Nieduży gabinet, do którego Finleyówna dostała się awansem po przejściu na emeryturę swojego poprzednika. Zmieniła w nim głównie mapy i literaturę, bo większość wystroju pozostała tak jak było, zachowując retro klimat. To tutaj Louise rozmawia w cztery oczy z podwładnymi, interesantami, ale także zaszywa się, gdy potrzebuje ciszy do dalszej pracy. Zazwyczaj panuje tutaj porządek.
Po zebraniu rumianku lekarskiego i skompletowaniu pozostałych składników, Louise była gotowa do uzupełnienia swoich zapasów eliksiru menstruacyjnego. Bolesne miesiączki, którym towarzyszyły inne przykre objawy towarzyszyły jej od pierwszego poronienia, a nasiliły się jeszcze gdy przestała się starać o dziecko. Z tego powodu Finley zawsze miała odpowiedni zapas eliksiru menstruacyjnego. Gdy on się skończył – postanowiła przyrządzić kolejny eliksir. Oczywiście, z powodzeniem mogłaby go również kupić, ale miała dystans do sklepowych eliksirów i wolała przyrządzać je sobie sama, szczególnie, że w materii mikstur i specyfików związanych z kobiecymi sprawami wiele lat się douczała, poszukując źródła swojego problemu. Z racji tego, że była w trakcie przeprowadzki z wynajmowanego mieszkania na ranczo Atlasa, miała dość duże zamieszanie w domu, więc postanowiła przyrządzić eliksir po godzinach pracy, w swoim biurze. W ogóle bardzo dużo rzezy robiła w swoim biurze, czując się tutaj zaskakująco swobodnie jak na tak sztywne miejsce. Louise zaczęła od przygotowania miejsca pracy. Na drewnianym biurku, który zajmowałe centralne miejsce w jej gabinecie, rozłożyła czyste fiolki, moździerz, sitko oraz duży kociołek z wodą. Natychmiast zaczęła podgrzewać wodę za pomocą zaklęcia, aż ta zaczęła bulgotać. Swoją pracę zaczęła od kluczowych składników, w tym rzecz jasna od zebranego ostatnio rumianku. Jego delikatne, suszone kwiaty miały właściwości łagodzące i uspokajające, co czyniło go idealnym składnikiem eliksiru. Louise wzięła garść kwiatów i delikatnie rozcierała je w moździerzu, uwalniając ich olejki. Następnie przelała powstałą ciecz i proszek do kociołka – jej eliksir nabrał lekkiej, jasnozielonej barwy. Kolejną ingrediencją był krwawnik. Louise wiedziała, że ma on działanie przeciwzapalne i łagodzące ból, co czyniło go nieocenionym dodatkiem do mikstury. Starannie odmierzyła odpowiednią ilość ziół i podobnie jak wcześniej, rozcierała je w moździerzu. Praca ta wymagała cierpliwości i dokładności, ale było to zaskakująco uspokajające. Gdy już skończyła, dosypała zawartość moździerza do kociołka. Ciecz mocno się zagęściła, tym razem nabierając pomarańczowej barwy, z czego Louise nie była do końca zadowolona – na tym etapie kolor był zazwyczaj łagodniejszy, miała jednak nadzieję, że wynika to z intensywności składnika i wkrótce wróci do normy. Wymieszała ciecz, i wzmocniła zaklęciem ogień, wiedząc, że odparować trochę wody. W międzyczasie skroiła też szałwię lekarską – najpierw oddzielając liście od łodyg, a następnie szatkując je za pomocą noża. Wiedziała, że musi nabyć samosiekajacy nóż, by w przyszłości przyspieszyć ten proces, ale na razie radziła sobie jak mogła. Szałwia miała właściwości przeciwskurczowe, co czyniło ją niemalże najważniejszym składnikiem tego eliksiru. I faktycznie – istotność tej ingrediencji można było dostrzec już chwilę później, gdy po jej dodaniu i zamieszaniu osiem razy zgodnie ze wskazówkami zegara, eliksir nabrał odpowiedniego koloru (jasnożółtego) i oleistej konsystencji, charakterystycznej dla tej substancji. Intensywny, ziołowy zapach tylko utwierdzał Lou w przekonaniu, że wszystko przebiegło zgodnie z planem. Zadowolona z siebie, przelała eliksir do dużej fiolki, ciesząc się, że ulży jej przy następnej miesiączce. + /zt
Choć Ministerstwo Magii bardzo narzekało na ręce pełne roboty w związku z halucynacjami, to w Banku Gringotta również problemy z nimi związane, bardzo męczyły urzędników w poszczególnych departamentach. Tak się złożyło, że Louise objęła swoje stanowisko akurat w okresie, gdy wróżkowa magia się uaktywniała, więc jeszcze nie zdążyła porządnie się zadomowić na swoim stanowisku, gdy już miała co chwilę problemy z tym tematem. W banku, szczególnie tak pilnie strzeżonym jak Gringott, każde zgubienie uwagi, czy odpłynięcie gdzieś daleko, może mieć poważne konsekwencje. Louise jako jedna z ważniejszych osób w banku (przynajmniej spośród ludzi) współtworzyła strategię awaryjną, która pomagała urzędnikom sobie radzić w tej trudniej sytuacji, tak by bank funkcjonował względnie normalnie. Stworzone przez nich procedury, ale i odpowiednie pilnowanie tego, by jak najmniej pyłu dostawało się do podziemi, przyniosło bardzo dobre rezultaty. Louise jako wielojęzyczna specjalistka kontaktowała się także z zagranicznymi specjalistami, którzy pomagali im uporać się z problemem. Ministerstwo Magii, które pod skrzydłami miało niemal cały magiczny świat, a nie tylko placówki bankowe, radziło sobie znacznie gorzej. Nie dało się ukryć – ten pieprzony pył był wszędzie i choć pozornie wpływał tylko i wyłącznie na głowę, to potrafił doprowadzić do znacznie groźniejszych konsekwencji w tym chociażby wypadków dziejących się pod wpływem halucynacji lub też przypadkowych ujawnień magii przed mugolami. Pełne ręce roboty dotyczyły szczególnie dwóch, jakże istotnych departamentów Ministerstwa, czyli pracownicy Departamentu Przestrzegania Prawa Czarodziejów i Magicznych Katastrof i Wypadków. Z trudem wyrabiali się oni ze swoją pracą, więc musieli korzystać nie tylko z pomocy innych departamentów Ministerstwa, ale także z innych instytucji, takich jak Bank Gringotta. Chcąc nie chcąc, Louise brała więc nadgodziny, w czasie których opuszczała Bank Gringotta i kierowała się do Ministerstwa Magii, by wspierać prace tutejszych tłumaczy i pracowników Departamentu Międzynarodowej Współpracy Czarodziejów, którzy w dużej części byli oddelegowywani do pilnowania przestrzegania kodeksu tajności i likwidowania skutków tegoż. Louise czuła się w tym departamencie jak ryba w wodzie – w końcu przeszłości pracowała jako ambasadorka, poza tym znała sporą część kadry, więc dość łatwo radziła sobie z zastępowaniem tych osób w sytuacji kryzysowej. Oczywiście, w życiu nie chciałaby wrócić do Ministerstwa Magii na stałe, jednak taka dorywcza pomoc nie była z jej perspektywy wielkim wyzwaniem. Niestety wiązało się to także z dużym przemęczeniem i osłabieniem jakości pracy, gdy wracała do Gringotta. Bardzo wiele zadań z Ministerstwa Magii musiała zabierać do swojego bankowego biura, w którym spotykała się z coraz większą liczbą interesantów, zarówno w sprawach dotyczących banku, jak i tych z Ministerstwa Magii. Szczerze powiedziawszy była naprawdę niewyspana, ale to wszystko miało jeden plus – mniej czasu na myślenie o swoim spartolonym życiu prywatnym. Skoro nie miała czasu i siły na życie po pracy, to nie miała też powodu i przestrzeni, by się tym martwić… Na całe szczęście dla jej zdrowia i dla realnego zdrowienia psychicznego, a nie tylko maskowania problemu, dzięki bohaterskiej wyprawie, udało się pokonać Króla Ciemnego Dworu i zapanować nad wróżkową katastrofą. Eliminacja pyłkowych halucynacji przyczyniła się do tego, że Louise mogła powrócić do swoich normalnych obowiązków, jeszcze lepiej rozwijając swoje kompetencje w zakresie tłumaczeń.
Louise miała nadmierną skłonność do zostawania w pracy po godzinach, choć nie zawsze było to spowodowane nadmiarem obowiązków. Często pod koniec swojego dnia, korzystała z komfortowego biura, by jeszcze na moment zanurzyć się w ciekawej lekturze – często kończyło się to tak dużym zaangażowaniem, że orientowała się po kilku godzinach, że już późno i pora wrócić do domu. Rzadko jednak czytała beletrystykę – angażowały ją głównie książki, z których mogłaby się czegoś nauczyć. Ziołolecznictwo, zwierzęta, leczenie niepłodności to były jedne z jej ulubionych tematów, ale nawet je po stokroć przebijały runy i historia magii. W tych rewirach, Louise potrafiła zatonąć na długie godziny, nie tylko jako specjalistka, ale ponad wszystko – jako zauroczona tymi tematami pasjonatka. W ostatnim czasie, jej szczególną uwagę zwracały opracowania, który tyczyły się zestawienia mugolskiego spojrzenia z czarodziejskim – w ten sposób można było zupełnie inaczej spojrzeć m.in. na wojny, kataklizmy, czy inne wydarzenia historyczne, które w oczach niemagicznych wyglądały zupełnie inaczej niż z perspektywy czarodziejów. Jednym z takich wydarzeń (czy też raczej ciągu wydarzeń) były procesy i palenie czarownic. Lektura na temat procesów czarownic wybitnie ją wciągnęła. Z perspektywy mugoli było to bardzo dziwne i irracjonalne – działo się miedzy XV, a XVII wieku i de facto wynikało z tamtejszej mizoginii i spojrzenia na kobiety jako głupsze i gorsze. Gdy kobieta wyróżniała się intelektem lub zajmowała ziołolecznictwem to szansa na oskarżenie jej o czary była zdecydowanie większa. Zazwyczaj rzecz jasna skazywano na śmierć kobiety, które z magią nie miały nic wspólnego – z prostej przyczyny, złapanie prawdziwej czarownicy nie było takie łatwe. Poza tym, palenie czarownic nie służyło mugolom w rozprawianiu się z magią, a de facto w tworzeniu kozłów ofiarnych. Z tego powodu o czary często oskarżano kobiety, których po prostu chciano się pozbyć, pod różnymi absurdalnymi zarzutami typu paktowanie z diabłem, seks z inkubem, czy nawet kanibalizm. Te absurdalne pomysły wywoływały na twarzy Louise śmiech, choć po chwili pojawiał się na niej też pewien rodzaj żalu z powodu tego, co spotykało te biedne kobiety. W oczach mugoli czarownice były podobne do wiedźm i mordercze niczym najgorsze potwory. W tej samej książce Louise znalazła dość istotną, ale pamiętaną z czasów szkolnych informacje o tym, że nie dość iż mugole mieli problem ze złapaniem prawdziwej czarownicy, to jeszcze gdy nawet im się to udało – czarownica bez problemu zamrażała płomienie, udając że wciąż się pali albo nawet teleportowała się. Prawdziwą weteranką stosu była Czarownica Wendelina, która dawała się złapać pod różnymi postaciami niemal pięćdziesiąt razy, bardzo lubiąc łaskotki zmrożonych płomieni.¬¬ To zresztą nie była jedyna taka historia, a mimo przeszukiwania wielu źródeł trudno było dojść do tego, czy mugolom udało się uśmiercić choćby jedną prawdziwą czarownicę. Jeśli jednak to się stało, musiało to wynikać z jej woli (sama chciała odejść) lub prawdziwej głupoty. Lou wczytywała się w kolejne historie z dziejów magii, wchłaniając je z dużym zaangażowaniem, nawet nie zauważywszy, że całe popołudnie minęło i już dawno powinna być w domu… + /zt
Louise spędzała czas w gabinecie, naprawdę podekscytowana. Na biurku leżał przed nią pergamin, na którym znajdował się zapis runiczny w futharku starszym. Był to wyjątkowy dokument, który Louise otrzymała od znajomego podróżnika, który zapuścił się w swoich badaniach na Półwysep Jutlandzki. Finley, zakochana nie tylko w językach, ale również w alfabecie runicznym, nie mogła ukryć ekscytacji. Dokument, jak dowiedziała się od znajomego, miał opowiadać legendę o duńskich czarownicach, które władały potężną magią i były postrachem całej okolicy w czasach średniowiecza. Ta historia, choć dla Skandynawów równie istotna i legendarna, co dla Brytyjczyków losy czarnej różdżki, była w Królestwie praktycznie nieznana. Nawet Louise, jako specjalistka od run znała jedynie jej skrawki, nie zaś oryginał, więc znalezienie runicznego rękopisu i możliwość odczytania go, zdawała jej się wspaniałą okazją na spędzenie popołudnia. Zanurzona w pracy, Louise zaczęła od dokładnego przestudiowania run. Futhark starszy był jej dobrze znany, jednak nie poruszała się w nim aż tak płynnie jak w futharku młodszym, więc zawsze wymagał dużej koncentracji i precyzji. Każda runa miała swoje znaczenie i niejednokrotnie kilka możliwych interpretacji, co dodawało wyzwania do całego procesu. „ᚠᚢᚦᚨᚱᚲ” – odczytywała Louise, przesuwając delikatnie palcem po symbolach. Każda runa miała swoje indywidualne znaczenie, które w zależności od jej połączenia z innymi znakami, mogło stawać się bardziej wyeksponowane, lub wręcz przeciwnie – ukryte, zaszyfrowane. Właśnie niejednoznaczność fascynowała Finley w runach najbardziej, tak jak zresztą w każdym obszarze jej badań. Po godzinach intensywnej pracy, linijka po linijce, zaczął wyłaniać się tekst: Dawno, dawno temu, w ciemnych lasach Norwegii, żyły trzy czarownice, znane jako Siostry Mrocznego Księżyca. Były to Ragnhild, Astrid i Ingrid. Ich moce były nieporównywalne, a ich imiona szeptano z lękiem przez mieszkańców pobliskich wiosek. Louise przerwała na chwilę, by wziąć łyk herbaty. Słowa zaczynały układać się w fascynującą opowieść. Każda nowa linijka odsłaniała tajemnice przeszłości, które mimo iż w Skandynawii był powszechnie znane, to w Wielkiej Brytanii zupełnie nie. Finleyówna uśmiechała się, z delikatnością, ale i starannością, odczytując i zapisując kolejne słowa: Ragnhild władała ogniem i mogła przywoływać płomienie z niczego. Astrid kontrolowała wiatr, potrafiąc tworzyć burze i huragany. Zaś Ingrid, najmłodsza z sióstr, miała dar leczenia, ale gdy ktoś nie szanował jej mocy - rzucała klątwy, które przynosiły śmierć i zniszczenie. Każde zdanie pochłaniało Louise coraz bardziej. Nie tylko tłumaczyła tekst, ale także wyobrażała sobie opisywane sceny. W jej głowie Ragnhild, Astrid i Ingrid nie były tylko runicznymi zapisami, a faktycznymi kobietami i czarownicami. Ich obraz rozgościł się w głowie Louise, tak że czuła jakby kobiety były dla niej kimś więcej. Mimo wzruszenia nad kolejnymi słowami i fascynacji tą opowieścią, czuła płynące z niej przesłanie dotyczące poświęcenia, bo wszystkie trzy siostry, mimo iż miały niebywałą moc i możliwość ucieczki, poświęciły siebie i swoją magię do zwyciężenia zagrażającej ludziom armii inferiusów. To znaczy: inferiusy nie zostały wymienione w tekście wprost, jednak wnioskując z kontekstu, Louise mogła dojść do wniosku, że twórca zapisu miał dokładnie takie (lub też bardzo podobne stworzenia) na myśli. Tak czy siak, tekst był niezwykle ciekawy i Finley z całego serca cieszyła się, że mogła odczytać go w oryginale.
Louise nie mogła doczekać się wyjazdu na upragniony urlop, ale w międzyczasie pracowała wielokrotnie ciężej, starając się dopiąć swoje sprawy – zarówno w banku Gringotta, jak i w swojej prywatnej praktyce tłumaczeniowej, tak by podczas wakacji nikt nie przeszkadzał jej w odpoczynku. W tamtym czasie otrzymała bardzo dziwne zlecenie, które było naprawdę wymagające, a przy tym raczej odstawało od jej codziennego emploi. Pewien mężczyzna poprosił ją o przełożenie klasycznych „Baśni Barda Beedle’a” na zapis runiczny. Rzadko tłumaczyła na starożytne runy, zdecydowanie wolała klasyczne tłumaczenia na języki nowożytne, ale stawka była bardzo atrakcyjna, a ona sama bardzo lubiła wyzwania, więc nie mogła odpuścić takiej okazji. Nie miała wątpliwości, że na to zlecenie znalazłaby się cała horda chętnych. Po ustaleniu z mężczyzną, że przełoży tekst na futhark starszy, Louise wzięła się do roboty. Na całe szczęście wychowała w magicznej rodzinie i znała te opowieści aż za dobrze, co znacznie ułatwiało jej pracę – zupełnie inaczej działało się na tekście, o którym nic się nie wiedziało. Znajomość treści pozwalała jej uprzednio rozpoznawać konteksty poszczególnych wyrazów i być bardziej precyzyjną w translacji. Zawsze dawała z siebie 100 procent – niezależnie od języka, tekstu, czy przestrzeni tłumaczenia. Nie cierpiała fuszerki, a skoro i tak nie mogła żyć tak jak sobie wymarzyła, liczyła, że przynajmniej będzie najlepsza w swoim fachu. Nie chciała jednak zabierać pracy na urlop, bo musiała się w końcu odciąć od otaczającego ją nadmiaru, dlatego zapieprzała dzień i noc, kończąc tłumaczenie nie tylko w godzinach pracy tłumacza, ale także na przerwach obiadowych w banku Gringotta, czy w nocy, tuż przed pójściem spać. Na całe szczęście, symboliczna, lekko archaiczna forma tych baśni pasowała do zapisu runicznego dużo bardziej niż współczesne teksty, których metaforyka i skomplikowanie w zakresie innowacji i innego charakteru relacji społecznych, znacznie utrudniały stosowne przetłumaczenie tekstu. W ogóle – problemem była też inna kwestia. Zapisy runiczne były w gruncie rzeczy elementem historii, niewiele mającym wspólnego z prawdziwym, współczesnym życiem. Owszem, z run można było wyciągnąć naprawdę wiele, ale dlatego głównie się je tłumaczyło na języki narodowe, a nie na odwrót. Po co mielibyśmy tłumaczyć cokolwiek na runy, skoro zapis runiczny już dla nikogo nie był zapisem naturalnym, ojczystym? Z tego powodu, dotąd Louise tłumaczyła głównie z run na angielski, nie zaś na odwrót. Było to jednak ciekawe wyzwanie do pokonania, nie zaś jakaś wielka trudność. W ogóle, kobiecie podobał się koncept uczenia dzieci run z ulubionych bajek. Dużo łatwiej było wchłonąć młodym czarodziejom różnicę między ehwaz i eihwaz, gdy wyczytywali run z baśni o skaczącym pieńku Czary Mary, a nie nudnej, teoretycznej książce. Pomysł ten i w ogóle forma zlecenia tak przypadły Finley do gustu, że parła naprzód, bardzo szybko, ale i precyzyjnie oddając zleceniodawcy kolejne przetłumaczone baśnie. Ostatnią baśń, czyli historię słynnych braci, Louise odesłała dzień przed wyjazdem na urlop – na całe szczęście tekst spełnił oczekiwania mężczyzny. W innym przypadku, Finley byłaby niepocieszona, bo naprawdę nie chciała sobie zaprzątać głowy pracą podczas wakacji. Na całe szczęście, obyło się bez tego – tłumaczenie było naprawdę świetne, szczegółowe i oczywiście oddawało charakter opowieści, co w gruncie rzeczy było najważniejsze. Finley zyskała nie tylko świetny tekst do portfolio, którym bez wątpienia mogła się pochwalić jako naprawdę dużym osiągnięciem, ale również kolejnego zadowolonego klienta, który bez wątpienia polecił ją kolejnym osobom.
Choć zazwyczaj pracownicy banku Gringotta swoje przerwy obiadowe wykorzystywali na zjedzenie posiłku lub odpoczynek, to nie można było tego powiedzieć o przełożonej biura tłumaczy, która nie lubiła marnować czasu. Wielu zrzucało to na karb pracoholizmu, jedynie bliscy ludzie zdawali sobie sprawy, ile cierpienia odczuwa Louise Finley-Sherman, gdy pozostanie jej za dużo czasu na myślenie. Gdy większość jej współpracowników jadła obiad lub rozprostowywała nogi, paląc przy tym papierosa, Louise zasiadała w swoim gabinecie ze skromnym posiłkiem i tonęła w ciekawej lekturze. Rzadko sięgała po beletrystykę - wolała wczytywać się w naukowe pozycje, by bezustannie poszerzać swoją wiedzę na temat świata. Tak też postąpiła, tym razem sięgając po pozycję dotyczącą smoków. To nie tak, że zwierzęta były jakimś jej konikiem - dużo większe pojęcie miała na temat run, historii i roślinności, szczególnie takiej, która pomagała w eksplorowaniu historii. Wally zaraził ją jednak miłością do magicznych stworzeń, do których bezustannie wracała. Smoki przerażały ją, jednocześnie napawając niemym zachwytem, dlatego, choć nie chciała ich oglądać, z wielką ciekawością wczytywała się w kolejne ustępy dotyczące ich rozrodu czy anatomii. Ta pozycja książkowa nie była zbyt profesjonalna, raczej przeznaczona dla laików, niemniej wśród gąszczu dość oczywistych informacji, Finley znalazła całą masę ciekawostek na temat smoków, które dotąd nie były jej znane. Dużym szokiem dla niej była chociażby informacja, że większość smoków posiada umiejętność latania dopiero około dwunastego miesiąca życia. Było to dla niej o tyle dziwne, że doskonale wiedziała, że smoki znacznie wcześniej nabywają umiejętność zionięcia ogniem, co w gruncie rzeczy czyni je śmiertelnie niebezpiecznymi, ale mimo to zależnymi od matki, bestyjkami. Później, Louise poświęciła więcej uwagi poszczególnym gatunkom smoków. Miała dość dużą wiedzę na temat walijskiego zielonego, czy rogogona węgierskiego, dlatego przekartkowała strony, które ich dotyczyły bez uważnego czytania. Jej uwagę przykuł uwagę kolejny smok, czyli żmijoząb peruwiański, który w przeciwieństwie do poprzedników, które były groźne, ale nie bezwzględne, można było uznać za przykład prawdziwej, krwiożercej bestii. Żmijozęby, mimo małych rozmiarów latały bardzo szybko i miały nietypowe preferencje jedzeniowe. Początkowo żywiły się po prostu mięsem, jednak pod koniec XIX wieku wyjątkowo zasmakowały w ludzinie, co miało rzecz jasna katastrofalne skutki. Ta zmiana zmusiła czarodziejów do przetrzebienia populacji smoków. Przeczytana historia pokazała Louise, że niebezpieczeństwo wcale nie musi wyglądać spektakularnie, a mały smok może być znacznie większym zagrożeniem niż chociażby bardzo spokojny walijski zielony. Louise zamknęła książkę, wzdrygając się raz jeszcze na wspomnienie krwiożerczego żmijozęba, a następnie, gdy nadszedł koniec przerwy, wstała, by wrócić do swoich codziennych, zawodowych obowiązków.
Nie dało się ukryć, że sytuacja z biurem lekko się skomplikowała - przed rozstaniem z mężem przyjmowała prywatnych klientów w pokoju na dole domu, który dzieliła z Harrisonem. Później, musiała sobie znaleźć biuro, co generowało dodatkowe koszty. W ostatnim czasie jednak jej biuro zostało zalane, więc chcąc nie chcąc - musiała umawiać się z klientami u nich, u siebie w domu, na mieście, lub też w gabinecie w banku Gringotta. Rzadko korzystała z tej ostatniej opcji, nie chcąc nadużywać stanowiska, jednak w ostatnim czasie była tak zapracowana, że najłatwiej było ją złapać właśnie w tym miejscu. Po skończonej pracy w banku, ogarnęła swoje biuro i zabrała się do jednej z translacji, które miała przygotować na przyszły tydzień. Nie zamierzała tracić ani minuty, bo nie cierpiała na ich nadmiar. Gdy @Lockie I. Swansea miał się zjawić, planowała przerwać zadanie i zająć się jego sprawą.
Lockie I. Swansea
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 192
C. szczególne : zawsze długi rękaw, nosi bransoletkę z ayahuascą, zapach cytrusowo-drzewny, piżmowy, ziemisty, jest *duży*, mówi z akcentem
Nie byl pewien jak się za to zabrać. Kiedy się z nią umawiał, myślał, że to logiczne i że to świetny pomysł. Teraz? Kiedy stał przed Gringottem, z teczką papierów w ręku, czuł się idiotycznie. To nie były żadne dokumenty, to nie miało żadnego sensu. Co jeśli w ogóle nie jest to znany człowiekowi język? Co jeśli to tylko ćpuńska wizja, omamy o niczym? Zawracać będzie kobiecie głowę po nic zupełnie. Westchnął ciężko i w końcu przestąpił próg gmachu budynku. Ubrał się nawet jakoś, kurwa, elegancko w koszulę i ciemne spodnie, a nie jak zazwyczaj ostatnio - ślizgońskie dresy. Przedstawił - zgodnie z poleceniem - list w portierni i został pokierowany do gabinetu Finley-Sherman. Zapukał do drzwi i otworzył je, choć pewnie powinien był poczekać na jakieś "proszę". Niestety, im dłużej to trwało, tym bardziej miał wrażenie, że teczka pali go w rękę i chciał ją już gdzieś upuścić, oddać, podrzucić komuś jak kukułcze jajo i karmić się nadzieją, że ktoś inny się tym zajmie, zrozumie i da wnioski na tacy. Jakie życie byłoby łatwe, gdyby tak było. - Dzień dobry. Dobry wieczór? - zmarszczył brwi, wchodząc do środka i zamykając za sobą drzwi. Kierując kroki w stronę biurka, automatycznie właściwie pomyślał, jaka ona jest, kurwa, prześliczna. Co takie kobiety robiły w biurokracji? Powinna leżeć na poduszkach i cieszyć otoczenie samym swoim istnieniem, a nie zapierdalać pod jakimiś gnuśnymi urzędnikami. Odchrząknął - Swansea. Byliśmy umówieni. - wyciągnął rękę, zanim jeszcze o tym pomyślał, bo przecież savoir-vivre wymagał, by to kobieta pierwsza podała dłoń. Ale czy Lockie znał savoir-vivre? A jeśli tak, to czy go obchodziło?
- Proszę – odparła miękkim, melodyjnym głosem, gdy usłyszała pukanie. Chwilę później przywitała się z Lockiem. Doskonale wiedziała, kim jest, bo był jedyną osobą, z którą umówiła się na to popołudnie. Choć sama Louise nie wyglądała na swój wiek, była w stanie oszacować, że mężczyzna jest od niej co najmniej kilka, jeśli nie kilkanaście lat młodszy. Mimo młodej aparycji wyglądał jednak na osobę dość mocno poturbowaną przez los – być może było to jedynie jej wrażenie, lecz dziwnym trafem, nie była w stanie się oprzeć tym myślom. - Louise Finley – odpowiedziała z subtelnym uśmiechem, podniosła się z krzesła i uścisnęła jego dłoń, nie pochylając się zbyt wiele nad konwenansami. Nie interesowało ją, kto pierwszy powinien to zrobić, bo choć w domu wpojono jej wszystkie zasady savoir-vivre, to przecież już jako nastolatka stanęła przeciwko temu, co dali jej rodzice. Nazwisko dość standardowo skróciła, bo choć formalnie wciąż była panią Sherman, to nazwisko męża od dawno nie przechodziło jej przez usta. - Proszę, niech pan usiądzie – wskazała na krzesło – Czy chce pan się czegoś napić, zanim przejdziemy do tego, co pana do mnie sprowadza? Louise była konkretną kobietą – nie owijała w bawełnę, nie gadała z klientami o pogodzie i nie marnowała niczyjego czasu. Trudno było jej jednak pozbyć się pewnych elementarnych zasad dobrego wychowania – czułaby się wyjątkowo niekomfortowo, gdyby musiała niekulturalnie przyjąć gościa.
Jedyne co w takich sytuacjach grało na jego korzyść, to fakt, że najpewniej karmili go w Holandii radioaktywnym McDonaldem za młodu, bo urósł na wielkiego cielaka, co dodawało mu srogości, jeśli nie po prostu lat. Uśmiechnął się nieco szerzej, słysząc jej głos, bo oczywiście kurwa, że musiała być śliczna i jeszcze brzmieć jak anioł. - Dzięki. - usiadł na krześle z jakąś niepewną ostrożnością, po ostatnim meblu, który połamał dupą w Luxie, miał lęki, choć oczywiście nie spodziewał się, by fotele w Ministerstwie nie miały udźwignąć ciężaru normalnego człowieka - A dziękuje, przyjechałem prosto z domu, jestem rześki i świeży. - co innego, jakby tu cisnął ze szkoły, wtedy i kawę i coś mocniejszego by przyjął, ale że wracał autem, to mu nie przystało, a kawy nie chciał, bo oczywiście w domu marzyła mu się drzemka. I jak to tak praktykować popołudniowe drzemki, jak się opije kofeiny? Logika.- Ale proszę się nie krępować. - zachęcił, w wypadku, gdyby ona sama sobie może chciała coś golnąć. Niemiałby nic przeciwko - Lockie. - wypalił zanim pomyślał, ale uśmiechnął sie - Błagam, daleko mi do pana. - brwi mu drgnęły, bo prawdomówny był, jakby mu podali veritaserum w progu budynku. Przejrzał przyniesione teczki i położył je na biurku. - Tak jak Pani pisałem w liście, nie jestem pewien właściwie, czy jestem pod dobrym adresem. - teraz zapowiadała się ta najgorsza część całości - Nie wiem, jaki to język. Nie wiem nawet, czy wszystkie są spisane w tym samym języku. Poszukuję jakichś możliwości rozszyfrowania treści tych dokumentów w trybie pilnym. - zacisnął lekko wargi, bo musiał powiedzieć te przeklęte słowa, na myśl, o których już bolały go zęby - Budżet jest... duży. - wydawanie galeonów bolało, jak wyrywanie sobie paznokci. Niemniej w tych teczkach tkwiła jego potencjalna przyszłość, nie mógł oszczędzać.
Skinęła głową, gdy odmówił napoju. To nie było takie rzadkie – pić chcieli stali klienci albo osoby, które przychodziły z bzdurami. Gdy temat był poważniejszy, kontrahent rzadko był głodny, czy spragniony, a w jego zachowaniu można było wyczuć pewien subtelny rodzaj napięcia, którego Louise dopatrzyła się i tym razem. Sama sięgnęła po szklankę wody, stawiając ją jednak na bocznym stoliku, tak by w razie czyjejś nieuwagi nie zrujnowała tego, co miało za moment znaleźć cię na jej biurku. - Louise – odparła z uśmiechem, gdy ten poprosił, by zwracała się do niego na „Ty”. Czułaby się skrępowana, gdyby tego typu komunikacja działała wyłącznie w jedną stronę. Choć być może z perspektywy Swansei nie wyglądała na szczególnie wyluzowaną, to w gruncie rzeczy odprasowane kołnierzyki i eleganckie gabinety nie obrazowały jej raju na ziemi. Zazwyczaj nie spoufalała się z klientami lub robiła to na dalszym etapie współpracy – nie wynikało to jednak z jej pisanych lub niepisanych zasad, a z potrzeby zadbania o komfort klienta, który musiał być w tym procesie najważniejszy. Usiadła przy biurku, z uwagą wsłuchując się w jego słowa, które choć konkretne, brzmiały dość enigmatycznie. W końcu trudno wybrać tłumacza tekstu, nie wiedząc, w jakim języku został sporządzony. Na całe szczęście Swansea trafił całkiem przyzwoicie – Finley była nie tylko poliglotką, ale przede wszystkim miała wszelkie potrzebne narzędzie i umiejętności, by w razie czego zidentyfikować nawet nieznany język (lub przynajmniej rodzinę, do której należał) i skierować ją do odpowiedniego tłumacza. - Spokojnie Lockie, na rozmowę o pieniądzach jeszcze przyjdzie pora – powiedziała łagodnie, przejmując od niego teczkę. Nie była najtańsza, ale nie przywykła do zdzierania kasy, nim jednak miała wycenić usługę, musiała najpierw się przekonać, czy jest w stanie ją wykonać. W tym celu rozchyliła teczkę, by przyjrzeć się dokumentom.
Uśmiechnął się mimowolnie, bo miała imię, które w jego głowie idealnie mu do niej pasowało. Czy mógł ją zaprosić na randkę? Ciekawe, czy odmówiłaby od razu, czy z tej swojej uprzejmości jeszcze by się na to zgodziła... Skinął głową, choć planował i tak jej paniować. Był przyzwyczajony do wszystkich swoich nauczycieli zwracać się wymyślną tytulaturą, a o połowie z nich miał mniemanie tak niskie, ze obelgą byłoby porównywać je do tego co sądził o pani tłumaczce, a jej przecież nawet nie znał. Wpatrywał się w nią, kiedy wzięła do rąk jego teczki i choć cieszył trochę michę, to widać było, że był spięty. Dokumenty były w większości rękopisami, a strony, które nie miały notatek zapisywanych ręcznie, nosiły na sobie rysunki i szkice rycin ze strzałkami i przypisami. Widać było wyraźnie, że wszystkie wyszły spod jednej ręki, stylistyka pisma była bardzo podobna. Zagadką jednak pozostawało, ile tak naprawdę było tych języków. - Nie jestem pewien, czy okoliczności pozyskania tych notatek mogą być jakąś podpowiedzią. - zmarszczył lekko brwi z miną, wyrażającą obawę, czy aby na pewno dobrym pomysłem jest ten temat drążyć - Zostały... zainspirowane przez Kolumbijskiego... - zawiesił się na chwilę, bo na myśl o tamtym grubym szamanie na myśl przychodziły mu same epitety związane z terrorem, torturami, katem i sadyzmem. Przełknął ślinę - Wieszcza. Oblizał wargi i poczuł, że jednak żałuje, że nie wziął tej szklanki wody, bo mu zaczynało schnąć w gardle.
Rzuć k6 na ilość języków w teczce: 1,5 - dwa 2,4 - trzy 3,6 - cztery
Rzuć tyle liter, ile języków, by dowiedzieć się, jakie:
języki:
A - hiri motu B - armeński C - ndyuka D - birmański E - dowolny z listy F - tok pisin G - głagolica H - dowolny z listy I - gruziński J - hangul
Gdyby Louise mogła usłyszeć myśli Lockiego zapewne spłonęłaby uroczym rumieńcem, pasującym raczej do nastolatki, nie tak doświadczonej przez życie kobiety. Na całe szczęście nie miała nic wspólnego z legilimencją, mogła więc zachować profesjonalizm. Nie dało się ukryć, że młody, postawny i zdecydowanie wyższy od niej (co było rzadkie!) mężczyzna miał coś w sobie, lecz Finley czuła się zbyt stara i skupiona na pracy, by samodzielnie kierować myśli na takie tory. Co innego, gdyby ktoś ją naprowadził… Rozchyliła teczkę, a to co zobaczyła, okazało się niemałym wyzwaniem. Pomijając absolutnie kwestię pisma – osoba, która notowała te rzeczy, korzystała z języków, które nawet w oczach Louise wydawały się egzotyczne. Zdając sobie sprawę z poziomu skomplikowania sprawy, zdecydowała, że zamiast podejmować próby rozczytania tekstów, zacznie od przekartkowania dokumentów i określenia, czy jest w stanie zrobić dla mężczyzny cokolwiek. - To musiał być bardzo szalony… - zaczęła, a na jej twarzy można było dostrzec mocno zarysowane skupienie, które dawało Lockiemu znać, że w głowie kobiety dzieją się skomplikowane procesy myślowe - … i wszechstronny wieszcz. To nie są powszechne rzeczy. Uniosła spojrzenie na mężczyznę, czując lekkie zaciekawienie jego tajemnicą. Pozyskanie dokumentacji o takiej mnogości językowej było gratką dla każdego tłumacza. Louise była jednak niezmiernie uczciwą osobą i nie zamieszała zwodzić swojego klienta. - Mam złą i dobrą wiadomość – zaczęła bardzo bezpośrednio - Zła jest taka, że nie potrafię tego przetłumaczyć. Dobra – widzę tutaj cztery, różniące się języki i alfabety. Potrzebuję maksymalnie godziny, by to wszystko zidentyfikować i ewentualnie cię pokierować cię dalej. Czuła się trochę głupio, że nie jest w stanie bardziej pomóc mężczyźnie. Nie mogła jednak się obwiniać – te języki nie należały do mainstreamu, a sam fakt, że była w stanie z lekką pomocą je zidentyfikować powinien zostać uznany za krok naprzód.
Wystarczyła chwila ciszy, kiedy jej skupione spojrzenie przeglądało jego zapiski, promień popołudniowego słońca, ześlizgujący się gdzieś przez okno na jej biurko, odbijający ciepłym karminem od profilu jej twarzy, a jego myśli stawały się znacznie, znacznie bardziej zawstydzające, więc może to lepiej, że nie miała biegłości w legilimencji. Było coś w ludziach, którzy robili to co lubią, niesamowicie atrakcyjnego - choć może osąd Swansea był już trochę spaczony po prostu atrakcyjnością kobiety. Po prawdzie obawiał się jej powiedzieć całej prawdy o tym, skąd ma te zapiski. Musiałby jej przedstawić historię, która była nie tylko koszmarna, ale też dość nieprawdopodobna, a podejrzewał, że jeśli pani tłumacz uzna go za pierdolniętego, to raczej nie pomoże mu z poszukiwaniem rozwiązań jego potrzeb. A potrzebował tych dokumentów, musiał wiedzieć, o czym są. Żył kupionym czasem, ale na jak długo? - Taa... szalony do niego pasuje. - bąknął niewyraźnie, patrząc gdzieś w bok. Szalone było to, że to on sam zapisywał te kartki. Budząc się w środku nocy jak natchniony, niemal w transie, zapisywał całe stosy pergaminów językami, o których istnieniu nawet nie wiedział. Finley była skupiona, nie wyrzuciła tych bazgrołów, co dawało mu cień nadziei na to, że są to prawdziwe języki - w duszy miał już obawę, że wizyta u szamana po prostu spaliła mu neurony w mózgu i tak jak wcześniej jego matka, tak teraz on mówił nieistniejącym językiem aniołów. Kobieta wydawała się jednak niezrażona, co mogło sugerować, że to, co widzi, ma jakiś sens. Ożywił się nieco, pochylając w stronę biurka, kiedy okazało się, że miała jakieś wiadomości dla niego. Skinął głową i wsłuchał się w to co mówiła, opierając łokcie na kolanach, składając dłonie i opierając o nie wargi. Wziął głęboki wdech i wydech, zdradzający dobitnie, jak wielką ulgą było dla niego to, co usłyszał, aż oparł się w fotelu. - To już jest wiadomość, która sprawi, że będę lepiej spał w nocy. - przyznał szczerze. Spojrzał na wielki, złoty zegarek na nadgarstku i zmarszczył brwi - Nie chciałbym Pani tu trzymać po godzinach. Czy mamy się spotkać w innym terminie? Mogę je tu zostawić, albo... - spojrzał na nią. Nie powinien. A jednak to powiedział - ...mogę wyskoczyć po coś do jedzenia, jakąś kawę i ...raczej nie pomogę, ale pozabawiam towarzystwem? - uśmiechnął się jak pies.
Lekko zmartwioną twarz Louise, rozświetlił ciepły uśmiech, który dodał jej jeszcze uroku. Cieszyła się, że mimo iż nie mogła przetłumaczyć tekstu, to jej możliwości wystarczyły, by choć trochę poprawić sytuację młodego mężczyzny, która sądząc po jego reakcjach, nie należała do przyjemnych. - W moim życiu nie ma czegoś takiego jak „po godzinach” – zażartowała, choć głęboko na dnie tych słów krył się łyk goryczy i przekonania o tym, że po wyjściu z pracy niewiele na nią czeka – Ale nie mów do mnie pani. Siądę do tego zaraz, bo czeka cię jeszcze długa droga, by to przetłumaczyć. Nie zamierzała go zwodzić, że to będzie łatwe i bez problemu dobije się do tłumaczy, którzy mogliby temu zaradzić. Choć nie wiedziała, co kryje się za tymi tekstami i nie uważała by to była jej sprawa, to to co czekało Lockiego rysowało się jako wielkie wyzwanie i skoro mogła mu pomóc choć trochę, to chciała załatwić sprawę możliwie jak najszybciej, bez odkładania tego na później. I nie chodziło o biznes, pieniądze, ale o zwykłą, ludzką dobroć. - Oh… - odparła na jego propozycję, nawet leciutko nabierając rumieńców – To byłoby bardzo miłe. Nic nie jadłam od siódmej rano. No i dobrze zrobi mi towarzystwo. Reakcja kobiety nie wynikała wyłącznie z tego lekkiego, chemicznego napięcia, które zawisło w powietrzu między tą dwójką. Po ludzku, w swoim trudnym życiu bardzo potrzebowała takich ciepłych, empatycznych gestów. By choć raz na jakiś czas nie musieć być silną.
Zagapił się. Tak zwyczajnie, po ludzku. Kiedy się tak uśmiechnęła, to się zagapił i całe szczęście nie zadała mu wtedy żadnego pytania, więc mógł po prostu udawać zamyślenie. Odchrząknął po chwili: - Kiedy mi wyglądasz na panią. - powiedział z jakimś rozbawieniem. Mało było w jego życiu kobiet, którym tak ochoczo by paniował, ale skoro wolała nie, to pokiwał głową. Jej życzenie rozkazem, czy cokolwiek. Otworzył oczy szerzej, kiedy usłyszał, że od siódmej nie jadła i aż drugi raz spojrzał na zegarek. To było poważne niedopatrzenie! Różne rzeczy można zapomnieć, ale jeść?! Jedzenie było świętością. Pokręcił z wyraźną dezaprobatą głową i podniósł się z fotela. - Zaraz wracam. - zakomunikował więc, wzdychając, i złapał kurtkę, wiszącą na oparciu krzesła obok, by po chwili opuścić jej gabinet. Wyszedł na Pokątną, która jak zwykle w godzinach popołudniowych tętniła życiem. Czarodzieje wracali z pracy, spotykali się towarzysko, sklepy miały większy obrót. Zaszedł do jednej z pobliskich kawiarni po jakieś dobre kanapki z polędwiczką jackalope i avocado, by po namyśle wziąć jeszcze coś w wersji wegańskiej, bo kto wie, może pani Finley nie gustowała w mięsie? Byłoby szkoda, bo skłamałby, gdyby powiedział, że nie przeszło mu przez myśl... Wrócił trochę ponad dwadzieścia minut później. Tym razem nie pukał. Przyniósł pudełko z kanapkami i jakimś ciastkiem oraz dwa papierowe kubki. Wprawdzie oferowała coś do picia, ale jak już był w kawiarni to przecież jakie to zakupy z pominięciem aromatycznego, korzennego chai latte. - No jestem. - powiedział swobodnie, szczerząc się jak pies i podszedł bliżej biurka. Pierdolnąłby to co miał na blat, ale w przebłysku intelektu przypomniał sobie, że sama szklankę odstawiła na stolik obok, więc się powstrzymał - Czas na małą przerwę?
Ostatnio zmieniony przez Lockie I. Swansea dnia Pią Paź 11 2024, 00:45, w całości zmieniany 1 raz
- Ale to „paniowanie” strasznie mnie postarza – odparła ze szczerym uśmiechem, bo choć widziała w tym co mówił wyłącznie dobre intencje, to brak równowagi w odnoszeniu się do siebie, wzmacniał wiekową dysproporcję, która normalnie byłaby jej obojętna, lecz teraz, dziwnym trafem – nie chciała być postrzegana na nadmiernie dojrzałą. Gdy jednak zniknął, tego typu myśli poszły w niepamięć, zaś Finley zabrała się do tego, co umiała najlepiej, czyli do pracy. Bardzo szybko rozpoznała głagolicę kursywną – choć nie odczytywała jej płynnie, to jednak jako osoba posiadająca dość dużą wiedzę o historii magii i dawnych Słowianach, przynajmniej kojarzyła tamte znaki. W gruncie rzeczy – gdyby się uparła i sięgnęła po odpowiednie źródła to byłaby w stanie przełożyć ten fragment tekstu - ale nie była ekspertką, więc branie tego na siebie mogłoby znacznie opóźnić proces. Z drugiej jednak strony – znalezienie kogoś, kto dobrze znał głagolicę mogło okazać się sporym wyzwaniem. Rozważania na ten temat postanowiła jednak zostawić na później, nie chcąc odkładać na bok swojego obecnego celu, który zdawał się jednak znacznie istotniejszy i przede wszystkim – priorytetowy. Korzystając z dalszej nieobecności Swansei, przeszła do kolejnego języka – choć go nie znała, to nie miała wątpliwości, że widniejące na pergaminie litery nie są czymś, co widziała pierwszy raz. W tamtym momencie żałowała, że nie posiadła myśloodsiewni, która ułatwiłaby jej przeszukanie własnej pamięci – niestety, była skazana na bardziej tradycyjne metody. Wstała więc, wzięła łyk wody i zaczęła przechodzić się po gabinecie, starając się oczyścić umysł. Najwyraźniej ta metoda zadziałała, bo po kilku, lekko dłużących się minutach, wpadła na pomysł, by sięgnąć po książkę dotyczącą rozpadu ZSRR – byłą to mugolska pozycja, ale zawierała odpowiedni podrozdziały z podstawowymi informacjami na temat dawnych republik. Przywołała ją różdżką i zaczęła poszukiwać informacji o wszystkich krajach, które powstały po rozpadzie tamtego państwa. W pierwszej kolejności pomyślała o Gruzji, ale przypomniała sobie krągłości literek, które absolutnie nie pasowały do tamtego zapisu, zaczęła więc kartkować książkę. Trwało to aż do momentu, gdy dotarła do rozdziału o Armenii – pojedyncze frazy zapisane po armeńsku bardzo przypominały te z dokumentu przyniesionego przez Lockiego. Nie była jednak pewna, czy to na sto procent to, więc wzięła do ręki inną książkę, tym razem dotyczącą już stricte języków. Akurat w tym momencie wrócił Lockie. Zapach chai latte i torebka z kanapkami od razu wywołały u Louise ślinotok, jednak z racji tego, że nie lubiła porzucać zadań w połowie, postanowiła zmusić się, by potwierdzić swoje przypuszczenia. - Zaczekaj momencik – powiedziała, nawet nie spoglądając na niego. Może i miała na to ochotę, to w tamtym momencie w centrum wszechświata była praca. Gdy w końcu dotarła do odpowiednich informacji na temat języka armeńskiego, jej twarz po raz kolejny rozświetlił uśmiech – tym razem pełen satysfakcji. - Mam dwa języki – powiedziała do Lockiego, w końcu obdarzając go spojrzenie, bo miała nadzieję, że ta wiadomość sprawi mu satysfakcję – Więc tak, możemy zrobić przerwę. Co dobrego przyniosłeś? Ze skupionej i poważnej naukowczyni, do której pasował jej elegancki strój, błyskawicznie przeszła w uroczą i ciekawską dziewczynę, do której znacznie lepiej pasowała je delikatna, obleczona lokami twarz.
Starał się mieć w pamięci, że przyszedł tu w sprawach wyższej wagi i nie pozwalać myśleć za dużo swojej głupszej głowie (a to już musiała być naprawdę głupia głowa, skoro głupsza była od tej na szyi), ale był tylko człowiekiem. Jego dużym problemem było też to, że Finley emanowała skromnością, która działała na niego jak opium. Nie wiedział, czy sam to sobie dopowiada, w końcu była urzędniczką wymagającą pewnej urzędniczej prezencji, ale odkąd pamiętał, im krótsze były spódniczki, tym owszem łatwiej było dobrać się do majtek, ale to właśnie habity z golfem sprawiały, że zaczynał się naprawdę jąkać. Co człowiek to preferencja. Wracając jednak do jej biura, jego myśli toczyły wyrównaną walkę między tym, czego chciało mu się teraz, a co było mu potrzebne długoterminowo. Kiedy wszedł do pomieszczenia, skinął głową i odstawił pakunek na fotel, żeby ściągnąć z grzbietu kurtkę. Rozejrzał się po meblach, zatrzymał na chwilę przy biblioteczce, ciekaw tych grawerunków na grzbietach kolekcjonowanych przez nią książek, z czego lwiej części nie rozumiał i pewnie by nie zrozumiał nawet, jakby to była książka z obrazkami. Dostrzegł nawet stojące w kącie popiersie, skromne, ale uśmiechające się z uprzejmością godną dżentelmena: - Grogan Stump..? - zapytał, wskazując je kciukiem, ale zaraz uniósł rękę, bo przecież miał zaczekać. Wrócił do drugiego z wolnych foteli i usiadł, by ją sobie poobnserwować - bo czemu nie. Była jeszcze chwilę zajęta pracą, a ten uśmiech, który zakwitł jej na twarzy po tym, jak z satysfakcją chyba rozwikłała jakąś zagadkę jego koślawego pisma, był też tego wart. - Dwa! - uniósł zaskoczony brwi. No dobra, nie oszukujmy się, może i domyślał się, że te szlaczki to nie wszystkie wyglądają tak samo, ale że rozpozna w nich jakieśkolwiek konkretne języki, trzymał w sferze głębszych fantazji - To rzeczywiście warto toaścik. - parsknął, wyciągając z kartonowego uchwytu jeden kubek i podając jej - Chai latte. Właściwie nie wiem, co jesz, co lubisz, na co masz alergię, a jak mi tłumacz skona nad moimi wypocinami, to się nigdy z tego nie wytłumaczę, więc wziąłem wszystko, jak leci. - mógł wychodząc, zapytać, na co miała ochotę, ale nie przyszło mu do głowy tak prozaiczne działanie. Pociągnął nosem, otwierając pudełko z kawiarni - Kanapka z szynką, kanapka z pastą z fasoli i ciastko. Wybieram wierzyć, że z którymś trafiłem. - spojrzał na nią znad pudełka, mrużąc podejrzliwie oczy, w oczekiwaniu na decyzje.
Odszyfrowanie dwóch języków zdjęło z barków Finley odrobinę napięcia – wiedziała, że nawet jeśli nie poradzi sobie z resztą, to i tak Lockie zrobił dzięki niej krok do przodu. Niemniej, tamto napięcie było swego rodzaju siłą napędową – gdy zniknęło, do głowy kobiety dotarła informacja z trzewi o tym jak bardzo jest głodna. Nim jednak sięgnęła po kanapkę, jej uwagę ponownie zwrócił aromatyczny zapach chai latte, który tak uwielbiała, mimo iż przypominał jej o dawnych czasach. - Kiedyś, gdy krótko mieszkałam w Indiach, piłam je kilka razy dziennie – powiedziała, sięgając po kubek i od razu biorąc łyk. Przymknęła oczy, z rozkoszą kosztując smaku, który dawał jej poczucie spokoju i przypominał o wszystkim, co dobre w jej życiu. Nie chciała jednak tonąć we wspomnieniach, skoro mogła przebywać w tak przyjemnej teraźniejszości, w której odnosiła sukcesy zawodowe, a młody, wysoki mężczyzna o dziwnym, ale jakże przyciągającym uroku, przynosił jej kanapki do biura. Zajrzała do pudełka i uśmiechnęła się. - Wszystko lubię. Oprócz truskawek – odpowiedziała, w sumie nie wiedzieć czemu obdarzając go tą nic nieznaczącą informacją. Odkąd wróciła do jedzenia mięsa, stała się najmniej problematyczną osobą na świecie w kwestii jedzenia i wcale nie miała nic wspólnego z osobą o wysublimowanym smaku na jaką mogła wyglądać – Także jeśli masz jakieś kanapkowe preferencje, to możesz wybrać. Tak naprawdę było jej obojętne, co zje, byle tylko napełnić pusty żołądek. Gdy Lockie jej odpowiedział, chwyciła kanapkę, a na jej twarzy zakwitł uśmiech jakby wygrała sto tysięcy galeonów w loterii magazynu Czarownica. - Dziękuję, jest pyszne – powiedziała, a gdy po kilku gryzach największy głód osłabł, nawiązała do jego wcześniej wypowiedzi złapanej mimochodem przez jej uważne ucho – Tak, to Stumb. Wybitny koleś, no i chyba jeden z bardziej znanych Puchonów. Mogłabym o nim napisać książkę, bo to naprawdę ciekawa, ale i wielowymiarowa postać, de facto przełomowa dla świata magii, który obecnie znamy… Złapała się na tym, że jest o krok od wymądrzania się, więc urwała, na moment spuszczając wzrok z Swansei. Wróciła jeszcze do kanapki, odrobinę nerwowo odgarniając loki, które niesfornie wysmykiwały się z klamry, opadając na jej twarz.
Uśmiechnął się jak pies na widok zadowolenia, pojawiającego się na jej twarzy po objawieniu przyniesionych przez niego smakołyków: - Byłaś w Indiach? - zainteresował się - Przyniosłem chai latte, bo mam eee... złe wspomnienia związane z kawą. - nie wiedział, jak wybrnąć. Nie mógł powiedzieć, że ostatnio pita kawa łączyła się z przewlekłym nieżytem żołądka spowodowanym jedną czy drugą klątwą na ciele. Nie mógł też powiedzieć, że ma niestrawności, bo zabrzmi jak jakiś stary dziad niemogący nawet pić kawy. Szybko więc uskoczył od tematu, samemu pociągając łyk czy dwa z kubka. - No to chyba wezmę deser, bo ewidentnie są w nim truskawki. - oznajmił rzeczowo, zamierając sernik z białą czekoladą, przekładany truskawkami i zaśmiał się, bo problem rozwiązał się sam. Zjedzenie ciastka z kawiarni z jego mordą krowy, trwało dwie minuty, bo wciągał pokarm jak odkurzacz. Jego gabaryty nie brały się z kosmosu ani genów. Pokiwał głową: - Cieszę się. To z mojej ulubionej kawiarni w okolicy, po drodze do Centrum Sportowego, całkiem niedaleko, za Kociołkami Higginsa trzeba skręcić w lewo i w taki dziedziniec. Mają żółty szyld z czymś po francusku. - ona pewnie będzie wiedziała, co tam jest napisane, a może i czy to z południa, czy północy Francji. Przyglądał się jej, uśmiechając jakoś głupio, szczególnie kiedy się tak promieniście cieszyła jakąś szczerą wesołością, którą miał wrażenie, że widział stanowczo za rzadko na co dzień. Jakby koleżanki ze szkoły nie miały w sobie już ani grama swobodnego poczucia radości. Podążył wzrokiem na powrót do popiersia, słuchając tego co mówiła: - ...jestem gotów wdać się w polemikę, że to ostatni Minister Magii w tym kraju, który miał jeszcze łeb na karku. - podjął kiedy przerwała, popijając herbatę - Poza tym był fanem Tajfunów z Tutshill, a ten zespół sukcesywnie trzyma się co najmniej drugiej ligi już ze trzysta lat. - pokiwał głową, choć quidditch to pewnie ją tak interesował, jak zeszłoroczny śnieg.- Sorry. - uniósł rękę i parsknął sam z siebie- Napisałaś już jakąś książkę? - podłapał, skoro chciała pisać o Stumpie, to kto wie.
- Byłam… w wielu miejscach – powiedziała powściągliwie, z jednej strony nie chcąc nadmiernie chwalić się swoją przeszłością, zaś z drugiej walcząc z pasją, którą tak bardzo chciała dzielić się z innymi – Ale nie jestem wielką fanką Indii i ogólnie Azji. Wiem, że to dość dziwne, bo ludzi raczej one zachwycają. Wolę Europę, szczególnie Włochy albo kraje Beneluksu. Ale kiedyś podobało mi się jeszcze w Brazylii i Rosji… Na wspomnienie Rosji na moment umilkła, bo tamte wspomnienia były zbyt bolesne. Na całe szczęście ich rozmowa miała swoją dynamikę i chemię, która sprawiła, że usta kobiety zaledwie chwilę później ponownie wykrzywiły się w uroczym uśmiechu. Nie wyczuła, że coś jest nie tak, gdy mówił o kawie, bo skupiła się na miłej rozmowie, piciu chai latte i konsumpcji kanapki z mięsem. Być może jej entuzjazm wobec posiłku wydawał się nadmierny, ale mógł go zrozumieć każdy, kto miał problemy z regularnością posiłków. - Na stringi Morgany, jakie to pyszne, dziękuję – wydusiła między gryzami kanapki, patrząc na Swanseę z wdzięcznością. Pyszne kanapki to nie jedyny plus tego spotkania – dużo ważniejsza była klejąca się gadka. Nie minęła chwila, jak ona i młodszy rozmówca wdali się w dyskusję na temat Stumpa - lekko jednostronną ze względu na spójność ich poglądu na wybitność tej postaci. Gdy temat zboczył na miotły, Lou zignorowała „przeprosiny” Lockiego, jakby nigdy nie zaistniały, bo wbrew pozorom Quidditch interesował ją bardzo mocno. Choć teraz nie miała już do tego głowy, to kiedyś grała w drużynie szkolnej, a dzieje tej gry były bardzo porywającym epizodem w historii magii. - Szkoda, że Stump nie dożył czasów, gdy kapitanem Tajfunów był Plumpton. Nie mam wątpliwości, że tamten obrót spraw by go zachwycił – powiedziała ze swobodą, jakby rozmawiała właśnie o języku włoskim albo pracy z Goblinami. Przeskakiwanie między tematami i zgłębianie ich, wynikające z wrodzonej ciekawości świata nigdy nie sprawiało jej problemu. Miała za to inne wady. - Napisałam ich kilka. Ale żadna nie była na tyle dobra, bym mogła ją wydać – odparła. I tu właśnie objawiała się jedna z jej największych wad – Louise była tak skromna, czy wręcz zakompleksiona, że wolała wmówić sobie, że robi słabe rzeczy niż pokazać je komukolwiek i dostać realny feedback. Wymagała od siebie bardzo dużo, katorżniczo dążąc do doskonałości, jednocześnie rzadko stawiając stanowcze wymagania wobec innych ludzi. Cieszyła się jednak tą chwilą i miłym towarzystwem swojego młodego klienta. Nie czuła formalności tej sytuacji i chyba pierwszy raz od dawna, nie chciała szybko wrócić do pracy i zająć się swoim zadaniem.
Zmrużył lekko oczy, wyłapując jakieś zachwianie w jej głosie, choć nie był teraz w stanie zinterpretować, co ta zmiana nuty mogła znaczyć. Pokiwał głową, słuchając jej słów i w sumie musiał przyznać, że było coś w ludziach, którzy podróżowali, którzy przebywali w innych krajach, kulturach, pośród innych nawyków, coś trudnego do uchwycenia czy opisania, jakaś większa wrażliwość, ciekawość ludzi, umiejętność obserwacji. Mimowolnie uśmiechnął się szerzej na wspomnienie swoich przecież rodzinnych stron. Choć nosił nazwisko angielskiego rodu, nie był Swansea z Doliny Godryka. Był z dalekich stron, które Finley najwyraźniej przypadły swego czasu do gustu. Zaśmiał się, unosząc rozbawiony brwi: - Myślisz, że nosiła stringi? - podłapał, szczerząc się i popił latte. W życiu by mu nie przyszło do głowy, jak wiele radości i satysfakcji da mu taki mały gest jak przyniesienie kobiecie kanapki. Miał wrażenie w swojej codzienności, szczególnie teraz, od początku roku szkolnego, że musi spełnić bardzo wiele oczekiwań, założyć na raz bardzo dużo, za dużych na niego butów. Każdy wyobrażał sobie go jakoś, jako kogoś, jako dobrego sportowca, jako nędznego prefekta, jako symbol siły i wsparcia, gacha do wzięcia, był też największym śmieciem, najgorszym wrogiem, najbliższym przyjacielem i żonglując tymi rolami, powoli tracił rozum. A tu? Był wprawdzie klientem, ale to dawało mu zupełnie pustą kartkę, umożliwiając bycie nikim. Kolesiem, który przyniósł kanapki i gada z nią o Tajfunach. - Wszyscy chwalą Plumptona - cmoknął, kręcąc głową - A ja dalej uważam, że Brevis Birch jest niedocenioną postacią przez tę porażkę z 99. Osiem długich lat utrzymywał Tajfuny w czołówce ligi i jeden wypadek... - rozłożył bezradnie ramiona, chcąc chyba tak zobrazować, że było po wszystkim - A mówią, że quidditch nie jest życiowy. - uśmiechnął się. Na miotle jak w życiu, czasem jeden wypadek, jedno wydarzenie, jedna głupia decyzja może sprawić nieodwracalne zmiany. - O czym? - jasne, że mógł jej tu cisnąć, żeby mu dała przeczytać, ale znali się może z dwie godziny i nie sądził, by nawet pomimo swojego (wątpliwego) uroku osobistego, aż takiego daru przekonywania nie ma, ale ciekawość była silniejsza - Też o historycznych postaciach? Czy preferencjach bieliźniarskich wielkich czarownic. - puścił jej oko znad kubka, kolejnym łykiem próbując zamaskować uśmieszek. Rozmowa była lekka, nikt od nikogo niczego nie oczekiwał. No, może poza tym, żeby kiedyś jednak odkryła, jakie jeszcze języki kryją się w jego urojonych zapiskach. Był zaskoczony, jak swobodnie mu tu popierdolić o głupotach, bez zastanawiania się, czy jej pogawędka nie ma ukrytych znaczeń, pytań i pragnień.
- Stringi to wynalazek XX wieku, więc jeśli nie miała jakiegoś tajnego Kamienia Filozoficznego, to raczej bez szans – zauważyła rezolutnie, wcale nie dając się zbić z tropu, nawet jeśli odrobinę się wymądrzała – Po prostu nie lubię mówić „na brodę Merlina”. To strasznie oklepane, a „stringi Morgany” pasują do wyrażania radości. No i są bardzo frywolne! Mimo całego kompletu dokładnie wyselekcjonowanych traum i rozczarowań, mimo doświadczenia i życiowej mądrości i mimo upływu lat, Louise nie utraciła zdolności radowania się małymi rzeczami i ludzką dobrocią. Może i w jej oczach czaił się głęboko ukryty cień bólu, a jej serce nie należało do szczególnie ufnych, ale wciąż potrafiła celebrować prostą, pyszną kanapkę jako coś wyjątkowego. A gdy dochodziła do tego miła pogawędka z intrygującą osobą, Finley od razu czuła się lepiej. Nie oceniała Lockiego, nie interesowało ją nawet szczególnie, co było zapisane na kartach, które jej przyniósł. Skupiła się na celebracji tej miłej chwili. - Nie chcę zabrzmieć jak stara baba – zaczęła, delikatnie wywracając oczami – Ale dobrze pamiętam tę porażkę Bircha. I myślę, że właśnie dlatego jest niedoceniany – osoby, które pamiętały porażki Plumptona w większości nie żyją, zaś na kartach historii zapisano wyłącznie sukcesy. Porażki Bircha pamiętają wszyscy, którzy mają więcej niż trzydzieści lat. Może kolejne pokolenia przejrzą na oczy. Na wspominkę o życiowości Quidditcha, niemalże straciła kontrolę nad swoimi myślami, które uciekły w stronę popełnionych przez nią błędów, które radykalnie wpłynęły na jej życie. By odwrócić swoją uwagę od ciemnych rejonów swojego umysłu, wzięła jeszcze łyk latte i skierowała spojrzenie w stronę mężczyzny, który mimo wieku, krótkiego stażu znajomości i charakteru ich relacji, zdawał jej się dziwnie komfortową osobą. - Poniekąd o obu – odparła pół żartem, pół serio – Ale bardziej skupiałam się na podróżach historycznych i zgłębianiu mniej znanych zagadnień. Pisałam na przykład o specyficznej grupie, quasi-komunie pół wil zamieszkujących okolice Bajkału przez niemal pięćset lat. Wprawdzie nie skończyłam tych badań, ale…. Urwała na moment, lekko się rumieniąc, tak jakby nie była poważną dyrektorką w najważniejszym banku czarodziejskiego świata, a lekko nieogarniętym podlotkiem. - Wybacz, że tyle gadam – powiedziała, definitywnie zawstydzona tym jak swobodnie poczuła się w jego towarzystwie – Nie powinnam zajmować tyle twojego czasu, zaraz wrócę do tekstów. Kanapka już powoli się kończyła, w kubku latte też już było niemal widać dno, a choć Finley najchętniej spędziłaby jeszcze wiele godzin, prowadząc tę wspaniałą rozmowę z młodym mężczyzną, to poczuła się głupio, że może nie wywiązać się z obiecanej ramy czasowej.
Zaśmiał się cicho z tego, że w taki poważny, racjonalny i profesjonalny sposób podjęła jego debilny żart, tłumacząc ze szczegółami, czemu użyła takiego sformułowania. - Czy ja wiem? Jak czasem czytam o niej jakieś opracowania, to bym się nie zdziwił, jakby bieliźniarskimi preferencjami wyprzedzała swoją epokę... - pokiwał głową na boki, ale znów parsknął śmiechem - Przepraszam, nie sądziłem, że będę dziś z kimś gadał o majtach Morgany. Bardzo frywolne, fakt. - przyznał, popijając mleczną herbatę. Wsłuchiwał się w jej słowa, ale czasem łapał się na tym, że zamiast słuchać ich treści, po prostu się na nią gapił. Na szczęście gapienie się i słuchanie wyglądały względnie podobnie, więc nie wychodził na chama. Odchrząknął: - Wiesz, że napisałem kiedyś do Bircha list? Może w szóstej klasie. Żeby mu powiedzieć, że jest super. - znów parsknął, czuł się aż nieprawdopodobnie przy niej swobodny. Nie mógł sobie nawet przypomnieć, kiedy ostatnio odbył rozmowę z płcią przeciwną, która nie była nacechowana ani złośliwościami, ani insynuacjami, ani jakimiś niejasnymi pretensjami. Tak o, po prostu. I było to niesamowicie odświeżające - Byłaby to piękna historia, gdyby miesiąc później nie wrócił do mnie z pieczątką "nieodebrane". - uniósł brwi. Nigdy do niczego nie miał szczególnego szczęścia. No, może poza znajdywaniem atrakcyjnych tłumaczek o uroczym śmiechu - tu ewidentnie dziś ostro nadrabiał. Potarł palcami usta, unosząc brwi w zdziwieniu: - Pięćset lat półwilowej komuny. - pokręcił głową, bo nawet jakby próbował strzelać, co było jej działką ekspercką, to by nie trafił. Zaraz jednak przerwała i to dość gwałtownie, a on szybko zastanowił się, czy nie zrobił przypadkiem jakiejś idiotycznej miny, że się speszyła i postanowiła jednak nie kończyć - Zasadniczo... To ja zajmuje Twój czas. - powiedział, spoglądając na zegarek na nadgarstku - Na dodatek Twój wolny czas. - parsknął, bo nawet nie wiadomo kiedy tak wszystko upłynęło, że było już zdrowo po godzinach pracy biura tłumaczy. Podniósł na nią spojrzenie: - Wiesz co, zostawię Ci te papiery. Wrócisz do nich w wolnej chwili, już sam fakt, że mi potwierdziłaś, że to nie są urojone kleksy, bardzo mnie uspokaja. - zapewnił, na wypadek, gdyby uparła się dziś do północy rozszyfrowywać jego koślawe pismo - Mogę Cię... odwieźć do domu? - zaproponował lekko, choć może powinien pomyśleć, że to może być dla niej niezręczne. Ale późno przecież, zimno dziś, co się będzie ciągała po świstoklikach skoro on ma i wygodną, skórzaną kanapę w aucie i sprawne ogrzewanie siedziska.
Obrót tego wieczoru zdawał się zaskakujący. W normalnych warunkach, po skończonym zleceniu, zapewne zatonęłaby w lekturze, któregoś z tomów „Ek var hér”, a potem poszła spać na tyle wcześnie, by być w biurze o poranku. Tymczasem zamiast kontemplacji książek, dyskutowała z klientem ciekawym mężczyzną o bieliźnie jednej z największych czarownic wszechczasów, balansując na granicy powagi i żartu w sposób tak swobodny, że Finley dawno nie przypominała sobie tak satysfakcjonującej dysputy. Poza tym polubiła jego śmiech. - Nie odpisał? – zmarszczyła brwi, najwyraźniej zawiedziona takim obrotem sprawy – Oj, chyba przestanę go lubić. Chociaż w sumie ja też pisałam w przeszłości sporo listów do znanych ludzi i odzew był mocno…różny. W okresie szkolnym, gdy Louise była zapaloną aktywistką, potrafiła wysłać setki listów do polityków w celu nagłaśniania spraw związanych z ochroną przyrody, czy emancypacją innych istot. Choć czasy tak aktywnej i daleko idącej działalności miała już dawno za sobą, to ich wspomnienie wywoływało uczucie ciepła w sercu. Zamiast zgłębiać swoją przeszłość, pozostała jednak przy dalszej eksploracji tematów związanych z Quidditchem. - Ciekawe, co Plumpton i Birch powiedzieliby na te nowoczesne wynalazki w Quidditchu. Bludger wraca do łask, a niedawno czytałam w Proroku o samobroniących się pętlach – zauważyła. Mogłaby doprecyzowywać, że jej badania nie kończyły się na tamtej komunie, a zawierały w sobie masę innych, jeszcze ciekawszych tematów. Skoro jednak zdecydowała się dość brutalnie urwać ten wątek, musiała wziąć za to odpowiedzialność. Zresztą, gdzieś w głębi serca skrywała nadzieję, że nadarzy się jeszcze okazja, żeby powiedzieć mu więcej. Mimo wszystko czuła się głupio – obiecała mu uwinięcie się w godzinę, a dała się zagadać. Miała zamiar protestować i upierać się, że dokończy swoje zadanie teraz, z lekceważeniem unosząc się do własnego wolnego czasu. Lockie zrobił jednak coś, co absolutnie zbiło ją z tropu. - Oh – westchnęła, nie panując nad tym, że nerwowy rys na jej twarzy ustąpił miejsca uśmiechowi. Oczywiście, powinna odmówić, nie tyle ze względu na własną samodzielność, co na fakt, że wsiadanie do auta obcego mężczyzny było bardzo niebezpieczne. W tamtym momencie obudziła się jednak dawna Louise, która nie miała oporów, by zaufać obcemu człowiekowi w sercu brazylijskiej dżungli, więc nie zastanawiając się zbyt długo, odparła – Byłoby mi bardzo miło. Z tym, że chwilowo pomieszkuję w Dolinie Godryka, więc nie wiem czy to nie będzie dla ciebie za daleko. Nie interesowała ją przejażdżka, ani szybszy powrót do domu – po prostu bardzo chciała jeszcze dłużej z nim porozmawiać. Z drugiej jednak strony, nie chciała mu sprawiać problemów, bo choć zapewniał ją, że jej opóźnienie w pracy nad tekstem nie jest problemem, to miała w głowie, że nie wywiązała się z umowy, z czym wciąż czuła się mocno średnio.