynowy, potem wilkomiętkę a teraz chronisz przed amortencją. Albo coś za tym stoi albo mam w cholerę długów wdzięczności wobec ciebie.- najwyraźniej drinki rozwijały jego język skoro odezwał się tak długo i wylewnie. A może to po prostu towarzystwo. - A ja nie wiem jak się spłaca długi.- sięgnął po kolejny kawałek pizzy. Teraz było mu już względnie dobrze. Czuł niedosyt… lecz nie potrafił określić z czym związany. Czegoś mu brakowało, cierpiał na jakiś deficyt i przez to był podskórnie niespokojny. Póki jednak nie był sam, było stabilnie.
Niewiele kart, po jego przegranej, było potrzebne by zakończyć grę. Karty Ceda wybuchły zostawiając go z sadzą na rękach. Blondyn poklepał go po ramieniu, nie zastanawiając się nad tym, że na pewno zostawi to ślady na ubiorze Bazorego. Kilka ciemnych odbić zdobiło granatowy tshirt Bazorego, z czym pewnie zrobiłby porządek, gdyby nie był rozluźniony wypaleniem zioła. Pogratulował Trevorowi kilkoma głośnymi klaśnięciami dłońmi. Nie takimi ironicznymi, szybkimi, wysokimi. Wolne, dudniące, ciężkie uderzenia rozbrzmiały w pomieszczeniu gdy gołąbeczki szykowały się do wyjścia. Po tym jak Holly robiła do niego maślane oczy, wiedział, że mogli mieć sobie wiele do wyjaśnienia. On co prawda nie brał gry i jej efektów na serio, ale zauroczeni ludzie nie słynęli z logicznego myślenia. Zamknął za nimi drzwi gdy opuszczali dom i wrócił do Trevora, który zajadając pizzę, w końcu wyglądał, jakby się dobrze bawił. Wracając do salonu, jego wzrok padł na szklankę, w której nie było już zielonego memortka. Nalał do niej wody z cytryną, był w stanie w którym nie potrzebował już dodatkowych procentów by być wyluzowanym. Słowa kumpla sprawiły, że ponownie usiadł na dywanie, zwrócony w jego stronę. Spojrzał na Collinsa z pewną dozą niedowierzania.- To na serio takie trudne? Słodki, przyśpieszający serce i otumaniający rozum eliksir to ostatnie co powinno teraz znaleźć się w twojej krwi. - Stwierdził ten najbardziej oczywisty argument, który choć nie był jedynym, to był równie znaczący co pozostałe. Zrobił znaczącą pauzę, upił w tym czasie odrobinę wody, ale po jego minie można było zauważyć, że zamierza mówić dalej.- W dodatku sam widziałeś co działo się karty wcześniej. Chciałeś dołączyć do tego teatrzyku? - przecież oboje zdawali sobie sprawę ile amortencji wisiało już w powietrzu. Benjamin nie mógł wiedzieć o głęboko skrywanych emocjach Trevora, jednak to co już widział w wykonaniu Holly i Ceda wystarczyło by nie chciał, by Trevor dokładał do tego swoje trzy grosze. Uśmiechnął się skromnie, gdy Trevor zaczął wymieniać jego "zasługi". On tego nie widział w ten sposób. Po eliksir sam do niego przyszedł, a to Benjamin nie stanął na wysokości zadania by go razem uwarzyli. Wilkomiętka? Drobnostka, Trevor sam będzie musiał o nią się zatroszczyć. Dzisiejsza rozgrywka natomiast to kwestia właściwego wyboru. - Nie doszukuj się w tym wszystkim drugiego dna, nie istnieje. - Stwierdził spokojnie i lekko, choć czuł się odrobinę nieswojo. Pozycja bezinteresownego dobroczyńcy nie była w jego naturze. Może lepiej byłoby gdyby nie przedstawiono mu tego w ten sposób? Zmarszczył brwi gdy Trevor wspomniał o oddawaniu długu, jakby nie zrozumiał co właściwie kumpel do niego powiedział. Myśli próbowały znaleźć jakąś niegłupią odpowiedź, ale gdy im się to nie udało, Benjamin stwierdził żartobliwie. - Oddasz w naturzę. - Przekornie puścił w jego stronę oko, a uśmiech zmienił się na bardziej drwiący. Odrobina alkoholu, hogs, muzyka i swoboda, którą czuł, gdy zostali sami wystarczyła, by również zaczął zadawać pytania. - Jak to właściwie z wami jest? - nie potrzebował tego wiedzieć, ale zmiana tematu z niewygodnego dla niego na niewygodny dla Trevora była teraz tym, co uważał za potrzebne.
Trevor Collins
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 18
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 178
C. szczególne : czuć od niego zapach akonitu i mięty;
Póki jadł, delektował się smakiem pizzy i nie musiał siedzieć sam ze sobą to dobrze się bawił. Pozwalał aby kubki smakowe przejęły kontrolę nad myślami i uzmysławiały mu jak wiele przyjemności sprawia mu jedzenie. Póki miał dobry metabolizm, póki przemieniał się co miesiąc w narwaną bestię i póki wyżywał się na bokserskim worku tak mógł wyglądać całkiem dobrze pomimo ilości przyjmowanych kalorii. Nie miną dwa dni a będzie mieć ich skrajny deficyt ale teraz nie zaprzątał sobie tym głowy. - S-słodki? - zamrugał i na moment przerwał jedzenie aby popatrzeć na Benjamina z niewypowiedzianym zaskoczeniem. Krew przyspieszyła swoje tętno, jego źrenice rozszerzyły się gdy uzmysłowił sobie jak blisko był zaburzenia serii przyjmowanego akonitu. - Jak Morganę kocham, ty mi ocaliłeś łeb... przecież gdybym padł tego ofiarą to istnieje ryzyko, że akonit nie będzie wtedy dobrze działać. - pobladł - o ile to bardziej możliwe - na samą myśl, że gdyby nie ten tutaj trzeźwo myślący chłopak to miałby problem podczas sierpniowej pełni. Nie zawracał sobie teraz głowy faktem, że mógł mówić niedostatecznie jasno bo jednak łączył wypowiadane słowa z powtarzanymi na okrągło myślami. - Do jasnej avady, Benjamin, nawet nie wiesz ile to dla mnie teraz znaczy. - przypomniał sobie o wdechu i spokojnym wydechu aby uspokoić nerwy i sam nie wiedział co ma teraz zrobić aby dosadnie zaakcentować swoją wdzięczność. Coś w wyrazie jego twarzy mówiło, że prędko o tym nie zapomni. Czy tego Ben chciał czy nie, miał do odebrania dług wdzięczności. - Fakt, amortencja może dużo skomplikować. - przyznał i odwrócił wzrok wszak pośrednio brał udział w tym teatrzyku w chwili kiedy z Holly wydostała się odrobina wilowej magii. Wyczulił się na to na tyle, aby pragnąć choćby okruchów zwłaszcza teraz, gdy nerwowość mogła wyjść z niego w każdej chwili. Cieszył się, że nie był sprawcą zamieszania, nie popsuł zabawy i nie wybuchł. Czyżby miał nad sobą więcej samokontroli niż mu się wydawało? - Nie ma drugiego dna? Łee. - zażartował gdy już ocknął się i mógł dokończyć pizzę. Zarzucił łokieć o poduchę leżącą na sofie i przyglądał się z perspektywy podłogowej swojemu zadowolonemu rozmówcy. O tak, tak właśnie powinny wyglądać ich spotkania. Zaśmiał się gdy ten sobie z niego kpił. - W naturze jestem bardziej włochaty i mam łapy wielkości twojej głowy. - pomachał palcami tak na wysokości jego twarzy, dołączając do kpin ale przekierowując ich rodzaj na swoją oswojoną klątwę. Trzeciego drinka pił już powoli, małymi łykami, przyglądając się też swojej dłoni na której zostało kilka drobnych różowych śladów będących pamiątką po zmiażdżeniu szklanki. Małe fau paux, może wszyscy o tym zapomną. - Z nami? - uśmiech na dobre zagościł na jego twarzy. Wbrew pozorom nie był to temat kłopotliwy a zainteresowanie Benjamina nieco mu schlebiało. Złapał haczyk i cokolwiek Benjamin chciał osiągnąć, dostanie to. - Jeśli pytasz czemu wgapiałem się w Holly jak obłąkany podczas gdy ona gapiła się na ciebie jak na miłość swojego życia, a na nią w ten sam sposób Ced... - parsknął śmiechem gdy wypowiedział to na głos bo była to sytuacja tak absurdalna, że wymagała adekwatnej reakcji. Podrapał się po policzku i podniósł wzrok na chłopaka. - Źle działa na mnie wilowy urok Holly. Wystarczy odrobina jej mocy a mój mózg zmielony perspektywą pełni przestaje normalnie działać. - wzruszył ramionami jakby to było coś oczywistego. Nie chciał mówić o uczuciu jakie Ced żywi względem Holly bo to była ich prywatna sprawa. Dzisiejszego wieczoru mogli zaobserwować to, co się kroi ale z racji, że Puchon był z reguły powściągliwy, niełatwo było dostrzec objawy zakochania. - Jeśli po dzisiaj dalej będziesz chciał nas we troje gościć to będzie jakiś cud. - wyprostował swoje nogi i ułożył je wygodnie na dywanie. Nie chciało mu się wstawać. Przez emocje i wypity alkohol wzięło go na rozmowy, zwierzenia, zacieśnianie relacji, żartowanie i podświadome szukanie adrenaliny.
Nie wierzył, że Trevor dopiero po jego słowach zrozumiał. Dla niego to było logiczne. Każdy inaczej czuł zapach amortencji, która tym sposobem kusiła młodych czarodziei do spróbowania jej, jak dzbanecznik kusił swoimi kwiatami muchy na pożarcie. Smak dla każdego miała jednak ten sam, bo zależał od ściśle od użytych składników, czasu, temperatury warzenia i ilości użytego medium, w którym była przyrządzana. Benjamin wiedział, że wszystkie te czynniki musiały być idealne dobrane by mikstura miała pełnie mocy, sądził jednak, że na Trevora przed pełnią zadziałałaby intensywniej, jakby ktoś zagęścił ją odparowaniem zbędnej cieczy. W dodatku ten akonit... Mieszanka wydawała się mieć parszywe skutki. Spłynęła na niego kolejna fala wdzięczności, ale nie zamierzał się przed tym bronić, tłumaczyć, wyjaśniać. Wysłuchał, skinął głową w geście zrozumienia.- Twoje zdrowie po raz kolejny. - Wzniósł toast po raz kolejny, po czym dopił zawartość swojej szklanki. Zaśmiał się serdecznie, gdy Trevor tak teatralnie udał, że jest zawiedziony brakiem drugiego dna. - No wiem. Nudny, stary Benjamin do usług. - zakpił z siebie, bo zwyczajnie nie miał z tym żadnego problemu. Relaks, który opanował jego ciało i umysł pozwalał mu na to by swobodnie mówić o sobie. Choć może on po prostu w głębi taki był? Benjamin spojrzał na drapiącą w powietrze dłoń Trevora, po czym powtórzył gest, a brwiami kilkukrotnie poruszył z góry na dół. Tu nie były potrzebne słowa. Cała ta sytuacja bardzo go bawiła, zwłaszcza w kontekście jego wcześniejszych, pierogowych zalotów. Wiedział, że skoro Trevor przetrwał je, to na pewno przetrwa też jego niewybredny teraz humor. Masz racje - zdecydowanie tak wesoło powinny wyglądać ich spotkania. Trevor mówił ten cały łańcuszek kto na kogo patrzył i dlaczego, na co Benjamin szybko stwierdził. - Tak, jeszcze pamiętam jak to szło. - Po czym słuchał dalej, już o tym jak Holly działa na niego. Nie było to dużo wiedzy, ale wystarczająco by skinął głową przytakująco. Wille potrafiły zawrócić człowiekowi w głowie i niezwykle ciężko było mieć je za przyjaciela. - Ok, a między tobą, a Cedem? On jest w nią wpatrzony jak w obrazek. Nie jest między wami... - Tu zatrzymał się, by znaleźć odpowiednie słowo, które nie będzie symbolizowało jakieś formy wrogości. - Niezręcznie? - To byłaby naturalna kolej rzeczy. Ced ciągle był dla niego tylko kolegą Trevora, którego nie znał na tyle dobrze by móc wiedzieć czy zazdrość jest w jego stylu. Uśmiechnął się łagodniej gdy Trevor mówił w takim tonie jakby wszyscy tu jakoś wyjątkowo narozrabiali. Dla Benjamina wszystkie imprezy były zbiorem przypadków z których jedne były prostsze, inne niezręczne lub zagmatfane. - To tylko gra, tamtej dwójki dalej nie znam. - Stwierdził, po czym przypomniał sobie lepiej co o nich już wiedział, a przez myśl przemknęła mu mina Holly po tym jak odpadła z gry. - Choć przez ten cały teatrzyk raczej nie będę ich ulubionym kolegą.
Trevor Collins
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 18
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 178
C. szczególne : czuć od niego zapach akonitu i mięty;
Powinien bardziej przykładać się do eliksirów. Gdyby mniej więcej znał recepty najbardziej popularnych cieczy to być może pojąłby, że amortencja musi mieć w sobie coś, co mogłoby zaburzyć działanie akonitu. Na to pozwolić nie mógł, zwłaszcza, że pojutrze pierwszy raz w życiu podczas pełni ma towarzyszyć mu Holly i Ced. Benjamin nie zdawał sobie sprawy jak wielkie znaczenie miał jego rozsądek w chwili, gdy go Trevorowi brakło. - Nudny? - powątpiewająco uniósł brew i rozejrzał się po salonie, który cały czas miał w sobie coś pstrokatego i niepasującego do całokształtu Benjamina. Nie uważał go za nudnego a jedynie za zbyt... skrytego? stłamszonego? Widział w nim potencjał do jeszcze większej zajebistości lecz nie miał pojęcia jakby miał to z niego wyciągnąć. - Nie jest ci tu za cicho w takim wielkim domu? - zapytał jako człowiek posiadający pięciu starszych braci i mieszkający w znacznie mniejszym domostwie. Tam prywatność była abstrakcją, przynajmniej do pewnego wieku. Hałas, krzyki, śmiechy, przepychanki... tutaj odnosił wrażenie, że echo czai się za rogiem. - Oho, zauważyłeś to nawet bez działania amortencji? - to znaczy, że Ced przestawał się tak pilnować, a może po prostu przy Holly jego skorupa pękała na tyle, że i "obcy" byli w stanie dojrzeć to, co zazwyczaj jest u niego niewidoczne? - Może z początku było mi dziwnie, gdy dowiedziałem się od niego, że patrzy na Holly inaczej. Wiesz, znam tę dwójkę od ósmego roku życia. Przeczuwałem, że prędzej czy później któryś z nas... - rozłożył obie ręce na boki w geście bezradności. Nie był najmądrzejszym Krukonem na świecie ale nie był też głupkiem. Emocje brały górą, hormony zaczynały szaleć a odkąd został singlem - całe osiem miesięcy temu - miał sytuacje, gdy chciał dać Holly o jeden gest więcej z czystej ciekawości. Dobrze, że zwlekał... - Padło na niego. Ja chyba jestem jeszcze zbyt zdekoncentrowany aby się zakochać. Nie wiem - wzruszył ramionami i upił łyk drinka, przyglądając się jego turkusowej barwie. Miał za sobą bardzo długi związek i dopiero raptem od dwóch miesięcy zaczął interesować się rówieśnikami, szukając u nich bliskości, ekscytacji, adrenaliny, ciepła. Jak dotąd szło mu opornie. Samotność była niczym demoniczny polski bies siedzący mu na barkach. Zaśmiał się bezgłośnie i pokręcił głową na te zaczepne poruszanie brwiami. Humor Benjamina nie był ani odpychający ani denerwujący. Podobały mu się niektóre niedopowiedzenia choć sam jeszcze ich tak jawnie nie wysuwał na pierwszy plan. - Uratowałeś sytuację więc myślę, że będą mieć o tobie dobre zdanie. Nawet jeśli kręcili by nosami to się odczepią bo jesteś moim kumplem. - szturchnął go tam gołą stopą w łydkę bo nie dosięgnąłby ręką do ramienia. - A co o nich sądzisz po tej krótkiej imprezce? - zapytał z ciekawości i zerknął w kierunku oddalonego o kilka metrów okna, jakby miał dostrzec tam rozmawiających przed domem przyjaciół. Znając życie zapyta Ceda do jakich wniosków doszli. Nie planował pisać do niego na wizzengerze po tym jak bezczelnie go olał. Odsunął chipsy i zgiął nogę w kolanie, aby oprzeć o nie dłoń trzymającą do połowy pustą szklankę.
Trevor nie krył się z tym, że jego rodzina jest liczna, rozumiał więc skąd pojawiło się pytanie o dom. Nie wiedział jednak jak wytłumaczyć mu, że to cisza była pewnym symbolem, który powstał na przestrzeni naprawdę wielu lat. Tematy rodzinne były dla Benjamina trudne, nigdy nie omówione, spychane na dalszy plan jak coś wstydliwego, a przez to chronione przed czyimikolwiek uszami. Zadumał się, po czym westchnął. Wszystkie spożyty używki potrafiły rozwiązać język, nie były jednak plastrem na jego dawno zranioną duszę. - Kwestia przyzwyczajenia, taka była moja codzienność. - Stwierdził, odpowiadając nieco wymijająco na pytanie. Spochmurniał, jednak nie chciał psuć dobrej atmosfery, która wytworzyła się między nimi, więc dalej uśmiechał się łagodnie. - Później wyjechałem, a teraz praktycznie mnie tu nie ma. Uroki dorosłości. - Oboje wiedzieli jak to jest łączyć studia, pracę i dom. Tak naprawdę nie masz wielu możliwości. Trevor odpowiadał na jego pytanie, a on słuchał go uważnie, jakby zrozumienie wymagało najwyższego skupienia. Nie wiedział czy był gotowy na wysłuchanie tego wszystkiego, ale zrobił to. Nie wiedział co odpowiedzieć. Powiedzenie "rozumiem", "współczuje" czy "będzie dobrze" byłoby kłamstwem. On w samoistne układanie się spraw po prostu nie wierzył. Usiadł więc obok niego i objął go ramieniem po przyjacielsku. Tylko tak potrafił go wesprzeć, wyrazić w ten sposób odrobinę empatii. Nie rozumiał skąd takie zainteresowanie jego opinią o Holly i Cedzie. Ben był bardzo daleki do oceniania ludzi na pierwszym spotkaniu. Nie można oczywiście powiedzieć, że w głębi siebie tego nie robił, bo to robił każdy. Czuł się jednak zaniepokojony zainteresowaniem Trevora, nie podejrzewał jednak by mężczyzna miał złe zamiary. - Więcej rozmawiałem z Holly niż z Cedem. Wydają się w porządku. Ją pewnie jeszcze spotkam, już zapowiedziała odwiedziny u Whinky.- i miał nadzieje, że to zakończy jego ciekawość.
Trevor Collins
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 18
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 178
C. szczególne : czuć od niego zapach akonitu i mięty;
Teoretycznie widział, że rozmowa na temat życia Benjamina bardzo mu nie w smak ale nie był pewien czy w praktyce to uszanuje. Zadawał pytania bo skoro już tu siedzą to dobrze byłoby coś tam się lepiej poznać. Nie dostał jasnego sygnału "ej, ziomek, nie rozmawiajmy o tym" więc sprawdzał jak wiele może z niego wyciągnąć i kiedy ten straci cierpliwość. - A jaki kierunek studiów ostatecznie wybrałeś? - dopytał i przy okazji rozglądał się luźno po lekko przemeblowanym salonie. Wydawało mu się, że zmieści się tu naprawdę dużo osób a wciąż zostanie mnóstwo miejsca. Nie miał problemu aby podzielić się informacją o swojej relacji z przyjaciółmi. Nakreślenie ilości lat podczas których cały czas ze sobą wytrzymywali, mogło podpowiedzieć ile dla niego znaczą. Z początku nie zrozumiał skąd ten gest Benjamina. Odprowadził go wzrokiem gdy ten przysiadał się obok i bezczelnie przyjrzał się jego twarzy, gdy jego ramię spoczęło na trevorowym barku. Dzisiaj rano ciocia Cassi mówiła mu, że bucha z niego ciepło jakby ktoś w mroźny dzień usiadł przy rozpalonym kominku. Ten brak dystansu przypadł mu do gustu więc zamiast jak człowiek słownie docenić gest, szturchnął go lekko pod żebrami. Z niewyjaśnionej przyczyny zrobiło mu się jeszcze cieplej niż dotychczas. Rzeczywiście czuł się... wsparty w najlepszy z możliwych sposobów czyli poprzez kontakt fizyczny. Benjamin nawet nie zdawał sobie sprawy jak tego łaknął, choć może było to widać w jego spojrzeniu? - Pytam bo zawczasu uprzedzam, że będzie mi się chciało jeszcze raz takiego spotkania w większym gronie. Jak się na to zapatrujesz? - wypił do końca Miętowego Memortka i oparł wygodnie kark o sofę, świadom, że za poduszkę ma też jego ramię. To było dziwne uczucie, niby niewskazane ale całkiem przyjemne w akcie zaborczości. Obracał pustą szklankę w dłoniach i rozważał skłonienie kolegi do poczęstowania drugim Hogsem. Może udałoby się go dopalić. - Zdałem prawka jazdy. Następna impreza w plenerze i będę trzeźwy jak niemowlę. - pochwalił się, uprzedził, uśmiechnął się na samą myśl o tym ile wycieczek go czeka. - Nie masz rodzeństwa? - powrócił do drążenia tematu i przyglądał mu się bacznie kiedy zacznie go tym irytować. Podświadomie dążył do wywołania w nim intensywnej reakcji na swoją kumpelską wścibskość. - Może pochwalisz się resztą tej willi? Mieć taką chatę na wyłączność... raj. - najwyżej zostanie stąd przepędzony jeśli wyrzuci z siebie jeszcze kolejną serię pytań. Wbrew intencjom na jego twarzy było widać żywe zaciekawienie. Być może ten jeden kącik ust był zdradziecko uniesiony zbyt wysoko ale ogólnie rzecz biorąc, autentycznie chciał wiedzieć więcej. - Poczęstujesz Hogsem? Pozwolę ci mnie od nich uzależnić. - to zawsze jakiś sposób przed pełnią - lepszy niż topienie stresu w alkoholu.
Benjamin nie miał możliwości stracić cierpliwości w obliczu pytań zadawanych przez kumpla. Pierwszym powodem był wypalony hogs i wypity alkohol, które rozluźniły jego zmysły i nie zamierzały się z niego ulatniać w najbliższym czasie. Drugim szacunek do kumpla, któremu nie zamierzał odstawiać scen. Na tym spotkaniu było już zaprezentowanych wystarczająco wiele emocji. On sam lubił też mieć emocje pod kontrolą, choć z tym wiadomo jest różnie. - Eliksiry, co innego mógłbym wymyślić? - Przypomniał sobie jak jeszcze niedawno obcej dziewczynie w karczmie o tym mówił, wspominając już o planach co do profesora do którego zgłosi się na specjalizacje. To, że Trevor nie kojarzył po co Bazory wracał na studia mogłoby być niepokojące, ale w tym momencie nie pamiętał o czym tak naprawdę rozmawiali przez wakacje. Obcej dziewczyny był pewien, kumpla nie, wydawało mu się to dziwne. Może po prostu się nie złożyło pogadać? - Potrzebuje jeszcze kupić parę rzeczy przed rozpoczęciem roku akademickiego i już chyba wszystko będzie po staremu. Jakbym ciągle tu był. - Nie był tego do końca pewien, ale na pewno chciałby by tak wyglądała rzeczywistość. Uśmiechnął się na myśl o potencjalnym spotkaniu w przyszłości. Część emocji, które powodowały w nim pytania o Holly i Ceda, umknęło w tym momencie. - Załóż grupę na wizzegerze, zgadamy to. - Odparł lekko, choć nie powiedział czy przyjdzie. W zasadzie to wolałby ich wpierw poznać odrobinę lepiej, niż na kolejnej zakrapianej imprezie gdzie poznanie kogoś głębiej graniczy z cudem. Z drugiej strony co jeśli oni poznają głębiej jego i wszystko się popsuje? To mogłoby spędzać Benjaminowi sen z powiek, gdyby nie był przez te wakacje wiecznie poobijany i rządny regeneracji. Zdanie prawka dla Benjamina nie znaczyło za wiele, ale wiedział, że w całokształcie społeczeństwa jest to coś pochwalanego. Nie mógł jednak oprzeć się wrażeniu pewnego dysonansu jaki w nim to wywołało. - To nie będzie pijanej przejażdżki? - Powiedział teatralnym, zawiedzionym głosem robiąc w jego stronę wielkie oczy, jak pies który dowiedział się od swojego właściciela, że spacer jednak będzie za godzinę. - Co to za impreza? Pić sam mogę do lustra, a jeździć slalomem już nie bardzo. - Oczywiście żartował, choć jeśli miałby być z Trevorem szczery to te wakacje miały potencjał wprawić go w alkoholizm. Nieustanna passa porażek i zalewania się bimbrem z Podlasia była dla niego już w jakiś sposób męcząca. Wstał po kolejną szklankę wody z cytryną, która czym dłużej stała w pomieszczeni tym bardziej nabierała na intensywności. Nie wrócił już na dywan, bo Trevor również potrzebował rozprostować kości i zaproponował krótką wycieczkę po domie. - Parter praktycznie już widziałeś, ale chodź, przejdziemy się na górę. - Stwierdził, patrzą zachęcająco na kumpla. - Odrobina spaceru dobrze nam zrobi. - Mówiąc pomyślał, że brzmi jak własna matka. Merlinie, to już chyba rzeczywiście starość. Wyszli z salonu i od razu skręcili na drewniane schody. Wtedy dopiero przypomniał sobie, że Trevor pytał o rodzeństwo. Ale co właściwie mógł mu powiedzieć? Sam jeszcze nie był pewny niczego. - To skomplikowane. Moi rodzice nie byli szczęśliwym związkiem. Beverly po mnie nie zdecydowała się już na kolejne dziecko. - W jego głosie nie było emocji, mówił o tym jak o pogodzie w lipcu. Przerwał, bo choć wiedział jak ojciec miał na imię to jednak nie wspominał o nim chętnie, w tym domu był on swoistą personą non grata. Myślał o dziewczynie, którą poznał na Podlasiu, którą prawnie mógłby nazwać siostrą. On jednak nie czuł teraz tej bliskości, która sprawia, że można kogoś nazwać siostrą lub bratem. - Choć na pewno zmieściło by się tu nie jedno. - Przekierował wątek, jakby naturalną koleją rzeczy było odniesienie tego do zwiedzania domu. Weszli na piętro, stanęli przed schodami, a Benjamin wyciągnął paczkę. Skierował ją w stronę kumpla, po czym sam wziął drugiego i odpalił. - To twój wybór, ja jestem tylko źródłem. - Powiedział, bo choć sam uwielbiał ten nałóg to jednak nie zamierzał w przyszłości usłyszeć, ze nim kogoś zaraził wbrew jego woli. To tak nie działa. - Wszyscy wcześniej nie paliliście? - Zapytał o nich, a nie o niego, bo wiedział, ze znali się dłużej i lepiej niż on znał ich.- Nie byliście ciekawi? - Kontynuował naturalny ciąg zdarzeń, który sprawdzał się w większości przypadków. W trakcie rozmowy zaprowadził Trevora do swojego pokoju, co było najprostsze do przedstawienia. - Tutaj sypiam. - Rzucił w progu informacyjnie, po czym spojrzał na reakcje Trevor.
Trevor Collins
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 18
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 178
C. szczególne : czuć od niego zapach akonitu i mięty;
Zapisał sobie w pamięci, że hobbystyczne zainteresowania Benajmina okazują się drogą ku spełnieniu zawodowemu. - To jak już zdobędziesz zawód to przerzucę się do ciebie na regularną dostawę mordownika. Co ty na to? Będę twoim pierwszym klientem. - zaproponował. O ile profesor O'Malley spełniał się w roli płatnego dostawcy znakomicie, tak rozmowa z nim - nawet kilkusekundowa - bywała równie przyjemna jak przejażdżka do góry nogami na Diabelskim Młynie. Niby jest adrenalina ale czasami robi się człowiekowi niedobrze. Pokiwał głową na znak, że stworzy stronę na wizzengerze, gdzie będą mogli we czworo porozmawiać na temat potencjalnych imprez. - Rozmawiasz z przyszłym aurorem. Nie można latać, jeździć ani nawet deportować się po pijaku. - wytknął mu ale przyjacielsko bo przecież uśmiech nie schodził z jego ust. - Poza tym w tegoroczne wakacje za często sięgam po piwa czy drinki. Muszę przystopować, dlatego Hogsy mogą być tymczasowym zamiennikiem aż znajdę coś zdrowego. Brakuje mi sposobu na odreagowanie. Nawet napierdzielanie w worek treningowy nie zawsze pomaga. - przedstawił sprawę jasno, aby nie został potraktowany jako sztywniak, który nagle odnalazł w sobie potrzebę abstynencji. Cóż, trzeci drink jasno mówił, że daleko mu do tego podejścia. Zaraz to podnieśli się i za prośbą, Benjamin ruszył pokazać mu resztę domu. Wodził wzrokiem po kolorystyce i zastanawiał się czy dałby radę mieszkać w tak jasnym i kolorowym budynku. Schody nie skrzypiały, nie znalazł tu nawet grama kurzu czy jakiejkolwiek niedoskonałości. - Wow, jesteś jedynakiem. Polecasz czy odradzasz? - zapytał z ciekawością i zatrzymywał się przy niektórych pomieszczeniach, które były mu prezentowane. Odnosił wrażenie, że przebywa w wilii czystokrwistych czarodziejów ale tych o barwnym temperamencie. - Ja jestem ciekawy wszystkiego ale przez większość czasu byliśmy przyzwoici, kulturalni, zdrowo się odżywiający itepe. Dopiero od roku odreagowujemy to bycie grzecznym i pozwalamy sobie na więcej. Przynajmniej ja tak robię. - odparł i przyjął od niego papierosa, dziękując skinieniem głowy. Podpalił krańcem różdżki, bo nie posiadał takiego tworu jak zapałki czy zapalniczka - zaciągnął się. Łzy wezbrały mu się w oczach ale stłumił kaszel i wypuścił powoli dym z płuc. Zajrzał do jego sypialni... ba, on tam wszedł do środka bez pytania i obrócił się wokół własnej osi, oglądając wyposażenie wnętrza. - Jak tu czysto, jasno i niewinnie. - skomentował bo jednak kolorystyka i obecność światła robiły wrażenie. - Nieczęsto tu jesteś, co? Żadnych buciorów na wejściu, żadnych bokserek rzuconych na fotel, żadnego plakatu z gołymi ko... facetami, poduszki nieporozwalane... albo Winky pilnuje porządku albo rzadko tu bywasz. - stwierdził z zaskoczeniem i posłał w jego stronę pytające spojrzenie. - Gdybyś wszedł do mojego pokoju to złapałbyś się za głowę. - oznajmił dla porównania i przeszedł do okna, aby sprawdzić widoki. Roznosił w pomieszczeniu zapach tlącego się papierosa, który raz na jakiś czas ostrożnie trafiał do jego ust. Gdzieś tam trafiało się kaszlnięcie ale jak to jest do przewidzenia, przyuczanie się do nałogu wywoływało protesty organizmu.
Doskonale zdawał sobie sprawę, że eliksirowarzy nie zawsze zajmowali się zielarstwem czy opieką nad magicznymi stworzeniami. Było to przydatne w jego zawodzie, dawało dobry dostęp do składników, dało się jednak komfortowo bez tego żyć. Większość dało się dostać po prostu w atpece. Uśmiechnął się jednak, że został w ten sposób doceniony przez kumpla. Dla niego takie zaufanie wiele znaczyło. - Stoi, zostaniesz moim klientem specjalnym. - By nie powiedzieć, że specjalnej troski bo to mogłoby zostać źle odebrane. Słuchał Trevora, śmiał się, palił i oglądał jak młodszy krukon z ciekawością przygląda się wszystkiemu co mijali. W pokoju również kręcił się, jakby proste pomieszczenie z łóżkiem i kilkoma komodami było co najmniej sypialnią z dynastii Windsdorów. - Pracuje, więc za długo mnie tu nie ma, ale Whinky na pewno dokłada tutaj swoją magię, by wszystko lśniło. - Odpowiedział na pytanie, gdy z dołu usłyszał głośne trzaśnięcie drzwiami. Nie spodziewał się nikogo, dlatego bez słowa wyszedł z pokoju i zszedł na dół. Nie sądził, że się przesłyszał pomimo półtorej hogsa, które już miał za sobą. Na schodach zamarł gdy zobaczył Beverly, delikatnie zsuwającą buty ze stóp. Zszedł niżej, chcąc szybko uporządkować bałągan w salonie, jednak nie zdążył - Whinky sama wszystkim się zajęła, najwyraźniej wcześniej oczekując już powrotu właścicielki wodu. Wymienił spojrzenia z rodzicielką, po tym przywitał ją drobnym cmoknięciem w policzek. Nie minęła sekunda, a ona w najlepsze szła na górę, nie oglądając się za siebie. Ben sądził, że pewnie do sypialni. Zamarł, gdy usłyszał jak kobieta zaczyna mówić swoim melodyjnym głosem do Trevora. Nie minęła chwila, gdy schodziła z nim do salonu, wymieniając uprzejmości. Beverly i Trevor znaleźli wspólny język, a Benjamin nie bardzo wiedział jak ma się w sytuacji odnaleźć. Przysiadł się do nich, a czas mu się dłużył nie miłosiernie. Sytuacja wydawała mu się co najmniej dziwna, ale przynajmniej miał jasność co do tego, że ich rozmowa na dobre się zakończyła. Oboje czekali na powrót Holly i Ceda, którzy całkowicie stracili rachunek czasu na spacerze.
Benjamin już od samego rana zastanawiał się co przygotować na żądlibusowa parapetówka. Znalezienie ubioru, napisanie paru wiadomości na wizzegerze czy wysłanie sowy po składniki alchemiczne, zajęło mu mniej czasu niż się spodziewał. Było więc poranek, a on już miał w rękach zawiniątko z którym przyleciał Bob. Rozpakował je, przeliczył wszystkie składniki potrzebne do eliksiru, który zamierzał uwarzyć. Z zadowoleniem stwierdził, że nic nie uległo uszkodzeniu i może od razu brać się do pracy, ponieważ aptekarze zadbali o to by składniki nadawały się od razu do użycia. Wszystkie składniki, kociołek, mieszadełko do niego i różdżkę zabrał do kuchni. Z zadowoleniem stwierdził, że Whinky wyszła w sprawunkach i nikt nie będzie mu suszyć głowy bałaganem w kuchni. Umieścił postrzępione liście glicyny w kociołku, a następnie zalał je wodą księżycową z aptekarskiej fiolki. Szklane naczynie odłożył ostrożnie do zlewu, nie zamierzał go marnować. Wyczyszczone, będzie idealnie nadawało się do przelania już gotowego eliksiru. Wrócił do kociołka, po czym ostrożnie przeniósł je nad kuchenne źródło ognia. Nie było to oczywiście tak precyzyjne jakie mogłoby być gdyby ogrzewał miksturę różdżką, wiedział jednak, że taka precyzja nie będzie konieczna. Włączył palni, a mikstura zaczęła się ogrzewać. Mieszadełkiem ostrożnie, okrężnymi ruchami, mieszał roztwór. Zależało mu by osiągnął temperaturę wrzenia dopiero po dziesięciu minutach, gdy liście zdążą oddać już część składników eterycznych. Pracował tak dłuższą chwilę, bacznie obserwując zawartość, a gdy zaczęła intensywnie parować, a dziesiątki pęcherzyków pękać na powierzchni wody, dodał ostatni składnik - żądło żądlibąka. Ciemna igła zakręciła się w kierunku, w którym wcześniej mieszał Ben roztwór. To jej obecność w eliksirze sprawiała, że nabrał intensywnej, klarownej, niebieskiej barwy, a wewnątrz płynu zaczęły się tworzyć strumienie wirowe, przez niektórych nazywane "kręciołkami". Nie mógł zakończyć w tym momencie, gazy nad eliksirem były jeszcze jasne i rzadkie. Podgrzewał miksturę do momentu aż opary nad nią zaczęły pachnieć intensywnymi, słodkimi, zmysłowymi, kobiecymi perfumami. Zgęstniały, a ich kolor również się zmienił na delikatnie niebieski. Wszystko to wywołało ogromny, szczery uśmiech na jego twarzy. Wrócił do zlewu, gdzie leżały wcześniej odłożone fiolki po wodzie księżycowej. Umył je starannie gąbką. Wiedział, że mógłby użyć do tego zaklęcia, ale lubił takie rzeczy robić swoimi rękami. Następnie szkło wypolerował ręcznikiem papierowym by mieć pewność, że nie zostanie na nim żadna smuga detergentu. Poczekał jeszcze dwadzieścia minut zanim eliksir ostygł. Wizualnie wszystko wskazywało na to, że ważenie się udało. Dotknął ręką jeszcze ciepłego kociołka, ale nie gorącego. Zamieszał kilka razy mieszadełkiem by upewnić się, że wszystkie ingrediencje rozpuściły się w roztworze. Mógł go teraz spokojnie przelać do fiolki, po czym analogicznie zabrać się za uwarzenie drugiego, w końcu Ike'owi też obiecał swoją dawkę euforii.
Ostatnie spotkanie z Benjaminem uświadomiło mu, jak daleka jeszcze od perfekcji była jego przemiana w kobietę. Pomijając oczywisty fakt, jak dużym wyzwaniem okazywało się utrzymanie prezencji kobiety przez dłuższy czas i jak wiele koncentracji to od niego wymagało, aby nie gubić charakterystycznych cech tej aparycji, to dodatkową przeszkodą był dla siebie on sam. Nawet kiedy osiągnął już perfekcyjną przemianę, przynajmniej na pierwszy rzut oka, kiedy patrzył na swoje odbicie w lustrze, coś mu nie grało. Wpatrywał się w swoje niezmiennie srebrno-błękitne tęczówki oczu, przenikliwe i w tym momencie bardzo chłodne i nie mógł nie ulec wrażeniu, że jakiegokolwiek wyrazu nie nadaje długości rzęs, brwiom, czy rysom twarzy, które raz łagodniały w tafli lustra, raz się wyostrzały, cały czas wyglądał zbyt podobnie do siebie. Kiedy się uśmiechał, kąciki jego warg unosiły się w bardzo męski, drapieżny sposób, próbował złagodzić ten wyraz, nadając im pełniejszego wyrazu, trochę objętości i miękkości kobiecych ust, ale jego wargi, nawet w jego pierwotnym wyglądzie były równie duże i ponętne, to wcale nie pomogło. Prychnął, rozbawiony tym spostrzeżeniem, bo nigdy wcześniej nie rozpatrywał swojego wyglądu w kategorii żeńskiego. Teraz jednak szukał tych łagodnych różnic, które mogły uczynić go bardziej wiarygodną kobietą. “Trochę męsko wyglądasz, Izuniu” – odtworzył sobie w głowie słowa kumpla i chyba zaczynał rozumieć, o co mu wtedy chodziło. Nawet jeśli włosy kaskadą opadały mu teraz na ramię, niezależnie od tego, czy poprawił ich skręt czy nie, było coś w jego wyglądzie bardzo nieadekwatnego do kobiety – podobieństwo do niego samego, którego nie potrafił się pozbyć nawet ze zdjęciami referencyjnymi kobiet, które miał przed sobą. A warto wspomnieć, że cała sterta świerszczyków leżała na toaletce w łazience domu Bazorych, co do których pochodzenia mogłaby się zdziwić Beverly, gdyby je tu dostrzegła. Z racji chociażby tego, że kobiety uśmiechające się do Ike z okładek nie odpowiadały gustowi jej syna. O ile owy gust był jej znany. Przymknął na chwilę powieki, odcinając się od tego widoku, do którego już przywykł w odbiciu lustra. Spróbował skupić myśli na innym wizerunku, innej charakteryzacji, ale problemem było nie tylko to, żeby wiernie oddać czyjąś aparycję, ale aby mimika i zachowanie tej osoby także były ze sobą spójnę. Co do zachowania musiałby jeszcze popracować, chociaż koniec końców mógł ujść za buntowniczkę z bardzo męskim sposobem bycia, ale ta mimika… nie potrafił zliczyć ile razy patrzył się już w odbicie tego lustra, nie tylko dzisiaj, a także ile dni spędził na samorefleksji nad tym, co robi źle. Wsparcia mógł szukać u Bena, jeśli ten w ogóle był jeszcze w domu. Więc kiedy w końcu zmarszczenie nosa, lekki uśmiech czy spojrzenie na siebie spod kaskady rzęs w lustrze wydawało mu się w miarę zadowalające, a przynajmniej autentyczne, odwrócił się na pięcie z zamiarem wyjścia z łazienki. Tak długo patrzył na siebie w lustrze z podejściem profesjonalnym, jak do obiektu i do przebrania, że zapomniał o tym, ze w dbałości o każde szczegóły, stał tutaj całkiem nagi, od głowę po stopy – jak kobieta. Aż wzdrygnęła go myśl, że przez ten cały eksperyment metamorfomagiczny, być może nigdy później nie będzie mógł spojrzeć na ciało kobiety inaczej niż jak na element pracy magicznej nad swoją przemianą. Szczęśliwie czynnik męski był w nim zbyt silny, o czym przekonał się, kiedy po godzinach zmagań w końcu zauważył: — Damn. Ale Ty jesteś seksowna. Nie on. Ta fantazja, która odbijała się w lustrze.
Wspólne latanie na miotle. Czy mogło być coś bardziej kuszącego? Wizja tak spędzonego popołudnia była dla Imogen naprawdę bardzo interesująca, toteż kolejnego dnia po wymienieniu wiadomości z Benjaminem, kiedy tylko skończyła zajęcia, pobiegła do swojego dormitorium. Nie potrzebowała dużo czasu, aby zrzucić szkolny z siebie szkolny mundurek i przebrać się w coś o wiele bardziej adekwatnego względem zajęć, którym miała się poświęcić. Luźne spodnie dresowe, bluzka z krótkim rękawem, a do plecaka wrzuciła bluzę i jakieś dziewczyńskie pierdoły. Przez ramię przerzuciła swoją miotłę, prototyp wykonany przez jej ojca, w kitkę zwyczajowo wetknęła swoją różdżkę i pognała do bramy prowadzącej do Hogsmeade. Kiedy tylko przestąpiła jej próg, od razu oddała się w objęcia teleportacyjnego wiru, który charakteryzował się tak bardzo znanym jej uczuciem przeciskania się przez bardzo wąską rurę. Na szczęście nie trwało to długo i już po chwili Imogen stanęła na własnych nogach przed naprawdę imponująco wyglądającą posiadłością. Potrzebowała chwili, aby ogarnąć rozumem i wzrokiem to, co się przed nią znajdowało. Zagwizdała cicho z uznaniem i zaraz ruszyła wolnym krokiem żwirową ścieżką prowadzącą w stronę domostwa. Nie wiedziała, że chłopak mieszka w takim domu, ale w sumie zaimponował jej fakt, że jego majątek (bądź majątek jego rodziny) nie był pierwszy, który rzucał się w oczy, kiedy poznawało się Benjamina. Po chwili dziewczyna wspięła się na drewniany ganek, poprawiła miotłę na swoim ramieniu. Zerknęła jeszcze w jedną z szyb w oknie i szybko poprawiła swoje włosy przy pomocy metamorfomagii. Teraz układały się jakoś trochę lepiej i dziewczyna nie wyglądała już aż tak niechlujnie. W obecnej sytuacji niewiele więcej mogła zrobić, dlatego postanowiła, że nie będzie przeciągać tej chwili w nieskończoność i w końcu zapukała delikatnie do drzwi. Czekała zastanawiając się nad tym, co się wydarzy. Kontrolnie zerknęła na zegarek na swoim lewym nadgarstku i spostrzegła, że była kilka minut później, niż obiecywała, jednak różnica w gruncie rzeczy nie była aż tak ogromna. Gdyby użyła jakiegoś magicznego środka transportu, mogłaby to zgonić na korki, ale w kanale teleportacyjnym raczej korków nie było.
Poranne konsultacje u prof. Sanford nie poszły mu najlepiej, był zmęczony wczorajszym dniem spędzonym wpierw do późna w Hogwarcie, a później w "Upswingu", gdzie zdecydowanie powinien wypić o jeden kieliszek mniej. Nic dziwnego, że gdy poranne spotkanie miał za sobą, nie siedział w szkole ani minuty dłużej i przy pierwszej okazji teleportował się do domu by zregenerować się. Co prawda nie podejrzewał, że zaśnie w środku dnia, ale napisanie do paru osób w sprawach mniejszej wagi, zjedzenie porządnego posiłku pierwszy raz w tym tygodniu i ogólne znalezienie spokoju, było czymś, co w tamtym momencie na pewno mogło mu pomóc. Spodziewał się, że Imogen przyjdzie do niego popołudniu, gdy już skończy zajęcia. Byli umówieni, że pokaże jej co właściwie było nie tak w lipowej miotle, którą przywiózł w Podlasia. Pewnie chwilę pogadają, polatają, pośmieją się. Plan brzmiał zaskakująco normalnie jak na to, że w ostatnim czasie zaliczał kłótnie za kłótnią i praktycznie, nawet niewinne spotkania, kończyły się kwasem. Wiedząc to może nie powinien psuć znajomości między nimi zapraszając ją do siebie? Gdy zapukała do drzwi, zszedł z górnego piętra z miotłą w ręku, gdzie znajdował się jego pokój, by otworzyć jej drzwi. Zadowolenie z nadchodzącego spotkania sprawiło, że nie czuł się tak samo zmęczony jak rano, na jego twarzy było widać jednak, że mógłby się lepiej wysypiać. Pociągnął drzwi za klamkę, a z racji, że nie miał już wolnej ręki, uśmiechnął się szczerze na powitanie. - Cześć! Chcesz się czegoś wpierw napić czy od razu idziemy na tył domu? - przeszedł od razu do konkretów, gdy przeszła przez próg domu. W zasadzie, gdyby był trochę bardziej domyślny, mógł spędzić część popołudnia na werandzie przed domem, zaoszczędziłoby to dziewczynie pukania, a potem przytłoczenia majestatem domu. - Co to za cudo? - zapytał, gdy spojrzał na dziewczynę i zobaczył, że ma w ręku miotłę, której modelu nie kojarzył. Nie to by był znawcą, ale kilka ostatnich dni w obecności brata Imogen, który niedawno przeprowadził się do niego na czas studiów, sprawiło, że powoli zaczął je rozróżniać.
Stała tak sobie na ganku, podziwiając zarówno dom jak i przyrodę wokół. Jesień powoli witała się z Wielką Brytanią, przez co krajobraz wyglądał coraz bardziej kolorowo i majestatycznie. Jednak nie miała zbyt wiele czasu na to, aby prowadzić dalsze kontemplacje na ten temat, ponieważ zaraz to drzwi otworzyły się i w progu staną Benjamin. Imogen od razu uśmiechnęła się szeroko na jego widok, bo naprawdę cieszyła się z tego spotkania i możliwości spędzenia czasu w towarzystwie Krukona. - Cześć! Jak dla mnie, możemy iść polatać. Najwyżej później zaproponujesz mi coś do picia, jak już oboje będziemy cali przepoceni od latania. - Była podekscytowana perspektywą kolejnego latania na miotle, toteż wszelkie inne podstawowe pragnienia poszły w odstawkę. Wolała czym prędzej wsiąść na miotłę. - Więc, opowiedz mi, jak to się stało, że w ogóle postanowiłeś kupić tę miotłę? - Po prostu nie było innego wyjścia i Imogen musiała o to zapytać. Podczas ich spotkania na Podlasiu chłopak nie wykazywał się ogromnym entuzjazmem względem latania na Polskich wynalazkach, a tu proszę, jeden z nich postanowił zabrać ze sobą do domu. Trochę się to dziewczynie nie zgadzało, bo z tego, co pamiętała, Benjamin nie spędził najprzyjemniejszych chwil na tej miotle. - To? - zerknęła na swój bark, na którym trzymała piękną, czarną miotłę, wykonaną z mahoniu. Imogen pokraśniała widocznie i nie zamierzała tego w żaden sposób ukrywać. - To, szanowny Panie, jest nowość ze stajni Skylight. Wujek wysłał mi to kilka dni temu. Roboczo nazwana "Cefeusz", wiesz, jak ten gwiazdozbiór z nieba północnego. Jeszcze nie jest w sprzedaży i na ten moment prowadzą bardzo zaawansowane testy. Miotła jest już po wstępnych testach przeciwko wibracjom, antypoślizgowych i tak dalej, więc nadaje się do latania i sprawdzania jej zasięgów, ale nie wyszła jeszcze do masowej produkcji. - Nic nie mogła poradzić na dumę, która kryła się w jej słowach, kiedy to wspominała o produkcie stworzonym przez jej rodzinę. Naprawdę była dumna z tego, co potrafili i jakie miotły produkowali. Miała szczerą nadzieję, że kiedyś miotły te będą jeszcze bardziej reklamowane na rynku niż chociażby błyskawice. - Więc no, musimy ją dzisiaj porządnie przetestować - dodała po chwili, dalej patrząc na chłopaka z szerokim uśmiechem na ustach. Właśnie dotarli na tyły domu, gdzie mieściło się sporo otwartej przestrzeni. - To co, tutaj może być? - zapytała, bo w sumie to nie była u siebie, więc nie powinna decydować. Może Benji miał jakąś inną koncepcję co do lokalizacji.
Słysząc pierwsze zdania dziewczyny, momentalnie zdecydował się przekroczyć próg drzwi. Noé zamykał ich dokładnie, nie starał się ukryć tego co znajduje się w środku, ale skoro Imogen zdecydowała się wpierw polatać, nie zamierzał spędzać w czterech ścianach ani minuty dłużej. Dziewczyna była wyraźnie podekscytowana, mówiła wiele i w zasadzie mógłby jej wyłącznie słuchać, gdyby nie to, że niedługo później przeszła od razu do pytania o lipową miotłę z Podlasia. Jasne drewno zdobione słowiańskimi drzeworytami, delikatnie złote litery na trzonie miotły i ogólne wrażenie nowości, można było lepiej dostrzec w promieniach słońca oświetlających werandę. - Kupiłem ją dość lekkomyślnie. Gorszy humor, zbyt wiele galeonów w kieszeni i przeświadczenie, że już nie może być gorzej. Wiesz jak to jest? - nie była to cała prawda o zakupie miotły, nie uwzględniała moralnych rozterek związanych z obietnicą złożoną Jennie, ale nie wiedział czy opowiadanie o tym Imogen na drugim spotkaniu wniosłoby cokolwiek dobrego do rozmowy. Wolał już wyjść na rozkapryszonego durnia niż przyznać, że na Podlasiu, kilka dni po nieudanej teleportacji i złożeniu kilku obietnic, kupienie tej idiotycznej miotły było jedyną względnie normalną rzeczą. - Przy okazji na nowym modelu znalazłem jej nazwę "Chmurnik". Coś ci to sugeruje? Słuchał dumy z wynalazku rodzinnej firmy, patrzył na miotłę i lekko się uśmiechał. Spodziewał się, że wyprodukowanie takiej miotły może trwać tygodniami i jeśli dziewczyna czekała z zapartym tchem, to moment pokonania kilku pierwszych metrów w powietrzu będzie dla niej dużo większą frajdą niż rozmowa o polskim cudzie myśli technologii miotlarskotwórczej. Skinął do dziewczyny głową na znak, że zrozumiał jej wyjaśnienie pochodzenia miotły. Nie zamierzał pytać na ile przelot nią będzie legalny, bo zwyczajnie nie miałby nic przeciwko i nielegalnym testom. Przeszli na tył domu, który wbrew pozorom, nie był tak daleko jak mógłby. - Pewnie. - rozejrzał się po okolicy w której znajdowało się tylko kilka domów podobnych do jego i sporo pustej przestrzeni. - Przelećmy 500m wzdłuż domów i z powrotem. To chyba wystarczająca długość? - nie był pewien jaką odległość pokonywali ostatnio, ale przy nowych miotłach pół kilometra wydawało się całkiem krótkim odcinkiem.
Naprawdę zaintrygował ją temat tego, w jaki sposób Ben wszedł w posiadanie tej miotły. Ona sama, po swoich doświadczeniach podczas tych wakacji, nawet by o tym nie pomyślała, zbyt przerażona, że pech, który ją dosięgnął na Podlasiu, zakorzeniłby się także i w Wielkiej Brytanii. Dlatego z uwagą słuchała jego wyjaśnień na temat tego, czemu nabył tę miotłę. - Taa, wiem, ale ja w takiej sytuacji wolę kupować słodycze, niż miotły - oznajmiła idąc ramię w ramię z Benjaminem i szczerząc zęby w jego kierunku. Faktem było, że Imogen kochała słodycze wszelakie i nigdy nie szczędziła sobie okazji do tego, aby je zjeść, bądź nabyć. Na szczęście dla niej, problemów ze zrzucaniem nadprogramowego cukru nie miała, a w razie czego, zawsze mogła się pozbyć tłuszczyku za pomocą metamorfomagii. Zmarszczyła brwi, zastanawiając się nad tym, czy nazwa tej miotły, cokolwiek dla niej znaczyła. Przegrzebywała najgłębsze zakamarki swojej pamięci, jednak nie mogła z niczym skojarzyć tego tworu. - Szczerze mówiąc, to nie. Pierwsze słyszę w ogóle o czymś takim. Nawet nie byłabym w stanie powiedzieć, kto wyprodukował coś podobnego - a to, było już wyznacznikiem, jak mało znacząca musiała być ta miotła, ponieważ Imogen generalnie posiadała ogromną wiedzę na temat mioteł wszelakich. W zasadzie, rodząc się Skylightem, nie miała za bardzo innego wyboru, choć na ten nie narzekała. Rozejrzała się dookoła, kiedy Benjamin zaproponował trasę i pokiwała głową na znak, że się zgadza, co do takiej odległości. - W takim razie, bierz Cefeusza i zaczynaj - wyszczerzyła się do niego, podając mu miotłę. Chłopak nie miał wcześniej okazji latać na czymś z ręki jej ojca toteż Imogen chciała, aby od tego zaczął. Sama za to wzięła Chmurnika, odbiła się delikatnie od ziemi i powoli ruszyła przed siebie.
Proponuję małe kostki k6:
Cefeusz:
1, 5 - Twój lot jest bardzo wyrównany, choć nieco powolny. Zwalniasz w strategicznym miejscu, aby nie zrobić sobie krzywdy na zakręcie podczas testowania nieznanej Ci miotły. 2, 4 - Śmiało śmigasz do przodu, nie przejmując się niczym, ani nikim i pokonujesz wyznaczoną odległość. Niestety, w pewnym momencie miotła wpadła w silne drgania, co spowodowało, że spadłeś na ziemię. Dorzuć K6, aby sprawdzić z jakiej wysokości spadłeś z miotły. 3, 6 - Albo ty jesteś urodzonym miotlarzem, albo ta miotła po prostu idealnie reaguje na wszelkie Twoje działania. Przelot jest tak perfekcyjny, że nie powstydziłby się go zawodowy gracz quidditcha.
Chmurnik:
1, 2 - Masz wrażenie, że miotła jest nie do końca stabilna. Niby reaguje na Twoje skręty ciała, jednak robi to z minimalnym opóźnieniem przez co raz czy dwa podczas trasy wytrąca cię z równowagi. 3, 4 - Miotła, choć niepozorna, radzi sobie bardzo dobrze w warunkach, które spotykasz na swojej drodze. Delikatny wiatr z prawej strony spycha cię na drugą osobę, ale nic się szczególnego nie dzieje i dalej bez problemu lecicie przed siebie. 5, 6 - Na ostatnim zakręcie miotła delikatnie zwalnia, masz wrażenie, że to nie jest Twój wybór, a potem mocno wyrywa do przodu. Na szczęście Twój refleks jest niezawodny i resztę trasy pokonujesz bez najmniejszego problemu.
Uśmiechnął się, w jakimś stopniu komentarz Imogen był trafny. Z drugiej strony była Skylightem, jak u nich nazywał się dzień nowej miotły? Wtorek? Zdecydowanie Bazory nie nadążał za tym co działo się w ich rodzinnej firmie. Co prawda miał też pewne podejrzenia, że "testowanie nowych mioteł" w ustach Ike'a to tylko wymówka, ale nie zamierzał ślizgonowi tego wypominać. Jeśli nie chciał gdzieś być, każda wymówka była dobra, nawet ta wyssana z palca. - Nie lubię słodyczy. - odrzucił lekko na jej komentarz, zastanawiając się czy jego rówieśnicy w ogóle znali jakiś inny smak niż ten jeden, konkretny. - W dodatku miotły są mniej ulotne. - nie trudno było wyczuć grę słów, którą dodał tylko po to by rozmowa była ciekawsza i ominęła Podlasie szerokim łukiem. Zastanawiał się czy powinien wytłumaczyć dziewczynie, że nazwa miotły ma więcej sensu niż wszystko inne z nią związane. Uznał jednak, że przy kilku przelotach, dziewczyna na pewno zdąży się przekonać do tego co nazwa miotły mówiła o jej właściwościach. - Znając Słowian nazwa firmy to Utopce&Biesy spółka z o. o. - z czego ostatni skrót celowo wymówił źle, by bardziej nawiązać do zwierząt, jakie latały po Podlasiu niż do rzeczywistego skrótu typu spółki. Całkiem niezły humor jak na razie go nie opuszczał i zamierzał się tego trzymać, bo za kilka minut po wejściu na miotły, mogło już nie być tak łatwo. Zdziwił się, gdy dziewczyna zamieniła ich miotłami, ale nie protestował. Bądź co bądź, on swoją lipową będzie miał pod ręką cały rok akademicki, a na Cefeuszu może być to pierwsza i ostatnia możliwość przelotu. Dziewczyna zaznaczyła, że to nie jest oficjalny model miotły, ale skoro przeszła testy to chyba dało się na niej bezpiecznie latać, prawda? Wsiadł na miotłę, a gdy byli gotowi, odbił się od ziemi. Pierwsze minuty wróżyły jemu i miotle dobrą współpracę. Wydawała się lecieć lekko i łagodnie, całkowicie przeciwnie do tego jak wspominał swoje ostatnie przeloty. Wyrównał trzon miotły, a nogi mocno oparł o podnóżek, który był delikatnie za mały na jego męską, szeroką stopę. Nie przeszkadzało mu to w wygodnym ułożeniu się przed rozpoczęciem właściwego lotu. - Gotowa? - zapytał, gdy wydawało mu się, że oboje nabrali już pewnej wysokości i stabilności. Wyrównał do niej swoje położenie, zostawiają między ich położeniem jakieś pół metra różnicy. Poczekał na odpowiedź, a jeśli była ona twierdząca, po prostu nachylił się by miotła popędziła do przodu.
Pewnie by się zdziwiła, że chłopak nie lubił słodyczy, gdyby nie fakt, że wizja zbliżającego się latania, pozbawiła ją myśli wszelakich i przede wszystkim skupiła się na tym właśnie, że chciała jak najszybciej znaleźć się w powietrzu. Miała świadomość tego, że normalna pod tym względem nie była, ale kto by się przejmował. Pewnie z tego powodu, tylko wzruszyła ramionami, gdy Ben wspomniał, że słodycze nie są dla niego. I wyszczerzyła się w uśmiechu na jego słowa dotyczące mioteł. Parsknęła śmiechem gdy wspomniał o nazwie firmy, która prawdopodobnie była odpowiedzialna za wyprodukowanie tej miotły. - Wiesz, ja bym tylko do tego dodała "porońce". Słyszałam od znajomej, że te też można było tam często spotkać, choć ja na swoje szczęście, nie trafiłam nigdy na nie - I całe szczęście dla niej, że na nie nie trafiła, bo wtedy prawdopodobnie nabawiłaby się zespołu stresu pourazowego związanego z jakże wspaniałymi wakacjami w Polsce. A tak, miała tylko paskudne wspomnienia z ostatnich dwóch miesięcy. Złapała w dłoń chmurnika i od razu przyjrzała mu się dokładniej z bliska. Trzeba było przyznać, że nowy prezentował się o wiele lepiej, niż te modele, na których latali podczas wakacji. Co prawda było tutaj kilka starszy rozwiązań, które w nowych miotłach prawdopodobnie by nie zostały użyte, ale sprzęt wyglądał na naprawdę porządny, toteż po wstępnych oględzinach Imogen pokiwała z uznaniem głową. Przerzuciła nogę nad trzonkiem miotły, zarejestrowała jej ciężar w swoich dłoniach. - Myślę, że możemy zaczynać - oznajmiła i kiedy również Ben był gotowy, odbiła się od ziemi w tym samy momencie. Miotła miała nieco gorsze przyspieszenie niż ta, do których Imogen przywykła, ale radziła sobie naprawdę dobrze. Leciała prosto, miała stabilny lot i nie wyrywała rąk z barków, co czasami się zdarzało przy nagłym przyspieszeniu. W pewnym momencie Imogen zaczęła nieco bardziej testować miotłę podczas lotu, co za skutkowało tym, że nie skontrowała odpowiednio wiatru z lewej strony. Niestety, Ben leciał zbyt blisko, aby Imogen zdążyła nieco odbić, przez co niegroźnie zderzyli się barkami. - Nic Ci nie jest? - zapytała od razu w locie, bo nie chciała mieć na sumieniu jego upadku.
Nie wiedział co ma sądzić o porońcach, w końcu jego akurat temat najmniej dotyczył. Przynajmniej te go tam nie spotkały. Nie była to szczególnie pocieszająca myśl, ale na pewno jedna z tych lżejszych. Nie był typem człowieka "mogło być gorzej", ale w tym momencie mógłby to właśnie sobie powiedzieć. - Brzmi paskudnie. - podsumował słowa dziewczyny, choć jego mina nie wskazywała by specjalnie temat go brzydził czy odstręczał. Zwyczajnie chciał dać Imogen do zrozumienia, że nie ma więcej do dodania w temacie. Dłuższą chwile po tym, siedzieli już na miotłach. Każde oceniało na ile sprzęt będzie w stanie sprostać oczekiwaniom. Serie obrotów, pokonywania krótkich odcinków i wyrównywania lotu do sobie tylko znanych punktów, przerwało zderzenie z dziewczyną. Roztarł otwartą dłonią miejsce, które zahaczyła. Nic nie wskazywało by miał zostać po tym jakikolwiek ślad. - Pewnie. - odpowiedział na jej pytanie, zerkając ponownie w jej stronę. Nie pamiętał czy miotła, którą jej użyczył znosiła, a z drugiej strony gryffonka była od niego drobniejsza. Rozważał, że ta różnica masy mogła mieć znacząc wpływ na ciąg, który wytwarzał się podczas lotu. Po tym krótkim, ale potrzebnym, rozeznaniu się z miotłami, zaczął lecieć wzdłuż okolicznych budynków. Mijał je bez większych problemów i nawet nie zastanawiał się nad tym, że mieli niejako się ścigać. Lot trwał, wiatr rozwiewał mu włosy, jesienne powietrze smagało po policzkach i zdawało mu się, że wszystko będzie w najlepszy porządku. Tak odprężony i rozkojarzony, musiał przypadkowo lekko zmienić położenie swojego środka ciężkości. Miotła minimalnie zmieniła tor, a po kilku minutach to sprawiło, że zahaczył o jedną z gałęzi jabłoni sąsiada. Czuł, jak zatrzymuje się w powietrzu, a miotła momentalnie przestaje lecieć, zostając posłusznie w jego rękach. Zawisł, konar znacząco wbił się w materiał ubrania, który miał na sobie. Nie zrobił mu krzywdy, za co chwała Morganie, ale sprawiał, że czuł się jak jedno z jabłek na okolicznych gałęziach. Przynajmniej do czasu, gdy gałąź się nie zerwała, a on tyłkiem spadł wprost na ziemie razem z nią. Kilka jabłek pod wpływem drgań również postanowiło podążyć za nim, odbijając się czasem od prawego, czasem od lewego ramienia.
Zajęli się lataniem, czyli tym, po co się tutaj spotkali. Imogen delektowała się każdą sekundą w powietrzu, kiedy wiatr rozwiewał jej włosy, szarpał jej ubraniem i bawił się jej ciałem. Manewrowała zwinnie, kiedy już przyzwyczaiła się do Chmurnika. Szybko nauczyła się dostosowywać pozycję swojego ciała względem możliwości tej miotły i tego, co chciała osiągnąć w odpowiednim momencie. Wiedziała już, że lekkie pochylenie na przód, czyli coś, co było normalne w miotle wyprodukowanej jej ojca, było niewystarczające dla miotły polskiego pochodzenia. Odkryła, że wszystkie ruchy musiały być tutaj mocniejsze, czyli prawdopodobnie będzie to zgubne dla Imogen, kiedy w końcu przesiądzie się na swoją miotłę. Jednak na razie rozkoszowała się lotem, ponieważ polski produkt okazał się zaskakująco przyjemny do użytkowania, kiedy nie był zniszczony przez czas i niedoświadczonych miotlarzy. Wszystko było w porządku do momentu, kiedy nagle nie usłyszała za swoimi plecami jakiegoś dziwnego odgłosu. Od razu wyhamowała i obróciła się nieco na miotle, aby spojrzeć w tył, akurat aby zobaczyć, że Ben spadł z miotły. Po razy kolejny w jej obecności nie utrzymał się na miotle i nic dziwnego, że w głowie Gryfonki pojawiła się myśl, czy aby na pewno powinna z nim latać? Nic jednak nie mogła poradzić na to, że parsknęła śmiechem, kiedy chłopak spadł z gałęzi na ziemię. Imogen podleciała do niego powoli, odłożyła chmurnika gdzieś z boku i podeszła do Bena. - Kurwa, Ben, ty kompletnie nie masz szczęścia w lataniu w mojej obecności - wprost oznajmiła to, co miała na myśli w tym momencie, ponieważ nie zwykła gryźć się w język, jeśli nie musiała. A tutaj miała wrażenie, że Benjamin raczej nie będzie na nią zły za tego typu teksty. Pochyliła się na nim, odgarniając włosy na plecy, aby jej nie wchodziły w oczy, nie zasłaniały widoku na chłopaka. - Będziesz żył? - zapytała jeszcze, choć mimo tego, nie zamierzała mu wierzyć na słowo. Mimo tego zaczęła go dokładnie oglądać z każdej strony na tyle, na ile pozwalała pozycja, w której Krukon się teraz znajdował. - Powiem Ci, że to naprawdę wyglądało epicko - oznajmiła jeszcze, szczerząc przy tym zęby. Co jak co, ale noty za styl powinien w tej sytuacji dostać naprawdę wysokie.
W natłoku szkolnych obowiązków dobrze było od czasu do czasu zająć się czymś innym niż prace domowe, rozmowy ze studentami z grupy i prowadzącymi czy uczestniczeniem w zajęciach. Benjamin już w wakacje postanowił poprawić swoje umiejętności w dziedzinie zielarstwa, sądząc, że dobry eliksirowar powinien zawsze posiadać przynajmniej kilka składników na najpotrzebniejsze wywary. Mając więc wolne poniedziałkowe popołudnie postanowił nieco ponownie podłubać w ziemi by zasadzić jedną z wcześniej znalezionych roślin - wiggen. W jej przypadku sytuacja nie była tak prosta jak z cebulanką, sadzonka była znacząco większa i potrzebowała więcej miejsca na rozrost korzeni, gdyż finalnie, za kilka miesięcy na wiosnę, miała zostać posadzona przed rodzinnym domem. Mając już pewne doświadczenie w wyborze doniczek, ziemi i drenażu, postanowił wszystkie potrzebne rzeczy zamówić w sklepie ogrodniczym, wysyłając Boba z listem. Nie minęło wiele czasy, gdy kilka sów, z jego rodzinną na czele, przyfrunęło z potrzebnymi materiałami. Rozpakował je, dokładnie sprawdzają czy żadna nie uszkodziła się w podróży, po czym bezzwłocznie rozpoczął pracę. Na dnie doniczki umieścił kilkucentrymetrową warstwę drenażu, którym tym razem był zeolit o różnorodnej gradacji. Był zdecydowanie cięższy niż keramzyt to w przypadku przyszłych grubych pędów drzewa i jego wysokich rozmiarów, miało duże znaczenie. Sprawi to, że za miesiąc doniczka dalej będzie stabilnie stała pomimo dokonanego przyrostu. Następnie umieścił w doniczce roślinę, wstępnie sprawdzają, czy pomimo drenażu wciąż jej system korzeniowi dobrze mieści się w niej. Korzeni nie było wiele, ale szeroko rozłożone, bez problemu wypełniały przynajmniej połowę wolnej przestrzeni. Sadzonkę dla większej stabilności podparł bambusowym patykiem. Tak ustabilizowana roślina na wczesnych etapach ukorzeniania nie miała szans zrobić prosto mówiąc "fikołka". Nie zostało mu więcej do zrobienia niż zasypanie rośliny podłożem do sadzonek drzewnych, które dobrała na jego listowną prośbę sprzedawczyni w sklepie. Sądził, że w przyszłości, gdy roślina się wzmocni, nie będzie miało to już tak ogromnego znaczenia. Teraz jednak cieszył się, że zasadzenie pierwszej rośliny poszło zgodnie z planem. Sięgnął po drugą sadzonkę, sądząc, że ją będzie mógł wkopać przed domem bez większych przeszkód. Nie było jednak takiej szansy. Gdy podniósł ją w ręce, od razu poczuł od niej zapach zgnilizny, podobny do tego, jaki czuł gdy nie zdążył na czas zjeść warzyw znajdujących się w lodówce. Po dokładnym obejrzeniu asfodelusa, zauważył, że jego korzenie zrobiły się czarne i maślące się w rękach, a liście podeszły edemą już u samej nasady. Sadzonka rozpadała się w rękach i z rozczarowaniem musiał przyznać, że nie dało się z nią więcej zrobić niż wyrzucić do śmietnika. Odstawił tego dnia zasadzone drzewko wiggenu na parapet obok cebulanki, będąc dumny ze swoich małych, zielarskich sukcesów. Obie rośliny były jeszcze za młode by móc skutecznie pozyskać składniki, miał jednak nadzieje, że gdy włoży w nie odrobinę pracy i cierpliwości to wdzięcznie będą rosły w oczach.
zt (tego postu) +
Ostatnio zmieniony przez Benjamin O. Bazory dnia Nie Paź 27 2024, 12:34, w całości zmieniany 1 raz