Obrzeża grodu to niezwykle malowniczy teren, gdzie można odpocząć od gwaru charakterystycznego dla miasteczka, pokontemplować nad wodą, zanurzyć się w orzeźwiającej rzeczce płynącej niedaleko czy po prostu rozkoszować się piękną naturą i widokami zapierającymi dech w piersi.
______________________
Autor
Wiadomość
Nicholas Seaver
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 185cm
C. szczególne : Zawsze ubrany na czarno w strój zakrywający wszystko prócz dłoni i głowy. Prawie nigdy się nie uśmiecha, za to wiele emocji można wyczytać z jego spojrzenia.
- Jeśli tak uważasz... - Nicholas miał inne zdanie, ale przecież nie mógł się z nią teraz spierać, a już zwłaszcza podważać jej zdania. Widział, że nie zamierzała drążyć tematu biesa, więc sam też go zaniechał. Skupił się za to na odpowiedzi. - Dwadzieścia trzy lata. Miałem długą przerwę. I... ja też jestem z Gryffindoru. Podobno. Tak mu mówiono, bo sam nie miał szczegółowych wspomnień z tamtego okresu, jak z resztą żadnych wspomnień sprzed Wyspy. Tematy jednak płynęły dalej, niesione wolą Holly, do której posłusznie dostosowywał się Nico. - To nie jest jakaś szalona oferta. Ogród nie jest duży, ale jest. Jest trawa, są drzewa, jest woda. Małą szopkę da się transmutować niemal od ręki, więc to wyłącznie kwestia bezpiecznego miejsca. No i miałaby towarzystwo Metus i Stellmarii. Może Lucek by się z nią polubił, ale z tym kotem nigdy nie wiadomo. No i nasze graculusy też tam mieszkają. Moja Axel i jej kompan, którym zaopiekował się mój kuzyn, Tim. Tima chyba powinnaś kojarzyć? Idzie teraz na drugi rok studiów, ale też miał chwilę przerwy. Poza mną i Timem, który śpi częściej w zamku, w Przystani mieszkają też moje kuzynki, Vera i Cleo. Cleo jest z tobą w klasie. No i z całym stadem pozostałych Seaverów. To taki... obfitujący w Seaverów rocznik. Ciekaw jestem jakie gwiazdy miały na to wpływ. Aż dziwne, że w mojej linii się nikt wtedy nie pojawił... Zadumał się na chwilę. Rozmawianie o rodzinie wciąż przychodziło mu z trudem, ale mimo to starał się nie stronić od tych tematów. Musiał się oswoić i szło mu całkiem nieźle. Nawet jeśli sama myśl o jego najbliższej rodzinie była jak szpikulec wbity w serce i przywoływała najmroczniejsze i najdawniejsze wspomnienia, które posiadał. - Całkiem nieźle pasuje ci ta czapka - stwierdził, kiedy przejęła jego wygraną. Nie było to w żadnym stopniu zaskakujące, bo jak to mówią, ładnemu we wszystkim ładnie. - Możesz ją po prostu wziąć, ja i tak nie będę jej nosił. Koszulki też. Biały to nie mój kolor. Ostatnia uwaga była rzucona z lekkim przekąsem, bo rzeczywiście cały czas chodził w czerni, jednak istotniejszym od koloru był krój odsłaniający całe ramiona i część dekoltu, których Nicholas zdecydowanie nie zamierzał pokazywać. I Holly wiedziała dlaczego.
Ledwie widocznie zmarszczył nos, kiedy Gwen zmiękczyła jego imię. Nie lubił tego, czuł się wtedy, jak dziecko, którym nie był i uważał to za coś pieszczotliwego, co nie powinno w ogóle mieć miejsca w jego przypadku. Musiał jednak przyznać, że jej uwaga, choć z całą pewnością nie była szczera i kryła się w niej kpina, czy raczej bardzo wyraźny przytyk do jego osobowości, przypadła mu do gustu. Nic zatem dziwnego, że skłonił się jej lekko, wytwornie, jak przystało na członka wielkiego rodu, przyjmując ten absolutnie okropny komplement, który dla niego był czymś zdecydowanie innym, niż nieprzyjemnym komentarzem. Wiele osób zapewne obraziłoby się za coś podobnego, ale on zwyczajnie miał to w nosie, wiedząc, jaki był, wiedząc, że nie był dobrym, miłym człowiekiem i wcale mu to nie wadziło. O wiele bardziej wadziło mu to, jak bardzo naciskała w sprawie kremówki. Nie przepadał za jedzeniem z kimś, nie przepadał w ogóle za jedzeniem w cudzej obecności, a już na pewno nie przepadał za takimi gestami, jak te, które Gwen właśnie prezentowała. Nic zatem dziwnego, że uniósł głowę, spoglądając na nią z góry, jakby chciał jej powiedzieć, że takie zachowanie było co najmniej niegodne istoty żyjącej i oddychającej, a później westchnął bezgłośnie, sprawiając wrażenie, jakby musiał mierzyć się z dzieckiem. I właściwie trochę tak było, biorąc pod uwagę stan umysłowy Gwen. - Nie przypominam sobie, żebyś była ptasią matką, a i ja nie wyglądam jak pisklę - zauważył, unosząc lekko brwi, a potem spojrzał na stół, na pozostałe potrawy, zastanawiając się, czy będzie musiał na nich przeżyć cały ten wyjazd. Nie wiedział, czym są, ale z jakiegoś powodu nie prezentowały się dla niego teraz nazbyt apetycznie. Być może było to związane z obślinioną kremówką, jaką stracił chwilowo z oczu, a może zwyczajnie kuchnia, jaką tu prezentowano, nie była bliska jego upodobaniom kulinarnym. - Sam nim jestem - odparł zwięźle, nie mając ochoty na dyskusje w tym temacie.
______________________
I'm real and the pretender
I have my flaws I make mistakes But I'm myself
I'm not ashamed
Danielle Carlton
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 18
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 163
C. szczególne : cydrąż wyglądający z rękawa szaty, ciemne jak noc oczy, zapach jabłek
Czy wioska Raj miała być dla DeeDee faktycznym rajem? Na pewno nie z początku. Wszystko było inne, a w związku z tym straszne. Tegoroczny szkolny wyjazd wakacyjny był pierwszym w jej uczniowskim życiu, a zatem nie tylko okupowała go ogromem stresu niewprawnej podróżniczki, lecz także musiała po tysiąckroć wyjść ze swojej strefy komfortu, by wybrać się w nieznane, całkiem nowe miejsce, gdzie nie będzie znała ani języka, ani obyczajów, co mentalnie dawało jej jeszcze większe poczucie alienacji i zdziczałości. Dla dziewczyny takiej jak ona jakiekolwiek miejsce poza granicami rodzimego kraju było odległą destynacją, więc Polska zdawała jej się pochodzić z zupełnie innej planety, a ona sama wyglądała jak obca, stojąc ubrana, jak zwykle, w czerń i biel, pośród migającej wokół feerii barwnych kostiumów i wstążek. Omiotła wzrokiem girlandy z kwiatów, których kolory wyjątkowo eksplodowały w jej polu widzenia, pochłaniając pełnię jej uwagi - do momentu, w którym nie oberwała w plecy ogromną łapą Zbysława, szczerzącego zęby jak rekin i krzykliwie zachęcającego - do zabawy czy swatania, tego już nie wiadomo, bo choć Krukonka nie umiała się jeszcze teleportować, zniknęła spod jego ramienia w zaskakująco szybkim tempie, czmychając gdzieś na bok. O mały włos i wylądowałaby przy stole z rzeczonym Gromkiem czy Mińkiem, w ogóle nie zrozumiała egzotycznie brzmiącego imienia syna Zbysława... Przechodząc między tłumnie bawiącymi się ludźmi, dotarła do zbiorowiska gromadzącego się przy straganie z jedzeniem i napojami, gdzie zagrzała nieco miejsca, trzymając kolejkę i grzecznie czekając, aż będzie mogła wybrać coś na przekąskę - zarówno dla siebie, jaki dla swojego cydrąża, skręconego wokół jej ramienia i potulnie kładącego główkę w zagłębieniu jej obojczyka. Zapachy były kuszące, a ona sama nie zjadła tego dnia zbyt wiele, więc perspektywa ciepłego posiłku napawała ją optymizmem, a z niego choćby w mikroskopijnych ilościach należało się już cieszyć. Kiedy kobieta wcisnęła jej w rękę talerzyk z pierogami (i jabłko, dla Sike'a), przeszła na bok, by nie zastawiać nikomu miejsca przy suto nakrytym stole. Podstawiła owoc wężowi, by zjadł też co nieco, a następnie przyjrzała się potrawie z uwagą, zastanawiając się, co zawierało zlepione i obsmażone w oleju ciasto, bo farsz był niepokojąco ciemny, ale po krótkich oględzinach wzrokowo-olfaktorycznych skusiła się, by posmakować polskiego specjału. I prawie się nim udławiła. @Trevor Collins wyrósł spod ziemi i stanął tuż obok niej tak niespodziewanie, że przełykany pieróg stanął jej w poprzek w gardle i bezlitośnie sunął ściśniętym strachem przełykiem. Beznadziejnie świadoma tkwiącego we wpuście kąska, spojrzała na niego szeroko otwartymi, nieco załzawionymi oczami, walcząc z potrzebą odkaszlnięcia w obawie, że jakaś resztka poszybuje prosto na uśmiechniętą twarz chłopaka, który najwyraźniej zgubił piątą klepkę. - Zawsze zapowiadasz każde swoje działanie? - zapytała z lekko uniesionymi brwiami, zaskoczona tak bezpośrednio prowadzoną przez niego narracją. Gdy spytał, co jadła, spojrzała na trzymany w rękach talerz, jakby dopiero co zdała sobie sprawę z jego istnienia. - Pierogi - powiedziała cicho, ale nie wiedziała, czy ją usłyszał, bo tak łapczywie zabrał się za swoje danie, że mimowolnie skrzywiła się lekko, niemal natychmiast karcąc się w myślach za tę reakcję i przywołując twarz do stanu stoickiego spokoju. Faktycznie podszedł do niej wraz z końcem roku, werbalizując chęć zawiązania przyjaźni, co na dziewczynę, choć wtedy uśmiechnęła się doń niemrawo, zadziałało jak najsilniejszy repelent - nie mogła pochwalić się szerokim gronem znajomych, przyjaciół tym bardziej, a jednak coś w sposobie, w jaki oznajmił jej, że chce się poznać, sprawił, że poczuła się zagrożona. Tak często była jawnie pomijana i tak długo pozostawała dla wielu niezauważona, że każdy przejaw zainteresowania jej osobą wydawał jej się czymś... Niezwykle dziwnym. Niespotykanym. Może nawet niebezpiecznym, bo skąd miała mieć pojęcie o faktycznym podłożu jego intencji? Nie widziała absolutnie żadnych, obiektywnych korzyści z bycia własną przyjaciółką, cóż więc strzeliło do głowy Collinsowi, by podejmować się tak żmudnego zadania, jakim było oswajanie Carltonówny? - Z kim się założyłeś? - zapytała cicho, rzucając jedną z pierwszych myśli, która przyszła jej do głowy jako potencjalne wyjaśnienie tej absurdalnej sytuacji. Pewnie była wyłącznie pionkiem w cudzej grze o galeony, czy o cokolwiek innego mogli zakładać się nastoletni chłopcy. Poczuła, jak Sike nieco ciaśniej oplata jej rękę - zazwyczaj robił tak, gdy była bardzo zestresowana.
Shercliffe miał coś z wujka Stanleya, który zyskiwał przy bliższym poznaniu z butelką becherovki i przeszło jej przez myśl, czy Frederick też przypadkiem nie ma swojej barwniejszej strony po kilku głębszych, kiedy tak kątem oka zerkała, jak się krzywił na jej kremówkę. Odmówienie Honeycott jedzenia było ciosem prosto w serce znacznie gorszym niż docinki, prostackie odzywki czy złośliwości. Jedzenie było wyższą wartością, więc nie kryła poruszenia, kiedy zadarł nosa niczym pięciolatek unikający łyżki z zupą brokułową i położyła dłoń na piersi z westchnieniem głębokiego oburzenia. Zaraz jednak parsknęła na tę ptasią mamę, nie mogąc ukryć malującego się na twarzy rozczulenia, bo porównanie było nader słodkie. - No wiesz co, trochę jeszcze... - zamrugała niemal zalotnie - ...za słabo się znamy, żeby spijać sobie z dziobków, nie? - uniosła rozbawiona brwi i kręcąc głową, wróciła do konsumpcji kremówki, robiąc mu trochę miejsca, bo skoro pogardził ciastkiem, to mogła mieć chociaż cień nadziei, że będzie jadł cokolwiek. Jak to tak, dorosły chłop, nie je? Niedopuszczalne. ktoś musiałby być bardzo zdesperowany, by widzieć w Shercliffie pisklę. Chyba że mięsożerne pisklę kondora o czerwonych ze złości oczach! Zaśmiała się na jego słowa, odbierając je początkowo jako jeden z tych jego semi-złosliwych żartów z zawoalowaną przenośnią, jednak nie słysząc kontynuacji myśli, odwróciła się w jego stronę, przeżuwając kremówkę i przekrzywiając głowę. - W sensie, że studentem? - zapytała ubawiona - Od kiedy? - była przekonana, że to dowcip. W końcu kto jak kto, ale Frederick Shercliffe to między nastolatków wszedłby z taką ochotą jak drzazga pod paznokieć. Obserwowała go jednak chwilę, zaciśnięte lekko wargi i spojrzenie, które nie kryło w sobie tej zaczepnej złośliwości co zwykle, aż jej samej z ust spłynął uśmieszek, zastąpiony wyrwanym cicho szeptem "ochuj". Przełknęła kremówki. - Serio? Zapisałeś się na studia?
Trevor Collins
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 18
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 178
C. szczególne : czuć od niego zapach akonitu i mięty;
Taktownie nie spoglądał na te dziwne duszki, które czasami przyklejały się do jego rozmówców. Jak dla niego, mogłyby nie istnieć. Nie przepadał za duchami, brzydziła go ta forma bezcielesności. Wydawały się obślizgłe, zimne i puste. Pewnym było, że póki to coś przytulało się do Dee to ze strony Trevora nie nastąpi żadna interakcja fizyczna. Nie miał w zwyczaju napastować swych rozmówców ale jeśli dobrze się czuł w ich towarzystwie to okazywał to też i gestem. Potrafił być wylewny, jeśli ktoś mu na to pozwalał. - Mogę przestać, jeśli chcesz. - wzruszył ramionami. Starał się być otwarty i entuzjastyczny lecz powściągliwość Dee zbijała go z pantałyku. Czasami patrzyła na niego w taki dziwny sposób, jakby zastanawiała się czy już może nazwać go wariatem czy może jeszcze chwilę poczekać. Próbował nie tracić rezonu i zarazić swoją wątłą towarzyszkę dobrym humorem. Skoro już znaleźli się w swoim towarzystwie to przecież mogli próbować rozwinąć ich niezbyt bogatą relację. Tyle lat w tej samej klasie i dopiero, gdy zerwał z dziewczyną to zaczął zauważać obecność, a także i urodę tych, które znajdowały się w pobliżu. To całkiem ciekawa odmiana po wieloletnim związku. Gdy jednak zasugerowała, że się z kimś założył to poczuł się dotkliwie urażony. Nie ukrywał urazy jaką teraz do niej żywił. Skrzywił się jakby go właśnie walnęła i jakoś tak stracił apetyt. Odłożył niedojedzony posiłek na pobliski talerz i chwytając jedynie szklankę z kompotem, popatrzył nieco bardziej surowo na blondynkę. - Słuchaj, wiele można o mnie powiedzieć ale dupkiem nie jestem. Chyba, że jesteś tym typem osoby, co słucha plotek i ma w nosie jak jest naprawdę? - jego głos był nieco ostrzejszy niż zamierzał więc odchrząknął, napił się kompotu i zmotywował do opuszczenia chociaż rąk wzdłuż ciała a nie krzyżowaniu ich na ramionach. - Proponuję dobrą zabawę a ty masz minę jakbym chciał zabrać cię na lot na szkolnym Zmiataczu i to w kosmosie. - wytknął. Chciał się z nią zaprzyjaźnić bo jej nie znał. Nie wiedział jaka jest poza tym, że cicha, nieśmiała i umykająca przed spojrzeniem ludzi. A on na nią patrzył tymi swoimi ciemnymi oczami i zastanawiał się czy będzie go notorycznie spławiała i okaże się tą, która brzydzi się likantropów czy może skrywa za swoimi oczami złoto, które pragnie ujrzeć światło dnia.
Szkoda jej go było, że znów działała na niego jakaś ograniczająca magia. Może nawet jakoś wyraziłaby to słowami, no ale przecież właśnie jej powiedział, że jest Gryfonem, więc podjarała się niemiłosiernie. — Świat jest niemożliwie mały. Wygląda na to, że będziemy na siebie wpadać częściej, niż byśmy przypuszczali. W takim razie cieszę się, że nie jesteś jednak skończonym świrem — nawiązała do tego, jak potraktowała go wtedy w parku i roześmiała się. Nie był wcale taki stary! Coś w nim sprawiało, że wyglądał na starszego, może to ta powaga na twarzy, a może sposób ubierania się. Z drugiej strony nie dziwiła się, że sprawiał wrażenie rozjechanego przez życie, jakoś musiał nabyć te nieszczęsne blizny. O tak, pamiętała o tym. Może to dlatego, mimo że dosłyszała w jego głosie jakieś zwątpienie co do domu w Hogwarcie, nie drążyła. Widać było, że był osobą z tajemnicami, ale nie tego typu, które nadawałyby się na ploteczki. Niektórych spraw po prostu nie było warto poruszać dla zaspokojenia własnej ciekawości. Kto jak kto, ale Wood potrafiła to uszanować. Słuchała go, próbując nie pogubić się w tym Seaverowym bałaganie. Jednocześnie uśmiechała się nieco, bo chyba pierwszy raz zdarzyło się, żeby wypowiedział przy niej tak wiele słów na raz. Może jednak nieco odzyskiwał rezon? — Przemyślę ją. Możemy ją uznać za otwartą? — zapytała z delikatnym uśmiechem. Był miły, to co robił było miłe, tak po prostu. Potrzebowała na spokojnie się nad tym zastanowić no i zdobyć krowę, którą miałaby u niego trzymać, ale w jakiś sposób poczuła się uspokojona. Może to ilość zwierząt w jego otoczeniu tak ją do niego przekonywała? Uważała, że nikt, kto kochał inne stworzenia nie mógł być tak do końca zły. — Niesmowicie duża rodzina, dziwię się, że się w tym nie gubisz. Ale tak, znam część Twojego kuzynostwa, chociaż w większości z widzenia. Nie masz rodzeństwa? — rzuciła, choć sama nie była pewna, dlaczego to pytanie pojawiło się w jej głowie. Jakie miało to dla niej znaczenie? Skoro czapka jej pasowała, a koszulki nie chciał, to wzruszyła ramionami i rzeczywiście je sobie zostawiła. Najwyżej odda Trevorovi albo Cedowi, zdawała się dopasowywać rozmiar do noszącego. — Chcesz zobaczyć z bliska tego nietoperza? Temu… skrzatowi też bym się przyjrzała, może zapytam go, czy to jego sprawka… — nie wiedziała, czemu łączyła postać dziwnego skrzata z Nicholasem, ale intuicja podpowiadała jej, że coś jest nie tak. Poprawiła czapkę na głowie i zbliżyła się wpierw do biesa nietoperzowego, którego sobie obejrzała, a zaraz potem do swojego stalkera. Rzuciła w jego stronę nawet ciche „to Ty coś spsociłeś?”, ale nie uzyskała odpowiedzi. Czego niby się spodziewała? — Wiesz co? Postrzyżyny. Chodź na postrzyżyny. Wyglądasz na kogoś, kto nie lubi ścinać włosów. A ja za to chętnie złamałabym schemat, skoro widzę, że idę tam sami faceci…
- Och, ale znamy się na tyle dobrze, żebym zjadał z twoich rąk oblizane przez ciebie ciastko? – odpowiedział beznamiętnie, jakby próbował uświadomić jej absurd tej sytuacji, którego najwyraźniej nie dostrzegała. I niewiele obchodziło go to, że była Honeycottem, naprawdę nie widział w tym niczego wielkiego, tak samo, jak nie widział – przynajmniej na co dzień – niczego wielkiego w tym, że był Shercliffem. Korzystał z podkreślenia tego, kiedy miał ku temu okazję, ale to nie był ten moment, Gwen nie doceniłaby tego w żaden sposób, ani nie poczułaby respektu. Nie była najwyraźniej tego typu człowiekiem, a na dokładkę nie dawała zbijać się z pantałyku. To było coś nowego i odświeżającego, nawet jeśli Frederick wcale nie miał ochoty na tę pogadankę, ciągnąc ją jedynie dlatego, że chciał przekonać się, jak długo Gwen wytrzyma. Auster poddałby się już dawno temu, obrzucając go przy okazji różnymi inwektywami, co wcale nie było tak zabawne, jak mogło się wydawać. Choć, czego nie ukrywał, podobało mu się to, że zwyczajnie właściwie zawsze z nim wygrywał, pozwalając by chłodny osąd i rozum triumfowały nad jego niewyparzoną gębą. Nie chcąc jednak się nim teraz przejmować, na dokładkę będąc głodnym, sięgnął w końcu po talerz pierogów, trafiając na te ze słodkim serem. Nie wiedział tego, bo na razie udało mu się wybić Gwen z równowagi, więc spojrzał na nią spokojnie, jak zawsze beznamiętnie, aczkolwiek w kącikach jego ust zaczął czaić się prawdziwie lisi uśmiech. Ciekaw był jej reakcji, ciekaw był tego, jak długo jeszcze będzie ze sobą walczyła, nim ostatecznie wyrzuci z siebie coś, co jej zdaniem podsumuje tą sytuację. Nie popędzał jej, zwyczajnie przyjmując to, co się działo, nie czując, jeszcze, irytacji. Bawił się tym co najmniej dobrze, obserwując jak zmienia się wyraz jej twarzy. - Nie. Ktoś po prostu się pomylił i umieścił mnie w stodole, to takie całkowite zrządzenie losu, pewnie będę musiał z kimś porozmawiać. Najwyraźniej wyglądam młodziej, niż sądziłem – stwierdził, wbijając widelec w pierwszy z pierogów, bawiąc się doskonale tym, jak Honeycott nieco mieszała się w tym, co do niej mówił, zapewne szukając wyjaśnienia zaistniałej sytuacji, nie mając najmniejszego pojęcia, czy mówił prawdę, czy kłamał. To było coś, co sprawiało mu przyjemność i to dręczenie kobiety było dokładnie tym, co przynosiło mu prostą satysfakcję.
______________________
I'm real and the pretender
I have my flaws I make mistakes But I'm myself
I'm not ashamed
Nicholas Seaver
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 185cm
C. szczególne : Zawsze ubrany na czarno w strój zakrywający wszystko prócz dłoni i głowy. Prawie nigdy się nie uśmiecha, za to wiele emocji można wyczytać z jego spojrzenia.
- Na pewno nikogo nie krzywdzę z premedytacją. Ale kto z nas tak naprawdę jest normalny? On z pewnością nie był. Nie po tym co zaszło na wyspie Wiedźmy. Przytaknął Holly, że jak najbardziej mogą uznać sprawę za otwartą... A potem padła kwestia rodziny. - Gubię się. Nawet nie wiedziała, jak bardzo. On też nie wiedział i na tym polegała jego tragedia. Natomiast na kolejne pytanie absolutnie nie był przygotowany. Pobladł lekko, bo w pamięci stanęły mu znów martwe oczy Coral, bliźniaczo podobne do jego własnych. - Miałem. - odpowiedział krótko, zachrypniętym lekko głosem. Nagle zapragnął być daleko, daleko stąd, wolny od wpływu kolejnych stworzeń oddziałujących na jego uległość i zdolność sprzeciwu. Na szczęście Holly zmieniła temat i Nico mógł odetchnąć cicho z ulgą. - Chcę. Fascynuje mnie, cały czas je te jabłka. A to chyba nawet nie jest jabłoń? Zwątpił. Na zielarstwie znał się równie slabo co na eliksirach, więc nie miał pewności, czy nie gada od rzeczy. Ale podszedł do biesa razem z Holly i zaczął mu się przyglądać. - Jak sądzisz, czy to jakieś magiczne jabłka? Tak mnie korci, żeby jedno zabrać... Nawet już sięgał po owoc jablona, kiedy z ust półwili padła propozycja nie do odrzucenia. - S-słucham? Postrzyżyny? Nicholas absolutnie nie był gotowy emocjonalnie na to, żeby ktoś ostrym narzędziem, czy choćby różdżką machał mu przy twarzy. Ale nie miał wyjścia Holly zarządziła, on potulnie musiał się zgodzić, pchany niewytłumaczalnym lękiem wywołany przez towarzyszącego dziewczynie biesa.
Uniosła rozbawiona brwi: - Sam żeś sie uparł, że jest obślinione. Dałam Ci ugryźć z nietkniętej strony. - zauważyła, unosząc brwi. Uparcie szukał dziury w całym, co było dla niej dość zabawne i urocze, jako, że sam się zapętlał w swoich argumentach, próbując na siłę znaleźć w nich pretekst do kręcenia nosem. Jak mały, głodny dzieciak. Wszelka dalszą konsumpcję kremówki niestety zaburzyła wiadomość o zmianie statusu na studencki tego tu Shercliffe'a. Obserwowała go chwilę, jakby próbowała z jego naburmuszonej twarzy wyczytać, czy się zgrywał, czy nie, ale ostatecznie uznała, że Fred nie wie, co to znaczy dowcip i zaakceptowała to jako fakt. - Współczuje, obczajałam stodołę i przyczepy mają znacznie wygodniejsze materace. - uśmiechnęła się - A może uznali, żeś taki rześki i młody, że spanie w sianie będzie dla Ciebie atrakcją. - uśmiechnęła się szeroko. Rozejrzała po stole ze smakołykami, przyglądając pierogom, za które zabrał się Fryderyk i sięgnęła po kompot, by, jak na smakosza smakującego jedzenie, przepłukać kubki smakowe przed degustacją kolejnego dania. - Z całą moją do Ciebie sympatią, jak nie będziesz mył rąk na moich zajęciachc to będę Cię bić patelnią. - powiedziała tonem lekkim i swobodnym, jakby grożenie uczniom przemocą fizyczną było kwestią błahą i lekką, jak rozmawianie z nimi o pogodzie - Myślę, że spoko decyzja. Jak te pierogi? - spojrzała na niego z uśmiechem, widząc, jak konsumuje swój kulinarny wybór. Rozważała zrobienie warsztatów z lepienia pierogów, może lokalne kucharki zechcą się przyłączyć. To by była przygoda!
- Ach, zatem wychodzisz z założenia, że jeśli wbiłaś zęby w ciastko, to jakieś jego części pozostają nienaruszone. Nawet, jeśli trzymałaś je w palcach, które, któż wie, może wcale nie są tak czyste, jak próbujesz sugerować - stwierdził, nie czując się wcale, jakby został pokonany ani nie mając najmniejszej ochoty wycofać się ze swojego stanowiska, mając świadomość tego, że mógł bronić go do samej śmierci. Ostatecznie lubił stawiać na swoim, lubił pokazywać innym, że się mylili i potrafił, również kiedy chciał, odbić ich argumentację, prowadząc ich do rozwiązań, jakich zapewne nawet się nie spodziewali. Na dokładkę nie potrafił żartować, nie miał tego w zwyczaju, po prostu bawiąc się ironią i sarkazmem, które najpewniej wypił po prostu z mlekiem matki. - Nie może być atrakcją coś, co jest wydarzeniem powszechnym, więc wszystko wskazuje na to, że organizatorzy tego wyjazdu nie przeprowadzili odpowiednich weryfikacji dokumentacji uczestników tego jakże radosnego obozu - zauważył, unosząc lekko brwi, a później uśmiechnął się kącikami ust, kiedy pijąc kompot, zabrała się za wyrażanie uwag na temat własnych zajęć. Nie wiedział, skąd wzięło się w niej przekonanie, że w ogóle będzie zaprzątał sobie głowę czymś takim, jak gotowanie, ale jedynie pokiwał głową z prawdziwym politowaniem. Nie wspominając o tym, że nie wierzył w to, żeby Gwen w ogóle była w stanie go dosięgnąć, gdyby tylko spróbowała, choć oczywiście, odgrażać mogła się na różnego rodzaju sposoby. Jego milczenie było w tej chwili idealnym komentarzem, który okrasił zjedzeniem pieroga, a następnie odstawieniem talerza na stół, z boku, tam, gdzie gromadzono resztki potraw. - Obawiam się, że nawet gumochłon nie chciałby tego jeść - skwitował, nie mając najmniejszego pojęcia, czym będzie się tutaj żywił, skoro na biesiadzie powitalnej podawali im coś, co było niemożliwe do przełknięcia. Choć, jednocześnie, zaczął się zastanawiać, czy Gwen za chwilę nie zanurkuje pod jego ramieniem, żeby faktycznie wpaść jak dzik w trufle, żeby tylko sprawdzić, czy jej nie okłamywał.
______________________
I'm real and the pretender
I have my flaws I make mistakes But I'm myself
I'm not ashamed
Issy Rain
Wiek : 30
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 173
C. szczególne : piegi, septum, rude loki, pachnie masłem shea, chodzi w kolorowych szatach czarodziejskich;
Nie miałem nic przeciwko pracy w wakacje. Szczególnie, że co to tam będzie za praca - siedzenie w jakimś pogodnym miejscu i udawanie, że wcale nie widzę jak uczniowie piją alkohol po kątach. To raczej odpoczynek. Na szczęście Sid również wyjechał na podróż, więc od razu było raźniej, nawet mimo tego że z Gwen nadal nie rozmawialiśmy tak jak zwykle. Przed pobytem wymienialiśmy nasze top kilka miejsc, do których chcielibyśmy pojechać. Ja na przykład wymieniłem Nowy Jork, Wietnam oraz Peru (wszyscy ze względu na modę bądź materiałów, które występuję głównie tam). I szczerze mówiąc wymieniłbym jeszcze BARDZO dużą ilość krajów, zanim dotarłbym do Polski, a szczególnie do... Podlasia. Już kiedy rozglądam się wokół, czuję się odrobinę niedopasowany do całej tej scenerii. Miejmy nadzieję, że są bardzo otwartą wsią, ale póki co zastanawiam się co zrobić, żeby moja roznegliżowana szata była jakoś bardziej przysłonięta, ale idzie mi co najmniej marnie. - Pożyczę może od ciebie jakieś... ogrodniczki - proponuję Sidowi, najwyraźniej zakładając że on takowe wziął ze sobą. - Idziemy? - pytam i wyciągam rękę w kierunku mężczyzny, a po chwilę nagle ją cofam. Spoglądam podejrzliwie na Zbyszka czy innego Wieśka, który wydaję się nie zwracać na nas uwagi. Jednak w końcu decyduję się na to, by ująć mojego kolegę pod ramię i kieruję nas po jakieś jedzenie. - O ja wezmę sobie piwko! - oznajmiam uradowany faktem, że już rozstawili się z alkoholem i najwyraźniej tu nikogo nie obchodzi, że jesteśmy opiekunkami. Przyjmuję piwko i biorę łyczek, ale bardzo szybko krzywię się nieznacznie. - Ale rozwodnione... i z jakimś... sokiem? - pytam przerażony takim sponiewieraniem piwa, po czym próbuję wsadzić kubeczek do rąk Sida, żeby to on się nim zajął.
Uśmiechała się, słuchając jego logikowania, bo brzmiał jak pięciolatek, tłumaczący rodzicowi z całym przekonaniem, że na obiad już nie ma miejsca w brzuchu ani trochę, ale na deser jak najbardziej, bo to dwa różne brzuchy, ten na obiad i ten na deser. - Dokładnie tak, Fred, z takiego założenia wychodzę. - powiedziała rozbawiona, dojadając swoją kremówkę. Być może to pod wpływem ciastka czuła do niego taką przyjacielską sympatię, a może po prostu zakładała, że pod tą ofensywną maską obrazoburcy jest przecież człowiek, który mógł się odwrócić na pięcie i pójść w cholerę, a jednak stał tu i się z nią przekomarzał jak za nastoletnich czasów. - Spanie w sianie jest dla Ciebie wydarzeniem powszechnym? - uniosła brwi z uśmiechem - Nie, że oceniam, myślałam tylko, że Shercliffe'ów stać na łóżka... - puściła mu zaczepne oko. Obserwowała chwilę, jak decydował się, jaki smakołyk ze stołu podnieść, co odbierała jako cóż, przejaw człowieczeństwa Shercliffe'a - w końcu skoro jadł, to musiał być człowiekiem, a każdy człowiek ma jakieś swoje ulubione jedzenie. Jej babcia, Alina, ta od strony McGill'ów, zawsze powtarzała, że jedzenie koi obyczaje. Człowiek głodny to człowiek zły. Miała powiedzonka o jedzeniu na każdą okazję, ale zawsze podkreślała rolę dobrego smakołyka w budowaniu i pielęgnowaniu relacji międzyludzkich. Parsknęła śmiechem na rzucony grobowym tonem komentarz Fredericka. - Ty tu jesteś z rodziny zoologów, ale mnie uczyli, że gumochłona i tak karmi się tylko wodorostami. - pochyliła się, by zbadać, jaki to pieróg, oczywiście robiąc dokładnie to, czego się po niej spodziewał. I tak miała wewnętrzne zadanie spróbować ich wszystkich, ale teraz wiedziała, że chce zacząć próbę od..? Pieroga z ziemniakami! Zamówiła każdego z pierogów po dwie sztuki do miseczki na wynos, ale i kiełbaskę i serniczek i podpłomyki i wiele innych rzeczy, które już nie mieściły się w rękach, więc posyłała je, by lewitowały w powietrzu gdzieś przy niej, coby donieść wszystkie do pokoju. - Widzimy się potem, Fred! - zawołała, szturchając go lekko. O ile nie będzie się przed nią chował po kątach, co by ją wcale nie zdziwiło.
- Trochę trudno pilnować porodów zwierząt z łóżka, nie mam jeszcze piętnastego zmysłu, który podpowiadałby mi, kiedy biec z pomocą - stwierdził jedynie na jej uwagę dotyczącą łóżek, bo nie miał najmniejszej ochoty wyjaśniać jej, że zwyczajnie czasami wolał zniknąć z domu, że nie chciał spędzać tam czasu, że wolał spać w jednej ze stodół albo gdzieś w pobliżu innych zwierząt. Nie miał ochoty tłumaczyć jej, po co właściwie była mu lisia forma, po co krył się w niej, kiedy zbliżał się do niego ojciec albo inny członek rodziny, którego w żaden sposób nie tolerował. - Nie jestem pewien, kto uczył cię, czym zajadają się gumochłony, ale wodorosty znajdują się daleko od ich tradycyjnego pokarmu. Powiedziałbym, że o wiele dalej od tych pierogów - stwierdził, nie mając zbyt wielkiej ochoty na tłumaczenie jej, że gumochłony jadały właściwie sałatę, choć żywiły się również innymi roślinami. Na pewno jednak nie wodnymi, bo to znajdowało się raczej zbyt daleko od ich gustów kulinarnych, a i Frederick nie słyszał o tym, by te stworzenia zamieszkiwały morskie plaże. Skoro jednak ona mogła twierdzić, że obmacane jedzenie jest czyste, on spokojnie mógł twierdzić, że ciasto zrobione z mąki było całkiem odpowiednie dla gumochłonów. Dwie bzdury. Ale skoro Gwen chciała trzymać się swojej, on mógł również trzymać się swojej, nie widząc w tym niczego dziwnego albo zdrożnego. Uniósł brwi, obserwując, jak zbierała ze stołu wszystko, co dało się, podobno, zjeść, ale nie skomentował tego, wychodząc z założenia, że wcale nie musiał wiedzieć, co zamierzała zrobić z całym tym jedzeniem. Jego skromnym zdaniem mogłabym zatkać tym usta, żeby przestać opowiadać różnego rodzaju bzdury, ale z tego zapewne zdawała sobie sprawę. Tak samo, jak i z tego, że nie zobaczą się w najbliższym czasie. Jeśli zaś wierzyła w coś innego, to oznaczało nie mniej, nie więcej, że sama będzie musiała go znaleźć i zabrać tam, gdzie będzie chciała. Co było wyzwaniem, bo Frederick nie lubił robić tego, czego oczekiwali od niego inni, chyba że wiedział, że takim zachowaniem mógł kogoś zirytować albo coś na tym zyskać.
Czym w ogóle była normalność? Ha, chętnie by się z nim zgodziła i podyskutowała, ale okoliczności nie wydawały jej się odpowiednie do tego typu rozważań. Było to zbyt głośno, zbyt tłoczno i zbyt... swojsko, by zachować na tyle powagi. Przynajmniej jej zdaniem. Zachichotała, bo wydało jej się to niezwykle zabawne, że można się zgubić w członkach swojej rodziny. To znaczy nie było to aż tak śmieszne, kiedy mówiła o tym ona, ale kiedy potwierdził coś, co z założenia było tylko głupią uwagą... to był już zupełnie inny poziom humoru. Dla niej na swój sposób absurdalny, bo znała dosłownie jednego członka swojej rodziny i była to jej mama. Rodziców zastępczych absolutnie nie liczyła. Byli na swój sposób na dwóch różnych biegunach, ona dość skrajna w niewielkiej licznie rodziny, a on aż przesadnie nią obdarowany. Uśmiech zniknął jednak, gdy udzielił niespodziewanej odpowiedzi. Ani myślała drążyć ten temat, skoro sama nie chciałaby mu opowiadać o swoich rodzinnych perypetiach. Zajęcie się biesem wydawało się jedyną słuszną opcją. — Chyba nie... gdyby to była jabłoń, chyba miałaby już owoce? Walsh zabiłby mnie za taką odpowiedź — nie brzmiała na przekonaną, gdy próbowała odgadnąć gatunek drzewa. No tak, z zielarstwa była niezła, ale nie wynikało to z doskonałej wiedzy teoretycznej, a dobrej ręki do zwierząt. Umiała rozpoznawać te rośliny, które jakoś się wyróżniały, cała reszta... cóż, nieco jej się ze sobą zlewała. — No nie wiem, nie wygląda specjalnie magicznie. W ogóle nie robi nic specjalnego, po prostu sobie jest. Trochę nietoperzem, trochę myszą. Myszoperzem? Albo... nietopeszą... — sięgnęła do kieszeni po wetkniętą tam różdżkę w nawyku, którego nie umiała się pozbyć nawet straszona wizją spalonego pośladka. Przywołała do siebie jedno jabłko, wywołując tym niezadowolenie stworzenia, ale nic poza tym. Na szczęście ich nie zaatakował. Może był dla niej łaskawy ze względu na geny? Przyjrzała się owocowi i nawet go powąchała, a potem przetarła rękawem, by po pierwsze zetrzeć z niego ślad zwierzęcych łapek, a po drugie sprawić, by ładniej się błyszczał i podała Nicholasowi. To za tę koszulkę i czapkę. I trochę na przeprosiny, że ilekroć z nią rozmawiał, coś mieszało mu w głowie – nawet jeśli nie była to bezpośrednio jej sprawka. — No... to tylko kilka centymetrów włosów, bez paniki. Najwyżej kupię Ci eliksir bujnego owłosienia i to naprawimy — zdziwiła ją zażyłość mężczyzny z włosami, ale nie jej oceniać. Ona była na przykład bardzo przywiązana do tego, że ich nie ma. Każdy był jakiś, każdy miał swoje dziwactwa. Trochę w tym wszystkim zapomniała, że jej słowa mają o wiele większą moc niż zwykle, i że nie jest to wcale przekomarzanie się czy delikatna sugestia, a bez mała rozkaz. A jakby tego było mało, dodała: — no chodź. I poszła, oglądając się, czy za nią idzie. W domyśle chciała, by, jeśli się nie zdecyduje, po prostu jej potowarzyszył.
Na swoim ramieniu czuła wyłącznie suche, gładkie łuski cydrąża, zupełnie nie będąc świadoma, że przyczepił się do niej dodatkowo jakiś słowiański bies, chcący nie wiadomo czego (a jak się później okaże - po prostu łasy na jej i tak skąpe oszczędności). Prawdopodobnie gdyby wiedziała, że we wsi Raj będą otoczeni przez duchy każdego dnia, nie uciekałaby tak ochoczo od ducha w domu rodzinnym. Może jednak na dobre jej to wychodziło, skoro chroniło ją to przed niechcianym kontaktem fizycznym? Trevor, jakkolwiek przyjacielski by nie był i jakkolwiek swobodnie by im się rozmawiało (czego na razie nie można było powiedzieć o prowadzonej przez nich konwersacji), był również chłopakiem, a chłopcy i ich dotyk to kłopoty. - Nie musisz - stwierdziła, bo gdyby się nad tym głębiej zastanowić, w sumie wolała, gdy zapowiadał swoje działania i pozwalał jej się psychicznie przygotować na zderzenie z czynem. W przeciwnym wypadku mógłby zacząć działać, zanim mówił, a w takim scenariuszu ryzykowali już sporo. Nie spodziewała się, że jej proste pytanie dotknie go tak głęboko. Dotychczas chyba nie do końca doceniała frazę o tym, że słowa mogły ciąć jak ostrze, bo w istocie Trevor wyglądał, jakby wbiła mu tym zdaniem sztylet prosto w serce. Skrzywił się nawet, co natychmiast wychwyciła i co sprawiło, że stanęła niemal na baczność, nie wiedząc, czego się spodziewać. Będzie na nią krzyczał? Obrazi ją? Zamiast tego wybronił sam siebie, a jej zrobiło się głupio, że uległa własnej paranoi i zasłoniła się nią jak czarowanem. Czy rzeczywiście ufała plotkom? Czy w ogóle znała jakieś krzywdzące plotki na jego temat? Kwestia likantropii, choć najczęściej szeptana, była sprawą raczej jawną w jego przypadku, a samo wilkołactwo przecież nie definiowało go jako człowieka. Spokorniała natychmiast, choć pierwotnie i tak trudno było w jej postawie doszukiwać się jakiegokolwiek buntu. - Przepraszam - powiedziała, spuszczając na chwilę wzrok na własne buty, bo zrobiło jej się głupio, że zareagowała w ten sposób. Może nie rozumiał tego tak, jak ona, lecz dla niej starcie z podobnym ekstrawertykiem budziło obawy. Nigdy nie będzie równie otwarta, roześmiana i pozytywnie zakręcona. Była dziewczyną składającą się z nerwów, obaw i wlekących się za nią cieni przeszłości, to chyba jasne, że nie uważała tego za atrakcyjną do poznawania mieszankę? I czy mógł ją za to winić? - Nie miałam na myśli, że jesteś dupkiem - spróbowała jeszcze nieco wybronić swój karygodny pierwszy odruch. - Masz rację - dodała, parskając cicho śmiechem, bo całkiem rozbawił ją ten lot Zmiataczem w kosmos. - Pieróg na zgodę? - zapytała, wyciągając w jego kierunku swój do połowy pełny pierogów talerzyk. Może nie znała go zbyt dobrze mimo siedmiu lat w jednej klasie, ale jedzenie zdawało się być nieodłącznym elementem jego wizerunku, toteż szybko wywnioskowała, że podzielenie się kulinarnymi dobrami szybko pomoże im zakopać topór wojenny.
Wolał wyjaśnić wszystko na samym początku. Udawanie, że słowa mu nie przeszkadzały nie było w jego stylu. Czepiał się drobiazgów, jeśli bardzo go raziły a wydawało mu się, że Krukonka od razu uznała, że nikt normalny nie chciałby się z nią zaprzyjaźnić. Musiał pokazać jej, że jego ust kłamstwa nie plamią, a jeśli już musi do tego dojść, to kryły się za tym solidne powody. Być może wydawałby się casanovą, który kocha być w centrum uwagi jednak jego oczy nie szukały aprobaty otoczenia i nie nabijały się z tych szaraków przemykających w cieniu korytarza. DeeDee miała w oczach coś, co chciał poznać tylko nie potrafił tego jeszcze zidentyfikować. - Żeby mi to było ostatni raz. - pogroził jej palcem ale uśmiech jaki zakwitł na jego twarzy zaburzył powagę słów. Nie żywił długo urazy ale też nie zdawał sobie sprawy, że jego reakcja mogłaby być przesadzona. Rzadko się hamował i nie zastanawiał jak inni odbierają jego odruchy. Lubił siebie, lubił ludzi, czego chcieć więcej? - Tylko jeden pieróg za taką zniewagę? - targował się, a co! Sięgnął po swój widelec i zabrał jej podarowanego pieroga, którego zjadł w jednym niedużym kęsie. - Czemu szkolne skrzaty nie robią takich cudów? - ciasto było takie delikatne, farsz idealnie doprawiony, a smalczyk aż ociekał apetycznie po ulepionym pierogu. Przez żołądek do serca, to prosta droga do zdobycia jego dodatkowego zainteresowania. - Dajesz mi jeść więc wybaczam ci wszystkie winy. - a głos miał rozbawiony. Popił kompotem i rozejrzał się ochoczo po grodzie. Barwy, muzyka, konfetti, latające szklanki z lemoniadą, jakieś dzieciaki ganiające psidwaka... sielanka. - Ej, co to jest to, co łazi ci po ramieniu? Ma wzrok jakby cię przede mną pilnował. - zapytał i jeśli już zjedli, skinął jej głową aby się chociaż przeszli między ludźmi aby pocieszyć oczy panującą wokół wesołością. Stracił ochotę na oglądanie wszystkich polskich atrakcji bo jednak Dee była tu obecnie najciekawsza - bo tajemnicza, aż wołająca o odkrycie. To było coś, co mu się podobało bardziej niż talerz pierogów.
Należało mieć troszkę nierówno pod sufitem, żeby upatrzyć sobie przyjaciółkę akurat w niej. Nawet jeśli przyjaźń miała być wyłącznie potencjalna. DeeDee nie wiedziała, czy kogokolwiek w swoim życiu mogła nazwać przyjacielem, w jakimkolwiek znaczeniu tego słowa. Bo czym zdefiniować ową przyjaźń? Ilością spędzanego wspólnie czasu? Jakością rozmowy? Liczbą powierzonych sekretów? Nie miała pojęcia, co tak naprawdę próbował osiągnąć Trevor, który choć otwarcie mówił o swoich zamiarach i zapowiadał je niczym prezenter wiadomości, wciąż zwracał się do niej szyfrem. Zupełnie jakby mówił w innym języku. Uśmiech, który wykwitł na jego twarzy, był na tyle zaraźliwy, że nawet jej własne kąciki ust uniosły się lekko w grymasie, który może uchodziłby za pełny uśmiech w gabinecie krzywych zwierciadeł. Kiwnęła głową na potwierdzenie, że istotnie był to ostatni raz, bo nie należała do osób lubiących tworzyć sobie wrogów. Nie miała przywileju wyboru znajomych, gdyż było ich na tyle mało, że jakakolwiek ich liczba powinna ją w pełni cieszyć i zadowalać. - Możesz wziąć więcej - odparła wspaniałomyślnie, ciesząc się wewnątrz z faktu, że jej gałązka oliwna w postaci pieroga zadziałała takie cuda. Bądź co bądź, co nieco o nim wiedziała - wszak była dobrą obserwatorką i przyglądała się swoim rówieśnikom od lat, analizując ich gesty, przyzwyczajenia i relacje międzyludzkie, choć te ostatnie w większości przyprawiały ją wyłącznie o zdezorientowanie. - Jedzenie to twoja droga do serca - podsumowała bardziej twierdząco, niż pytająco, potwierdzając tym samym dawno zaobserwowaną zależność. Im dalej sięgała pamięcią, tym bardziej przekonana była, że chyba nie miała okazji widzieć Trevora bez jedzenia w dłoniach lub ustach, jeśli nie licząc pisanych egzaminów. A nawet na takowych zdawał się zdołać przemycić cukierka pod językiem. Ruszyła razem z nim, wolnym krokiem, przeplatając jedną nogę za drugą i przenosząc wzrok na otaczający ich tłum bawiących się ludzi. Musiała uważać, żeby na nikogo nie wpaść, szczególnie że niektórym grunt zaczynał osuwać się pod nogami. Jego pytanie sprawiło, że na moment przeniosła wzrok z purpurowej twarzy krzyczącego nieopodal mężczyzny na Trevora. - To Sike - powiedziała, przedstawiając swojego smukłego, wcale nie największych rozmiarów cydrąża, obecnie oplecionego dookoła jej ramienia, z główką leżącą na obojczyku, bacznie patrzącą w stronę Krukona. - To cydrąż. Zupełnie niegroźny. Je tylko jabłka - dodała, sięgając po schowane do kieszeni, niewielkie jabłko, które dostała od pani przy stoisku z jedzeniem. Chciała podsunąć je wężowi pod nosek, ale najwyraźniej nie miał ochoty na posiłek, wciąż wgapiając się w Trevora. - Nie przejmuj się nim, trudno zdobyć jego zaufanie. Zajęło mi to dobry tydzień, zanim go adoptowałam - dodała, wspominając zimowe wycieczki do Hogsmeade, podczas których odwiedzała otwarte przytulisko.
Oferowanemu pierogowi nie zagląda się do farszu... zatem poczęstował się kolejnym i dopiero gdy ten rozpłynął się swym słonym smakiem po języku, poczuł w końcu sytość, a co za tym idzie - szczęście. Nabrał ochoty aby teraz znaleźć jakiś hamak, wyłożyć się i zdrzemnąć albo pograć w jakąś grę. Dobrym pomysłem więc było poruszać się bo gdyby teraz gdzieś usiadł to prawdopodobnie dopadłoby go lenistwo. - O tak. Karm mnie regularnie a tam trafisz. Nie mów, że nie ostrzegałem. - uśmiechnął się i ciężko jest wyczytać z jego miny czy mówił poważnie czy jednak sobie żartował. Być może sam nie był tego pewien. Wystarczy kojarzyć mu się z miłymi podarkami w postaci smakołyków a reagował na taką osobę uśmiechem. Z racji, że jego serce od paru miesięcy zostało w pewien sposób osamotnione - to otwierał je przed każdym, kto chciał z uśmiechem zajrzeć do tego, co się w nim kryje. Zignorował krzyczącego nieopodal mężczyznę ale za to spostrzegł, że na ich drodze rozpościera się gęsty tłum ludzi. Jeśli chciał się przedostać na drugą stronę to czekała go walka łokciami i kolanami. Zerknął na blondwłosą towarzyszkę i zrobił krok do przodu, asekuracyjnie też układając dłoń w okolicy jej łopatek. Jego dotyk był lekki, ledwo wyczuwalny bo jednak mówił prawdę, że to cydro-coś narzucało dystans. Mimo wszystko nieco go naruszył bo szedł bliżej Dee i torował drogę swoją obecnością. Jednocześnie słuchał, gdy wyjaśniała kim jest cały ten cydrąż, kiwał głową na znak, że rejestruje przekazywane informacje ale część półkuli zajmuje się rozeznaniem terenu. Niektórych ludzi uprzedzał solidnym "przepraszam, przechodzimy", "zróbcie miejsce, ludziska", "no uważaj pan jak chodzisz, bo prawie pan ją potrącił" i tym podobne. Położył dłoń na jej wątłym ramieniu gdy subtelnie odsuwał ją z drogi przed dziarsko kroczącym pijanym Mieciem, który najwyraźniej ich nie zauważył. Po paru chwilach tłum został za nimi a on był dumny, że nikogo po drodze nie walnął. - Mam się nie przejmować tym, który cały czas wpatruje się we mnie podejrzliwie? - zapytał gdy wyszli na ubocze całej imprezy. Sięgnął z przelatującej obok nic srebrnej tacy dwie szklanki z kompotem, z czego jedną podsunął w kierunku dziewczyny. - Wąż, który zjada jabłka? Dobrze wiedzieć. Wygląda jakby pilnował cię przed całym złem świata. Ma jakieś magiczne właściwości? - wszedł w tryb pytań i dopiero po chwili zorientował się, że może zrobić już ten luźny krok w bok bo nie trzeba odganiać ludzkiej ciżby. Oparł się o pobliski płotek, jedną rękę oparł o drewniany palik a drugą przysuwał do ust szklankę z, na szczęście zimnym, kompotem. Stąd mieli lepszy widok na biesiadników.
Danielle Carlton
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 18
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 163
C. szczególne : cydrąż wyglądający z rękawa szaty, ciemne jak noc oczy, zapach jabłek
Nie wiedziała, czy to jakaś magiczna właściwość zatkniętego w cieście mięsa sprawiała, że czuła się dziwnie pobudzona, czy to może wciąż buzująca we krwi adrenalina wynikająca z faktu, że Trevor mówił do niej - tak celowo, zamierzenie, faktycznie nawiązywał z nią kontakt i próbował ją poznać. Nie zdarzało jej się to często w życiu, toteż nic dziwnego, że nowe doświadczenie budziło w niej ekscytację. A może chodziło o te kolejne słowa, które wypadły z jego ust? Zamrugała szybko, jakby odpędzała się od jakiejś natrętnej fantazji, bo jego odpowiedź była dość sugestywna, a jej samej takie pomysły nie przychodziły wcześniej do głowy. Wizja, że chłopak chciał się z nią zaprzyjaźnić była wystarczająco abstrakcyjna sama w sobie - podszept, jakoby mógłby chcieć jeszcze czegoś więcej zesłał wzdłuż jej kręgosłupa dziwny dreszcz. Tuszowała to jednak pod mało pewnym uśmiechem, licząc, że wręczony mu w dłonie talerz z pierogami skutecznie odwróci jego uwagę od szybko bijącego w jej piersi serca. - Nie bardzo umiem gotować - stwierdziła z lekkim żalem w głosie, może niekoniecznie dlatego, że smutkiem napawała ją myśl o braku możliwości karmienia Trevora, a raczej ze względu na fakt nagłego oświecenia, jak mało przygotowana była do samodzielnego życia. Oczywiście umiała zrobić tyle, by przetrwać, w końcu dokładnie tego nauczył ją dom rodzinny, w którym nigdy nic nie było zrobione. Może będzie to dobra motywacja, by zacząć w przyszłym roku brać lekcje z magicznego gotowania? Nie wydawał się być tym faktem zawiedziony, a nawet jeśli był, to nie dał jej tego po sobie poznać. Drgnęła pod jego dotykiem, ostatecznie pozwalając, by jego dłoń przywarła delikatnie w okolicy jej łopatki, gdy manewrował ludźmi w sposób, by rozstępowali się i dali im przejść. Spojrzała na niego z nieskrywanym zdumieniem - o ile jego intencje wciąż były dla niej niezrozumiałe, teraz przynajmniej widziała, że były czyste. Pieczołowicie rozstawiał Mietków, Zbyszków i innych biesiadników, by żaden z nich nie wszedł jej w drogę, nie stanął jej na stopie i nie rozlał na nią trzymanych napojów. Czy tak wyglądała troska? Sympatia? Coś więcej? Abstrakcja, abstrakcja. Odstawiona poza ludzką falą zorientowała się, że większość czasu wstrzymywała oddech - zupełnie jakby przygotowywała się na jakiejś nieprzyjemne zderzenie, które o dziwo nigdy nie nadeszło. Wypuściła powietrze z płuc, czując przede wszystkim ulgę, ale też odrobinę wdzięczności. Trevor porwał dla nich po kubku kompotu, którym bardzo szybko zajęła swoje usta, by nie musieć wymyślać kolejnych zdań, które należało wypowiedzieć. - Jest bardziej wsparciem dla mojego ducha, niż faktyczną tarczą, choć podobno jego łuski potrafią bronić przed klątwami - przyznała, spoglądając ukradkiem na Sike'a. - Jest tu swojego rodzaju egzotykiem, reszta jego rodziny znajduje się zapewne w Avalonie - dodała, uśmiechając się smutno. Był to jeden z powodów, dla których poczuła natychmiastową więź z cydrężem - był samotny, pozbawiony bliskich i korzeni, cichy i nierozumiany. - Nie musisz się o niego obawiać. To, że nie ufa, nie znaczy, że atakuje - powiedziała, dwoma palcami przejeżdżając delikatnie po łuskach węża.
Po nasyceniu się polskimi daniami nabrał beztroski widocznej w uniesionych kącikach ust czy swobodnym kroku, który jeszcze pół godziny temu nie był tak lekki jak teraz. Żadnych zmartwień, żadnych trosk, delektował się chwilą i świadomością, że ma pełnię energii do robienia tego, czego pragnie. Nie ograniczało go zmęczenie ani nerwy, nie doskwierał mu ból ani głód więc był idealnym przykładem zadowolonego człowieka. - Nie trzeba umieć gotować aby kogoś nakarmić. - sprostował i nie patrzył wówczas na jej profil bo jednak przedzierał się przez ludzką ciżbę. Skoro już narzucił swoje towarzystwo to chociaż zadba aby Dee nie została przez nikogo stratowana, a zauważył, że obecnym tu czarodziejom brakuje przyziemnej spostrzegawczości. Feeria kolorów i dźwięków skutecznie rozpraszała ich uwagę. Zauważył zatem jej wydech, czyżby ulgi?, gdy opuścili już tłum. Sam sobie to wyjaśnił najzwyklejszą niechęcią do przebywania wśród nieuważnego tłumu. Tym chętniej podsunął w jej stronę kompot, aby oboje mogli zająć czymś ręce. Dobrze mu się z nią gawędziło choć czuł pod skórą, że musi trochę ciągnąć ją za język aby się chociaż odrobinę otworzyła. Póki co nie przeszkadzało mu to w rozmowie. Słońce przestało świecić prosto w oczy a truskawkowy smak kompotu mile zwilżał gardło. Czego chcieć więcej? - Wąż jako wsparcie moralne? Tego jeszcze nie grali. - nie krył zaskoczenia i swojego ciekawskiego spojrzenia kierowanego na cydrąża. Zauważył jak mu tam wygodnie i ciepło przy jej obojczyku, jakby nie marzył o żadnym innym miejscu do przytulania. Poniekąd go rozumiał i nawet mu zazdrościł. - Lepiej nie sprawdzać czy to z łuskami to prawda. - nie przepadał za zwierzętami przez ich niechęć ale nie znaczy to, że życzył im źle. Tak długo póki nie próbowały go ugryźć dla zabawy, tak mogły sobie obok niego istnieć. - To znaczy, że jeśli cię dotknę to nie wgryzie mi się w rękę? - zapytał z pogodnym uśmiechem. Niczego nie knuł, był zwyczajnie ciekawy, a ciekawość prowadziła do potrzeby eksperymentów. - W jaki sposób wspiera cię duchowo? - po upiciu paru łyków kompotu przyszło mu na myśl kilka pytań. Skoro chciał poznać Dee, to musiał dobrze dobierać słowa aby nie poczuła się przypadkiem stłamszona jego ciekawością. Przez cały ten czas przeskakiwał spojrzeniem od wężowego do brązowych oczu dziewczyny. Kolor włosów bardzo kontrastował z barwą jej tęczówek co samo w sobie przyciągało uwagę. Skórę wydawała się mieć kruchą jak porcelana. Zapewne z tego powodu budziła w płci przeciwnej instynkt opieki.
Danielle Carlton
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 18
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 163
C. szczególne : cydrąż wyglądający z rękawa szaty, ciemne jak noc oczy, zapach jabłek
Nie mylił się w tym pomyśle, że z ulgą po prostu wyszła z tłumu, bo w istocie nie lubiła być otoczona ludzką masą. Napierające na nią ciała wpędzały ją raczej w klaustrofobię i głębokie poczucie zagrożenia, niż jakikolwiek komfort. I może daleko było jej do stanu pod tytułem "żadnych zmartwień, żadnych trosk", który prezentował teraz Trevor, ale czuła się dziwnie swobodnie (jak na nią), mimo tego pierwszego wycofania. - Touché - odparła, nie znajdując kontrargumentu do wytoczonej przez niego artylerii, bo biorąc pod uwagę dostępność sklepów i cukierni w Hogsmeade, a także nieskończone zapasy smacznego jedzenia w hogwarckiej kuchni, rzeczywiście nie musiała niczego się uczyć, by móc mu zapewnić wałówkę. A biorąc pod uwagę, że poprzedni rok był dla niej niezwykle odkrywczy i umiała już wejść do szkolnej kuchni, okazja tylko czekała na wykorzystanie. Jego reakcja nie była taką, której się nie spodziewała. Właśnie podobne aspekty sprawiały, że czuła z cydrężem większe porozumienie niż z większością rówieśników. Kultura utożsamiała węże z wszelkim złem tego świata - z grzechem, siłą piekielną, pokusą i nieczystością; rzadko kiedy dostrzegano w nich tę drugą symbolikę wieczności, mądrości, nieśmiertelności. Zamiast towarzysza widziano w nich wroga. Sike był zupełnie nieszkodliwy, bo nie miał ani agresywnego usposobienia, ani nawet nie gustował w mięsie, żywiąc się wyłącznie jabłecznymi przetworami. Choć był zwierzęciem, należał do stworzeń rozumnych i doskonale zdawał sobie sprawę zarówno ze znaczenia ludzkich gestów, jak i bardzo celnie interpretował cudze intencje. Dawał jej sygnały, by miała się na baczności - czy teraz też nie oplatał jej nieco ciaśniej? Czy jego główka nie wędrowała nieco niżej, ku jej piersi, celowo moszcząc się nieopodal szybko bijącego serca? - Uważasz, że to dziwne - rzuciła, ponownie nie zadając pytań, a stwierdzając fakty, bo mina chłopaka była dość umowna. - Możesz mi wierzyć lub nie, ale Sike jest mi bliższy niż niejeden człowiek. I wcale nie dlatego, że oplata mi rękę. On rozumie, znacznie więcej, niż mogłoby Ci się wydawać - stanęła w obronie przyjaciela, który pozbawiony był narzędzi, by samodzielnie zmienić własną narrację. - Nie - odparła, kręcąc przecząco głową dla podkreślenia swoich słów. Wąż miał się na baczności i może był nieco bardziej wycofany niż zazwyczaj, ale nie stanowił dla Collinsa żadnego zagrożenia. - Jest przy mnie - odpowiedziała, w tym prostym zdaniu zawierając istotę piękna jej zażyłej relacji z cydrężem. Po prostu był. Zawsze, wszędzie, był i mogła liczyć na to, że będzie. Nawet nie przez wzgląd na fakt, że był jej "pupilem", bo gdyby nie chciał przy niej trwać, dawno temu wyślizgnąłby się z jej dormitorium. Jabłek w świecie było na pęczki.
Zorientował się, że stopniowo przestał zwracać uwagę na bawiące się tuż obok osoby. Zwracał uwagę tylko na Dee, która ze zmarszczonymi brwiami i butnym błyskiem w oku broniła imienia swojego przyjaciela. Nie potrafił zrozumieć więzi z magicznym stworzeniem bo takowej nigdy nie zaznał. Dopytywał aby uzupełnić wiedzę i odkryć w sobie czy zazdrości tego rodzaju porozumienia czy jednak na zawsze zostanie ono dlań czymś nietypowym, dziwnym. - Wydaje mi się, że odebrałaś moje słowa jako atak na niego. - zmienił ton na nieco łagodniejszy, bardziej miękki i spokojny. Powstrzymał kipiącą energię aby nie barwiła jego głosu na zbyt głośny i intensywny. Podświadomie dostosowywał się do aury dziewczyny choć nie wiedział dlaczego tak się właściwie dzieje. - Jestem tylko zaskoczony, Dee. To dla mnie coś obcego mieć więź z jakimkolwiek stworzeniem, a zwłaszcza taką jaką opisujesz względem... Sike. - nawet nie wiedział czy to samiec czy samica. W spojrzeniu tego stworzenia było coś dziwnego, jakby... faktycznie rozumiał uczucia, a nie wypowiadane słowa. Zresztą... co on się zna. Nic się na tym nie zna. Musiał uwierzyć w słowa dziewczyny. Popatrzył na nią inaczej. Jakby nagle zdał sobie sprawę, że właśnie powiedziała mu o swojej samotności skoro wsparcia szuka u zwierząt. Mówiła z takim uczuciem, jakby gotowa była walczyć o cydrąża niczym gryf. O stworzenie. O zwierzę. O coś, co nawet nie ma łap. To było dla niego niepojęte ale nie zamierzał tym pogardzać skoro widział ile to dla niej znaczy. Skoro chciał ją poznać to musiał pamiętać, aby od jej stworzenia trzymać dystans i nie zapomnieć jaki jest dla niej ważny. - Nie jestem cydrążem, nie jestem nawet idealnym uczniem Ravenclawu... ale jeśli kiedyś naszłaby cię ochota na pozwiedzanie czegoś - nie ważne czy Polski, Hogwartu czy Doliny Godryka - dawaj znać. - chciał powiedzieć coś, aby jednak spostrzegła, że może mieć też ludzkie towarzystwo, które nie będzie się z nią zadawać z powodu przegranego zakładu. Wypił do końca kompot i zgniótł w dłoniach plastikowy kubeczek. Popatrzył na cydrąża, którego instynkt zapewne wyczuwał z kim rozmawia Dee. Odniósł wrażenie, że takowy powinien ostrzegać przed Trevem bardziej niż przed innymi jej rozmówcami. - Wracamy do grodu czy chcesz jeszcze coś tu obejrzeć? - zapytał, w końcu też odwracając od niej wzrok, a i także od jej towarzysza. +
Danielle Carlton
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 18
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 163
C. szczególne : cydrąż wyglądający z rękawa szaty, ciemne jak noc oczy, zapach jabłek
Ona również coraz mniej uwagi zwracała na panujący nieopodal gwar. Ciężko byłoby jej wyłapać w kakofonii różnych dźwięków coś interesującego - nie fascynowało ją podsłuchiwanie cudzych rozmów, szczególnie że wiele okrzyków wydobywało się ze zdrapanych gardeł w obcym, szorstko i sycząco brzmiącym języku. Ciekawe, czy Sike ich rozumiał, Polaków? Brzmieli, jakby porozumiewali się w wężomowie, przynajmniej na jej amatorskie ucho. Grana na scenie muzyka znacznie odbiegała od jej upodobań i nie umiała wyobrazić sobie, że miałaby stać w tłumie i bawić się do niej. Prawdopodobnie przeliczyła się co do swoich możliwości socjalizacyjnych, bo im więcej osób przybywało do grona biesiadników, tym bardziej opuszczały ją siły. Gdyby nie Trevor, najpewniej tuż po zdobyciu pierogów ulotniłaby się w kierunku swojego pokoju (czy też raczej stodoły...). Okazał się być lepszym towarzyszem, niż oceniła go na początku - z czym teraz czuła się trochę źle. Pomyśleć, że podejrzewała go o przegranie zakładu lub inne niegodziwości... Nie odebrała jego tonu jak ataku, aczkolwiek należało przyznać, że w minie, która zagościła na jego twarzy, dopatrywała się już przynajmniej lekkiej pobłażliwości. Nie miała pojęcia o tym, jak traktowały go inne stworzenia, a z racji tego, że sama nie uczęszczała na lekcje z opieki nad magicznymi stworzeniami, nawet podczas zajęć nie miała możliwości poznania tego punktu widzenia. - Rozumiem - przyznała więc, kiwnąwszy głową na potwierdzenie, że nie chowała względem niego urazy. Owszem, była gotowa bronić swojego pupila, który stanowił dla niej jednostkę godną największego zaufania, lecz nie miała na celu wpychać mu własnych przekonań. Może sam kiedyś doświadczy przychylności cydręża - choć bacząc na spięcie wężowego ciałka, doświadczenie to na pewno będzie odległe czasowo. Istotnie przyznała się do bycia osamotnioną, ale czy była to jakaś nowość? Nie ściągała wielu spojrzeń i niewielu poświęcało jej jakąkolwiek uwagę, leczy gdy ta przenośna peleryna niewidka spadała z jej ramion, dostrzegano ją tylko w jednej konfiguracji - samą. Samą na korytarzu, samą na ławce, samą idącą przez szkolne błonia, samą w bibliotece, samą w kącie pokoju wspólnego. Nie licząc przestrzeni, które przyszło jej dzielić z innymi, jak chociażby sale lekcyjne, stół w wielkiej sali lub dormitorium, wiecznie była samotną wyspą, nieprzynależną do żadnego archipelagu. I choć mówienie o tym przychodziło jej łatwo, bo stanowiło to nieodłączny, bardzo oswojony aspekt jej codziennego życia, jego nagłe przejęcie tym stanem rzeczy zaskoczyło ją. W pierwszej chwili gotowa była pomyśleć, że proponował jej to z żalu - ot, zasmuciła go jej alienacja (do której nieświadomie dotychczas dokładał swoje pięć knutów). Dopiero po kilku sekundach skarciła się sama, że widziała świat w czarno-białych barwach, zapominając o całej skali szarości pomiędzy. - Dobrze - odparła więc, patrząc na nieco ciemnymi oczami, próbując znaleźć w jego twarzy odpowiedź na najbardziej nurtujące ją pytanie - dlaczego? Dlaczego tak wiele trudu podejmował, by dotrzeć do niej? Dlaczego oferował samego siebie? Co ona mogłaby mu w ogóle dać w zamian? Zachodzące słońce i kończący się kompot sprawił, że ostatnia decyzja wymagająca podjęcia, podjęła się sama. - Wracajmy - odpowiedziała, ostatecznie porzucając pomysł dalszych socjalizacji, które ewidentnie nie wychodziły jej dziś najlepiej. Aczkolwiek mogła obwieścić jeden sukces tego wieczoru - nie wróciła do stodoły sama. I nawet fakt, że jakiś paskudny, słowiański bies okradł ją z galeonów, nie zmącił tej satysfakcji.
/ztx2+
Nicholas Seaver
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 185cm
C. szczególne : Zawsze ubrany na czarno w strój zakrywający wszystko prócz dłoni i głowy. Prawie nigdy się nie uśmiecha, za to wiele emocji można wyczytać z jego spojrzenia.
- Tak, chyba tak... - powiedział z wahaniem Nicholas, który jako dziecko dwudziestego pierwszego wieku owoce miał dostępne od ręki we wszystkich sklepach przez cały rok i nie wyznawał się ani na porach kwitnienia, ani owocowania poszczególnych gatunków roślin. Słowotwórcze rozmyślania Holly wyjątkowo przypadły Seaverowi do gustu. Nawet się trochę rozluźnił, mimo że dziewczyna wciąż budziła w nim irracjonalny lęk i respekt. Miał pogodne spojrzenie, kiedy tak rozprawiała o nietopeszy i myszoperzu, a jabłko przyjął z pozytywnym zaskoczeniem. Na pewno przyjął to lepiej niż bies, któremu taka bezpardonowa kradzież jabłka nie przypadła do gustu. Na szczęście nie był agresywny i... Czy on właśnie wyjął następne jabłko? Nico nie zdążył go nawet ugryźć, bo Holly zadecydowała o wzięciu udziału w postrzyżynach. I tak jak jej to nie zrobiło praktycznie żadnej różnicy, tak dla Seavera to był problem. I bynajmniej nie chodziło o problem z utratą włosów. Nico nienawidził noży, ostrzy, w tym nożyczek, które znajdywały się przy jego ciele bez wyraźnego pozwolenia. I owszem, w tym momencie nie protestował. Ale nie mógł się postawić, bo taka była decyzja półwili, która otrzymała od biesa wyjątkową władzę nad rozmówcami. Kiedy gryfon stracił już niemal wszystkie włosy i nożyczki niemal szorowały mu po głowie, Wiesław wreszcie uznał, że Nico dołączył do zacnego, męskiego grona. W przeciwieństwie do samego zainteresowanego, który poczuł, że jego nietykalność cielesna znów została naruszona. Nikt nie miał złych intencji, a jednak wyszło jak wyszło i czara goryczy została przelana. Kiedy tylko mógł, po prostu wstał i bez słowa ulotnił się z festynu. Nie patrzył na Holly. Zdecydował, że wyjaśni jej później, bo teraz było zbyt duże ryzyko, że znów ta dziwna magia wpłynie na jego zachowanie i podejmowane decyzje.