Na szóstym pietrze znajduje się sala wielkości klasy i kawałek więcej. Nie ma określonego koloru,gdyż każdy uczeń który do niej wejdzie może zmienić kolor miękkiego dywanu i ścian na jakikolwiek sobie wymarzy.Na północnej i południowej ścianie znajdują się dwa wielkie okna, na których parapecie spokojnie mieszczą się dwie osoby. Na czas imprez które często odbywają się w tym miejscu okna można zasłonić wielkimi zasłonami,przez co w pokoju zapada przyjemny półmrok. W jednym z rogów mieści się gigantyczna narożna kanapa,a po podłodze w niewielkich kupkach są porozrzucane kolorowe poduszki. Na pięknej drewnianej szafce stoi różowy gramofon,a w szufladzie można znaleźć całą kolekcje płyt gramofonowych poczynając od klasyki a kończąc na ciężkich brzmieniach. Uczniowie uwielbiają spędzać tu czas,i organizować imprezy.
-Bo jesteś łobuz. Wciąż chory?- spytał, kładąc jedną z dłoni na jego głowie. Powoli wczesał swoje palce w jego włosy, zaczesując jasną grzywkę do tyłu i uśmiechnął się. Znów go pocałował, tym razem w usta, tak na przywitanie. Najchętniej wycałowałby go całego, bo pierwszy raz usłyszał coś takiego z jego ust. "Kotku"! To brzmiało tak uroczo, że aż miał ochotę zamruczeć cicho, przed czym z trudem się powstrzymał. Nagle zaczął się stresować. A może jeszcze z tym poczekać? Ale jak nie teraz to kiedy? Ma czekać kolejne kilka lat, kolejne kilka lat zbierać się na odwagę? Nie pozwoli, by Max znów go opuścił, choćby na moment. Nie miał zamiaru do tego dopuścić. -Wiesz... no bo, wtedy... ja ten no... Wtedy, w Pokoju Śmiechu spytałem się, czy zostałbyś moją żoną!- wypalił, zupełnie bezmyślnie, za co zaraz ugryzł się w język. -To znaczy, czy nie chciałbyś spędzić ze mną reszty życia. I zgodziłeś się. A jak kocham cię, jak ostatni kretyn i może wziąłem to za bardzo do siebie, ale...- wyjął z kieszeni pudełeczko i podał je Maxowi. Gdy tylko ten je otworzył jego oczom ukazał się delikatny naszyjnik z zawieszką w kształcie niebieskiego misia żelka. Zowiego on go strasznie przypominał. -Pomyślałem... to jeszcze nie są prawdziwe oświadczyny, bo wciąż nie stać mnie na droga kolacje, pierścionek i wielką imprezę, wciąż nie potrafię tego zrobić, jak należy...- zamotał się. Kompletnie się pogubił w zeznaniach, mając tylko nadzieję, że Max zrozumie przesłanie.
- Ale jaki łobuz?... Od kiedy ja jestem łobuzem kotku?... Chyba nie obrażasz się, że cię tak nazywam? - mordka pozostała mu niewinna. Przecież nie był niczemu winny, prawda? - [bJeżeli kaszel i katar zaliczasz do chorób, to owszem. Przejdzie z czasem!...[/b] - zapewnił ukochanego i kichnął. Objawa?... Szeroko się uśmiechał i oczy miał przymknięte, podczas kiedy Zowie przecesywał mu włosy. Takie pieszczoty to on uwielbiał! A jego ocałunki uwielbiał jeszcze bardziej... Obserwował Puchona. Wydawał się spięty, niepewny... Miał mu dodać otuchy, ale ten zaczął mówić, a Maxiu jedynie starał się dodać mu otuchy swoim uśmieszkiem. - Tak, tak dokładnie było... - spoważniał. Zaczął się domyślać, do czego zmierza. Chwila, czy Max chodził z myślami za daleko?... Przecież nawet pełnoletni, oczywiście z punktu widzenia mugoli. Nie mieli pieniędzy na ogromną imprezę na oświadczynynową! Słuchał Zowiego, aż zaczął się uśmiechać, nad czym nie panował. Był szeroko uśmiechnięty, a ten uśmiech wciąż się powiększał. Kiedy Zowie dawał mu naszyjnik... Aż oczy mu się powiększyły i buzię szeroko otworzył. Był mile zaskoczonny, uwielbiał takie niespodzianki! Niespodziewanie przytulił Zowiego, w jednej ręce wciąż trzymając pudełeczko. - Kocham cię... Ale czuje się dłużny, nic dla ciebie nie mam... - starał się wyszeptać mu wprost do ucha. Nic dla niego nie miał?... Nie przy sobie. Prezencik dla Zowiego znajdował się gdzieś w jego kufrze, bezpiecznie schowany... Zaraz, chwilę, nic dla niego nie miał?... Rozluźnił uścisk. - Mówiłem ci, że nienawidzę tatuaży i nigdy żadnego sobie nie zrobię?... - zapytał. Odciągnął z prawego ramienia warstwę ciepłych ubrań, odałaniając przedramię. Wytatuowane miał serduszko... Pod którym widniał napis "Max & Zowie". - Bolało, ale to taki skromny gest ode mnie... Pomógłbyś założyć mi ten naszyjnik?... Uśmiechnął się niewinnie. Tatuaż był nie aż tak wielki... Ale był. Prawdziwy. Jego siostrzyczka dostała w zeszłym roku na święta przenośne studio tatuaży, z czego Max skorzystał. Miał nadzieję, że za zadanie sobie bóulu, Zowie nic mu nie zrobi...
Kiedyś, za kilka lat, kiedy Zowie znajdzie sobie porządną pracę, kiedy będzie już w stanie utrzymać Maxa i ich wielgaśną willę (bo innej opcji nie było, prawda?) wtedy oświadczy mu się naprawdę, tak z rozmachem. Wymyśli coś odjazdowego, jak wielki napis na niebie albo wyskoczy z równie wielkiego tortu z pytaniem "Wyjdziesz za mnie?". Zrobią imprezę, pobiorą się i będą razem już do końca świata, tak oficjalnie. No, w sumie to koniec świata zbliżał się nieubłaganie, więc Zowie powinien przynajmniej zacząć rozglądać się za jakąś robotą. Zawsze też pozostaje napad na Bank Gringotta. Mogą ubrać czarne kominiarki, zlecieć z sufitu na gobliny i zagrozić im obcięciem uszu. -Też cię kocham- powtórzył. Teraz dopiero zdał sobie sprawę, że nigdy, przenigdy nie powiedział tego tak szczerze, tak prawdziwie komuś kto nie byłby z nim spokrewniony. Ale Max będzie! Właściwie zawsze byli, jak rodzina, choć w niebo innym wymiarze niż teraz. -Nic nie musisz mi dawać, wystarczy, że żyjesz- odpowiedział, całkiem poważnie. Spojrzał na Maxa z uniesioną do góry brwią. Tatuaż? -Nie wierzę!- roześmiał się głośno, łapiąc za głowę. Max, największy boidudek jakie znał zrobił sobie tatuaż?! Ale to przecież bolało, a Max jak diabli unikał igieł i rzeczy tego typu, obawiając się zranienia. -Zrobiłeś to dla mnie? Teraz masz przechlapane- wskazał na jego tatuaż. -Nie możesz mieć nikogo innego. Chyba, że ten ktoś będzie miał na imię Zowie. Ale tylko ja na całej planecie się tak nazywam, wiec to niemożliwe!- uśmiechnął się szeroko, baaaaardzo szczęśliwy, przyciskając go do piersi. Potem grzecznie zapiął mu naszyjnik i pokazał kciuk w górę. -Idealnie. Za taki ból należy ci się ładna nagroda. Obiecuję ci, że w zamian zabiorę cię na wielkie lody z posypką. Może być?
Skoro Zowie miał pracować, to Max nie będzie zbijał bąków i zapewne też coś będzie robił. Założy sklep na Pokątnej i poprosi Zowiego o współprowadzenie z nim, o! Pytanie tylko co będą sprzedawać, ale to najmniejszy problem. Przecież zapewne zarobią fortunę, a wtedy utrzymają swoją rodzinkę, swój dom, oświadczą się sobie, ożenią i będą mieszkali w wielkiej willi. Plan idealny! Nawet jak na Maxa, który ma kilka galeonów, za które chce wybudować sklep. - Nie udowadniaj tego tak jak ja, będzie cię strasznie bolało!... - zaśmiał się, ale mówił poważnie. Podczas robienia tatuażu, jego siostrzyczka musiała przykleić mu język do podniebienia, bo ciągle krzyczał. On jest naprawdę bardzo bojaźliwy... - Ledwo żyję po tym, co mi zrobiła... - poprawił Puchona. Żył, to prawda, ale ledwo-ledwo, bo to uczucie było bardzo, ale to bardzo bolesne. - Uwierz! Tchórz jak ja dał potraktować się igłą!... - uśmiechnął się szeroko. Tak, to prawda, unikał igieł i ostrych przedmiotów bo zwyczajnie bał się, że zrobi sobie krzywdę. Boidudek, bojaźliwy chłopiec, z czujnością większą niż inni. - Tylko i wyłącznie, wiem, co to niesie... - mrugnął. - Twierdziłsz, że nie bęqdziemy razem do śmierci, skarbie? - i znów nazwał go w języku miłosnym. Ucieszył się szczęściem Zowiego, oraz tym, że został przytulony. Naprawdę mu to odpowiadało. A kiedy Zowie przypiął mu naszyjnik, spojrzał na zawieszkę. Idealna. - Lody? Dla mnie?... Taktaktaktak!.. - uśmiechnął się. Lody. Z Zowim. Za tatuaż. Nagroda wspaniała za ból!
Mogliby sprzedawać pomysły. Świetne pomysły na kawały, wyznania miłosne, opowiadania, wiersze, odrabiać zadania domowe. Cokolwiek, byleby tylko zarobić. A to przecież nie może być takie trudne, prawda? Zwłaszcza, że co dwie głowy to nie jedna, a takich głów jak Max i Zowie nie ma nikt na świecie. Na pewno coś wymyślą i będą pławić się w bogactwie. -Głupi. Ja bym sobie wytatuował twoją twarz na piersi- roześmiał się, szturchając go lekko w bok. Prawda była taka, że nie cierpiał tatuaży. Uważał je za szpecące i nigdy nie zrozumie tej głupiej mody. Zwłaszcza u dziewczyn, które tatuowały sobie wyznania miłosne lub inne pierdoły, a potem żałowały tego do końca życia. To było tak głupie, że Zowiego to nawet nie śmieszyło, a tylko wywoływało litościwy uśmieszek na jego twarzy. -Tatuaż jest piękny. Dziękuję- powiedział, teraz tak "serio- serio", ujmując twarz chłopaka w swoje dłonie. Kochał Maxa tak bardzo, że potrzebował go, jak nic innego na tym świecie. Szalał za nim i pragnął go o każdej porze dnia, codziennie, nieważne, czy padał deszcz, czy nie. Pocałował go, długo i mocno, obejmując go jedną dłonią w pasie, by chłopak się nie przewrócił. Sam Puchon ledwo stał na nogach i omal nie stracił przytomności od nadmiaru wrażeń. To było takie... faaaaaaajne. -Przepraszam, że to powiem, ale nie cierpię twojego przyjaciela- wypalił nagle.- Nie ufam mu. Nie chcę żebyś widywał się z nim sam na sam, bo wtedy będę strasznie... się bał. I będę zazdrosny. Nie chcę się tobą z nikim dzielić, nie chcę by ktoś inny TAK na ciebie patrzył, ani TAK cię dotykał.
Sprzedawać pomysły? Toż to ciekawy pomysł. Max jednak miał lepszy, tak mu się wydawało. Matka uczyła go piec, bo pomyliła go z siostrą, ale co tam. Max potrafi piec ciasta, ciasteczka, mufinki, babeczki... Mogliby je sprzedawać na korytarzach, przecież kto nie lubi ciasteczek? - Ale nie rób sobie nic, proszęw, nie chcę, żebyś do końca życia miał moją podobiznę na piersi! - roześmiał się. Oddał szturchańca Zowiemu. Naprawdę nie chciał, żeby Zowie przez niego cierpiał, przecież samo robienie tatuaża jest bolesne, o czym Max doskonale wiedział. Tatuażwr były głupie, co Max wiedział doskonale, ale nie mógł powstrzymać się od zrobienia jednego, tak dla Zowiego. - Za tatuaż podziękuj mojej siostrzycce, to był jej pomysł i to jej dzieło - uśmiechał się i patrzył tak na swoje kochanie, z dolnej perspektywy. Uwielbiał to jak Zowie go łapał, jak się wobec niego zachowywał, co mu robił. Kochał to! Zowie był dla niego największym uzależnieniem, potrzebował go wciąż, coraz bardziej za każdym razem. Nie mógł znieść, gdy nie było go przy nim. Starał się odwzajemnić pocałunek Zowiego, co mu wyszło nieprzeciętnie. Pierwszy raz pocałował Puchona niemalże jak on sam blondaska. Uśmiechnął się, kiedy brunet złapał go w pasie, sam powtórzył ten ruch. Dobrze widział, że jego kochanie się chwieje, a blondynek nie chce, żeby jego oficjalnie oficjalny chłopak się wywrócił. - Chodzi ci o Edka, prawda?... - spuścił wzrok, uśmiech momentalnie zniknął z jego twarzy. Nienawidził poruszać tematu jego przyjaciół (i jego ex) w towarzystwie Zowiego. - Wiem jak to przyjmujesz, widziałemm twoją reakcję w sali przyszłości... Ale o jakie oczy ci chodzi? O jakie dotykanie? Ja, Edward i pozostała trójka tworzymy zgraną paczkę, nic więcej, uwierz mi. Na mały palec, będę unikał spotkań z Edwardem. Obiecuję - i wystawił do Zowiego swój najmmniejszy, drobny paluszek na ściśnięcie. A takich obietnic on już nie łamał!
-Ano, o niego- powiedział zgodnie z prawdą, wciąż trzymając go w ramionach. -Zrozum mnie... to tak jakbym ja spotykał się z kimś innym za twoimi plecami. To tak jakbym mówił ci, że jesteś jedyny na świecie, że tylko ciebie kocham. Jakbyś się czuł, gdybym okłamał cię w ten sposób? Jesteś dla mnie najważniejszy i dlatego tym wszystkim się tak przyjmuje- przytknął czoło do czoła blondyna i przymknął oczy. -Dlatego nie chcę być mnie okłamywał- westchnął cichutko, wtulając twarz w zagłębienie szyi chłopaka. Kochał go, naprawdę go kochał. Ludzie mogą mówić co chcą, on wiedział, że Max jest tym jednym, jedynym na calusieńkim świecie i że będą razem do końca. Przecież to sobie obiecali. Nikt na świecie nie był w stanie odciągnąć Zowiego od Maxa. -Nie chcę od ciebie takiej obietnicy- zaśmiał się cicho, chwytając go za mały palec. -Nie chcę po prostu byś więcej się z nim całował. Okej?- wyszczerzył ząbki w uśmiechu. -To moja fucha- i jakby na potwierdzenie swoich słów znów go pocałował; krótko, słodko. -To twój przyjaciel i rozumiem, że na swój sposób go kochasz. Ja także nie chciałbym ci czegokolwiek zabraniać, więc... po prostu- wzruszył ramionami, wydymając zabawnie wargi. -Ty też nie czułbyś się dobrze, gdybym całował swoje byłe dziewczyny, prawda?
Słysząc słowa Zowiego, uniósł głowę do góry. Takie tłumaczenia dla Maxa były rzeczą najlepszą w Zowim. Przecież ten Puchon dobrze wiedział, że blondasek niekiedy nie rozumie wszystkich słów i trzeba do niego mówić, jak do dziecka. A czy to jego wina, że jego główka taka wielka nie była? - Ale ja Ciebie bardzo dobrze rozumiem i... Nie mogę mieć pojęcia, jak się czujesz. Ale sposób, jaki ty to opowiadasz... Zbiera mi się na łzy, naprawdę... - przymknął oczy, żeby tylko powstrzymać potok łez. Poczuł czoło Zowiego na swoim. Tak mu było dobrze. - Wiem jak to jest być okłamywanym... Przepraszam raz jeszcze... Czy ktoś powiedział, że Max słucha opinii innych na temat jego związku z Zowim? Przecież to oni sami dobrze wiedzą, że są dla siebie stworzeni; gdyby nie los, nigdy by się nie spotkali. A gdyby się nigdy nie poznali... Ich życie nie byłoby tak szalone jak jest teraz. - Dobrze, więc obiecuję na mały palec, że nie będę całował się z Edwardem!... Ale możemy już zamknąć tę sprawę? nie chcę już rozmawiać o nim, nie przy tobie... - uśmiechnął się jedynie na pocałunek Zowiego, przytulił się doń. - Dziękuję, dziękuję, dziękuję. Jesteś kochany, wiesz? - uśmiechał się i patrzył tak na niego z dołu, obściskując go swoimi drobnymi rączkami. - Nie pytaj, co JA bym wtedy zrobił! - na własne słowa zaśmiał się. Powrócił mu dobry humorek, nareszcie. Ale przecież przy Zowim trudne było być smutnym, chociażby Max nie potrafił.
Przecież Maxiu był jak duży dzieciak. Czasami Zowie miał wrażenie, że jest od Krukona dużo starszy i to on musi być za niego odpowiedzialny. I tak było. Kto pilnować Maxa na każdym kroku, jak nie Zowie? Kto za nim biegał, by sobie czegoś nie zrobił i kto dbał o niego w chorobie? Kto przytulał go, gdy czegoś się bał i mówił, że będzie dobrze, gdy wydawało się, że dobrze być nie może? Nie było drugiej takiej osoby jak Max i Zowie nie chciał nikogo innego na jego miejsce. Gdyby Max go odrzucił nie chciałby za niego żadnego zastępstwa, bo przecież kogoś takiego nie da się zastąpić. Był pewny, że Krukon mógłby mieć każdego, a myśl, że wybrał właśnie Zowiego napawała go dumą. Tak strasznie go kochał... -Pewnie, nie mówmy o nim. W ogóle... to jak myślisz? Co brzmi lepiej? Zowie Bein, czy Maximilian Lowell?- spytał, przykładając palec do brody i robiąc wielce zamyśloną minę. -Uważam, że Zowie Bein brzmi dostojniej. Chyba już powinien ćwiczyć podpis, co nie?- spytał, uśmiechając się lekko. Odkąd tylko zaczął spotykać się z Maxem, tak serio- serio nie marzył o niczym więcej, niż by móc nosić nazwisko jego ojca. A może już wcześniej? Wtedy, gdy poczuł do niego coś więcej? Tak, to musiało być wtedy. -Wiesz... szczerze, to się już trochę pospieszyłem i powiedziałem o nas rodzicom. Dostałem wyjca od matki, bo powiedziała, że mam tylko 16 lat, że powinienem się uczyć, a nie zajmować "bzdetami". Ale potem napisała, że chcę cię koniecznie widzieć na świątecznej kolacji. Wpadłbyś do mnie? Oni nie dadzą mi spokoju- westchnął cicho, przytulając swojego narzeczonego. NARZECZONEGO! AHA! I ziemię ogarnął płacz.
Max dużym dzieckiem? Nie, to zbyt delikatne określenie. Maxiu fizycznie był dojrzałym, młodym mężczyzną... Ale psychicznie był małym dzieckiem. Kto wie, jak bardzo dziecinne pomysły miał ten oto blondasek. Tak pomiędzy nami, miał swojego ukochanego misia, który nazywał się Żelek, bo czasami miał koszmary w nocy i tylko do misia mógł się przytulić... Ewentualnie pisałby listy do Zowiego, ale o godzinie pierwszej czterdzieści trzy wolał nie budzić swojego wielkiego, żółtego żelka faktem, ze śnią mu się koszmary. Dlatego zakupił sobie misia, słodkiego, mięciutkiego, puchatego misia. Na dodatek był żółty! Chciał przykleić na mordkę misiowi zdjęcie Zowiego, ale... nie dało się. Nie chciał potraktować nożyczkami zdjęcia, a na dodatek twarz misia jest taka słodka!... - Zowie Bein brzmi cudnie. Ale muszę ci mówić, że dali mi imię Max, M A X - przeliterował - a nie Maximilian? - uśmiechnął się szeroko. Zowie Bein. Och tak, to brzmiało wspaniale! Jednak Max Lowell również brzmiało fantastycznie! Max już próbował zrobić taki podpis, jednak zwykle albo pisał Zowie Lowell, albo swoje nazwisko, albo zwyczajnie nie wychodziło mu to zbyt dobrze. Kiedy jego wielki żelek powiedział mu co zrobił, szeroko otworzył oczy i usta ze zdziwienia, jednak uśmiech na twarzy mu pozostał. Serio? Wiesz, ja swoim jeszcze nie mówiłem. Ale wiesz, moja mama, nawet schorowana, potrafi wysłać piętnaście wyjców i nic jej się nie stanie. Ale serio, powiedziałeś swoim rodzicom? Twoja mama się nie zna, chociaż tego jej nie przyznam... - uśmiechnął się. Oczyma wyobraźni widział już te piętnaście wyjców od matki. "Masz dopiero siedemnaście lat! Co mówisz, Albercie? Ach tak, ma osiemnaste urodziny w grudniu... MASZ OSIEMNAŚCIE LAT I RUJNUJESZ SOBIE ŻYCIE, JAK MOŻESZ?!". Aż powstrzymał się od napadu śmiechu. Jeżeli ojciec był trzeźwy (a to rzadki przypadek) wcinał się w każdy wyjec matuli i ją poprawiał. Fantastyczny ojczulek! - Na święta?... Nie wiem... Moja kuzynka... Mówiłem ci o Elenie Marion, mojej kuzynce z Gryffindoru, od strony ojca?... Zaprosiła całą rodzinkę do siebie. Cóż, nie zauważy zapewne braku najmniejszego kuzyna, którego chce zabić za każdym razem, ma przecież jeszcze Ruby. Z miłą chęcią pojadę z tobą!... - uśmiechnął się. Przytulał narzeczonego (a teraz mam radochę) tak mocno, jak mu pozwalały drobne ramiona. Cmoknął go jeszcze w policzek. Kochał go, teraz był tego pewien.
Jego matka może i była zła, ale nie dlatego, że jego "dziewczyna" okazała się tak naprawdę chłopakiem. Choć zawsze marzyła o gromadce wnuków i sympatycznej synowej, to Zowie wiedział, że tak naprawdę cieszy się ze szczęścia swego syna. Tak samo ojciec. Jeśli już o coś byli źli to tylko o to, że ich jedyny pierworodny tak się z tym wszystkim. Byli dość staroświeccy i dziwili się skąd w ogóle Zowie ma pieniądze na "pierścionek". Powiedział im, że odkładał na niego bardzo długo, a z Maxem jest już "hoho ile czasu"- jak sam to nazwał i kocha go z całego serca. Nawet jeśli oni traktowali to tylko jako przelotne zauroczenie, Zowie zamierzał im udowodnić, że wcale tak nie jest. Że Max kiedyś stanie się członkiem ich rodziny, że będzie zawsze o jednego gościa więcej przy wigilijnym stole i jeszcze jedna osoba więcej na rodzinnych fotografiach. Ale także musiał ich oswoić z myślą, że skoro ma już swojego NARZECZONEGO to głównie z nim będzie chciał spędzać czas; wakacje, ferie, święta. Że rzadziej będzie bywał w domu rodzinnym, choć to jeszcze daleko przyszłość. Ale gdy uzbierają na wspólne mieszkanie na pewno tam będą spędzać większość czasu. -No, serio, serio. Ale nie byli źli na ciebie, spokojna głowa- uśmiechnął się szeroko i zmierzwił Krukonowi włosy. -Na pewno cię pokochają, bo przecież innej opcji nie ma. Ale wiesz... mama jest dość staroświecka, ojciec za to wręcz przeciwnie, więc trochę się zdziwiła, gdy usłyszała, że mam narzeczonego. No...- podrapał się po głowie, trochę zmieszany. -Zawsze możemy spędzić część wigilii u mnie, a część u ciebie, chociaż twojej kuzyneczki wcale się nie boję i jeśli trzeba będzie- obronię cię przed nią- wyszczerzył zęby w uśmiechu i objął go mocniej, gdy starszy go pocałował. -Ale to jest dla mnie naprawdę ważne. Chcę by wszystko było idealnie- uśmiechnął się ciepło, kładąc brodę na jego ramieniu i cmokając szybko w szyję. Potem wypuścił go z objęć i padł na kanapę, jak długi, wyciągając nogi przed siebie. -Twoja kuzynka nie może być taka straszna, co nie?
Blondaska jednak ciekawiła reakcja mateńki jak jej napisze, że ma narzeczonego. Zapewne zrozumie to za pierwszym razem jako błąd w piśmie, pytając w następnym liście, czy przypadkiem nie chodziło mu o narzeczoną. A gdy Krukonek odpisałby jej, że chodziło mu o narzeczonego... Właściwie, sam nie mógł zdecydować, czy jego mateńka będzie zakłopotana, zdziwiona, wściekała, czy też zda sobie sprawę, że jeszcze wielu rzeczy nie wie o swoim synu. Ojczulek zapewne będzie w tym czasie na jakimś "spotkaniu w sprawie pracy", co tak naprawdę okaże się kolejną imprezą. Kochana mateńka o niczym nie wie, co wyprawia jej mężulek. Może powrócił do czasów szkolnych, kiedy podczas bycia Ślizgonem wiele imprez miał za sobą? Najczęściej w godzinach, kiedy wszyscy uczniowie powinni powinni spać. Ale co to obchodzi Ślizgonów? Oni są zwykle od łamania zasad. Dlatego Max wolał się nie przyznawać, że jego ród to w większości uczniowie domu węża. Mateńka od borsuków... I dziadzo Rudolf od Kruków! I nikt z nich nie wiedział wszystkiego, zupełnie wszystkiego o Maxiu, który teraz właśnie spędzał czas ze swoim narzeczonym. Teraz to Maxiu musiał odkładać pieniądze, żeby tylko zakupić chociażby małe mieszkanko dla siebie i Zowiego, gdzie będą przyjeżdżać w każde święta, ferie, wakacje... - Nie wyobrażam sobie, żeby ktoś był na mnie zły... Ale to czasem możliwe - uśmiechnął się, ukazując te swoje ząbki w aparacie. - Tak myślisz? Może i masz rację. A skoro twoja mama taka jest, może i ja powinienem zachowywać się tak... po staroświecku?... - zapytał, a uśmieszek nie znikał z jego twarzy. - To nawet całkiem dobry pomysł! Ewentualnie zapytam się, czy będę mógł dołączyć do niej w drugi dzień świąt... Mówiłem ci kiedyś, jak bardzo ci kooochaam?... - zapytał, specjalnie przeciągając samogłoski. Poczuł się specjalnie wyróżniony... Ale przecież on zawsze taki był, prawda? - Będzie idealnie... Nie martw się, będzie idealnie, ja się już o to postaram... - przymknął oczy. Rumienił się. Ostatnio bardzo łatwo krew napływała do jego policzków. Wyszczerzył się i usiadł tuż obok Zowiego, jednak usiadł sobie po turecku, z tym swoim uśmiechem. - Elena straszna?... Ze swoim nożykiem jest...
U niego w rodzinie od wieków trafiano albo do Krukonów albo do Puchonów. I zawsze Puchoni łączyli się z Krukonami; coś więc musiało w tym być, że Zowie i Max także się zeszli. Chyba takie było ich przeznaczenie. Albo to oni sami tak sprawili. Zowie wątpił w coś takiego jak przeznaczenie, bo uważał, że wszystko jest konsekwencją naszych czynów i na wszystko trzeba samemu zapracować. Nic nie przychodzi od tak, bo ktoś tam wyżej tak chciał. Wierzył, że to on zapracował sobie na to, by teraz Max mógł z nim być szczęśliwy. Bo starał się o niego i walczył do upadłego, bo kochał do szaleństwa, bez względu na płeć, wiek, wbrew wszystkiemu, co mówili mu w dzieciństwie. -Wiem, ale możesz powtarzać to częściej- wyszczerzył zęby w uśmiechu i przeciągnął się na kanapie. -Wiesz... mógłbyś ubrać tą białą koszulę z czarnym kołnierzykiem i proste spodnie. Wyglądałbyś niesamowicie... przystojnie- uśmiechnął się lekko i zmierzwił mu głowy, tak że blond grzywka przysłoniła chłopakowi włosy. -No i powinieneś wybrać się do fryzjera. Zrobił wielkie oczy, słysząc o Elenie i omal nie zakrztusił się własną śliną. -Ona ci coś robi?- spytał, naprawdę wystraszony. Jak tylko tknie jego Maxa, JEGO NARZECZONEGO to jej nóżki z dupci powyrywa i nie będzie się cackał, bo to dziewczyna i blablabla.
Związek Zowiego i Maxa był po prostu wolą losu, ich życia. A kto wie, jaki to scenariusz pisze. Tak czy siak, Maxiu i Zowie byli razem, może z własnej woli, może z woli scenariusza życia. Przecież tak do siebie pasowali! Mówią, że to przeciwieństwa się przyciągają, jednak w przypadku tych oto chłopców - wręcz przeciwnie! Są do siebie na tyle podobni, jakby ich dusze nie były dwoma różnymi duszami. Jakby te dwie duszyczki słodkich chłopców były jednością, niewiele się różniącą. Śmiali się z podobnych rzeczy. Mieli między sobą niewielką różnicę wzrostu, jednak to również im nie przeszkadzało. Jednak była rzecz, która Maxowi w Zowim podobała się najbardziej. Dobrze, zgodzę się, dla Maxa cały Zowie jest idealny i cały mu się podoba. Ale najbardziej kocha jego cudne, czekoladowe oczy, w które mógłby wpatrywać się godzinami... - A więc wiesz, że cię kocham kocham kocham kocham kooochaaaaaaam! - pokazał swoje ząbki w uśmiechu. Przytulił Zowiego, zaraz po wypowiedzeniu tych słów. - Biała koszula z czarnym kołnierzem i proste spodnie?... Wyglądałbym jak nie ja, ale dobrze, zrobię to. Ale tylko dla ciebie! - roześmiał się gdy Zowie mierzwił mu włosy. Dmuchnął w grzywkę, która chwilowo unosiła się w górze, żeby po chwili opaść mu znów na oczy. - Do fryzjera? Zmysły straciłeś? Tam jest tyle ostrych rzeczy, krzywdę jeszcze mi zrobi! Spojrzał na Zowiego. Nieco przeraził się jego reakcji. - Co mi robi? Często się na mnie rzuca z nożykiem. Albo pcha mnie na ścianę i nim dźga. Często też mi nim grozi... A ostatnio przecięła mi ramię, tu... - podwinął rękaw, ukazując Zowiemu szeroką, lecz płytką ranę. - Atakuje mnie "dla zabawy", jednak przy rodzinie mnie tuli i prawie kości mi łamie... - spuścił wzrok. Nie lubił mówić o Elenie. Przyprawiało go to o dreszcze, czasem o płacz z bolesnych wspomnień. I właśnie pojedyncza łza spłynęła mu po policzku.
Byli do siebie tak podobni, że niemalże stapiali się w jedno. Dlatego niekiedy uczniowie myli Zowiego z Maxem, a Maxa z Zowiem. Ale miało to swój urok. Razem byli nie do zniesienia, zamknąć ich w jednym pokoju razem- zaraz go zdemolują. Razem mieli milion pomysłów na minutę. Ba, na sekundę! Dla ich własnego dobra nie powinno zostawiać się ich samych sobie, a jednak... to właśnie z Maxem Zowie uwielbiał spędzać czas, od niedawna najlepiej sam na sam. Wtedy mógł go przytulać, całować, wyznawać miłość co chwilę i łaskotać do upadłego. -Dobrze. Cofam tego fryzjera. W sumie to do twarzy ci w takich włosach. Chciałbyś mieć takie długie i piękne, jak ja?- spytał, szczerząc się bezczelnie. -Niemożliwe!- odrzucił głowę w tył i pomachał włosami, jak w reklamach szamponów. -Ale i tak kocham tę twoją szopę- cmoknął go w czubek głowy, obejmując mocno ramieniem. Spojrzał na jego ranę i skrzywił się nieznacznie po czym pochylił się i ją także pocałował, łaskocząc przy okazji swoim oddechem delikatną skórę Krukona. -Postaw się jej kiedyś. Albo razem to zrobimy. Raz jeszcze cię tknie, a będzie miała do czynienia ze mną. Ze mną i moimi super hiper ultra nadprzyrodzonymi mocami. Będzie musiała stawić czoła sile mojego umysłu i pięści- wyszczerzył zęby w uśmiechu i wypiął dumnie pierś, niczym prawdziwy super bohater. -A teraz odprowadzę cię do dormitorium, dobrze?- spytał, całując ostrożnie jego usta. Pocałunek był krótki, ale słodki i czuły, przepełniony uczuciem.
Dokładnie, nikt ich nie rozróżniał, a przecież nie byli nawet do siebie podobni!... Fizycznie. Psychicznie to mogli być jednością. Jednak to, że często ich mylili było przezabawne i całkiem miłe. Nie wiem jak Zowiemu, ale dla Maxa był to dowód, że ta dwójka jest dla siebie stworzona. I nawet mimo różnicy wyglądu, są jak jedno. O nich da się napisać romans!... Albo yaoi. Napisać lub narysować. Ich dwójka w jednym pomieszczeniu? Najważniejsza zasada jest taka, żeby blondyna nie zamykać samego w małym pomieszczeniu, bo biedaczek na klaustrofobię. Jednak mówiąc prawdę, niewiele pomógł by fakt, że będzie zamknięty w małym pomieszczeniu z Zowim (ja to tak odmieniam, usprawiedliw mnie). I tak rzucałby się po ścianach, wrzeszczał, jeszcze bardziej zwariowałby. Chyba, ze zaśnie. Tak, sen jedynym lekiem na jego strach. - Dobra decyzja, ja nie chcę fryzjera, ja chcę swoje włoski, niczyje inne!... - roześmiał się widząc Zowiego. Tak prawdziwie, głośno, jak to Maxiu w swoim zwyczaju miał się śmiać. Bo śmiech to zdrowie! - Szopę?... Przepraszam cię bardzo, ale czy ty właśnie nazwałeś moje włosy SZOPĄ?!... - był zły, wściekły wręcz, ale po chwili znów się roześmiał. Nie mógł długo gniewać się na Zowiego. Nawet jeżeli naprawdę go rozzłości - Max i tak nie będzie miał na niego focha, nie, nic z tych rzeczy! Ta rana była zadana "na szybko", bo do pokoju właśnie ktoś pukał. Takie rany są okropne. Szczególnie zadane przez członka rodziny komuś, kto niemalże nikogo nigdy nie skrzywdził. Zaśmiał się cicho czując ciepły oddech Puchona na swojej skórze. - Wiesz, to jest trudne. Ona zwykle skleja mi usta taśmą, przykleja język to podniebienia... Dobrze. Odważę się. Ale tylko dla ciebie! - uśmiechnął się potwierdzająco. Dla Zowiego nawet gwiazdkę z nieba ściągnie!... - Ale ja... Dojdę sam, nie zgubię się, nie potrzebuję niani... - lekko zarumienił się, krew przepłynęła do jego policzków. - Dobrze. Skoro tak ładnie prosisz... - pokazał aparat ortopedyczny w uśmiechu. Wstał i pociągnął za sobą Zowiego, pozwalając mu się zaprowadzić do dormitorium. Oczywiście, trzymał go ZA RĘKĘ!
Eve ten dzień wyjątkowo się dłużył. Choć zima w końcu postanowiła stąd odejść, zostawiła po sobie okropne bagno. Nie dość, że na dworze panowała totalna chlapa, to jeszcze do tego wiało. O wyjściu więc nie było mowy, zostało jej tylko krzątanie się po zamku..co nie było dość ciekawym zajęciem. Na takie popołudnia najlepsza byłaby dobra książka i duużo słodyczy...o tak, bez tego nie dałoby się obejść w taką zamułkę. Jej wędrówki zaprowadziły ją aż na szóste piętro, gdzie na chwilę przystanęła. Znajdowało się tu kilka klas przedmiotowych..oraz pokój marzeń. Aż sama nazwa była zachęcająca. Ruszyła w jej stronę, po czym lekko pchnęła drzwi. W pomieszczeniu nie zauważyła nikogo, co w sumie było dobrym znakiem. Cała ta miejscówka tylko dla niej..uśmiechnęła się pod nosem. Wzięła jedną z tych miękkich poduch leżących na podłodze i ruszyła w stronę parapetu, gdzie mogły zmieścić się dwie osoby. Podłożyła sobie poduszkę, wygładziła ją trochę i usiadła na niej. Torbę, która cały czas spoczywała na jej ramieniu spuściła na dół, uprzednio wyciągając z niej swoje dwie ukochane ksiażki : Opowieści z Hogsmeade i Władcę Różdżek. Od najmłodszych lat uwielbiała fantastykę i te wszystkie niezwykłe światy, gdzie zapominało się o rzeczywistości i poczuciu czasu. Nasunęło jej się pewne wspomnienie, kiedy to przesiadywała na piaszczystych plażach niedaleko jej domu i czytała te niezwykłe opowieści i wsłuchiwała się w szum fal..a potem był krzyk w domu, bo nawet nie zauważała, kiedy z jednej godziny robiły się trzy. A u jej matki zawsze wszystko musiało być perfekcyjnie..no cóż taka rodzinka. Uśmiechnęła się lekko do siebie, po czym z zewnętrznej kieszeni jej cieplutkiej u milusiej bluzy z kolorowym nadrukiem wyjęła paczkę żelek. Lubiła je chyba najbardziej ze wszystkich słodyczy, a najbardziej te w kształcie misi. Otworzyła ją, a następnie rozejrzała się po pokoju. Choć służył on tutaj często do imprez, teraz było tu bardzo spokojnie, jakby dawno żadnej nie było. Choć według niej i znając życie, może się to szybko zmienić.
Panna Saurez była dziś w spaniałym humorku, po mimo że za oknami nie było dość kolorowo dziewczyna nie zraziła się chlapą na dworze. Pospacerowała sobie po błoniach, kalosze miała a więc z dumnie uniesioną głową kroczyła przez okoliczne tereny błoni. Blondynka jest na drugim roku studiów, za rok kończy szkołę a zachowywała się gorzej niż niejedni pierwszoklasiści. W jakim ona świetle stawia swoich kolegów i koleżanki z tego samego roku?! Niech ktoś w końcu przygada jej do tego wielkiego mózgu. No ale wracając do wesołej Gabrielli. Dziewczyna kroczyła korytarzami szkoły, po kilkugodzinnej wizycie na dworze postanowiła udać się do biblioteki. Po kolejnych kilku godzinach siedzenia i zatapiana się w fabuły swoich ulubionych książek o mało co nie przysypiała. Lubiła czytać, nawet bardzo ale czytanie w kółko jednych i tym samych książek, których akcje zna się na pamięć jest trochę nudne. Gariella z nadzieją na jakieś towarzystwo postanowiła pospacerować po zamku, pod nosem nuciła sobie jakąś melodie i wesołym krokiem weszła na szóste piętro. Ni skąd ni zowąd dziewczyna postanowiła udać się do pokoju marzeń, sama jego nazwa była zachęcająca. Pchnęła wielkie drzwi i rozejrzała się dookoła, z daleka widząc siedzącą na oknie postać uśmiechnęła się. Skierowała swoje kroki w jej stronę wcześniej zamykając wielkie drzwi. - Ev!! Krzyknęła wesoło Puchonka widząc swoją przyjaciółkę na oknie, podeszła do niej cmoknęła ją w policzek i swoim tyłkiem usiadła obok niej. - Nie mów mi że znów czytasz swoje ulubione książki ? Zapytała z delikatnym uśmiechem. Gabcia lubiła dziewczynę nawet bardzo, Gryfonka od jakiegoś czasu stała się jej przyjaciółką. Nie obchodzi ją dość duża różnica wieku, jak to mówią mugole 'wiek to tylko liczba'. Od dzisiaj to będzie życiowe motto słodkiej blondyneczki.
Chyba po raz kolejny sprawdziło się u niej stwierdzenie, że przy czytaniu poczucie czasu zanika. Zanim się obejrzała, zasiedziała się w tym pokoju na dobre. Było tu naprawdę przyjemnie, aż się dziwiła, że nie odkryła tego miejsca wcześniej. Znane było ze swych porządnych imprez, ale jakoś..nigdy nie chciało jej się tego sprawdzić. Takie dni jak te mają jednak swoje plusy..przewróciła kolejną stronę Opowieści z Hogsmeade. Czytała to już chyba z setki razy i znała chyba każdą scenę na wylot, ale i tak uwielbiała do tego wracać. Ta książka miała w sobie niesamowitą magię..ten kto ją napisał musiał być prawdziwym geniuszem. W gruncie rzeczy ona też lubiła pisać..często, kiedy tylko miała wolną chwilę łapała za pióro, i korzystając ze swojej niezwykłej wyobraźni tworzyła najrozmaitsze historie. Szkoda tylko, że większości z nich jeszcze nie ukończyła..ale no cóż w przyszłości może się to zmienić. Jej główka była i jest pełna pomysłów. Sięgnęła po następnego owocowego żelka. Paczka była już do połowy opróżniona. Jakoś szybko je tak spałaszowała, choć wcale jej to nie dziwiło. Znając jej popęd do słodyczy, wszystko jest możliwe. Wtedy również zorientowała się, że ktoś woła ją po imieniu. Wyrwała się z zamyślenia i odwróciła głowę w stronę drzwi. Gabcia ! - Gabi ! co za niespodzianka..- powiedziała, po czym wyściskała mocno przyjaciółkę. Ile to już jej nie widziała..- ależ oczywiście, że je czytam..przecież mnie znasz. - wyszczerzyła się do niej, podsuwając jej tym samym żelki pod nos - chcesz? są naprawdę pyszne. - dodała, a następnie przesunęła się trochę, robiąc dziewczynie miejsce koło siebie. Odłożyła książkę obok siebie i spojrzała na Gabi. Już myślała, że na dobre zasiedziała się w naszej cudownej bibliotece.. - No to opowiadaj..co u ciebie słychać? co ostatnio ciekawego przeczytałaś? - zagadnęła wesoło, przypominając sobie, że kiedyś, we wcześniejszych latach jej egzystowania w Hogwarcie książki były ich głównym tematem rozmów. Ach cóż to były za piękne czasy..kiedy jeszcze nie odwalało jej tak jak teraz..
Zimne łapki to najgorsze co może spotkać człowieki w zimie! Trzeba nosić rękawiczki, bo inaczej zamarzną i nie da rady nimi ruszać. Niestety odziedziczone po mamie zimne rąsie, Eddie miał dwadzieścia cztery na siedem. Nawet latem. Nic dziwnego, że ma wiecznie popsuty humor, co nie? W każdym razie trzymał je głęboko w kieszeniach błękitnej bluzy jakiejś mugolskiej marki. Na nogach miał jakieś stare, wygodne dresy, w których zazwyczaj chodził po domu, czy dormitorium, kiedy miał czas wolny. Lamerskie różowe klapcie w kształcie kotów sprawiały tylko, że ten widok był zabawniejszy. Strasznie był zapuszczony. Dopiero wstał, w końcu tego dnia zajęć nie było, mógł więc spać do woli. Wzrok miał zamazany, co chwila pocierał łapkami powieki. Nie wiadomo, czy w pełni był świadomy tego co robi, ale jakimś cudem przydreptał do Pokoju Marzeń. Powinienbył zostać w łóżeczku jeszcze pięć minut, ewentualnie osiem godzin. Ale wyszedł. I stał na środku pomieszczenia z rozwianą grzywą, wyglądając jak jakiś zaniedbany bezdomny. Oby nikt go nie zauważył, chociaż w tamtym momencie na tym mu nie zależało.
Jedyną oznaką tego, że Merlin wczoraj miał dobry humor był kanarkowy garnitur leżący na podłodze w dormitorium. Obecnie jego humor drastycznie uległ zmianie, kiedy zorientował się po pierwsze, że nie ma wrodzonego talentu do gry na fortepianie, po drugie pomysł butów, w których świetnie chodzi się po błocie został już użyty! Nic dziwnego, że Faleroy poczuł się skrzywdzony przez los. Dlatego zmienił swoje jaskrawe ubrania na czarny sweter oraz szare rurki, na dodatek założył okulary przeciwsłoneczne, chociaż zupełnie nie były mu obecnie potrzebne. Szczerze mówiąc po prostu miał okropnego kaca i jego blade oczy wyglądały jego zdaniem na tyle przerażająco, że postanowił je zasłonić. Merlin nigdy nie lubił pokoju marzeń. Lubił za to parapety, które w nim były oraz lubił obecnie w nim to, że był tu jedynym gościem. Faleroy przesunął okulary na czubek głowy, dzięki czemu włosy nie wpadały mu do oczu i rozsiadł się na parapecie wyjmując różdżkę z kieszeni. Chrząknął znacząco i wymruczał odpowiednią formułkę. - Expecto patronum. – Wlepił spojrzenie w bladą mgiełkę, wylatującą z jego różdżki. Machnął ręką jakby odganiał muchy, nie czarował. Nie dziwne, że mu nie wyszło. Merlin jednak co jakiś czas postanawiał próbować nauczyć się zaklęcia by nareszcie zobaczyć jakim ptakiem jest jego patronus, bo to, że miał skrzydła, Merlin był niemalże pewny! Problemem było to, że kiedy był pijany i wesoły, nie mógł dobrze machnął patykiem w dłoni, a kiedy był trzeźwy, nie mógł znaleźć żadnych szczęśliwych wspomnień. I w sumie też nie potrafił odpowiednio poruszyć nadgarstkiem. Podjął swoje bezsensowne, samotne próby tylko z powodu nudy, kaca oraz chęci osiągnięcia czegokolwiek oprócz dobrego rozdania na zajęciach z tarota. Po paru nieudanych próbach zaklął głośno i rzucił różdżkę z furią na ziemi, przez co posypały się z niej iskry. Zirytowany wstał z miejsca, by wrócić po nią i kontynuować syzyfową pracę.
Znowu siedział. Sam jak palec w tej bibliotece. On to rzeczywiście wiedzie prawdziwe życie na krawędzi. Ciągle tylko przesiaduje w czytelni i topi smutki w książkach. Biedaczek załamał się po niespodziewanym odejściu Tamary. Gdzie ona teraz jest? Co się z nią dzieje? Może znowu do Munga trafiła? Nie mogła przecież! Tak dobrze się trzymała, bo Marione oczywiście przy niej był. Dbał o nią, aby puchonce nic się nie stało, opiekował się, no wszystko! Żeby tylko dziewczyna była szczęśliwa i Marione czuł z tego satysfakcję. Jednakże teraz jej nie ma, przepadła. Co za dziwny zbieg okoliczności, przecież Tamata rzuciła biedaczka tuż przed jej tajemniczą ucieczką. Załamany był, bardzo. A ucieczka jego ukochanej jeszcze bardziej go zabolała. To nie był już ten sam Marione. Teraz to była maszynka do odrabiania prac domowych dla głupiutkich gryfonów. To takie smutne, kiedy inni chodzą na jakieś imprezki czy też mają inne ciekawsze zajęcia, a Shelley kuje się i kuje do następnych zajęć, byle tylko zapomnieć o Tamarze. Chociaż nadal piecze dla niej ciasteczka, które zazwyczaj daje jakiemuś głodnemu pierwszakowi. Coraz gorzej z nim było, za jakiś czas głowa mu pęknie od nadmiaru wiedzy. Musi odpocząć, zaczerpnąć świeżego powietrza, a nie wdychać kurzu z książek. Wyszedł z czytelni z masą notatek, które były dla jego prześladowców oraz napakowaną, bardzo pedalską torbą. Szedł spokojnie przed siebie, aż na szóste piętro, gdzie czekała na niego ta frajernia, co nie umieją poświęcić chociaż godzinki na naukę. Rozdał każdemu notatki na lekcje, prace domowe i inne pierdoły po czym został oskubany do cna z kartek, które spoczywały na jego dłoniach. I znowu to samo, żadnego podziękowania. Nawet głupiego uśmieszku, nic. Marione przyzwyczaił się do takiego traktowania, bo jest leszczem (jak większość moich postaci). Przypadkowo wszedł do pokoju marzeń. O właśnie! Tutaj jego umysł odpocznie, a może i nie? Ktoś tu jest i na pewno krukon tą osobę zna. Poprawił swoje hipsterskie okularki coby nie spadły mu z nosa i ujrzał przed sobą Merlina. Kurczę, aż Mariankowi zaczęło mocniej bić serduszko. Biedaczek męczył się nad jakimś zaklęciem pewnie, a pomoże mu! Shelley to bardzo fajny leszcz koleżka, który pomoże każdemu. Wszedł nieco głębiej to pomieszczenia i zaczął coś tam mamrotać pod nosem. - Hej Merlin - przywitał cicho kolegę, który pewnie ledwo co mógł go usłyszeć. Marione to frajer!
Ach biedny Marione! Od tak długie czasu rozpacza przez jakąś dziewczynę, którą sam Merlin określiłby jako nieistotną i nieciekawą. Faleroy nie martwił się tak jak tamten byłą prawdopodobnie nikim w przeciągu swojego krótkiego życia. I jak widać każdy z nich miał inne sposoby na odreagowanie trudnych sytuacji. Co prawda trudna sytuacja Mariana to tajemnicze zniknięcie dziewczyny, a Merlina to złość na siebie, że uległ wdziękom gwiazdy rocka, ale to nieistotne. To Shelley miał zdrowszy sposób radzenia sobie, bo chyba każdy wolałby zatapiać się w nauce niż obrażać na świat i pić. W każdym razie Marione wrócił ze swojej z lekka lamerskiej podróży, a Merlin właśnie po raz kolejny coś spaprał, chociaż czuł, że był już blisko. Dlatego z furią złapała poduszkę leżącą na jego parapecie i rzucił ją z furią. Wykonując ten pełen agresji czyn wstał, więc kiedy usłyszał swoje imię stał tyłem do swojego rozmówcy. Tak szybko obrócił głowę, że ciemne okulary na głowie spadły mu na nos. Zniecierpliwionym ruchem zdjął je i odrzucił na parapet, mierząc uważnym spojrzeniem osobnika przed nim. - Kim jesteś? – zapytał w końcu mrużąc oczy i próbując w swojej głowie znaleźć odpowiedź na zadane przez siebie pytanie. Cóż może to nie było zbyt miłe, ale przecież zapewne Marione siedział w pierwszych ławkach, kiedy Merlin leżał na biurkach w ostatnim rzędzie, próbując popijać alkohol. Oczywiście nie od pierwszej klasy, ale na tyle dawno, że już wyprał sobie tym troszkę mózg. W zasadzie otworzył buzię, żeby przegonić intruza, ale po chwili uznał, że wcale nie ma nic przeciwko kogoś z kim mógłby się podzielić boleściami życia. Dlatego wyszukał papierosów w kieszeni spodni paczkę papierosów. Wyjął jednego i wyciągnął je w kierunku chłopaka, oferując mu podzielenie się. Zrobił to tylko po to, żeby chłopak przypadkiem się nie obraził śmiertelnie i nie poszedł, kiedy Faleroy uznał, że potrzebuje towarzysza.
Trochę przykro się Marianowi zrobiło, gdy ten nie mógł rozpoznać chłopaka. Może wynikało z tego, że Merlin ostatnio jest bardzo zapracowany (if you know what i mean) i nie zdołał zanalizować buźki Shelley'a. Każdemu się do zdarza, więc nie powinien śmiertelnie obrażać się na ślizgona. Wręcz przeciwnie! Powinien mu pomóc odzyskać pamięć i tym samym się przedstawić. Jednak krukon wcześniej o tym nie pomyślał tylko stał tak bezczynnie wpatrując się w poczynania chłopaka. Co ten Merlin wyprawia. Marione, aż z przerażania wzdrygnął, bo nie codziennie kogoś miota jak szatan. To znaczy według jego samego, bo on nigdy nie warjuje. Chyba, że nie odrobi pracy domowej lub nie przygotuje notatek na następne lekcje, wtedy wpada w furię. Jeju jaki on groźny. Od razu powinien rzucić się na tych debili z gryfolandu i porządnie im obić mordkę za chaniebne traktowanie największego lamera w szkole. Taki z niego maczo, a chowa się po kątach i robi zadania dla nich, żeby on miał jako takie życie do ukończenia studiów. A może je po prostu rzuci i będzie łowił ryby swoim super kutrem rybackim? Możliwe, ale jednak woli zostać w świecie magii, niż pomagać rodzicom w rybnych interesach. Na samą myśl o sprawdzaniu wnętrzności robi mu się nie dobrze. Skoro tak bardzo chce pozostać w strefie magicznej to może wyjdzie mu w quidditchu? To jest całkiem dobry pomysł. Nie trzeba mieć dużo w głowie, żeby latać za złotym zniczem. Pierwszak nawet to potrafi, a Marian to facet po przejściach, więc dla niego to żadna filozofia (hehe zobaczymy na piątkowym meczu ravu ze slythem). Fajnie, Fajnie Marian, ale weź zejdź na ziemię, bo musisz pomóc Merlinowi, by te nie złościł się, bo nie chce problemów. W końcu uświadomił sobie, że musi się przedstawić, w taki sposób może oświeci chłopaka. - Marione. Shelley. Ten nudny kujonek z ravku. - odparł stojąc oczywiście w bezruchu niedaleko ślizgona. Uważnie wpatrywał się w poczynania blondyna. Co on kombinował? Na pewno ćwiczył jakieś zaklęcie, bo różdżkę miał w ręku (chyba, że grzebał sobie w uchu). - Masz jakiś problem? - trochę to zabrzmiało jak u jakiegoś ziomka, który ma chrapkę na wywołanie bójki. Oczywiście nie chce bić się z Merlinem, nigdy w życie życiu! Po prostu tak zabrzmiało, zupełnie spontanicznie.
No cóż, przykro mi, Merlin jest wiecznie zapracowany sobą i swoimi humorami, od czasu do czasu krzątaniem się po Hogwarcie i podrywaniu niewinnych krukonów (ludzie z Ravku to chyba jego jakiś fetysz). I nie ma co się dziwić, że Marione stał i gapił się na poczynanie Ślizgona, bo z pewnością były równie lamerskie co uczenie młodszych uczniów, czym zajmował się wcześniej Marian. I fajnie byłoby zobaczyć jak Shelley jest pełen furii, przez nieodrobioną pracę domową. Gdyby Merlin dowiedział się o rybnych interesach jego rodziców z pewnością na jakieś parę tygodni przeprowadziłby się do nich, by zostać szalonym rybakiem, wierząc, że to jego życiowy cel. A Marione na pewno bardzo seksownie i fajnie wyglądał na kutrze, chociaż jeszcze lepiej w swoich obcisłych spodenkach z książkami, więc na razie niech tutaj zostanie i pomaga Merlowi w jego delikatnie mówiąc kiepskich zaklęciach. Co do qudditcha, faktycznie zobaczymy, szczególnie, że w meczu będzie grał też nieposkromiony Merlin Faleroy, prawdopodobnie na bramce, chociaż przez tego kto to pisze, nie pojawi się w pewnie w piątek, tylko dopiero w sobotę. I zostanie mu jakaś beznadziejna pozycje, bueh. No, ale wracając do tu i teraz, Marian chyba nie miał ochoty na Merlinowe papierosy, bo zignorował je, bardziej skupiając się na różdżkę, którą Faleroy miał w ręku. Kiedy tamten w końcu mu się przedstawił, Merlinek uśmiechnął się krzywo. Teraz w kopalniach bardzo głębokich jego niesamowitej pamięci, znalazł fragment w którym słyszy w czasie czytania listy imię Marione i nawet próbuje z ostatniej ławki się wyciągnąć, by zobaczyć osobnika o takim imieniu. Ale chyba nieskutecznie, bo teraz go nie skojarzył. - Jesteś z mojego rocznika – pochwalił się swoją wiedzę, wciąż uśmiechając się nie wiadomo czy kpiąco czy przyjaźnie. – Pamiętam, bo masz też śmieszne imię – dodał zauważając ich prawdopodobnie jedyne podobieństwo. Kiedy tamten zapytał się o problem Faleroy spojrzał na swoją różdżkę, równocześnie strzepując popiół z papierosa na ziemię. Milczał przez chwilę zastanawiając się co odpowiedzieć. Mógł go odprawić nieprzyjemnym tekstem i męczyć się dalej samotnie. Z drugiej strony tamten przy przedstawieniu od razu oznajmił, że jest kujonkiem z ravku. Merlin znał niewiele typowych kujonków. A może po prostu nie szukał. Spojrzał z powrotem na swojego nowopoznanego kolegę z roku i zaciągnął się krótko papieroskiem. - Chcę wiedzieć co jest moim patronusem. Wiem tylko, że to jakiś ptak – oznajmiał w końcu, przyznając się do swojej wyjątkowej ignorancji jeśli chodzi o zaklęcia. Ale w końcu Faleroy ma do rozważenia powody dla których żyje, kiedy on ma się uczyć. A co do bijatyki, byliby godnymi przeciwnikami! Chyba, że Marione wyciągnąłby różdżkę, to już Merlin by się co najwyżej skopsał.
Marione zazwyczaj nie wpada żadne furie, a szkoda, bo wtedy jakaś część Hoga nie uważałaby go za lamera, który ciągle odrabia prace domowe w obawie przed ujawnieniem jego śmiesznych sekrecików, o których wiedzą te podstępne gryfoniątka. Biedaczek jest zastraszany przez to, życia przez nich nie ma. I jeszcze to tajemnicze zniknięcie Tamary kompletnie załamało chłopaka. Powinien się ogarnąć, bo nie jest małym chłopcem. Zacząć od czegoś. Nie piec tych durnych ciastek, bo ona nie wróci już tutaj. Ciągle życie z tym, że któregoś dnia ujrzy ją na korytarzu, mocno ją wyściska i nawet zaniesie ją na rączkach tak gdzie tylko będzie chciała. Ale, że Marian to debil to niestety trzeba tolerować te jego wieczne zawieszenia w marzeniach, które prawdopodobnie się nie spełnią,a szkoda, bo Markowa była jedną dziewczyną, która tak bardzo ukochała naszego pokrzywdzonego przez leniwych gryfonów chłopaczkiem. Martwił się o Merlina. Znowu włącza mu się ta matczyna troska, będąca od jakiegoś czasu wadą u Shelleya. Zdołał zdenerwować tą swoją nadmierną dobrocią Jude, wciskając jej na siłę jedzenie, żeby nie była taka wiecznie chuda (chociaż sam Marianek malutko je za powodu nauki i wyraźnie to widać), albo od dłuższego czasu umartwiał się nad losem jakiejś małej puchonki, która bała się wejść do wielkiej sali. Musi przestać, i to w tej chwili! Nie, zaraz! Teraz Merlin potrzebuje pomocy, na potem odstawi przemiany w złego ziomka. - Tak tak. Razem na lekcje chodzimy, nie dziwię Ci się, że mnie nie mogłeś dostrzec. Zawszę siedzę gdzieś na końcu przy ścianach - wyjaśnił po czym pokręcił głową na znak, że nie chce szluga (bo mądra Paulinka zapomniała tego uwzględnić w poprzednim poście). - Jak chcesz mogę Ci pomóc. Mam nawet gdzieś notatki, razem możemy dać radę - zaproponował i tym samym zaczął grzebać w tych swoich papierach. Głupi przecież to musiał pamiętać!