Szeroka ulica biegnąca przez całą długość czarodziejskiej wioski, oświetlana po zmroku przez stojące na poboczach latarnie. Z okazji różnych świąt często ustawiane są tu stragany jarmarczne, ozdoby lub rzeźby, często odbywają się tu również konkursy lub loterie.
Wyszli z pubu. Nadal trzymała Henry'ego za rękę. Po chwili puściła go. - Dziękuję, naprawdę dziękuję. Zasługujesz na miano mojego kuzyna, ale i przyjaciela. Wyślij sowę niedługo, ponownie się napijemy - zaśmiała się. I tak z uśmiechem na ustach poszli wspólnie w stronę Hogwartu.
Jacqueline podążała ulicą główną - ot tak, wybrała się do Hogsmeade w niewiadomym celu. A nuż widelec spotka kogoś znajomego? Nigdy nie wiadomo! Błąkała się po miasteczku już prawie pół godziny, nie mogąc się zdecydować, do którego budynku wejść. A może czas sprawić sobie jakiegoś zwierzaka? Hm, byłoby zabawnie. Zatrzymała się przed sklepem z magicznymi stworzeniami i zaczęła oglądać wystawę.
Tośka także postanowiła zorganizować sobie wypad do Hogsmeade. Jednoosobowy co prawda, ale to nic. Cicho liczyła, że może natknie się tutaj na swoją zagubioną siostrę, której miała tyle do opowiedzenia, że to aż dziwne. Zazwyczaj to sama Antoinette w milczeniu wysłuchiwała jakże fascynujących historii zżycia Keili, a tym razem miałoby być odwrotnie, co za przełom w ich piętnastoletniej znajomości. Nie miała konkretnego celu w swej podróży, dlatego też chodziła od sklepu do sklepu, z jako takim zainteresowaniem oglądając prezentowane na wystawach towary. W sumie nic szczególnego. O, a może powinna zainteresować się kupnem nowej piżamy dla Charlesa? To byłoby nader wspaniałomyślne... Albo nie, bo jeszcze zabiłby ją, gdyby przyniosła mu nowe ubranko. W końcu swoje obecne tak kochał i uwielbiał, że aż strach pomyśleć, cóż mógłby dla niego zrobić. Nevermind. W pewnym momencie Tośka wypatrzyła w tłumie znajomą postać. Nie mając żadnych zahamowań, po prostu rzuciła się na biednego rudzielca, oplatając rękoma od tyłu szyję dziewczyny, jednak nie na tyle mocno, by ją udusić. - Zgadnij kto to! - Zawołała jej prosto do ucha. Ach, cóż za destrukcyjny nastrój ją dopadł, doprawdy. Biedna Jacqueline, że będzie musiała ją teraz znosić.
Boże! Aż się wzdrygnęła, gdy ktoś nagle się na nią rzucił. Szczerze mówiąc, nie miała pojęcia kto to, dopiero melodyjny głos Antośki utwierdził ją w przekonaniu, że to nie kto inny, a panna Risse. Dawno się nie widziały! Miała ochotę się roześmiać, ale udając gniew, burknęła tylko: - Godzilla? Następnie uwolniła się z kończyn dziewczyny i pokazała jej język - a co. Nie kontynuowała jednak pseudo-złośliwych zachowań, gdyż zagadnęła: - Co tu robisz? Wpadłaś bez celu czy na zakupy?
O tak, Tośka miała wiele z godzillą wspólnego. W zasadzie pierwszorzędnym elementem podobieństwa z pewnością była uroda, mhm. Pod tym względem, gdyby stanęły obok siebie, mogłyby udawać siostry bliźniaczki. No ale dosyć tych przechwałek i narcystycznych komentarzy, bo jeszcze Krukonka będzie zmuszona zakochać się w swoim lustrzanym odbiciu. - Zrobiłam sobie jednoosobowe popołudnie z dala od Hogwartu - odpowiedziała beztrosko, odgarniając kosmyk ciemnych włosów za ucho. - Ale skoro już się przypałętałaś... Może być dwuosobowe, znaj moją dobroć. - Uśmiechnęła się promiennie, po czym, aby zaakcentować dobry nastrój, zwyczajnie poczochrała włosy Jacqueline. Zawsze podobały się Tośkowi! Kolor taki śliczniutki, mhm. Szukając odpowiedzi na zadane przez nią pytanie, zastanowiła się przez chwilę. W sumie wszystko na raz, o ile było to możliwe, dlatego jakby to tu ładnie ubrać w słowa? W międzyczasie poprawiła kurtkę i szalik, po czym skrzyżowała ręce na piersiach. - Łażę bez celu. Ale jak chcesz, możesz pomóc mi wybrać piżamę dla pewnego obywatela - zaproponowała takim tonem, jakby mówiła o bardzo przeciętnej pogodzie.
Rzeczywiście... słuszna uwaga. Właściwie to Krukonka powinna nazywać się Antoinette Godzilla Risse! Tak jak ona była obleśna, okrutna i bez serca. Niszczyła wszystko, co napotkała i aż strach było się jej bać, nie mówiąc o zostawaniu z nią sam na sam. Gdyby znała jej kochanka(!), a raczej wiedziała, że są razem, z pewnością podziwiałaby go za olbrzymią odwagę! Tak. - No popatrz, ja też - odparła, odpłacając jej tym samym, czyli poczochraniem włosów. Jej też były niczego sobie, hmm - Dziękuję, łaskawa królowo! Czuję się zaszczycona twoim przyzwoleniem. Słysząc jej beztroską (aha) propozycję, zmrużyła podejrzliwie oczy: - Piżamę? Zdradź, dla kogo!
O tak, pewnie. Człowiek napomknie coś o swoim teraźniejszym stylu życia u pewnej pani bibliotekarki i od razu przesłuchanie, seria niewygodnych pytań! Tośka aż skrzywiła się na ten wniosek, do którego doszła oczywiście w myślach, bo gdzieżby tak marudzić swojej przyjaciółce. Co to, to nie. Najwyżej ponarzeka jej na całe zło tego świata później. Teraz miała zbyt dobry humor na tak smutne i przykre rozmowy. - Dla dyrektora, wiesz? - Odpowiedziała z przekąsem, po czym chwyciła ją pod rękę i pociągnęła w kierunku pierwszego sklepu z odzieżą. A weź tu znajdź coś odpowiedniego dla takiego... mężczyzny. Toż to zadanie tak skomplikowane jak odrobienie prac domowych z całego roku jednego wieczoru. Antoinette zauważyła to z wielką boleścią, przebierając wśród kolejnych regałów, aż w końcu triumfalnie dopadła coś odpowiedniego. Zwykła, czarna koszulka i krótkie spodenki we wzorki przyjemne dla oka, niejaskrawe, niefikuśne, normalne. Wyciągnęła swą zdobycz w kierunku Jacqueline. - Co o tym myślisz? - Spytała z miną godną filozofa.
Jakie tam znów przesłuchanie! Tylko się zainteresowała, z okazji swojego dobrego humoru; gdyby miała gorszy dzień, zapewne (na szczęście dla Antoinette? hm) w ogóle o nic by nie spytała. No, ale teraz też nie zamierzała nalegać, bowiem informacja "dla kogo Tosia kupuje piżamę" nie wydawała się jej jakoś szczególnie istotna czy niezbędna do dalszego prawidłowego funkcjonowania. - Masz szczęście, że z reguły nie jestem ciekawska - mruknęła - Zatem może być dla dyrektora. Ba, nawet dla woźnego, bibliotekarza albo gajowego! Zaśmiała się cicho z tych bzdur, bowiem wyobraziła sobie, że Tośka faktycznie (hahaha) kupuje piżamę dla jednego z nich. Śmiechu warte, rzeczywiście. Pozwoliła jej pociągnąć się do jednego ze sklepików; mieścił się on niedaleko pubu. Dołączyła się do poszukiwań i wygrzebała wspaniałą piżamkę w rozszalałe zielone żabki. - PATRZ - orzekła triumfalnie, prezentując przyjaciółce strój - Szlafmyca gratis! Po chwili rzuciła okiem na zdobycz Tosi. - Mhm, fajna. Zwyczajna, ale w porządku!
O tak, tak, ten zwyczajowy brak jakiegokolwiek zainteresowania Tośka bardzo ceniła sobie od pewnego czasu. Ona przynajmniej nie zadawała niewygodnych pytań, typu "gdzie znikasz na całe noce?', które nawiasem od kilku tygodni bardzo często spędzała u Charlesa. Tośka spojrzała z nieukrywanym obrzydzeniem na prezentowaną przez Jacqueline piżamę. Strasznie przypominała jej tę, którą aktualnie posiadała pani bibliotekarka płci męskiej. To nic dziwnego, że miała swego rodzaju traumę po wielokrotnym spędzaniu czasu w jego towarzystwie po nocach. - Cieszę się - odpowiedziała na słowa dotyczące tej, którą wybrała ona sama. Następnie odwróciła się na pięcie i pognała do kasy, od razu dokonując zakupu. Przy okazji ekspedientka zapakowała ubranie jakoś bardziej uroczyście, żeby nadawało się na niezbyt zobowiązujący (lol) prezent. Kiedy cała procedura dobiegła końca, Tośka ruszyła w stronę wyjścia ze sklepu, przy okazji zahaczając o Jacqueline i ciągnąc ją za sobą. Kiedy znalazły się na schodkach prowadzących na ulicę, Krukonka poczuła się dość dziwnie. Świat zawirował jej przed oczami, przez chwilę wszystko spowiła ciemność. Uczucie to trwało tylko kilka sekund, ale zaowocowało niechybnym zresztą potknięciem się, a przed upadkiem i rozwaleniem sobie połowy twarzy uchronił ją tylko starszy czarodziej, przechadzający się w tym momencie. Panna Risse wymamrotała ciche, choć wciąż nieprzytomne "dziękuję", kiedy upewniał się, że wszystko jest już w porządku.
Tymczasem... tak, zauważyła, że Tosi często nie ma nocami w dormitorium, jednak nie zamierzała się wtrącać. W końcu to jej sprawa i gdyby chciała, sama powiedziałaby, gdzie chodzi, prawda? No, ale nic nie opowiadała, żak nie nalegał, nie wiedział o romansie z tajnym agentem i wszyscy byli szczęśliwi. Zakup piżamy przebiegł bardzo szybko i sprawnie, a wybrany towar był zdecydowanie świetnej jakości i nie tylko. Jego przyszły użytkownik (ktokolwiek to jest, mhm) na pewno będzie bardzo zadowolony! Wyszła za Antoinette ze sklepu i chwilę nawet szła dość szybko przodem, jako że nie zauważyła, co się dzieje z jej towarzyszką. Po chwili odwróciła się i ujrzała śmiertelnie bladą (i to jak - Lord Voldemort wyglądałby przy niej jakby zasnął w solarium!) twarz dziewczyny, którą jakiś czarodziej uchronił przed upadkiem. Co się dzieje? Podeszła szybkim krokiem do Krukonki i objęła ramieniem, by ją ustrzec przed ewentualnym kolejnym potknięciem (bowiem nie wyglądała szczególnie stabilnie, wręcz się chwiała). - Antoinette...? Dobrze się czujesz? Cholera, niech mi ktoś pomoże, bo ona wygląda jakby zaraz miała zemdleć.
A Tośka jedynie pokręciła lekko głową w odpowiedzi na pytanie zadane przez przyjaciółkę. Jakoś nie miała siły, żeby chociażby wykrztusić jakieś bardziej logiczne zdanie. Przysłoniła jedno oko lekko drżącą dłonią, przy tym pochylając delikatnie głowę. Ciemne włosy opadły swobodnie, zakrywając dodatkowo pół twarzy o aktualnym kolorze kartki papieru. Starszy mężczyzna, który jeszcze chwilę stał obok nich, zasugerował, że może w takim wypadku powinny odwiedzić pewnego uzdrowiciela, który miał swój gabinet nieopodal, kilkadziesiąt metrów za gospodą. Dodał także, że chętnie pomógłby doprowadzić tam chwiejącą się na nogach Tośkę, jednak akurat spieszył się na spotkanie z wnuczką, której nie widział przez kilka lat. Ojej, to takie wzruszające. - Wszystko będzie ok - oświadczyła uparcie dziewczyna, kiedy czarodziej zniknął z pola ich widzenia. No po co od razu do uzdrowiciela, po co? Ostatnio nie spała zbyt dobrze i to wszystko, a oni ją od razu będą pchać bóg wie gdzie, bez przesady!
Cholera, niezwykle miły ten czarodziej. Generalnie gdyby nie jego sugestia, żak (i jego wrodzona opiekuńczość, troskliwość itp itd) zapewne uznałby, że nic takiego się nie stało i po co dramatyzować? Hej, Tosia, chodźmy do Trzech Mioteł. Tym razem jednak miało być inaczej. Słowa mężczyzny zasugerowały jej, że z przyjaciółką rzeczywiście jest coś nie tak. Poza tym na ogół młodym, zdrowym dziewczynom nie robiło się słabo ot tak, prawda? No właśnie... to może być pierwszy syndrom jakiejś poważnej choroby. Gdyby coś się jej stało, Jacqueline nie mogłaby sobie darować, że to jej wina, że to ona powinna ją gdzieś zaprowadzić. - No nie wiem, wyglądasz strasznie - oceniła - Idziemy! Wciąż podtrzymując bliską omdlenia Antoinette, ruszyła w kierunku wskazanym przez mężczyznę.
Co ona sobie głupia myślała! Zapewne ktoś oberwał w głowę tą obrączką. Emocje, emocje, emocje szastają jej ciałem na prawo i ledwo gdy tylko zobaczy Williama! Tak nie może być. Wzięła głęboki oddech, przemierzając drogi miasteczka. Ciągle przeklinała pod nosem, że jeszcze liście nie zostały sprzątnięte. Czy to była wielka filozofia zachować jako taki porządek? Pociągnęła nosem. Oj, coś czuła, że przez te swoje eskapady źle skończy. A dokładniej w łóżeczku, pewnie samotnie po kłótni z Morphem z spalonymi ciasteczkami. Chociaż i po złości może ich nie zrobić. Co za paskudne życie! Podeszła do blondyna, wspinając się na paluszkach, aby ucałować go w polik. Dawno go nie widziała. - Witaj braciszku - powiedziała wesoło za nim zdążyła ponownie pociągnąć nosem. Chłód, który otrzymała w odpowiedzi, mroził krew w żyłach. Uśmiechnęła się do niego jakby tak ciepło i szczerze. - Cass, na merlina po co Ci obrączka? - spytał wprost, nie siląc się na żadne słowa przywitania lub "ojej, znów schudłaś, ojej przeziębiłaś się?" Bo po co? Odkąd odcięła się od rodziców i Chuck był coraz mniej osiągalny. Teraz pozostaje pytanie, jak powiedzieć starszemu bratu, że wyszło się za mąż, a gdy zobaczyło się Willa, wyrzuciło się obrączkę w tłum japońskich turystów? Ujęła jego dłonie, uprzednio zapinając kurtkę pod samą szyję mężczyzny. - Chuck, bo ... - zaczęła niewinnie, lekko się uśmiechając. - Wiesz... że nigdy się nie słuchałam itakjakoswyszlozejestemmezatkaaleniemartwsieniktniebylnatymslubie ichybanawetniemialam sukienkislabopamietam. No... To masz tę obrączkę? - przełknęła głośno ślinę, nie wiedząc jaka będzie reakcja. Obserwując miny brata mogła wywnioskować, że jest pijany, naćpany, a co więcej bardzo zmieszany jakby miał za chwilę zwymiotować. - Aha. Will? - uniósł brew, patrząc na nią badawczo. Nie lubiła tego wzroku, cholernie nie lubiła! Ona nie była jego obiektem badań, aby mógł obserwować każdy ruch i oceniać podłoże psychologiczne pani Phersu. - Nie, Chuck. - odpowiedziała króciutko, błagając go wzrokiem, aby oddał ten kawałek metalu z ministerstwa i o nic nie pytał. - Idziemy na kawę. Bez ALE! - dodał uprzedzając sprzeciw Cassandry. W między czasie wyjął ową biżuterię i nałożył na odpowiedni palec siostrze. O tak, a teraz Pani Phersu szykuj się na poważną rozmowę.
Zatrzymała się gwałtownie, przystępując z nogi na nogę. Cóż z niej za żałosne stworzenie - nawet nie miała z kim pójść do Hogsmeade. Miała ochotę usiąść na środku drogi i się rozpłakać. I to wcale nie dlatego, że była teraz sama. Kiedy ostatnio widziała Jaya? Dawno. Kiedy wydawał się być zainteresowany rozmową z nią? Jeszcze dawniej. - Jesteś głupim, żałosnym dzieciakiem, Hayley Splend! - powiedziała głośno do siebie, nie zważając na zwracane w jej stronę ciekawe spojrzenia przechodniów. - Żałosnym! Jak mogłaś zakochać się w podrywaczu? - Ostatniego zdania nie wypowiedziała już bardzo głośno - w połowie schyliła głowę i jej głos zagłuszył szalik. Chciała płakać, ale łzy nie napływały jej do oczu. I teraz jeszcze w samotności będzie spędzać czas w Hogsmeade. Czy nie jest żałosna? - Jestem! - powiedziała hardo. - Jestem, i jestem z tego dumna! - dodała żałośnie. - A teraz przestanę mówić do siebie - postanowiła. Pewnie za pięć minut i tak zapomni o tej danej sobie obietnicy - tak samo jak o postanowieniu zapomnienia o Jayu. Upiję się, pomyślała sobie. Jako żałosne stworzenie pójdę sama i upiję się - sama. A co! Mimo wszystko nie pozbyła się nadziei, że natknie się na kogoś, kto zechce upić się z nią.
Hm...Dziś zwiedzę sobie Hosmeade, pomyślała Taurie. Pomyślała że może najpierw skoczy na jedno kremowe piwo. I przy okazji sporządzę sobie plan dzisiejszego dnia. Sprawdziła czy w portmanetce ma trochę kasy. Miała przy sobie 10g. Weszła do Trzech Mioteł.
Pewnie nie on jedyny by się zawiódł... Obrączka była czymś w rodzaju przynależnością tylko i wyłącznie do tej konkretnej osoby. Jak tak rozwiązła Cassandra miała to znieść? Przecież jej cała natura należała do kokieteryjnych. Poza tym tak dobrze jej się rozmawiało z Marvolem... Działał na nią jak nikt inny. Może to było właśnie "wspólna pasja"? Teatr będzie się rozwijał, a ich znajomość wraz z nim. To było naprawdę ciekawe. Widzieli się po raz pierwszy, a już chcieli podbić świat i scenę. Ujęła tylko jego dłoń, czując jak jest ciepła. Gdy tylko wyszli na ulicę, poczuła jak na kręconych kosmykach włosów lokują się pierwsze płatki śniegu. Uśmiechnęła się, wystawiając język i dłonie w stronę nieba, chcąc posmakować zimy. Rzeczywiście było jej okropnie zimno, miała na sobie jedynie sweterek, co zwiastowało chorobę, lecz teraz liczyła się dobra zabawa. Zaczęła kręcić się wokół własnej osi niczym mała dziewczynka. Śmiała się dźwięcznie. - Patrz! Zima się zaczyna! - przestała się kręcić, aby w końcu spojrzeć na Marvola. W jego oczy. Czy naprawdę wiedział, jakie wrażenie sprawił na Cassandrze? Łapiąc zimne powietrze do płuc, próbowała coś powiedzieć. Coś głupiego, obojętnie co. Lecz... Zebrała z ławki śnieg i ulepiła kulkę w smukłych dłoniach. W końcu rzuciła w stronę budynku. Po chwili spojrzała na swoje zaczerwienione łapki i szybko złączyła je ze sobą, chcąc się ogrzać. Zapewne przechodnie mogli patrzeć na nich jak na wariatów. Ale oni tu mieli misje!
Śnieg... Marvolo lubił zimę, może nawet bardziej niż jakąkolwiek inną porę roku. Szczególnie jej początki, gdy nie było jeszcze zbyt mroźnie, a z nieba padały duże płatki śniegu. Uniósł łeb i zwrócił twarz w kierunku nieba, pozwalając by śnieg oprószył mu gębę. Po chwili potrząsnął głową i spuścił ją patrząc pod nogi, na pokrytą białym puchem ulicę. Ciarki przeszły mu po plecach, gdyż było mu zimno, jednak nie przejął się tym zbytnio, najwyżej odchoruje dzisiejszy spacer. Przejechał po śniegu butem rozgarniając go na wszystkie strony. Zaraz podniósł wzrok na Cass, która wyglądała bardzo uroczo, gdy tak wirowała we śniegu. Mimowolnie na jego ustach wykwitł radosny uśmiech. Przez moment patrzył na nią, a gdy oznajmiła, że zaczyna się zima zerknął ponownie w niebo. - Nie da się ukryć - powiedział, a jego spojrzenie ponownie wylądowało na dziewczynie. Również patrzył jej w oczy z uśmiechem na twarzy. - Ładna... pogoda na spacer - dodał w końcu, chociaż chciał powiedzieć coś innego. Tak, właściwie pogoda sprzyjała spacerom, jednak oni nie byli odpowiednio przygotowani na takowy. Zdarza się. Marvolo przechylił na bok głowę przyglądając się poczynaniom Cass, a po chwili przykucnął. Ulepił trzy niewielkie śniegowe kule, każda innego rozmiaru. Ustawił je jedna na drugiej, od największej do najmniejszej. Wyszedł z tego nieco koślawy, nieprzystrojony bałwanek. Chłopak podniósł go i wyciągnął dłonie w kierunku Cassandry. - Hm... bałwanek... - rzekł przyglądając się swemu dziełu - dla Ciebie - dodał, jednak w tym momencie jedna z kulek odpadła, druga się ukruszyła i w dłoniach została mu bezkształtna kupa śniegu.
Pierwsze oznaki zimy były czymś innym wśród deszczu i pochmurnych dni. Teraz rodziła się w niej radość dziecka, cieszyła się, że Marvolo odczuwa podobnie. Początki zawsze były najpiękniejsze. Wtedy jeszcze stąpało się na niepewnym gruncie, a też odkrywało wszystko na nowo. Zimno zdecydowanie było ich dzisiejszym wrogiem. Strzepnęła z włosów płatki śniegu i nałożyła na główkę kaptur. Robiło się coraz chłodniej, a Cassandra wręcz zaczynała się trząść. Ponownie zaczęła skakać i się kręcić w celu ogrzania. Słysząc głos Marva, zatrzymała się gwałtownie, chcąc zatonąć w jego oczach. Chciała zadać wiele pytań, lecz uznała, że lepiej to przemilczeć. Nie powinna była. Poza tym, co ona sobie wyobrażała? Ha! Że on ją jako jedyną traktuje w taki sposób? Zaśmiała się ze swojej teorii, wracając na ziemię. - Zdecydowanie, ale nie wiem, czy chciałabym się po niej oddać w ręce Daisy - teatralnie potrząsnęła plecami, bojąc się w ogóle poznać ową pielęgniarkę. Jak słyszała z opowieści, była straszna w każdym calu, nawet z wyglądu. Chyba zafunduje sobie romans vel herbata i łóżko. Ciekawa uniosła brew, chcąc się dowiedzieć, co też Marv wyprawia. Potarła ramiona w celu ogrzania i kiedy ujrzała trzy kulki, uśmiechnęła się lekko. Po chwili powstał bałwanek, a uśmiech Cass znacznie się poszerzył. - Woow... - rzekła nieco zakłopotana, słysząc drugą część zdania. Niestety to chyba było przeznaczone, bowiem bałwanek zginął śmiercią naturalną. Wykrzywiła usta w podkówkę, lecz nie zapomniała podziękować. Wspięła się na palce, całując Marva w lodowaty polik.
- Obawiam się, że Daisy mogłaby... nas zjeść, ale tak dosłownie, to znaczy... już wolałbym specyfiki mojej babki, które na prawdę śmierdziały okropnie, jednak na chorobę pomagały - odezwał się z uśmiechem, słysząc o pielęgniarce. Co jak co, ale on również ochoty spotykać się z nią nie miał. Przez moment zastanawiał się nad tym, a ręce miał tak zmarznięte, że przybrały one czerwoną barwę. - Najwyżej będziemy leczyć się nawzajem, raz ja zrobię ciepłą herbatę i dostarczę ją Tobie Cassandro... - chyba pierwszy raz użył jej imienia, co spowodowało, że uśmiechnął się delikatnie sam do siebie - raz Ty - dodał i mrugnął do dziewczyny. Bałwanek był całkiem sympatyczny, ale kiedy się rozpadł, chłopak skrzywił się nieco. Chciał dać Cass bałwanka, a ten się bezczelnie rozpadł... Nieładnie. Kiedy musnęła ustami jego policzek, który rzeczywiście był bardzo zimny zerknął na nią i uśmiechnął się. Gdyby nie to, że na twarzy już był czerwony od zimna, to zapewne by się zaczerwienił. - Jak znajdę rękawiczki i śnieg jeszcze będzie to zrobię nowego, wielkiego i... wesołego - oznajmił i obiecał sobie, że rzeczywiście, jak znajdzie chwilę czasu to ulepi dla Cassandry nowego bałwana.
Gdy usłyszała o babci, uśmiechnęła się blado. Dom babci zawsze pachniał cynamonem. Cassandra próbowała zrozumieć, jak ona to zawsze robi. Bowiem babunia gardziła wszystkimi wypiekami. Często kazała skrzatom coś piec, lecz to były tylko nieliczne okazje. Tymczasem kiedy codziennie do niej przychodziła cały dom był otulony cynamonową pierzynką. Wyobrażając sobie mieszkanie za jej czasów, przymknęła na chwilę oczy. Czasem dobrze było użyć wehikułu myśli. - Daisy? - odpowiedziała drżącym głosem. Co jak co, ale Cassandrę wręcz trzęsło, gdy widziała ową uzdrowicielkę. Jako była anorektyczka wciąż miała przebłyski na temat figury, którą Daisy kompletnie nie posiadała. Nie mogła wręcz patrzeć na połacie tłuszczu, wylewające się spod obcisłych ubrań. Jak to było w ogóle możliwe? Właśnie w tym momencie obiecała sobie, że na urodziny uzdrowicielki kupi jej olbrzymie lustro. Oderwała się od swoich myśli, pocierając dłonie o siebie. - Twoja babcia była uzdrowicielka czy po prostu przekazywała mądrości życiowe z pokolenia na pokolenie? - spytała zaciekawiona, przygryzając dolną wargę. Zastanawiała się też, czy gdy wyjmie różdżkę i wypowie określone zaklęcie, to czy przyleci do niej ciepła kurteczka. Niestety, na myśleniu raczej się skończyło, bo jedyne co zrobiła Cassandra to objęła Marvola. - To jest dobry pomysł, dlatego proponuje abyśmy poszli do salonu wspólnego - rzekła drżącym głosem. Cholera! Jak tu było zimno! - Tam jest kominek - dodała rozmarzona. Bo właśnie jedyne na co miała ochotę, to opatulić się w ciepłym pomieszczeniu i po prostu porozmawiać. Ogrzać się i nie dać się chorobie. A co jak co, Cassandra bardzo łatwo się zaziębiała. Ale cóż, sama jest sobie winna. - Trzymam Cię za słowo, o ile następnym razem weźmiemy coś ciepłego i jakiś alkohol do ogrzania.
Wyszła z pubu kipiąc ze złości. Jak on mógł! Zagaduje, podrywa, a potem odstawia takie numery! Uch! Szła dość szybko, mając nadzieje, że jednak Twan ja dogoni. Dobrze mieć takiego Twana. Co Angie by bez niego zrobiła? Dzięki niemu otworzyła oczy i to co zobaczyła, patrząc na Nate'a wcale jej nie bawiło.
Może i nadzieja jest matką głupich, ale Twan wyszedł z Trzech Mioteł i od razu rozejrzał się, starając dostrzec puchonkę. Mimo temperatury poniżej zera i śniegu na ziemi, po ulicy kręciło się trochę osób, więc nie było to taki łatwe. W końcu jednak rozpoznał dziewczynę i od razu do niej podbiegł. Dorównał jej kroku, kładąc jedną dłoń, opatulona białą rękawiczką na ramieniu. - Hej, nie pędź tak. Nie uciekniesz przecież, jak będzie chciał to i tak cię znajdzie - powiedział, jak najbardziej uspokajającym tonem. Nie chciał żeby się denerwowała. To przecież nie była jej wina, że Nate był jaki był. Jedyne co mogła zrobić właśnie zrobiła.
Gdy poczuła rękę na ramieniu, wiedziała, że to Twan. - Nie chce przed nim uciec! - powiedziała trochę zbyt wojowniczym tonem, ale w porę się opamiętała. - Przepraszam, nie wiem co się ze mną dzieje. - uśmiechnęła się ciepło - A to dupek! Słyszałeś? Ja! Go! Niewiniątko jeszcze z siebie robi! - powiedziała, ze złością.- Angie spojrzała na Twana. Dość, nie moze tak sobie na niego wrzeszczeć. - Musze o nim zapomnieć. Pomożesz mi? - zapytała rzeczowym tonem.
Nie do końca jej wierzył, w końcu cały czas prawie biegła, więc musiała przed czymś uciekać. Może podświadomie... ale jednak. Stanął przed nią, tak, żeby nie mogła dalej iść. Teraz złapał ją za obydwa ramiona, chciał, by mógł spojrzeć jej w oczy. - Nic się z tobą nie dzieje, wszystko jest dobrze - pogłaskał Angie po głowie, również się uśmiechając. - Po prostu go zaskoczyłaś i... tak, z pewnością jest dupkiem. Lepiej się z nim nie spotykaj w najbliższym czasie, nie wiadomo co mu do głowy przyjdzie. - Wprost nie mógł sobie odmówić, by czegoś takiego nie powiedzieć. Ach, tak wreszcie! Co prawda wiedział, że skoro obydwoje należą do Hufflepuffu, to chcąc-nie chcąc, czasem będą na siebie wpadali, ale może dzięki jego słowom, dziewczyna chociaż będzie starała się go unikać. Nie chciał, by coś popsuł. - Oczywiście, pomogę - powiedział, po czym przytulił Angie, nadal gładząc ją po głowie.
Tak, tego właśnie potrzebowała. Potrzebowała Twana. - A co to za Mia? - zapytała zazdrośnie - Wiesz, różne ploty chodzą....A zresztą nie ważne - ocknęła się - Chodź, muszę sobie kupić miotłę i sowę. Wzięłam wszystko ze skrytki. Przy sobie mam 120 galeonów i zamierzam zaszaleć. Idziesz na to?
- Mia? - Przecież to był tylko jeden bal, dawno dawno temu i o tym wiedziała? Jeden wieczór i spacer po błoniach. Ślizgona była śliczna, bardzo miła dla niego i w ogóle... ale och, teraz była Angie i to o nie myślał. Mia to dawno i nieprawda. - Losowali nam pary i tak wypadło - powiedział jednak, chociaż uznała, że "nie ważne". Gdyby to przemilczał, mogłaby wymyślić sobie własną, gorszą wersję a na to nie mógł pozwolić. - No jasne, co prawda nie mam aż tyle pieniędzy ale z chęcią pooglądam i pomogę ci wybrać - zapewnił z uśmiechem. - W końcu szykuje się niebawem męcz Quidditcha i trzeba mieć odpowiedni sprzęt. Złapał Angie za rękę, przeplatając swoje palce z jej. Poszli do Menażerii.