Świątynia wznosi się na otwartej przestrzeni, otoczona kolumnami z białego marmuru, które sięgają ku niebu. W samym środku placu znajduje się okrągły palenisko, na którym płonie wieczny ogień Westy. Jego płomienie tańczą w rytmie magii, oświetlając świątynię i nadając jej tajemniczą aurę. Westalki, ubrane w sukienki przypominające smocze łuski, otaczają palenisko. Ich szaty, wykonane z materiałów o różnych odcieniach zieleni i złocie, migoczą w świetle ognia, tworząc malowniczy kontrast z otaczającą scenerią. Kiedy westalki poruszają się wokół ognia, ich szaty falują jak skrzydła smoków, nadając im wygląd tych stworzeń, które czczą. Każda z westalek, w rękach trzyma małą złotą miskę, w której podtrzymuje płomień. To ich zadanie - dbać o ogień Westy i utrzymywać go zawsze płonącym. Ich ruchy są synchroniczne i pełne elegancji, podkreślając ich poświęcenie dla bogini i mocy, którą ogień symbolizuje. Wokół świątyni unoszą się nuty tajemniczej muzyki, którą westalki wykonują na magicznych instrumentach. Do świątyni możesz przyjść na rytuał lub jeśli masz cięższe rany - westalki również mają miejsce gdzie leczą wszelkich przybyszów.
• Jest tutaj niewielka lecznica gdzie westalki mogą ci pomóc jeśli w danej lokacji miałeś przygodę wymagającą uzdrowiciela - tutaj jest miejsce gdzie mogą Ci pomóc. • Możesz tutaj przejść rytuał oczyszczenia, sprawia on, że klątwy na was ciążące znikają, a raczej zostają stłumione i na dłuższy czas nie musisz przejmować się ich skutkami. Westalki korzystają z mocy swoich smoczych sojuszników, więc również przyjdź tu jeśli nadal Cię dręczy klątwa Lodowego Okrutnego czy związana z rytuałem krwi. • Wszystkie etapy możecie napisać w jednym poście, ale musi on mieć co najmniej 1000 znaków, by moc uzdrawiania zadziałała. • Do rytuału możesz przystąpić tylko raz.
Etap 1:
Aby przystąpić do rytuału najpierw musisz wytrwać w pilnowaniu ognia. Spędzasz całą noc na jedynie siedzeniu przy ognisku i sprawdzaniu czy nie gaśnie. Może nie brzmi to jak porywająca robota, ale jeśli coś spitolisz, zobaczysz jaka ważna!
1,2 - Okazuje się, że to wcale nie był wielki problem! Niebo wyglądało pięknie, muzyka westalek szumiała w tle, mogłeś pomyśleć nad sobą i swoim życiem! Może i nie spałeś całą noc, ale wyglądasz świeżutko jak ogóreczek! 3,4 - Ledwo żeś wytrzymał to czuwanie. Pewnie wczoraj się popiło za dużo winka i teraz ciężko było wytrzymać kolejny dzień nieprzespany. Albo po prostu nie jesteś przyzwyczajony do niespania w nocy. Przechodzisz do kolejnego etapu wymęczony. 5,6 - Nie dajesz rady i zasypiasz przy ognisku. A może po prostu poszedłeś siku, a ogień jak na złość zgasł? Nawet jeśli próbowałeś zapalić z powrotem - westalki jakimś cudem dobrze wiedzą co zrobiłeś. Musisz wrócić tu innej nocy, bo dziś Ci się nie udało. (Napisz o tym posta lub dodaj 200 znaków więcej w Twoim poście rytualnym)
Etap 2:
Dostajesz specjalną złotą misę od jednej z westalek. Czarodziejska kapłanka zarzuca Ci na ramiona materiał z ich sukienek i wskazuje na miejsce gdzie odbywają się mistyczne tańce. Szepcze Ci byś nie myślał o niczym, pogrążył się w tym miejscu, podzielił swoimi problemami, uwolnił umysł. Tak by westalki, magiczne istoty, cały wszechświat Cię usłyszał i mógł Ci pomóc. Rzuć kostką 100.
Modyfikatory: +10 jeśli masz co najmniej 20 punktów z DA +10 jeśli masz co najmniej 15 punktów z Historii Magii LUB +30 jeśli masz co najmniej 25 punktów z HM - wiesz że chodzi tu bardziej o pradawną magię związaną z legilimencją westalek niż o sam taniec - 30 jeśli jesteś oklumentą
1 - 15- Nie idzie Ci najlepiej... Nie możesz otworzyć umysłu, nie rozumiesz o co chodzi, nie potrafisz zgrać się z westalkami w tańcu, aż w końcu Twój ogień gaśnie. Niestety musisz przyjść tutaj innego dnia i jeszcze raz rzucać na każdy etap. Nie musisz pisać do tego oddzielnego posta, ale koniecznie wspomnij o tej sytuacji i dopisz o 100 więcej znaków w poście. 16 - 40- Chociaż się starasz i tak niewystarczająco. Westalki twierdzą, że nie mogą nic na to poradzić - musisz coś poświęcić by przejść dalej. Masz wybór - tracisz kuferkowy przedmiot punktowany lub przychodzisz innego dnia. Jeśli wybierasz pierwszą opcję - napisz koniecznie jaki przedmiot oddajesz i pozbądź się go, zgłaszając się do upomnień. Jeśli drugą - musisz rzucać od nowa kostkami na każdy etap i dopisać o 100 więcej znaków w poście. 41 - 60- Bardzo długo Ci zajmuje zrozumienie o co chodzi westalkom. Może to Twoja niechęć do tańca, może nie czujesz tego klimatu, ale bardzo długo zajmuje Ci zrozumienie pojęcia uwolnienia myśli i czujesz się wyczerpany. W kolejnym wątku będzie Cię bardzo mocno boleć głowa. 61 - 89 - Tańczysz zgodnie razem z westalkami, czujesz jak otwierasz swój umysł, łączysz się z westalkami w mistyczny sposób i wręcz czujesz jak opuszcza Cię zła energia. Już sam nie wiesz czy to ich myśli czy Twoje, najważniejsze że powoli nadchodzi ukojenie dla Twojego umysłu i ciała. 90 +- Czujesz się podobnie jak w kostce powyżej, ale tak świetnie zgrywasz się z westalkami, które czują Twoją energię... Są Tobą zachwycone, szepczą byś został tu na zawsze i pilnował wraz z nimi świętego smoczego ognia. Jeśli jesteś czarodziejką nie czarodziejem możesz porzucić wszystko i zamieszkać tu na zawsze. Jeśli wybierzesz drogę westalki nie możesz pisać w innych lokalizacjach niż ta. Jakakolwiek jest Twoja decyzja, zgłoś się po +1 punkt do DA.
Etap 3:
Nadchodzi ostatni etap Twojej podróży. Musisz oddać swoją klątwę, ból i rozterki jednemu z trzech smoków charakterystycznych dla Wenecji. Każdy z nich może dać Ci inne błogosławieństwo. Wśród szeptów westalek zbliżasz się do jednego z trzech ołtarzy. Czujesz, że ciągnie Cię do niego, sam nie wiesz czemu. Otwierasz oczy i stajesz przy ołtarzu... (rzuć kostką k6)
1,2 - Wodnego Weneckiego Wyciągasz ręce w kierunku statuetki, która obleczona jest w smocze łuski. Spokój, ukojenie, ochrona. Ten opiekuńczy smok, właśnie pomaga i Tobie. Podobno Wenecki potrafi przewidzieć nadchodzące katastrofy. Jego błogosławieństwo będzie wiązało się ze znaczną pomocą w przyszłości. Dostajesz +1 pkt do Wróżbiarstwa. Dodatkowo masz dwa przerzuty do wykorzystania w dowolnych niebezpiecznych sytuacjach. Czyli nie możesz użyć ich podczas np egzaminów, ale jeśli zaatakuje Cię magiczne zwierzę itp.
3, 4 - Akwaliona Wkładasz ręce do misy, które stoi na ołtarzu. Woda w niej jest chłodna, orzeźwiająca, a także... kolorowa. Czujesz jak przenika do Twojego ciała. Masz wrażenie, że Twoja skóra również zaczyna zmieniać kolory. Czy tak Ci się tylko wydaje czy to może prawda? Przymknij oczy i poczuj jak (dosłownie) spływa na Ciebie błogosławieństwo Akwaliona. Na następne trzy wątki dostajesz umiejętność metamorfomaga. Pamiętaj, że nie jesteś w tym bardzo doświadczony, więc nie zakładaj że umiesz zamienić się w idealną kopię drugiej osoby. Do tego dostajesz +1 pkt do transmutacji. Jeśli jesteś metamorfomagiem dostajesz +2 pkt do transmutacji, a Twoje umiejętności się polepszają.
5,6 - Krwawy Włoski Westalki nie czczą tego smoka tak jak inne. Składają tu ponoć ofiary dla smoka i robią różne rytuały, by nie dosięgnąć ich wyspy jego gniew. Okazuje się, że by zdjąć swoje nieszczęście musisz prosić o to samego diabła. Jedna z westalek delikatnie kłuje Twój palec, by parę kropel krwi wpadło do czerwonej fontanny, z metaliczną wodą. Może nie ukojenie, a raczej wyrywanie ich siłą, tak lepiej można opisać towarzyszące Ci uczucie. Jednak najważniejsze, że po zakończeniu wszystkiego - w końcu czujesz ulgę. Dostajesz +1 punkt z Czarnej Magii. Masz też ochotę bardziej na krwiste rzeczy.
C. szczególne : blizny ciągnące się przy lewej nerce i po prawej stronie żeber | niewielkie, krwawe znamię w kształcie krzyża na grzbiecie prawej dłoni | krwawy znak w kształcie obrączki
Podczas rozmowy z Maximilianem obiecał, że odwiedzi lokalnego uzdrowiciela, a chociaż zazwyczaj szerokim łukiem unikał czarodziejów w białych kitlach, szamanów i innych podobnego pokroju osobników, tym razem zamierzał dotrzymać danego ukochanemu słowa. Niechętnie, bo niechętnie, powędrował więc pomiędzy strzelistymi, marmurowymi kolumnami, z czasem dając się ponieść uspokajającej, kojącej muzyce. Podszedł bliżej jednej z kapłanek, opowiadając o spotkaniu z geniusem w budynku opuszczonego szpitala psychiatrycznego, a mimo że przy okazji nasłuchał się wielu moralizatorskich uwag na temat nierozsądnych wycieczek, ostatecznie kobieta zdecydowała mu się pomóc, podkreślając że troska, jaką darzą na równi wszystkich przybyłych, jest tak samo wieczna jak i ogień Westy płonący w utrzymywanym przez nie palenisku. Meksykanin zdjął więc koszulę, ujawniając czarne, piekące rany, pozwalając zarazem delikatnym dłoniom na posmarowanie każdego rozcięcia przezroczystą, lśniącą mazią, która o dziwo, przynosiła błyskawiczne efekty, przynajmniej jeśli mowa o bólu. Skóra wokoło również stała się nieco bledsza, chociaż blondwłosa kobieta wyjaśniła, że na całkowite wchłonięcie się śladów należy poczekać około tygodnia. Cóż… nigdzie mu się nie śpieszyło, dlatego pokiwał jedynie głową z podziękowaniem, po dokonanym zabiegu opuszczając teren świątyni.
- A więc sądzisz, że miałaś do niego inne uczucia niż on do ciebie? - zapytała kobieta ze spokojnym wyrazem twarzy, jakby zastanawiała się, co sam autor miał na myśli. - A nie?! Podobał mi się od początku, ale wyglądało na to, że albo brakuje mu piątej klepki w tym mózgu, albo po prostu jest ślepym głupcem nie widząc jak ktoś na niego leci jak reksio na szynkę - pokręciła energicznie głową na boki pełna bezaprobaty na tego typu zachowanie. A ponoć to ona była ślizgonką! I to niby ona powinna się tak zachowywać, a przecież wcale tak nie było! Było wręcz odwrotnie, jakby jej wewnętrzny puchom wyszedł na wierzch, co zapewne było skutkiem ubocznym nie tylko przebywaniem wśród swoich starszych braci, ale również sposób, w jaki rodzice ją wychowali. - Dobrze. Usiądź proszę - wskazała na krzesło niedaleko siebie. Bell usiadła na nim, garbiąc się i nie wiedząc, co ze sobą zrobić. - Co cię w takim razie uspokaja? - spytała pielęgniarka. Bell siedziała w milczeniu, zastanawiając się, czy istnieje taka rzecz w jej życiu, która mogłaby ją uspokajać. - Coś czuje, że pisanie. Generalnie robienie notatek w szkole mnie uspokaja. Mózg mi się wtedy wycisza i skupiam się wtedy głównie na samym pisaniu, na to, w jaki sposób ma to być napisane, staram się wtedy naprawdę ładnie pisać, aby się później sama odczytać - Mówiła powoli i spokojnie chcąc odpowiednio dobrać słowa, które pasują do danej sytuacji. Czuła, że balon negatywnych emocji, które miała do tej pory, pękł i zniknął, dosłownie! Już nieczuła tej złości w ciele. A przynajmniej do samego Nico, o którym dosłownie przed chwilą myślała, to raczej był dobry znak. Westchnęła ciężko pod nosem i spojrzała na pielęgniarkę, nie wyglądała na złą czy zdziwioną, co raczej była pełna spokoju i swego rodzaju wyrozumiałości, które widziała w jej oczach. Uśmiechnęła się lekko w kąciku jej ust. Trochę teraz żałowała, że tyle złego powiedziała o Nicholasie. Przegryzła dolną wargę, dobrze, że jedyną osobą, którą ją teraz słuchała to nieznana jej kobieta. Dotknęła swoich policzków, przez ostatnich paręnaście minut czuła coś na swoich policzkach, jakby tam coś jeszcze zostało, widziała lusterko podawane od pielęgniarki, wzięła je do ręki i spojrzała na swoje odbicie w lustrze. Było... normalne. Widziała swoje rude włosy, piegi, nos i usta. Nie było żadnego uśmiechu, żadnego diabła, który nagle by wyskoczył. A więc zniknął. Poczuła jak kamień spada z jej serca. - Przepraszam - rzekła cicho nie wiedząc sama, za co właśnie przeprasza, czy za własne słowa, zachowanie czy coś jeszcze innego. Poczuła klepniecie po ramieniu, spojrzała na pielęgniarkę, a potem zdecydowała się wyjść z tego skrzydła szpitalnego, zdecydowanie koniec atrakcji na dziś.
W beznadziejnej to on był raczej sytuacji. Nawet będąc jasnowidzem nie spodziewała się, że tego ranka dostanie takie wieści od otaczającej ją Venetii, że to właśnie ten, podobno rozsądny, pilnujący swoich spraw Frederick postanowi pójść na tak niemądrą wyprawę! To nawet nie była złość, a prawdziwe oburzenie faktem, że w swojej lisiej głowie wpadł na wniosek, w którym to wszystko było dobrym pomysłem! I jeszcze do tego wszystkiego postawił grać na bezczelność! Omal się nie ofukała, gdy zwrócił się do niej tym nonszalanckim „owszem”, jakby to były właściwy czas i miejsce na kolejne ich gierki. Zatrzymała się aż w pół kroku, patrząc na niego wzrokiem pełnym niedowierzania, zdenerwowania i niewerbalnego „no teraz to pan sobie chyba ze mnie żartuje”, kiedy ścisnęła usta w wąską linię, szukając właściwych słów, nie zaczynających się na D a kończących na ebil. - Uważa pan, że to naprawdę właściwy czas na takie gierki? – z irytacją wypuściła powietrze i założyła ręce na biodra, przyglądając mu się z góry z wysoko uniesionymi, brwiami, jakby zaraz miała mu dać wykład życia o braku odpowiedzialności. Sama nie wiedziała, czemu aż tak bardzo ją to wszystko rozsierdziło. Może był to fakt, jak brutalne były urywki w jej wizji? Może to, że mogła go tutaj spotkać w znacznie gorszym stanie, a on wyglądał, jakby wcale nie zdawał sobie z tego sprawy? Niby wiedziała, że w gruncie, żeby nie miała prawa ani miejsca na takie reakcje, że to, co Frederick decydował się robić ze swoim wolnym czasem i, jak widać, także brakiem podstawowej wyobraźni i rozsądku nie powinno być jej zmartwieniem. A jednak pod całym powierzchownym oburzeniem to się właśnie kryło i powoli wychodziło na wierzch. Zmartwienie, że coś złego mogło się stać. Wypuściła raz jeszcze powietrze, marszcząc brwi i czoło, wbijając w niego wzrok, kiedy analizowała jego niby niewzruszoną mimikę. Do tego wszystkiego nawet mową ciała próbował tutaj przemycić kłamstwo. Aż opuściła ręce z bioder, a ramiona jej się załamały, gdy wpatrywała się tak w niego z brakiem wiary. - No niech już pan nie będzie taki zdziwiony. Myślał pan, że włoży łeb do inferiusowego pyska i nie będę pierwszą, która to panu wypomni? – rzuciła w końcu, doskonale pokazując mu, że widziała co tam się działo pod maską z obojętności, jednocześnie samej nie przywdziewając żadnej.
C. szczególne : podobny do Camaela, wręcz myląco gdyby nie oczy i pieprzyk nad górną wargą | pachnie perfumami z nutą sosny | nosi super buty, które tworzą za nim kwiatkowy korowód | zawsze ma kolorowe okularki na nosie
- Ambicja jest mi obca, więc nie wiem czy nazwałbym to satysfakcjonujące - stwierdzam ze wzruszeniem ramion kiedy mówimy o modelingu. Raczej miałem mile połechtane ego, że wyglądam pięknie i chcieli robić mi zdjęcia. - Och, może racja? No nie wiem, zobaczymy jak będzie - mówię najpierw lekko zafrasowany, a potem w końcu macham ręką na przyszłość. I tak to wyglądało ciekawiej niż plany mojego dziadka i ojca dla mojej osoby. - No co ty, uwielbiam zielarstwo - plotę trzy po trzy, bo przecież faktycznie kompletnie nie znam się na temacie i uśmiecham się wesoło. Słucham metafory Irv, próbując jakoś się w niej rozeznać. - Racja! Jestem bardziej... ee tym, ujarzmiaczem zwierząt - mówię szukając w myślach odpowiedniego słowa do tego o co mi chodzi. Kiwam głową kiedy ta popiera fakt, że nie byłem sam, ale ze zdziwieniem obserwuje jak nagle kolor kwiatu na jej twarzy zmienia się. - Och, to jest radość? - pytam i mrugam ze zdziwieniem widząc co to tu się dzieje. - Bardzo dziwna - komentuję jeszcze, a Irvetta już mówi swoimi stałymi, głupimi tekstami o tym, że nie można się otwierać bla bla bla. - Idź spać, nie mogę tego słuchać - mówię dramatycznym tonem i macham dłonią, jakbym odganiał jakąś irytującą muchę. Kontynuujemy naszą pogawędkę jeszcze jakiś czas, aż w końcu powoli wstaje dzień. Udało mi się utrzymać ogień i zostaję zagoniony do tańca z westalkami. Proszę Irv, żeby chwilę poczekała i idę dansować bardzo zgrabnie z kobietami. Idzie mi dosko, jak zwykle w czasie tańca a na koniec wysyłają mnie do niewielkiej kapliczki jednego ze smoków. Składam odpowiednie dary i czuję jak jakaś magia przepływa przeze mnie, ale nie jestem w stanie jej określić. Rozglądam się z Irvetą i wracam w jej kierunku. Patrzę się na nią pytająco czy może cokolwiek się wydarzyło.
Frederick nie uważał, żeby jakiś czas był właściwy na złośliwości i tym podobne zabiegi, a inny już nie, zapewne z tego powodu, że całe jego jestestwo składało się po prostu z tego samego. Zawsze zachowywał się w taki sam sposób i nawet jego przyjaciele nie byli w stanie dostrzec tego, co kryło się gdzieś głęboko pod maską, pod tym, jak próbował się im pokazywać, nie mając ochoty na to, by dostrzegali łańcuch, jaki go krępował, czy by byli w stanie zorientować się, że coś mimo wszystko go bolało. Z jakiegoś powodu, bo, rzecz jasna, to była słabość, zaś słabość była najzwyczajniej w świecie zakazana w jego rodzinie. Miał być zawsze silny, zawsze gotowy do działania, zawsze poważny i dokładnie to robił, chociaż jednocześnie nie było to, co robić powinien. - Cóż, najwyraźniej uważa pani, że stosuję podobne zagrywki tylko wtedy kiedy wydaje mi się to konieczne, ale muszę panią zasmucić. Po prostu taki jestem - odpowiedział, przyglądając się jej nadal uważnie, nie wiedząc, co ona tutaj robiła. Nie był w stanie tak naprawdę pojąć tego, że przyszła tutaj z jego powodu i zmarszczył lekko brwi, gdy wspomniała o inferiusach, naprawdę zastanawiając się, jakim cudem wiedziała tak wiele, skoro właściwie ledwie co wrócił do żywych. Wyglądało na to, że Salazar naprawdę potrafił paplać w nieskończoność. - Nie sądziłem, że mój stan może kogoś zainteresować. Spodziewałbym się prędzej mojej narzeczonej, bo na pewno z przyjemnością zatańczyłaby na moim grobie, ale nie pani. Josephine czeka na to, aż zejdę z tego świata, żeby zerwać te idiotyczne zaręczyny, na które wpadli nasi rodzice, więc niech mi pani wierzy, zakładałem, że to raczej ona pierwsza przybiegnie tutaj upewnić się, że ten inferius jednak odgryzł mi głowę - wyjaśnił spokojnie, jednocześnie w prosty, ale bardzo szczery sposób informując ją o tym, co działo się w jego życiu. Zaraz też westchnął cicho. - Nie ukrywam, że o wiele bardziej podoba mi się pani obecność. Josephine musiałbym zapewne potraktować pierwszym zaklęciem, jakie przyszłoby mi do głowy albo lisimi zębami, żeby dała mi spokój i nie pastwiła się nad rannym - dodał rozbawiony, wzruszając przy tej okazji ramionami.
______________________
I'm real and the pretender
I have my flaws I make mistakes But I'm myself
I'm not ashamed
Laena Aasveig
Wiek : 26
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 170 cm
C. szczególne : Duże, kryształowo-błękitne oczy, często chodzi z wiankami na głowie
Laena nie ukrywała się za żadnymi maskami, nie czuła potrzeby chowania swoich uczuć i myśli, skojarzeń, potrzeb i pragnień, wiedząc, że broniły się one same swoją siła i jej własną nieustępliwością, nawet jeżeli inni mieliby jej się przyglądać jak wariatce, nie rozumiejąc. Miała wrażenie, że dokładnie tak patrzył się na nią teraz Frederick. Jednocześnie z niej czytając i nie wiedząc, co oznaczały te symbole z jej mimiki, ruchów i słów, na które jeżył się i ostrzył kły, zupełnie jak w rezerwacie. Był czujny, szorstki i niby szczery, ale w tym wszystkim jakoś dziwnie oddalony. Nie miała pojęcia, czy złapała go w chwili słabości, w której nie umiał wszystkiego ukryć, czy właśnie w chwili tej krył wszystko bardziej. - Niech mi pan wierzy, prawie miał pan okazję mnie zasmucić i cieszy mnie, że jednak z niej pan nie skorzystał, choć przyklasnęłabym wtedy pańskiej złośliwości – prychnęła, wypowiadając to zdanie na jednym oddechu, a powoli pierwsza dezaprobata i niedowierzanie coraz bardziej formowały się w niepokój. Przekrzywiła lekko głowę, na pierwszy rzut oka nie wyglądał, żeby coś mu się stało, jakby wcale nie przeszedł tego, co stało się w jej wizji. – Pan mnie nie zasmucił, pan mnie zmartwił, panie Shercliffe – przyznała otwarcie, bo skoro wciąż wyglądał na dość zagubionego, czemu tu na pierwszym miejscu przyszła, nie miała co zostawiać do tego wątpliwości. Czasami najlepiej było zagrać w pełni otwartą kartą. Bo może i nie znali się najlepiej i może ich interakcje wyglądały bardziej jak prowokowanie się do bójki, niż normalna, kulturalna rozmowa, nie mogła zaprzeczyć, że zdążyła polubić te ich wymiany zdań, przerzucanie się prawdami i wieczną walkę o pozycję. Rzucanie sobie wyzwań, wyścig o to, kto wejdzie o krok wyżej. Krok szybciej. O jedno podłożenie nogi precyzyjniej. Gdyby Frederick z własnej woli z tego zrezygnował, byłoby to co najmniej godne zawodu, a przecież czegoś takiego się po nim nie spodziewała. I jak widać on zrobił to samo na tematy, których nie spodziewała się poruszyć i nie sądziła, że w ogóle mogłyby się pojawić. Teraz to ona była dość zbita z tropu, marszcząc brwi tym mocniej, im bardziej się zastanawiała skąd ta cała informacja, jak się miała do aktualnej sytuacji, czemu akurat teraz i wiele innych pytań, które pewnie było widać, że sobie zadawała, gdy kalkulowała właściwą odpowiedź. Josephine? Idiotyczne zaręczyny? Jak to się miało do tego, że rzucił się pod nieistniejącą łaskę inferiusów? - I postanowił jej pan przyspieszyć tę przyjemność, dając się pożreć? Nigdy nie zarzuciłabym panu takiego braku w złośliwości – wypomniała mu, unosząc na niego brwi i krzyżując ręce na piersi, była ciekawa, jakby na to odpowiedział, zareagował. Jak z tego by się wybronił, jeżeli w ogóle by chciał, bo to, co teraz słyszała, było chyba szczerością w najprostszej, najmniej skomplikowanej postaci, jaką od niego dostała. – Jeżeli nie chce pan tych zaręczyn, wystarczy je odwołać, a nie nadstawiać karku z nadzieję, że jakiś smok postanowi go odgryźć – westchnęła ciężko, przyglądając się mu bardzo uważnie, próbując czytać ze wszystkiego, co teraz jej oferował, bo to co mówił nie składało jej się w pełną, jasną całość. Mężczyzna nigdy nie kojarzyłby jej się z kimś, kto godziłby się na to, by inni za niego decydowali, a jednak brzmiał tak, jakby nie miał wyjścia. I w tym brzmieniu nie kłamał. Też westchnęła, pozwalając sobie na spuszczenie z tonu, a nawet i lekki uśmiech, nie oszczędzając mu jednak na już tak typowej w ich rozmowach zadziorności – W takim razie też cieszę się, że przyszłam tu szybciej i miałam okazję się jeszcze nad panem popastwić – pokręciła głową, dosiadając się do mężczyzny. – Nadal jest pan ranny? – spytała już dużo spokojniej.
Prawdę mówiąc, Frederick był teraz zbyt osłabiony, żeby móc wznosić nieprzebyte mury. Nie chował się za nimi, nie bawił się nie wiadomo w co, a poza tym był naprawdę autentycznie zdziwiony, w sposób, którego nie był w stanie wyjaśnić, w sposób, który wydawał mu się tak całkowicie naturalny, że nie był w stanie nad tym zapanować, najnormalniej w świecie przyjmując to, co się działo, nie czując również potrzeby w próbach zapanowania nad tym, co się działo. Było, jak było, choć jednocześnie wciąż sprawiał wrażenie, jakby nie docierało do niego w pełni, co robiła tutaj Laena. Jakby pewne kwestie nie były w stanie wskoczyć na właściwe miejsca, jakby były mu obce w takim stopniu, że nic sobie z nich nie robił, czy też może inaczej, nie był w stanie ich pojąć. - Zmartwił? - powtórzył za nią i mogła dostrzec u niego prawdziwe zdziwienie. Nie ukrywał tego, starając się pojąć, o czym tak naprawdę mówiła, starając się zrozumieć, co kryło się za tymi słowami, za jej spojrzeniem, za tym, jak się zachowywała. Nie spodziewał się, żeby ich słowne przepychanki były dla niej aż tak ważne i zdaje się, że właśnie to go oszołomiło, świadomość, że jednak potrafił nadal przekonać do siebie innych ludzi, nawet, jeśli robił to w jakiś dziwny, niesamowicie zawiły sposób, który nawet nie stał koło czegoś, co można byłoby nazwać normalnością. Może właśnie to spowodowało, że tak szczerze powiedział jej o Josephine, nie mając innej ku temu sposobności. Bo, prawdę mówiąc, nie było tak naprawdę dobrej okazji do tego, żeby o tym wspomnieć, na pewno nie wtedy kiedy próbował zarzucić ją kwestią Austera, czy czymś podobnym. Teraz również pewnie nie była na to najlepsza chwila, ale Frederickowi wydawała się jak najbardziej odpowiednia, jakby po prostu do tego stworzona, w sposób, jakiego nie dało się właściwie opisać. Nadarzyła się okazja, a on ją chwycił z całej siły i po prostu trzymał się jej kurczowo, jak jakiś idiota, płynąc jednocześnie na fali, na jakiej się znalazł. - Postanowiłem towarzyszyć znajomemu w jego szaleństwach. Być może sam chciałem się przekonać, co mogę tam znaleźć i powinienem założyć, że może to być genius albo inferius - powiedział, a potem uśmiechnął się do niej krzywo, w sposób, który może już widziała, ale jednocześnie inny od tego, co do tej pory prezentował. - Może mi pani wierzyć, że o wiele łatwiej byłoby nadstawić kark smokowi. Mówiłem pani, że wielkie rody mają swoje obowiązki i inne bzdury, które na nich ciążą, właśnie dowiedziała się pani, jak sprawy się mają. Nie chciał jej nic więcej tłumaczyć, mając jednocześnie świadomość, że Laena głupia nie była i na pewno umiała dodać dwa do dwóch, żeby otrzymać cztery. To było wręcz oczywiste, tak więc nie zamierzał jakoś nadmiernie się nad tym pochylać, wierząc w jej możliwości. Zaraz też uniósł lekko brwi, by w końcu spojrzeć po sobie, jakby zastanawiał się nad jej pytaniem, w końcu kiwając nieznacznie głową. - Rany potrzebują czasu, nie znikają magicznie od modlenia się.
______________________
I'm real and the pretender
I have my flaws I make mistakes But I'm myself
I'm not ashamed
Laena Aasveig
Wiek : 26
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 170 cm
C. szczególne : Duże, kryształowo-błękitne oczy, często chodzi z wiankami na głowie
Zazwyczaj nawzajem siebie odpalali, prowokowali i rozjuszali, testując swoje możliwości w odpowiedzi i granice, sprawdzając, jak daleko byli w stanie się posunąć, byle tylko nie zgodzić się z drugą stroną i jak mogli pozornie szczerzyć na siebie kły, w zasadzie bawiąc się lepiej od reszty. Dziś z kolei musiał być dzień zaskakiwania i, jak widać już tradycyjnie, siebie nawzajem, nie pozostając sobie nawet w takim temacie dłużnymi. Laena aż nie mogła powstrzymać uniesienia brwi w zdziwieniu, nie będąc pewną, czy mężczyzna mówił na serio, czy w tym momencie sobie z niej żartował. Ale nie, był on równie szczery co ona, nie ważne czy z własnej woli, czy jednak braku sił. - Owszem, zmartwił – odparła, wzdychając przy tym i kręcąc głową, bo wydawało jej się to dość oczywiste. – Chyba nie myślał pan, że z czystego masochizmu z panem rozmawiam i spędzam czas? – odpowiedziała pytaniem na pytanie, chociaż sama nie miała niczego do ukrycia w kwestii ich nietypowej znajomości, z której dość otwarcie czerpała wiele zabawy i przyjemności. – Myślał pan, że z jakich powodów tutaj przyszłam? I już sama nie wiedziała, co dziwiło ją bardziej, jego własny brak wiary w to, że mogłaby w jakiś sposób lubić jego towarzystwo na tyle, by zmartwić się jego całym festiwalem wypadków, czy jednak tym, że zdecydowanie nie spodziewała się po ochrzanie za inferiusy usłyszeć o narzeczonej, która to mogłaby urządzić go gorzej od tego szpitala. Jakoś nie łączyło jej się to w spójną całość i pozostało jej błądzić po omacku po tematach, które poruszać mogła, chciała, a na które zwracać uwagi jej w ogóle nie wypadało. - Pan to jednak chyba lubi dobierać sobie nierozważnych znajomych – odparła, nawet zaczepnie, gdy pierwsze nerwy z niej zeszły, a ona sama mogła pozwolić sobie na pierwszą, ostrożną jeszcze psotność, jakby dopiero badała grunt, czy to był dobry moment. – Jeszcze się okaże, że ten pana zdrowy rozsądek to tylko pozory – i trudno było stwierdzić, czy mówiła to tylko w żarcie, czy coś przeczuwając. To co ona sama wiedziała to to, że Frederick wcale nie był tak udomowiony, jakby mógł chcieć o sobie mówić i na jakiego się chciał malować. Nie miała pojęcia, jaki był w pełni, jakie prawdy chował pod pierwszą szczerością, ale w takie miejsce nigdy nie zapuściłby się ktoś, komu brakowałoby dzikości w duszy i wolności w oddechu. – To jeżeli łatwiej nadstawić kark smokowi, koniecznie musiał pan nadstawiać swój? – prychnęła, przyglądając się mu mało poważnie, że złośliwymi iskierkami w oczach, które zalśniły wraz z jej złośliwą uwagą. - Da pan z nimi radę wrócić?
- Nie śmiałbym zgadywać. Być może gwiazdy powiedziały pani, że tutaj jestem, a to się nie godzi, żeby ich nie posłuchać - powiedział, jakby mimo wszystko próbował uniknąć kwestii tego, czy go lubiła, czy nie lubiła, czy może w ogóle tutaj chodziło o coś zupełnie innego. Nie był idiotą, doskonale rozumiał to, że tak naprawdę kobieta nie zadawałaby się z nim, gdyby nie miała na to ochoty, gdyby nie widziała w tym jednak czegoś przyjemnego, czegoś, po co warto było sięgać i nie chodziło tutaj ani trochę o jakieś korzyści majątkowe, czy coś równie idiotycznego. Frederick miał świadomość, że chodziło o niego samego, o jego osobę, o to, jaki był, jak się zachowywał, jak się odzywał, co robił. I to wydawało mu się całkiem naturalne, jednak nie chciał w tym grzebać, nie chciał tego tak naprawdę drążyć, mając poczucie, że może wyciągnąć z tego coś, na co nie chciałby jednak spoglądać. Obdarzył jedynie Laenę lekkim, ledwie widocznym uśmiechem, który wyraźnie świadczył o tym, że bawił się dość dobrze w tej zaczepiance, nie zamierzając, jak zwykle, jej przerywać. Chociaż, co nie ulegało wątpliwości, było po nim widać, że był po prostu zmęczony. - Być może potrzebuję nierozważnych znajomych, żeby moje życie nie było zbyt nudne - stwierdził i trudno było powiedzieć, czy to z jego strony był przytyk, czy może jednak nie, może po prostu stwierdził prosty fakt, jakiego zamierzał się trzymać, fakt, jakiego nie zamierzał zmienić, ani teraz, ani nigdy. Trudno było również powiedzieć, czy mówiąc o tym, miał również na myśli Laenę, czy nie, choć jego spojrzenie zdawało się w tej chwili nie pozostawiać żadnych wątpliwości. Zaraz też uniósł lekko brwi, jakby chciał ją zapytać, czy to, co powiedziała, naprawdę miało oznaczać to, co usłyszał. Bo mimo wszystko pod jej uwagą kryła się nieco psotna myśl, że to jednak czyjś inny kark powinien znaleźć się w miejscu, z którego nie dało się już umknąć. I właściwie, cóż, ta wizja podobała mu się o wiele bardziej, jednak nie wiedział na razie, jak mógłby do tego tak naprawdę doprowadzić, więc jedynie lekko skinął głową. - Sądzę, że tak. A potem się prześpię.
______________________
I'm real and the pretender
I have my flaws I make mistakes But I'm myself
I'm not ashamed
Irvette de Guise
Wiek : 23
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 172cm
C. szczególne : Burza rudych włosów, piegi, lawendowy tatuaż za lewym uchem, krwawa obrączka na palcu
Spojrzała na niego z niedowierzaniem, bo coś nie chciało jej się wierzyć, że ta miłość do zielarstwa była szczera. Gdyby miała komplet wspomnień, skorzystałaby jednak z okazji i pochwaliła się Harielowi swoim osiągnięciem dyplomowym i biznesowym. Te tematy musieli jednak odłożyć na inną okazję. -Ujarzmiaczem. - Roześmiała się lekko. -Podoba mi się. - Dodała rozbawiona. Może i przeszłość wciąż była mglista, ale jednak uczucie bliskości, jakie ze ślizgonem kiedyś dzieliła, zdawało się przebijać przez tę nieprzyjemną ciemność, którą sprowadził na nią smok. Bezwiednie dotknęła swojej twarzy, jakby w ten sposób miała zobaczyć tę radość, o której mówił chłopak. Niestety jej palce nie miały takich talentów, a wokół nie było żadnych luster. -Chyba... Nie wiem. - Odpowiedziała szczerze, sama zagubiona we własnych emocjach. Zdecydowanie lepiej jej już szło określanie kolorów palcami niż takie rzeczy. Spojrzała na niego z nutą złości, gdy tak ją odwalił jak jakiegoś intruza. -Sam mnie tu ściągnąłeś. - Przypomniała Harielowi. Owszem, chciało jej się spać, bo godzina była nieludzka, ale skoro już obiecała, że z nim tu wysiedzi, nie miała zamiaru łamać danego słowa. Wkrótce jednak została sama przy ogniu, bo Harry poszedł w tany z westalkami. Ogrzewała się ciepłym płomieniem, a wspomnienia powoli zaczęły do niej powracać. Najpierw te mało znaczące, ale z czasem coraz ważniejsze, powodujące mętlik w głowie rudowłosej, która nagle została przytłoczona tym wszystkim, więc gdy Hariel w końcu do niej wrócił, nie tylko kwiat na jej twarzy wariował, ale i ona sama. Nawet nie zauważyła, że kilka płatków opadło wokół jej sylwetki. -Harry... - Wyszeptała tylko, patrząc w jego twarz, tak znajomą, a jednocześnie, jakby tyle co ją odkryła. Zerwała się na równe nogi i podbiegła do niego, zarzucając mu ręce na szyję i po prostu go przytulając. Miała nie przepraszać to też nie zamierzała, ale czuła, jak ciążą na niej te wszystkie emocje i stracone miesiące. Miesiące, podczas których nie było jej dla niego, a przecież niedawno tyle co stracił matkę. W życiu by się do tego nie przyznała, ale kilka łez spadło na jej blade policzki w tamtym momencie.
- Oh, zdecydowanie nie godzi się ich nie posłuchać, kiedy mówią, że pewien Shercliffe trafił w stanie dość fatalnym do świątyni – fuknęła, kręcąc głową z niedowierzaniem, chociaż złości już w niej praktycznie wcale nie było. Sama nie potrafiła powiedzieć, dlaczego dokładnie tego człowieka tak lubiła albo po prostu nie chciała w tym grzebać głębiej. Towarzystwo Fredericka było dla niej wyjątkowo przyjemne, zaczepne rozmowy rozwijające i przede wszystkim zabawne. Mierzenie się z nim o najdrobniejsze zdanie w najmniej istotnych tematach stało się w tej Venetii, można by rzecz, ciekawą, miłą tradycją. Nawet teraz, kiedy posłał jej słaby uśmieszek, aż nie wiedziała, w co nie mogła uwierzyć bardziej, czy że w tej sytuacji naprawdę znalazł na to siłę, czy jednak to, że priorytetem stało się u niej dołączenie do tej zaczepianki, bo zwyczajnie nie mogła pozwolić sobie przegrać. – I raczą dodać, że nie w całości, bo niektóre części zostały w środku inferiusów – dodała znacznie bardziej zaczepnie, a kąciki jej ust zadrżały w zadziornym uśmiechu, kiedy posłała mu wyzywające, choć niezmiennie troskliwe spojrzenie. Chyba najlepszy dowód na to, że najprościej w świecie lubiła te ich interakcje. - Jeżeli potrzebuje pan zabicia nudy, mogę pozwolić sobie zaproponować jakiś protest? Albo wandalizm? Ewentualnie zakłócanie ciszy w rezerwacie? – uśmiechnęła się szerzej, a z każdym kolejnym słowem chichot był wyraźniejszy w jej głosie. Może i odważnym było założenie, że i ona zaliczała się do grona tych znajomych, ale nie pierwszy raz wkraczała między jego interesy niezapowiedziana, więc tym razem wepchnęła się w nie wcale nie z przypadku, a własnej decyzji. Oczywiście, podobnie do Fredericka, bez jasnego potwierdzenia czy zaprzeczenia, że tym nierozważnym znajomym chciałaby być, a z otwartą propozycją. Chociaż po uśmiechu można było łatwo stwierdzić, którą z tych opcji wybiera. Tak jak i równie prosto można było wywnioskować to, że – owszem, psotna myśl, którą wyłapał była jak najbardziej słuszna i bezwstydnie na swoim miejscu. Co tylko skomentowała beztroskim prychnięciem. - Przejść się z panem do koloseum? – zaproponowała, wstając powoli. – Wie pan, tak dla pewności, że po drodze nie znajdzie pan kolejnego sposobu na wyjście z nudy.
- Nie sądziłem, że gwiazdy mogą upewniać się, że jestem żywy – powiedział, unosząc nieznacznie brwi, a później spojrzał na przedramię, na którym znajdowały się ślady po spotkaniu z inferiusami, które wcale nie było dla niego takie przyjemne, jak mogło się wydawać. Pokazało mu jednak, że musiał jednak więcej nad sobą pracować, a na pewno zainteresować się czymś innym, niż tylko magicznymi stworzeniami i astronomią. To nie były dziedziny, które byłyby w stanie faktycznie uratować go w każdej możliwej chwili, to nie było coś, co byłoby w stanie go ocalić w sytuacji krytycznej, więc musiał nad tym wszystkim mocniej się pochylić, musiał przekonać się, co znajduje się za kolejnym zakrętem, za kolejną możliwością. Sprawdzić, dokąd to wszystko prowadziło, choć należało zrobić to z namysłem, a nie skacząc po prostu na głęboką wodę. To, że wybrał się z Salazarem do tego przeklętego szpitala na pewno nie było najmądrzejsze, ale również nie było aż tak skrajnie głupie, bo mimo wszystko dało mu wyobrażenie na temat tego, co się z nim działo, na co mógł sobie pozwolić, a na co zupełnie nie. Nic zatem dziwnego, że zmarszczył teraz lekko nos, kiedy słyszał, co Laena mu proponowała, po czym uniósł lekko głowę, by nieznacznie ją przekrzywić. - Sądzi pani, że nie zdołam pani znaleźć w rezerwacie? Zanim sprowadzi pani do siebie wszystkie magiczne stworzenia? – zapytał, jakby rzucał jej wyzwanie i może dokładnie tym właśnie to było. Chęcią przekonania się, czy Laena postanowi zjawić się pośród roślinności, czy postanowi zaryzykować wpadnięcie na innych pracowników rezerwatu, na inne osoby, które mogły być dla niej jeszcze mniej miłe, niż on. Nie miał jednak tak naprawdę sił na nic więcej, był zmęczony tym, co się działo, tym całym rytuałem i tym, że musiał teraz jakoś wrócić do koloseum i było to po nim po prostu widać. Po tym, jak minął pierwszy szok, po tym, jak przyjął, że kobieta mogła się o niego martwić, uznał to właściwie za coś normalnego i teraz po prostu zwyczajnie się z nią droczył, dokładnie tak, jak zawsze, nie zamierzając puszczać liny, jaką ciągle się przeciągali. W nieskończoność. - A gwiazdy się temu nie sprzeciwiają? – zapytał poważnie, chociaż mogła widzieć po nim, że traktował to dokładnie, jako kolejną zaczepkę, a nie coś innego. Zaraz też wstał powoli, czując osłabienie, jakie trzymało jego ciało wystawione na eliksiry i inne problemy, z jakimi musiał teraz walczyć, ale czuł się zdecydowanie lepiej.
Cała ta wyprawa to był zły pomysł, beznadziejny wręcz, a przecież obiecała sobie, że już więcej nie będzie taką kretynką. Nie wiedziała, czego właściwie się spodziewała po opuszczonym szpitalu magipsychiatrycznym, ale już po pierwszym miejscu powinna była się wycofać i tylko jej duma i wybujałe ego na to nie pozwoliły. Wszystko było dobrze, kiedy szczęście jej dopisywało, a ona naiwnie wierzyła, że to małe wiaderko się nie wyczerpie. Odetchnęła z ulgą, tak dużą, że aż strach przyznać, kiedy Lockie zakomunikował, że czas stamtąd spieprzać i nie oponowała ani przez sekundę. Była wykończona, zarówno psychicznie, jak i fizycznie. Genius wyssał z niej całe pokłady energii i słaniała się na nogach. Nie do końca wiedziała jak wydostali się z wyspy, wszystko pamiętała jak przez mgłę i nie miała siły nawet o tym myśleć. Najważniejsze, że się wydostali, więcej nie musiała wiedzieć. Prowadzona intuicją, poprowadziła ich uliczkami Venetii, które przemierzała już wielokrotnie, by dotrzeć do świątyni, w której stacjonowały uzdrowicielki. Potrzebowali pomocy, Fairwyn nie było głupia i resztką sił myślała tylko o tym, by znaleźć się właśnie w tym miejscu. Jej młody organizm nie rozumiał co się dzieje i kiedy tylko przekroczyła próg świątyni – zemdlała z wycieńczenia. Nie miała pojęcia ile była nieprzytomna, ale kiedy się obudziła, leżała na kozetce, a blizny na jej skórze były już ledwie widoczne. Zmarszczyła brwi, czyżby już nigdy miały nie zblaknąć do końca? Czuła się jednak o niebo lepiej i podejrzewała, że napoili ją końską dawką eliksirów. Nie była wciąż w pełni sił, ale nie był to stan zagrażający jej życiu. — To był durny pomysł — powiedziała do Lockiego, który był w pobliżu i zmarszczyła brwi — Dlatego właśnie stworzenia nadają się tylko na rdzenie — powiedziała zirytowana, że to właśnie jakieś niższe magiczne stworzenie ich tak załatwiło. Przecież szło im świetnie, aż sala rekonwalescencji ich pokonała, aż genius miejsca – jak teraz się zorientowała – ich pokonał. Merlinie, tak się dać? Kompletna katastrofa. Przyjrzała się bliznom na rękach, które z każdą minutą zdawały się być coraz mniej widoczne. I całe szczęście, nie miała bowiem pojęcia jak wytłumaczyłaby ojcu te ślady.
Kiedy praktycznie wyczołgali się ze szpitala, połowicznie czuł się zawiedziony, że nie dotarł na cmentarz, a połowicznie czuł ulgę, że przetrwał. Wiadomo, do odważnych świat należy, ale odważny w grobie leży. Tchórz ucieka dziś, by móc uciec i jutro. Fairwyn mało komunikowała się ze światem, kiedy po trochu ją wlókł po trochu się na niej wspierał, tocząc do najbliższej gondoli, wdzięczny, że te zaczarowane łajby wiedziały najlepiej gdzie chcieli się udać. Kiedy zacumowali, tym razem to on przestał kontaktować, skupiając się w pełni na tym, by stawiać kroki raz lewa, raz prawa, dając się w pełni prowadzić Amelii, na co pewnie normalnie absolutnie by nie pozwolił. Co się zadziało w świątyni - nie był pewien. Kiedy Amelia zemdlała, zdążył tylko zawołać pomocy, po czym i mu zgasło światło. Obudził się najwyraźniej po całym zabiegu, ale leżał w milczeniu, patrząc na gwieździsty sufit, dopóki nie usłyszał głosu ślizgonki. - Był mega kretyński. - -przyznał, ale się zaśmiał. Trochę pluł na to, czy przeżyje. Wysoce prawdopodobnym było, że jakby chwilę odpoczął po tym zetknięciu z geniusem polazłby dalej, w nosie mając, że zaraz umrze, ale z jakiegoś powodu obecność Amelii sprawiała, że nie spieszyło mu się aż tak na tamten świat. Przynajmniej w tamtym momencie, teraz jakby... miał wątpliwości. Podniósł się na leżance i spojrzał na nią, jak ogląda swoje bladziutkie blizny, po czym spojrzał na swoje ramiona, zupełnie nagie i odsłonięte, jako, że Westalki miłosiernie oswobodziły go z golfa, pod którym się zawsze ukrywał. Jego skóra wyglądała jak mapa porażek, wynik wizyty w studio tatuażu gdzie artyści są niespełna rozumu, a zamiast maszynek czasem używają noży. Czarne, niezrozumiałe symbole, w niektórych miejscach zbite zbyt głęboko, w innych wyblakłe, przecinały się z liniami starych blizn, układając się w kuriozalną i pozbawioną sensu mozaikę ohydy. - Nie przejmuj się, powiedziały, że nie jesteśmy pierwsi od tego geniusa, mają na to eliksir. Powinny wyblaknąć z czcasem. - nie miały niestety nic na to, co pokrywało jego ciało, co przyjął właściwie z obojętnością. Podejrzewał, że gdyby pokazał się mamie bez swoich "ochronnych pieczęci" ta wyryłaby w nim jakieś nowe cuda. - Geniusy to chuje. - podsumował elokwentnie, kładąc się spowrotem- Ciekawe czy dałoby się zrobić różdżkę z geniusa... - mruknął, po czym spojrzał na nią z ukosa - jak się czujesz?
Nie znosiła wcale dobrze porażek, nie potrafiła przegrywać i nie łatwo było jej się pogodzić z faktem, że musieli opuścić szpital, nim odwiedzili wszystkie lokacje. Nie przyznała tego, nie przyznała też tego, że zdecydowanie przeceniła swoje możliwości i swoją odwagę. Fantastycznie szło jej udawanie, że wszystko było w porządku, że mogła iść przed siebie z wysoko uniesioną głową – jak zawsze to robiła. Nawet teraz, z bliznami na ciele, w szpitalnym łóżko, zadzierała wysoko nosa, jakby to świat do niej należał, jakby opuszczony budynek jej nie pokonał. Była zła, choć nie potrafiła stwierdzić na co, a może na kogo? Na siebie, że pozwoliła się podpuścić, na Lockiego, że w ogóle wpadł na taki pomysł, na geniusa miejsca, że wykorzystał jej słabości, a może na cały merlinowy świat za absolutnie wszystko. Spojrzała na chłopaka uważniej, kiedy się odezwał. Najpierw przyjrzała się jego twarzy, a potem odkrytej skórze na reszcie ciała, którą było widać. Uświadomiła sobie, że zazwyczaj widywała go w długich ubraniach, niezależnie od temperatury i pogody. Zmarszczyła brwi, ubrań pewnie pozbawiły go Westalki. Nagle przeniosła spojrzenie na siebie samą i z ulga stwierdziła, że jej koszulka wciąż znajdowała się na swoim miejscu, choć zmarszczyła nos, widząc brud i rozdarcia. Dramat. — Co ci się stało — zapytała wprost, bez żadnych ogródek. Mela była szczera i bezpośrednia, nie sądziła, że kiedyś to się zmieni, ale nie widziała w tym nic złego. Nie rozumiała za to przesadnego owijania w bawełnę, kiedy można było spytać prosto i otrzymać równie prostą odpowiedź. Nie była głupia, widziała, że większość blizn na jego ciele nie pochodziła wcale od geniusa, skoro przeżyli to samo, a jej skóra wyglądała zupełnie inaczej. Była ciekawa, szczerze ciekawa co mu się stało, że tyle różnych znaków szpeciło jego ciało. — Oczywiście, że by się dało, ze wszystkiego się da, kwestia tego czy taki rdzeń da się opanować, podejrzewam, że skoro jedno stworzenie nas tak załatwiło, to byłby potężny rdzeń — musiała koniecznie podpytać tatę co wiedział o próbach zdobycia rdzenia z geniuszów, nie wątpiła, że ktoś w jej rodzinie już tego próbował. Zaczęła się więc zastanawiać co takiego sprawiło, że zrezygnowali. To musiały być naprawdę silne rdzenie, szczególnie kiedy zostałyby pozyskane przez jej rodzinę, w końcu ceną za siłę była ich wątpliwa moralność. — W porządku, mam nadzieję, że te blizny znikną, inaczej wszyscy będą wiedzieli jakie z nas słabiaki — zażartowała nawet lekko się uśmiechając, ale w jej oczach zatańczyła iskra strachu przed reakcją jej rodziny. Nie miałaby pojęcia jak to wytłumaczyć, a po czerwcowym proteście naprawdę nie chciała testować więcej reakcji ojca.
Kiedy jej wzrok spłynął z jego twarzy na jego mierne tatuaże i blizny, sam znów na nie spojrzał. Kolizja myśli w jego zmęczonej głowie sprawiała wrażenie wybuchu aż się skrzywił. - Przegrałem zakład. - wzruszył ramionami. Nie umiał przyznać się do prawdy stojącej za kondycją jego skóry, a wiódł życie na tyle głupie, że zazwyczaj taka wymówka wystarczyła, by temat umarł. Syknął, podciągając nogi i siadając na łóżku po turecku, bo i po ugryzieniu cholernego szczura miał jeszcze jakieś efekty, mimo, że rana była schludnie zabandażowana. - Teraz mnie kusi zasadzić się na dziada. - -przyznał, patrząc na nią niby żartując, ale i mając w oczach jakąś iskrę chytrości. taki materiał pewnie był wiele wart i można by opchnąć go różdżkarzom za niemałą kwotę- Myślałem kiedyś o karierze twórcy różdżek. - powiedział nagle, nie mając pojęcia czemu się przed nią tak uzewnętrznia, niby wcale nie byli przyjaciółmi, ale z jakiegoś powodu chyba wspólne otarcie się o śmierć wystarczyło, by stała mu się w jakiś sposób bliższa niż jakieś tam sobie koleżanki- Tworzyć takie funkcjonalne, ale też piękne. Taka wiesz, magiczna sztuka użytkowa. - przez myśl przemknęło mu wspomnienie ojca, który potrafił z magicznych przedmiotów czynić prawdziwe arcydzieła, niezależnie od tego, czy były to kociołki, instrumenty, czy kryształowe kule. Potrząsnął głową, odganiając to wspomnienie. - Niektórzy uważają, że blizny są czaderskie. - pokiwał brwiami - Takie bad ass. Poza tym... - zaśmiał się lekko - ...ja nikomu nie powiem, że wymiękłaś. - puścił jej zaczepne oko, bo oboje wiedzieli, że on też dał ciała.
Zmrużyła na niego oczy, bo to wcale nie wyglądało jak jakiś zakład, po przegraniu zakładu co najwyżej można było się zgolić na łyso, albo umyć zęby eliksirem wielosokowym. Mimo to nie powiedziała na ten temat słowa więcej, dochodząc do wniosku, że wcale jej to nie obchodziło. Jasne, część jej była ciekawa i chciała znać prawdę, ale druga część doskonale wiedziała, że chodziło jedynie o samą wiedzę, Amelia nie była specjalnie empatyczną osobą, więc uniosło jedynie lekko brew i wzruszyła ramionami. Jakby zbywając ten temat, tym bardziej, że chłopak wyglądał jakby miał zwarcie w zwojach mózgowych, a przecież pytanie było nader łatwe. Cóż, zawsze uważała przeciwną płeć za tę znacznie głupszą i jeszcze nigdy nie zdarzyło jej się zmienić zdania, teraz też nie i nie sądziła, by kiedyś miało to nastąpić. — Ja na łowcę się nie nadaję ani trochę — powiedziała otwarcie, bo i nie było czego ukrywać. O magicznych stworzeniach wiedziała tyle, ile potrzebowała, tak samo było z innymi przedmiotami. Zawsze wyciągała po prostu te informacje, które były ciekawe, które mogły jej się do czegoś przydać, a wszystko inne ignorowała i zapominała w kilka minut po przeczytaniu. Stworzenia były ciekawe, póki były dla niej funkcjonalne, miały swoje zastosowanie. Fairwyn był pełna dziwactw i sprzeczności, z jednej strony uważała zwierzęta za coś, co było potrzebne do tworzenia różdżek i nie widziała w tym nic złego. Z drugiej jednak odmawiała jedzenia mięsa, w jakimś swoim irracjonalnym proteście i hołdzie dla wykorzystywanych w różdżkarstwie stworzeń. — Wiem o co chodzi — zainteresowała się żywo i aż sama lekko się podniosła, choć nie za wiele, bo bolała ją głowa — Mam nawet projekty, marzy mi się tworzenie różdżek, które będą wizualnie przyciągały wzrok. Część mojej rodziny uważa, że to debilizm, bo liczy się to co różdżka ma w środku, no i oczywiście mają rację, bo ważny jest jej potencjał i moc, ale uważam, że nic nie stoi na przeszkodzie, by do tego były ładne i ozdobne — powiedziała z błyskiem w błękitnych oczach, dzieląc się z nim swoimi przemyśleniami. To był temat, na który już wielokrotnie rozmawiała z tatą i zawsze kończyło się to jakąś kłótnią. Obiecała sobie kiedyś, że gdy przyjdzie przejąć jej rodzinny biznes, to wzniesie różdżkarstwo na kolejny poziom. — I tak nikt ci nie uwierzy — odparła i momentalnie uniosła wyżej podbródek, bo choć była obolała i poobijana, to nie zamierzała nawet teraz patrzeć z opuszczoną głową. Niewiele było osób, przy których spuszczała wzrok, pewna doza wyniosłości była czymś, co na stałe osiadło na skórze Fariwynówny.
Zgrywał zawsze takiego nonszalanckiego i dojrzałego, w końcu już zmiana kodu dwójka z przodu, wszyscy to smarki, ale jak przychodziło co do czego i pojawiała się kwestia szczerości, czy zwykłej, naturalnej, ludzkiej otwartości - wciąż miał trzynaście lat i nie potrafił przyznać się do swojej wrażliwości. W końcu to jak wyglądał nie było jego winą, nie było właściwie niczyją winą. Ale czuł się frajerem nie potrafiąc uspokoić matki, nie potrafiąc pomóc jej na tyle, by to szalone ogłupienie jakie ją ogarniało, przychodząc regularnie, jak przypływ, nie krzywdziło nikogo. Gdy miał wybór, a miał go zawsze, to stawiał na to, by jej ulżyć, pozwalając, by opatulała swoje jedyne dziecko urojonymi zaklęciami ochronnymi, runami, które nie istniały, symbolami boskich opiekunów i pieczęciami wiecznego dobrobytu. Miał wrażenie, że mówienie o tym wymagałoby zbyt wiele tłumaczenia, a on tłumaczyć nie chciał. Po prostu, mama była chora. - Czy ja wiem? - uniósł brwi - Masz w sobie wystarczająco dużo pewności siebie i talentu, żeby zrobić cokolwiek by Ci się wymyśliło w karierze na przyszłość. - zauważył - fake it until you make it. Chociaż z jednymi zawodami wiąże się większe, z innymi mniejsze ryzyko. Nie wiem, czy bym chciał umrzeć na starość, czy jednak pożarcie przez wiwerna nie byłoby trochę... mnie zmulone. - przeczuwał, że starości nie dożyje i tak, w tym tempie w którym wysiadały mu organy łatać można było rzeczy na eliksiry tylko do jakiegoś czasu. Mimo to wolałby umrzeć z pierdolnięciem, a nie dogasać w fotelu jako pomarszczony Lockie. - Chuja się znają. - oburzył się, na słowa, że jej rodzina uważa piękne różdżki za debilizm- Znaczy, eee... sorki. - nie chciał obrażać Fairwynów, byli specjalistami w swojej dziedzinie, ale jednak nie podzielał opinii o tym, że liczy się tylko rdzeń i konstrukcja - Czytałem pracę naukową Grahama Nettle'a, który badał potencjał magiczny ludzi, którzy posiadali po prostu dobre różdżki i ludzi, którzy uważali swoje różdżki za swój skarb. Wyniki mówią same za siebie, więc jestem pewien, że jeśli różdżka, poza odpowiednimi materiałami, miałaby też wartość wizualną, emocjonalną dla użytkującego, jej potencjał byłby wymiernie większy. - badał tematy związane z tworzeniem różdżek jako małych arcydzieł. Ciężko było mu zaakceptować fakt, że Fairwynowie nie podzielali takich opinii, bo w pewnym stopniu uważał twórców za specjalistów, ale może to w tym rzecz, może to czas na rewolucje. Zaśmiał się wesoło na jej zadarty podbródek i pokręcił głową. - Dobra, dobra, możemy utrzymywać, że to ja wymiękłem, a Ty mnie bohatersko wyprowadziłaś... - zaproponował - ...za jedyne 40 galeonów. - puścił jej oko.
Amelia nie wnikała, nie interesowało jej to aż tak bardzo i co więcej – na nic kompletnie jej by się to nie przydało, więc wścibskie pytanie nie miało żadnego sensu, a ona nie lubiła robić rzeczy, które nie miały sensu. Każdy miał swoje tajemnice i akurat ona była ostatnią osobą, by oceniać czyjąś rodzinę. Jej własna w większości się nienawidziła. Nie znała dobrych i zdrowych rodzinnych wartości, nie wiedziała jak one wyglądały, bo nawet jeśli rodzina strony mamy była w tym dużo lepsza, to Mela nie poczuwała się do nich ani trochę. Nie wiedziała czy to dobrze, czy źle, ale nie obchodziło jej to. Była podobna do swojego ojca, zarówno z wyglądu, jak i charakteru i na tym się skupiała, na swoim autorytecie. — Tak, ale ja nie lubię brudzić rąk — odparła, wzruszając ramionami — Dosłownie i w przenośni — dodała jeszcze na ten jego wywód o byciu zjedzonym przez wywernę. Niewiele mówiło się o Fairwynach, którzy nie wracali z polować, za to ci, którzy pojawiali się z powrotem i to nie z pustymi rękami, byli szanowani. Chciała być jak tata, ale z tym jednym wyjątkiem, polowania na magiczne stworzenia nie były czymś przez dziewczynę pożądanym. Wolała pracować w małym zaciszu, gdzie nikt nie będzie jej przeszkadzał, a śmierć nie czyhała za każdym rogiem. Nie potrzebowała adrenaliny w życiu, dlatego też po raz kolejny zadała sobie pytanie po jaką cholerę pchała się do tego szpitala. Stale wmawiała sobie, że jest „ponad to”, by przy najbliższej okazji okazało się, że to nieprawda. — Moi wujkowie się nawzajem zabijali, więc nie przejmuj się jakimiś słowami — machnęła ręką, kiedy ja przeprosił, co było idiotyczne, bo przecież miał prawo do własnego zdania, a poza tym to się zgadzała — No tylko to zależy od człowieka, ja myślę, że u nas chodzi o zwykłą arogancję — którą sama doskonale znała — Nasze różdżki są wybitne same w sobie, myślę, że niektórzy czują się urażeni, wiesz, faktem, że ktoś pomyślał, że trzeba je ulepszać, to idiotyczne, ale za skarb niektórzy idioci uważają zwykłe kamienie, więc walory estetycznie wcale nie są zawsze potrzebne — no i lubiła ładne rzeczy, choć to już zachowała dla siebie, nie chcąc zabrzmieć jakoś płytko, bo przecież wcale płytka nie była. Była za to zaskoczona, że tak dobrze jej się z chłopakiem rozmawiało. Nie miała pojęcia, że interesował się tez tymi tematami co ona i aż uznała siebie za ignorantkę, że wcześniej tego nie wychwyciła. Może jednak powinna poświęcać ludziom trochę więcej uwagi. — Zwariowałeś, muszę mandat spłacić — powiedziała i westchnęła, kiedy sobie o tym przypomniała. Nagle znowu zapragnęła zapaść się pod ziemię, kiedy wspomnienie upokorzenia nawiedziło jej głowę.
Zaśmiał się lekko. To takie szlacheckie z jej strony - nie lubić brudzić rąk. Miała w sobie bardzo dużo ze szlachcianki, w sposobie zachowania, odruchach, opiniach, gdyby nie ta jadowita strona, niemal typowa młodym ślizgonom. Nie umiał zgonić uśmiechu rozbawienia z ust, kiedy jej argumentem było "nasze różdżki są wybitne same w sobie", jakby wybitność produktu polegała tylko na tym, że nosił metkę "Made by Fairwyn". Z drugiej strony w każdej branży znaleźć można było tego rodzaju "luksusy", jakościowo takie same jak spora część innych, ale za które należało dopłacić cło, w celu regulacji wartości ze względu na nazwę marki. Od konsumpcji, przez modę, aż po pojazdy, czy głupie ekspresy do kawy. - To byłabym fascynująca polemika, gdyby tak wrzucić Farwynów i Swansea do jednego pokoju i zapytać, czy walor estetyczny jest wystarczająco ważny, by nazwać go ulepszeniem, czy jest idiotyczny. - wydało mu się całkiem fascynujące, jak ich rodziny zapatrywały się na elementy otoczenia. Estetyka w końcu była bardzo ważnym elementem całokształtu postrzegania świata pośród jego bliskich, a okazywało się, że jednocześnie niezwykle dalekim, jeśli chodziło o rodzinę pragmatycznych Fairwynów. Na wzmiankę o mandacie zaświeciły mu się oczy. - Ooo... - kiwnął brwiami - Co za mandat. - zainteresował się, choć tylko połowicznie liczył na to, Amelia mu się do czegokolwiek przyzna - Wiesz, mogę Ci pożyczyć kasę. Na jakiś niski procent. - uśmiechnął się chytrze. Biznes jest wszędzie, trzeba tylko zwrócić na to uwagę.
Amelia była w stu procentach Fairwynem – widać to było w jej sposobie bycia, w ruchach i charakterze. Była niesamowicie podobna do swojego ojca i zawsze uważała, że to powód do dumy. Nie ukrywała tego, że czuła się lepsza, ba! była lepsza ze względu na swoje pochodzenie. Doprawdy byłoby to idiotyczne, gdyby uznała, że tak nie było. Jej rodzina jednak była specyficzna i niekonwencjonalna, a przede wszystkim, w większości się nie lubili. Może to dlatego z takim dystansem podchodziła do ludzi i zbywała ich, jeśli nie mieli nic do zaoferowania? Nie zastanawiała się nad tym jednak, pogrążona teraz w dywagacjach na temat, który interesował ją najbardziej. Różdżki nie były jej obce i ani przez chwilę swojego życia nie sądziła, że mogłaby w życiu robić coś innego. Nie bez powodu przecież nosiła nazwisko Fairwyn. — Wiesz moja rodzina raczej nie przebiera w środkach — powiedziała jakby nigdy nic i wzruszyła ramionami. Opadła też z powrotem na poduszki i westchnęła, bo kto to widział, żeby skończyć z bliznami na całym ciele. Dobrze, że jej matka nie widziała, bo chyba by zatrzymania akcji serca dostała. To strona mamy była ta bardziej szlachecka, wszelkie zasady savoir vivre poznała też dzięki mamie, ojciec miał… cóż, inne rzeczy do przekazania. — Miałam sprzeczkę z nadętym bucem i równie nadętym aurorem od siedmiu boleści — machnęła ręką, trochę zbywając temat, bo przecież nie powie mu, że jej zabawa w kleptomankę skończyła się długiem u kuzynki i całkowitym upokorzeniem, którego po dziś dzień nie mogła znieść — Nie trzeba, pożyczyłam od kuzynki, ale muszę jej oddać, bo ojciec uznał, że wspaniałym środkiem wychowawczym będzie odcięcie mnie od wszystkich rodzinnych pieniędzy — powiedziała z krzywą miną. Nie była przyzwyczajona do braku galeonów, zazwyczaj miała wszystko czego chciała, a nawet jeszcze więcej. Kto wie, może jednak działania starszego Fairwyna miały jakiś sens? Amelia na pewno wiedziała, że nie zamierza już doprowadzić do podobnej sytuacji. Lubiła ciężar złotych galeonów w kieszeni.
Przysłuchiwał się jej, przyglądając z ciekawością to jej twarzy, to skórze jej rąk, z której zaczynały powoli znikać wszelkie ślady ich nieszczęśliwej styczności z magicznym potworem, który niemal pozbawił ich życia. Kącik jego ust drgnął, bo stwierdzenie, że rodzina nie przebiera w środkach nie wydawało mu się obce, chociaż nie wiedział, czy to nie jest po prostu domena bycia młodym i patrzenia na to, co robią starsi. W oczach Locka była to ocena krytyczna, ale nie mógł pozbyć się wrażenia, że Amelia na swoich bliskich patrzy dość bezkrytycznie - choć pewnie zaprzeczyłaby z własnego uporu i dumy - nawet mimo, że zapewniała o ich wobec siebie całkiem solidnej niezależności. Wypuścił powietrze przez zęby, unosząc brwi. - Obyło się bez wpisu do kartoteki? - błysnął chytrze zębami. Spotkania z aurorami zawsze kończyły się problemami, do chyba domena wszystkich krajów i każdej formy policji, że nie można im ufać, trzeba ich unikać i za nic nie wolno prosić ich o pomoc czy zrozumienie. Nie zdarzyło mu się nigdy usłyszeć historii o tym, jak jakiś służbista niebywale komuś pomógł. Za to historii o tych nadętych i pozbawionych wrażliwości? Nie starczyłoby mu dnia, by spamiętać. - Pracujesz w zakładzie różdżkarskim? Czy poza kieszonkowym nie masz żadnego przychodu? - zainteresował się, bo sam wiedział, jak bardzo cenił swoja niezależność. Odcięty od jakichkolwiek pieniędzy pewnie by oszalał.
Podczas gdy rozmawialiście sobie o wszelakich problemach z prawem i ich konsekwencjach, wokół powoli zaczynał się zbierać tłumek. Początkowo przechodzili do przybocznej komnaty, ale w końcu jedna z westalek pojawiła się obok was, by sprawdzić, jak idzie wasz rytuał uzdrowienia. Spojrzała na buzujący na swoim miejscu ogień, do którego zaraz podeszła, niewerbalnie rzucając na niego kilka czarów. -Wasz czas powoli dobiega końca. - Usłyszeliście głos w swoich głowach, choć usta kapłanki nie poruszyły się nawet o milimetr. -Za chwilę rozpoczynamy rytuał. - Dodała jeszcze, wskazując na powód gromady ludzi, przewijającej się przez to i inne pomieszczenia świątyni.
Rekonwalescencja była powolna, ale posuwała się do przodu. Jasne, chciałby, by westalki uzdrowiły w nim wszystko, co go dotychczas bolało, jakże przyjemniejszym byłoby spędzanie wolnego czasu bez lęków o niewydolność wątroby czy bólu pojawiającego się znikąd zupełnie, ale musiał cieszyć się tym, że przynajmniej ślady ataku dżina nie dokładają swoich pięciu knutów do jego i tak niewybrednego fizis. Obserwował zagęszczający się tłumik w świątyni, wiedząc, co to zapowiada i chociaż niewątpliwie miło mu się gadało z Amelią, to jednak nawet pomimo braku spektakularnego intelektu wiedział, że za chwilę zaproszą ich wypierdalać. Słysząc głos w swojej głowie, aż podskoczył, zapomniawszy kompletnie, jak te babska się komunikują. - Jasne, jasne... - mruknął, odwracając wzrok, bo się zawstydził przed koleżanką, że tak się zdygał. Wciągnął na łeb swój golfik i rozejrzał się czy nikt nie patrzy, a że nie patrzył, to jeszcze sobie chlapnął uzdrawiającego eliksiru z kielichów stojących na stoliku między ich łóżkami. - Idziemy? - uśmiechnął się do Fairwynówny, po czym opuścili świątynię.