C. szczególne : Jest drobna i wygląda zdecydowanie młodo. | Na lewym barku ma blizny po Sectumsemprze, a pomiędzy łopatkami ma tatuaż. | Posiada kolczyk w nosie. | Końcówki włosów pofarbowane są na żółto.
Kręta, brukowana nierównymi kamieniami dróżka w dawnych czasach była zdecydowanie jedną z najurokliwszych uliczek Ellan Vannin. Stworzenia, które niegdyś zamieszkiwały wioskę, chętnie przyozdabiały ją różnorodnymi roślinami, czy to wystawiając donice z kwitnącymi bylinami, czy też przewieszając kolorowe girlandy z płatków pomiędzy oknami. Obecnie jednak jest ona jednak daleko od czasów swojej świetności, coraz śmielej pozwalając okolicznej roślinności wzrastać na własnym szlaku.
zbroja:I, 6 - mam zdolności metamorfomaga na ten wątek
Miejsce, w które w tym roku wyjechali na wakacje bardzo jej się podobało, zresztą jak i każde w poprzednich latach. Tym razem było jednak trochę inaczej. Avalon przecież nie było takie sobie zwyczajne. Elizabeth zdawało się, że na każdym kroku czeka na nią mnóstwo tajemnic i zaułków do odkrycia, miejsc do odwiedzenia i zobaczenia, chociaż tak naprawdę dopiero co przybyli na tę legendarną wyspę. Wręcz nie mogła wysiedzieć spokojnie w miejscu, bo jej tryb szwendacza pozostawał cały czas włączony. Odczuła to nawet tej nocy - nie dość, że miała problem z zaśnięciem, to jeszcze obudziła się z nogami na poduszce, a głową na miejscu nóg. No tego to jeszcze świat nie widział! - Vicks, tobie też się tak tu podoba? Jest cu-dow-nie! - zachwycała się, kiedy razem z siostrą szły powolnym krokiem dróżką. Nie zmierzały chyba nigdzie konkretnie, a pozwalały, żeby nogi - i dróżka - niosły je przed siebie. I tak było dobrze. Czuła się niesamowicie swobodnie i chciała, aby ta chwila trwała wiecznie, choć nie działo się przecież nic niespotykanego. - Nie pamiętam, czy ci mówiłam, ale mam ekstra puchoni pokój i bardzo mi się to podoba. Trochę szkoda, że nie jestem z Zoe, ale nie można mieć wszystkiego. Muszę w ogóle się z nią spotkać, ostatnio jakoś nie wiem co u niej - wyrzuciła z siebie prawie że na jednym wdechu, ale zupełnie tym nieprzejęta, szła dalej. Możliwe, że jej organizm przyzwyczaił się już do ilości słów, które potrafiła wypowiedzieć za jednym razem i teraz płuca same nabierały dużego zapasu powietrza, tak w razie czego, żeby przypadkiem w trakcie mówienia młodej Brandonównie nie brakło tlenu. - No, a wiem, że ty masz wyjątkowo krukoński domek, to znaczy prawie, bo Larkin jest już dorosły, ale liczy się. Właśnie, masz domek z Larkinem! - wykrzyknęła, zerkając na siostrę z diabelskim uśmiechem. - Cieszysz się? Porośnięta momentami dość bujną roślinnością dróżka prowadziła je dalej i dalej wgłąb wioski. Mogły jedynie domyślać się, że kiedyś była jedną z tych naprawdę ładniejszych w Ellan Vannin. Mimo upływu czasu nie straciła uroku, albo może nabrała go w nieco inny sposób. Lizzie nawet nie zorientowała się, kiedy zza starych murów opuszczonego domu wyszła zbroja, pobrzękując przy każdym kroku.
Kość:5 – Nie można Cię okłamać w tym wątku. Jeśli tylko ktoś spróbuje, Ty od razu wiesz, że to nieprawda, choć nie masz pojęcia skąd. Twoja intuicja jednak podpowiada Ci, że coś jest nie tak i przejrzysz każde kłamstwo, jakie napotkasz.
Szczerze mówiąc, to uwielbiała słuchać swojej siostry. Uwielbiała z nią przebywać i po prostu poznawać jej świat, jej przemyślenia, jej plany na przyszłość, kochała również to, że Liz mimo wszystko wydawała się wciąż jeszcze nieco dziecinna. Nie było w tym niczego złego, było w tym coś miłego, słodkiego i sprawiającego wrażenie, że dziewczyna wkracza w dorosłość dokładnie tak, jak powinna – powoli. Nie była nad wyraz dojrzała, nie przypominała w tym Victorii i zapewne właśnie dlatego starsza z sióstr lubiła te ich niespieszne spacery, pełne werwy opowieści Liz, jej żarciki, namowy i pełną ekscytację dosłownie wszystkim, co je otaczało. Mogła znaleźć coś intrygującego dosłownie we wszystkim i zapewne dosłownie wszystko obróciłaby na swoją korzyść, gdyby tylko miała ku temu okazję. Być może nie była zafascynowana środkami magicznego transportu, być może nie upatrywała w nich swojej przyszłości, ale to nie miało aż tak wielkiego znaczenia. Poza tym, trzeba przyznać, Liz byłaby świetną twarzą rodu Brandonów, pogodna i wygadana, zapewne namówiłaby każdego do kupna czegoś niesamowicie mu potrzebnego. - Owszem, to niezwykłe miejsce. Pełne dziwnego uroku i tajemnic, które można spotkać na każdym kroku, nie sądziłam, że kiedykolwiek trafimy na coś tak oszałamiającego – przyznała, jak zawsze z pewną dozą powagi, rozglądając się przy okazji, mając poczucie, jakby znajdowała się w jakiejś baśni. Ni mniej, ni więcej, wszystko, co ją otaczało, przypominała to, o czym słuchała jako dziecko, przypominało również wspominki ich taty o czasach, kiedy powstał ich ród, w tak zamierzchłych czasach, iż mogło być to tak naprawdę owiane legendą, a jednak było niesamowicie wręcz fascynujące. - Och, biorąc pod uwagę zakończenie roku, to pewnie spaceruje po plaży w towarzystwie Thomasa – stwierdziła, mrugnąwszy nieco zaczepnie do siostry i zapytała jej zaraz, co oznaczał ten super puchoński domek, bo była ciekawa, z kim tej przyszło spędzać czas. Ponieważ zaś była tak niesamowicie podekscytowana, wyglądało na to, że wylądowała tam ze znajomymi, których naprawdę lubiła, a to było bardzo ważne. Zaraz jednak spojrzała nieco ostrzej na Liz, jedynie kątem oka, zastanawiając się, skąd właściwie wzięło jej się takie pytanie, bo mimo wszystko było dość szalone. - Niech zgadnę, rozmawiałaś z Zoe, a ona zaczęła ci opowiadać jakieś bzdury o Romulusie i Julii? – zapytała spokojnie, czując jednocześnie, że nieznacznie się zarumieniła, bo nie wiedziała tak naprawdę, co miałaby na to odpowiedzieć. Zaraz jednak zatrzymała się, gdy niemalże wpadły na zbroję, która ni stąd ni zowąd pojawiła się przed nimi, zupełnie, jakby tutaj na nie czekała i Merlin raczy wiedzieć, czego od nich oczekiwała. Victoria nie wiedziała nawet, w którym dokładnie momencie zrobiła krok w bok, by zasłonić sobą młodszą siostrę, podświadomie bojąc się, że zostaną za moment zaatakowane.
Ze wszystkich ludzi to właśnie przy Victorii zachowywała się najbardziej swobodnie. Wiedziała, że siostra nie będzie jej oceniać, działało to zresztą w dwie strony, a poza tym co Brandon, to Brandon. Łączyła je ta jedyna w swoim rodzaju siostrzana więź i to było piękne. Dużo bowiem było rodzeństw, które nie potrafiły się ze sobą dogadać i kłóciły się na każdym kroku. Naprawdę się cieszyła, że z nimi było inaczej, bo bez Viks czułaby się pusta. Po prostu, zupełnie tak jakby jakaś jej cząstka wparowała. Te ich spacery, pogawędki o niczym i wszystkim jednocześnie były dla niej nie tylko przyjemne, ale też ważne. Nie musiały wcale przeżywać Merlin wie jakich przygód czy na siłę szukać wrażeń. Te ostatnie i tak odnajdowały je same. - Prawda? Jak pomyślę, ile ciekawych miejsc i historii się tu kryje, to aż mi ciarki po plecach przechodzą! To jest o wiele lepsze od leżenia na plackiem na plaży - stwierdziła z zapałem i założyła włosy za ucho, żeby nie przeszkadzały jej w rozglądaniu się po okolicy i przypadkiem nie przysłoniły czegoś ciekawego. Roześmiała się, słysząc kolejne słowa Victorii. - No to pewnie świetnie sobie z nim radzi. Akurat o nią to się nie martwię - odparła z perfidnym uśmieszkiem. Była na zakończeniu i widziała Zoe z Thomasem, którzy bez dwóch zdań bawili się wyśmienicie, więc w sumie nawet nie za bardzo by się zdziwiła, gdyby ich kuzynka faktycznie gdzieś się z nim teraz szlajała. - Super puchoński domek, tak. Oprócz mnie jest tam jeszcze Aurelia, Narcyz i Vinícius, chociaż akurat tych dwóch jakoś mocno nie znam. Ale poznam! Całe wakacje mamy dzielić w końcu domek, więc chyba nie ma opcji, żeby było inaczej - powiedziała, szczerze licząc na to, że uda jej się złapać kontakt z chłopakami, choć była od nich młodsza te kilka lat, a w tym wieku te różnice były bardziej odczuwalne. Jej oczy otworzyły się szerzej na wzmiankę o Rumulusie i Julii. Momentalnie była zwrócona w jej kierunku. - Że co? Jaki Romulus i jaka Julia? - spytała z niezrozumieniem, marszcząc przy tym brwi. Nie miała kompletnie pojęcia, o co chodziło Victorii, ale musiała się tego dowiedzieć, choćby miała ją zamęczyć na śmierć. Szybko jednak jej uwaga skupiła się na tym innym, a mianowicie na zbroi, która stanęła na ich drodze. Nic nie robiąc sobie z tego, że starsza Brandonówna zasłoniła ją swoim ciałem, wyszła zza jej pleców i dokładniej przyjrzała się nowemu obiektowi. - Cześć, zbrojo! - przywitała się, jak na dobrze wychowaną osobę przystało i pomachała radośnie. Miała nadzieję na odzew, może nawet na jakieś historie, którymi ta metalowa puszka mogłaby się z nimi podzielić, bo w to, że jakieś znała, to Lizzie nie śmiała wątpić! - Nie bój się, Viks, wątpię, żeby coś nam miała zrobić. Myślę, że raczej może być naszym prywatnym przewodnikiem po wiosce - powiedziała nieco żartobliwie, ale z drugiej strony nie miałaby nic przeciwko. Przynajmniej miałyby informacje z pierwszej ręki.
Najważniejsze było to, by mieć takie osoby, przy których po prostu można było być sobą, niezależnie od wszystkiego, niezależnie od tego, co inni mogli pomyśleć, jak mogli spojrzeć na sprawę i jak bardzo mogło im się to nie podobać. Cieszyła się również, że jej siostra ufała jej na tyle, by być przy niej sobą, by się nie ograniczać, że nie spinała się, że nie przybierała jakiegoś gorsetu, którego nie była potem w stanie zdjąć. Nie chciała tego dla Liz i cieszyła się, że ta potrafiła najzwyczajniej w świecie cieszyć się po prostu życiem, cieszyć się tym, co miała i jaka była. - O wiele lepsze - powiedziała, kiwając głową, a jej jasne wejrzenie jakby zabłyszczało, wyraźnie pokazując, że dziewczyna faktycznie zgadzała się ze swoją młodszą siostrą, że nie mogła doczekać się tajemnic, jakie dało się znaleźć na wyspie, że nie mogła tak po prostu siedzieć w miejscu i w ten sposób nabierać tchu. To również było miłe, ale zdecydowanie nie w jej stylu, w końcu wiecznie musiała być w ruchu, wiecznie musiała coś robić, musiała działać, musiała się uczyć, a tutaj miała do tego zdecydowanie więcej możliwości. Uśmiechnęła się jeszcze na wspomnienie o Zoe, a później pokiwała lekko głową. - Nie znam ich chyba zbyt dobrze, ale jestem pewna, że będziecie się świetnie bawić. Zresztą, całkiem nas tutaj sporo i jest wiele rzeczy do zrobienia, jestem pewna, że będziesz się świetnie bawiła. Podobno jest tutaj całkiem sporo ciekawych roślin - dodała jeszcze, uśmiechając się lekko, bo wydawało jej się, że dla jej siostry ta sprawa będzie naprawdę ciekawa, nie przewidziała jednak, że Liz postanowi zapytać ją o coś jeszcze, coś zupełnie innego, coś, co nieco wykraczało poza strefę jej komfortu. - Nie wiem, musiałabyś porozmawiać z Zoe na temat jej teorii i podejścia do sprawy, którą sobie wymyśliła. To dość skomplikowane i zapewne zajmie ci sporo czasu zrozumienie, kto jest jakimi postaciami w tym wielkim dramacie, ale być może, jakimś cudem, znajdziesz w tym sens - stwierdziła, tym samym niewątpliwie wymykając się odpowiedzi, ale nie chciała za bardzo rozmawiać na ten temat, nie chciała rozmawiać o Larkinie, mając dziwne wrażenie, jakby wszyscy za mocno naciskali, jakby liczyli na nie wiadomo co, jakiś cud, czy coś podobnego, a to powodowało, że zamykała się coraz to mocniej. Być może zatem pojawienie się zbroi było wybawieniem, być może było sytuacją zwycięską, kiedy nie musiała przejmować się tym, co miała powiedzieć, jak miała podejść do sprawy, co miała zrobić. Odnosiła bowiem nieodparte wrażenie, że Zoe wymyśliła coś, czego nie było, a teraz wciągała w to całą ich rodzinę. Na całe zatem szczęście Victoria mogła skupić się na tym nieoczekiwanym pojawieniu się zbroi, która miała Merlin raczy wiedzieć, jakie zamiary. Miała zresztą coś na ten temat powiedzieć, kiedy Igraine parsknął, robiąc to w tak dziwny sposób, że Victoria przyjrzała się bardzo uważnie zbroi. -Przewodnik? Coś ci się chyba bardzo pomyliło! Miałbym coś robić dla takiej miernoty? Starsza z sióstr Brandon zmarszczyła lekko nos na tę uwagę, odnosząc wrażenie, że nie polubią się ze zbroją o zbyt rozbuchanym ego, która najwyraźniej sądziła, że pozjadała wszelkie rozumy. Być może wstała dzisiaj lewą nogą, może nikt dawno jej nie oliwił, a może po prostu była urodzonym prostakiem i daleko było jej do prawdziwego rycerza o szlachetnym sercu. Możliwości było naprawdę wiele i aż trudno było powiedzieć, która była właściwa. - Miernoty? - powtórzyła zatem czarownica ostrzegawczo.
Pokiwała energicznie głową na słowa Victorii, bo też była pewna, że na brak atrakcji to akurat nie będzie mogła w Avalonie narzekać. To miejsce dawało tyle możliwości, że to aż się w głowie nie mieściło, a wbrew pozorom czasu na zobaczenie wszystkiego nie było wcale tak dużo. Była pewna, że w ostatecznym rozrachunku i tak nie odwiedzi każdego miejsca, które wyląduje na jej długiej liście. Ziołami też mocno się zainteresowała i miała nadzieję, że jeszcze podczas tego ich spaceru uda jej się coś ciekawego zebrać. Musiała jednak podchodzić do tej sprawy ostrożnie, bo nie znała wszystkich roślin występujących na wyspie, a nie chciała przypadkiem trafić na coś, co przy samym dotyku wywołałoby jakąś wysypkę czy coś o wiele gorszego. - Ech, a ty jak zawsze tak obchodzisz temat naokoło. Nie myśl sobie, że o tym zapomnę! I zastanów się, czy na pewno chcesz żebym usłyszała tę teorię czy tam historię od Zoe - odparła i z błyskiem w oku spojrzała na siostrę. Trochę się spodziewała, że ta ulegnie, bo w końcu ich kuzynka mogła coś niecoś dopowiedzieć, a skoro Viks nie chciała nic na ten temat powiedzieć, to coś musiało być na rzeczy. Lizzie postanowiła, że choćby miała jej wiercić dziurę w brzuchu, to i tak dowie się wszystkiego właśnie od niej. A potem najwyżej porówna jej wersję z wersją Zoe. - Myślicie, że zasługujecie na moją uwagę? Łazicie tylko bez celu i do niczego się nie nadajecie. Kiedyś to żyli tu prawdziwi ludzie! - Okej, to będzie bardzo niegrzeczny przewodnik - stwierdziła Elizabeth z cmoknięciem. Nie podobało jej się to, że zbroja zaczynała się tak panoszyć, a przecież dopiero stanęła im na drodze i nawet nie zrobiły w jej stronę żadnego ruchu, który mógłby zostać odebrany za niegrzeczny, nie powiedziały też nic nieuprzejmego. - Dobra, to jak nie przewodnik, to może przynajmniej powiesz nam coś o tym miasteczku? Cokolwiek, serio - poprosiła, nie siląc się jednak na jakiś bardzo miły ton. Skoro miały być traktowane jak miernoty, to nie zamierzała odbierać tego z uśmiechem na ustach. Przekręciła lekko głowę w bok, ze zdumieniem dostrzegając przy tym, że jej włosy stały się nagle rude. Otworzyła szeroko oczy i wzięła między palce kosmyk włosów, ale i jej ręka nie wyglądała na tą jej. Palce były wyraźnie krótsze i grubsze. Nie odezwała się jednak na ten temat ani słowem, korzystając z tego, że Victoria nadal obserwowała zbroję. - Hej, wiecie co, zauważyłam tam za rogiem tego domku rzadkie zioło. Skoczę tylko po nie i za chwilę jestem! - powiedziała i już jej nie było. Szybko dodała dwa do dwóch i dlatego postanowiła się ulotnić pod byle jaką wymówką, zanim siostra dostrzeże co się z nią dzieje. Skryła się za rogiem starego budynku i chwilę zastanowiła nad tym, czy na pewno chce wykorzystać ten dar w sposób, który właśnie przyszedł jej do głowy. Odpowiedź była prosta. Skoncentrowała się więc na swoim celu i pozwoliła, żeby zmianie uległo całe jej ciało, a następnie za pomocą zaklęcia podmieniła swoje ubrania na jakieś bardziej odpowiednie. Tak przygotowana mogła już śmiało wrócić do swoich towarzyszy. Jako Larkin Swansea, a raczej jego tania podróba.
Miały mnóstwo czasu, który mogły wykorzystać na jakieś pożyteczne spacery, na szukanie czegoś, co przyniesie im zadowolenie, więc Victoria nie wybiegała myślami zbyt daleko w przyszłość. Zamierzała cieszyć się dosłownie wszystkim, co będą miały, zamierzała bawić się jak najlepiej i nie przejmować zupełnie niczym, poza tym musiała przyznać siostrze rację, że obecnie znajdowały się chyba w najciekawszym miejscu na świecie. W samej kolebce magii, to zaś było czymś, co pociągało ją o wiele bardziej, niż cokolwiek innego. A już na pewno o wiele bardziej, niż teorie Zoe, która naprawdę coś sobie ubzdurała. - Zgodnie z jej założeniem Larkin musi być dla mnie, hm, ważny, ponieważ wzbudza we mnie jakieś emocje i jestem skłonna się na niego złościć. Ale znasz doskonale Zoe i wiesz, co do tego wszystkiego dodaje oraz dlaczego. Jeśli chcesz lepiej zrozumieć jej teorie, musisz porozmawiać z nią, bo ja nawet ich dobrze nie przedstawię - stwierdziła, czując mimowolnie, że nieznacznie się rumieni, bo mimo wszystko to nie było coś, o czym chciała rozmawiać. Zmarszczyła brwi, zdając sobie sprawę z tego, że unikała podobnych dyskusji o wiele mocniej, niż dawniej, ale nie było sensu się nad tym rozwodzić. Nie chciała, żeby Liz nabrała jakiegoś błędnego przekonania, nie chciała również, żeby ktokolwiek inny cokolwiek w nią wciskał, próbując przekonać do swoich teorii. Zaraz jednak pojawiła się zbroja i najwyraźniej to właśnie ona zamierzała umilać im ten czas, w sposób, który powodował, że w Victorii powoli zaczynał się gotować. Zmarszczyła lekko nos, zauważywszy cicho, że użycie słowa “niegrzeczny” to zdecydowanie zbyt mało na opisanie zachowania żelastwa, które najwyraźniej zamierzało po prostu dalej stać na ich drodze, nie pozwalając im nigdzie pójść, czerpiąc przyjemność z obrażania ich i rzucania różnymi inwektywami. Starsza z sióstr Brandon chciała nawet zauważyć, że nie było sensu rozmawiać ze zbroją, gdy ta odezwała się ponownie, niewątpliwie podnosząc temperaturę Victorii w okolice wrzenia. - Że takie nic, jak wy, nie powinno się tutaj kręcić! Kto w ogóle wpadł na pomysł, żeby takie miernoty miały prawo przebywać na tej samej ziemi, co ja! Bliżej wam do bezrozumnych owadów, niż do czegoś więcej. Victoria naprężyła mięśnie na te słowa, zerkając w stronę Liz, zastanawiając się, czy ta w ten sposób naprawdę chciała poradzić sobie z tym żelastwem, które stanęło im na drodze, ale jej siostry już nie było w pobliżu. Westchnęła ciężko, dochodząc do wniosku, że być może dziewczyna chciała wykorzystać zioła do zapalenia ich wewnątrz obrzydliwej zbroi i skoncentrowała się w pełni na kolejnych docinkach i sugestiach, że wyraźnie była zbyt beznadziejna, żeby w ogóle można było z nią przebywać. - Mówisz zapewne o sobie - stwierdziła Brandon, czując, że serce mocno jej bije i odwróciła się, gdy zdała sobie sprawę z tego, że najwyraźniej wraca do nich jej siostra. Zaraz jednak ledwie widocznie rozchyliła wargi i zmarszczyła brwi, zastanawiając się, skąd właściwie wziął się tutaj ktoś jeszcze. Zapewne była zbyt skoncentrowana na sprzeczce ze zbroją, by w ogóle dostrzegać to, co działo się dookoła niej, niemniej jednak wyglądała, jakby chciała w tej chwili przekląć pod nosem swój los. Rozejrzała się jeszcze, w poszukiwaniu Arenarii, a później przymknęła powieki i odwróciła wejrzenie, koncentrując się ponownie na zbroi, mając wrażenie, że to był kolejny raz, kiedy wpadała w kłopoty w najmniej odpowiedniej chwili. Przez to wszystko nie wiedziała nawet, co powiedzieć, więc rzuciła jedynie wściekłe spojrzenie żelaznej puszce, gdy ta zaśmiała się z wyraźnym zadowoleniem.
- A nie jest dla ciebie ważny? - spytała jedynie z cieniem uśmiechu błąkającym się na ustach. Chociaż nie wiedziała dokładnie co tam plotła na ten temat Zoe, to akurat w tej kwestii się z nią zgadzała. Wiedziała też, że i Victoria była ważna dla Larkina, co potwierdziło się podczas ich ostatniego spotkania w lodowej komnacie. Co do tego nie mogło być już najmniejszych wątpliwości! - I porozmawiam z nią, spokojna głowa - dorzuciła z szerokim uśmiechem. Odnotowała sobie w swojej łepetynie, i to z wielkim czerwonym wykrzyknikiem, żeby faktycznie poruszyć ten temat w rozmowie z Zoe, z którą zamierzała jakoś na dniach się spotkać. No nie mogła przecież odpuścić, nie teraz, kiedy wiedziała piąte przez dziesiąte o co chodziło, a jej ciekawość była rozbudzona jak diabli. Chociaż zbroja była pierwszą, którą Elizabeth spotkała w Avalonie, to zdecydowanie nie zrobiła dobrego wrażenia i wręcz mogła zniechęcić do zaczepienia innych. Było to rozczarowujące, ponieważ naprawdę liczyła na to, że dowiedzą się od niej czegoś interesującego, że może taki żelazna puszka gdzieś je zaprowadzi, ale nie, zupełnie jakby postawiła sobie za punkt honoru zwyzywanie każdej napotkanej osoby. Brandonówna nawet nie chciała wiedzieć, do jakich słów może się jeszcze posunąć. Po otwartości i przyjaznym nastawieniu nie został ślad. Dlatego też ucieszyła się na myśl, że może dać nogi, na chwilę bo na chwilę, ale jednak. Starała się ukryć uśmiech, który za wszelką cenę chciała wypłynąć na jej usta, kiedy już wracała do Victorii w zmienionej postaci. Ten dar metamorfomagii to było coś! Nie tak dawno zastanawiała się, jak to jest go posiadać, a tu proszę - miała okazję przekonać się na własnej skórze! - Cześć, Victorio - powiedziała najpoważniejszym głosem, na jaki potrafiła się w tamtej chwili zdobyć. Miała nadzieję, że nie zdradzi się z niczym za szybko, ale patrząc na reakcję starszej siostry Brandon nie była taka pewna. - Czy ta zbroja ci się naprzykrza? Jeśli tak, powiedz tylko słowo i się tym zajmę - dodała, z całej siły walcząc z chęcią wybuchnięcia śmiechem. Cała ta sytuacja była dla niej niczym wyjęta z komedii i była niesamowicie ciekawa, jak to się dalej potoczy. O ile nie straci panowania nad sobą i Viks jej nie zdemaskuje, wszystko powinno być w jak najlepszym porządku. - Swoją drogą, zastanawiałem się ostatnio, czy chciałabyś się kiedyś wybrać ze mną na łyżwy? - spytała, zerkając na dziewczynę z iskierkami nadziei w oczach. Przy okazji mogła w ten sposób poznać odpowiedź na pytanie, a przecież niejako obiecała to ostatnio Larkinowi. Co za wspaniały zbieg okoliczności!
Coś jej nie pasowało, chociaż nie była w stanie powiedzieć, co dokładnie. Zmarszczyła lekko brwi, starając się zrozumieć, co właściwie się działo, jednym uchem słuchając tego, co miała do powiedzenia zbroja, próbując również zlokalizować swoją siostrę, którą mimo wszystko po chwili zawołała. Spojrzała na zbroję, jakby chciała zapytać jej, co do cholery zrobiła z jej siostrą, potem zaś obrzuciła jeszcze ostrym wejrzeniem niespodziewanego gościa, czując jakiś fałsz, którego nie umiała do końca określić. Potrząsnęła jedynie głową na znak, że nie zamierzała przejmować się zbroją, która faktycznie miała nadal sto uwag na minutę i zirytowana wywróciła oczami, raz jeszcze wołając swoją siostrę, gdy padło kolejne pytanie i dziewczyna mocno zmarszczyła brwi. - Czy… - powtórzyła, starając się zrozumieć, co się tutaj tak naprawdę działo, ale miała pewne problemy z tym, żeby to zrozumieć. To brzmiało jak pytanie całkowicie nie na miejscu i nie była w stanie powiedzieć, dlaczego. Jednocześnie jednak nie było w nim tak naprawdę nic aż tak dziwnego, żeby zaczęła się dopatrywać w tym wszystkim spisku, choć prawda była taka, że zaczynała podejrzewać, że jej siostra doskonale sobie to wszystko zaplanowała. To jednak nie trzymało się zupełnie kupy i gdy o tym myślała, zaczęła zdawać sobie sprawę z tego, że żaden element układanki do siebie nie pasuje. - Liz - powiedziała w końcu powoli, bardzo ostrożnie, czując doskonale, jak bardzo mocno bije jej serce. Była cała zaczerwieniona z zażenowania i Merlin raczy wiedzieć czego jeszcze, a jej jasne oczy zdawały się w tej jednej chwili miotać błyskawicami, zupełnie, jakby całe opanowanie, jakie kiedykolwiek posiadała, postanowiło właśnie wyparować, rozmyć się i zniknąć, pyk, niczym kamfora. Było wiele przesłanek, które wskazywały na to, że jakimś cudem miała do czynienia z własną siostrą, aczkolwiek nie zamierzała jej tego teraz tłumaczyć, bo zdecydowanie była zbyt zirytowana, żeby to zrobić. Czuła się również dziwnie, jakby wszyscy dookoła niej z jakiegoś powodu próbowali się z niej wyśmiewać albo robili coś podobnego, nic zatem dziwnego, że wściekle machnęła różdżką, nieświadomie doprawiając siostrze świński ogon, który z całą pewnością teraz bardzo do niej pasował. Była pewna, że to było kłamstwo, aczkolwiek nie wiedziała, skąd to wiedziała, nie wiedziała, dlaczego była tego aż tak absolutnie pewna, bo chociaż wiele rzeczy się zgadzało, miała świadomość, że jednak… Jednak nie. Zamknęła oczy, starając się zapanować nad tym, co teraz czuła, nad tym, co się teraz działo, ale to wcale nie było łatwe, a zbroja i jej cudowne uwagi jedynie ją bardziej gniewały, powodując, że miała ochotę przerobić ją na kupę kamieni. Obawiała się jednak, że naruszenie tego stworzenia, może mieć jakieś większe konsekwencje, więc po prostu wyminęła zbroję ruszając po schodkach w górę, starając się zapanować nad złością, jaka niemalże w niej kipiała. - Lepiej panuj nad swoimi emocjami - burknęła zbroja, dodając coś jeszcze, czego Victoria nie słyszała, czy raczej nie chciała słyszeć, bo była naprawdę bliska spuszczenia na głowę tego żelastwa bombardy. Musiała się uspokoić, bo mimo wszystko poczuła się z jakiegoś powodu dotknięta i trudno było jej nad tym w pełni zapanować, chociaż wiedziała, że siostra wcale nie zamierzała jej skrzywdzić i po prostu korzystała z magicznej okazji, jaką dostała. To wszystko były żarty, ale oczywiście Victoria musiała odbierać to inaczej.
Dość długo zwlekałam z zabraniem się za inskrypcję z nagrobka. Tłumaczenie tekstu runicznego zdecydowanie nie zaliczało się do moich lubianych zajęć. W głównej mierze był to efekt mojej niewiedzy i potrzebę posiłkowania się podręcznikami, słownikami i innymi mądrymi księgami. Zdążyłam już parokrotnie pożałować olewanie przedmiotu. Szczególnie, gdy teraz od poprawnego tłumaczenia, zależały moje dalsze poszukiwania. Rozsiadłam się na jednym z kamiennych schodków, wykorzystując małą wnękę w murku na swój inwentarz. Wolałam, by przypadkowy przechodzień nie kopnął mi kałamarza i spaprał całą robotę. Ułożyłam notatnik na środku, obok niego położyłam czystą kartkę, na której miałam pisać tłumaczenie. Dookoła nich rozłożyłam potrzebne tomiska. Miałam nadzieje, że będą one wystarczające i nie natknę się na runę, której nie ma w spisie. Rozpoczęłam swoje zmagania i, jak można było się spodziewać, szło mi to strasznie powoli. Pojedyncze litery układały się czasem w wyrazy, które nie miały żadnego sensu, przynajmniej po angielsku. Musiałam kombinować, sprawdzać dwa razy, domyślać się, a nawet zmieniać szyk zdań. Każde kolejne zdanie witałam westchnięciem, co jakiś czas rzucając spojrzenie na przesuwającą się tarczę słońca. Może i nie musiałam spać, ale praca po ciemku byłaby kłopotliwa. Zaczęłam energiczniej przewracać strony podręcznika, jakby miało mi to pomóc w szybszym tłumaczeniu. Pracy nie ułatwiał mi ból głowy, narastający z każdą godziną. Mój umysł bronił się przed przyswajaniem runicznej wiedzy, co było dość irytujące. Po wielu trudach i podstanach załamania nerwowego, udało mi się złożyć tekst do kupy. Byłam zadowolona ze swojego osiągnięcia, ale byłabym jeszcze bardziej, gdyby było to też użyteczne. Okazało się, że inskrypcja była po prostu skróconą wersją historii Tristana i Izoldy. Żadnych ukrytych przesłań ani szyfrów się nie dopatrzyłam, więc zaczęłam składać rzeczy, z zawodem wymalowanym na twarzy. Mimo tego i tak byłam wciąż przekonana, że dobrze postąpiłam nie rozkopując grobów kochanków. Kim byliśmy, by zakłócać ich spoczynek?
C. szczególne : miodowe końcówki włosów, blada twarz, blizna na prawym przedramieniu po szponach sokoła, blizny na lewej dłoni i ręce po kugucharze, nosi mugolskie ciuchy
Obecność w Avalonie jest dla mnie pewnego rodzaju możliwością na zapoznanie się z innymi, czarodziejskimi istotami. Nic w tym dziwnego, a nawet jeśli - moja obecność tutaj powiązana jest przede wszystkim nie z odpoczynkiem, a właśnie zaintrygowaniem w zakresie Opieki Nad Magicznymi Stworzeniami, dzięki któremu coś jeszcze we mnie ma jakiś większy sens. Czasami to skomplikowane. Czasami utrudniające, gdy człowiek wie o swoim przeznaczeniu, ale w końcu siedzenie na miejscu i czekanie na cud boski nie jest niczym innym, jak zwyczajnym marnotrawieniem własnego jestestwa. Początkowo własne informacje kusi mnie oprzeć na tym, co uda mi się wyczytać na temat chociażby Kulingóów w odpowiednim tomiszczu pozwalającym na zapoznanie się z prawidłowymi, ogólnie przyjętymi informacjami, w zakresie powtórki. Im dłużej o tym myślę, tym bardziej zdaję sobie sprawę, iż powinienem się opierać nie na tym, co znajduje się na cudzej kartce papieru, a na tym, co doświadczenie poprzez empiryzm jest w stanie ze spotkania wyłuskać. Nawet jeżeli wydaje się to być na początku względnie ryzykowne - chociaż nad Cudem zamierzam sprawować opiekę. Poszukiwanie ich [stworzeń] nie jest jednak jakoś specjalnie trudne - ziemia przesycona magią zdaje się nieść ze sobą pewnego rodzaju ułatwienie, które nie jest potrzebne, aby móc odnieść pewnego rodzaju sukces, ale na pewno przyczynia się do tego, iż coś idzie łatwiej. Przynajmniej tyle - myślę, trzymając pod pachą podręczne pióro, odpowiedni dzienniczek - przedzierając się poprzez kolejne ścieżki i roślinności. Być może powinienem się na niej także w jakimś stopniu skupić, aczkolwiek to na pewno już nie dzisiaj. I w ciągu następnych paru dni - także. Pośród wysokich traw - na pewno stanowiących brak zagrożenia po dotyku, gdy te nie okazują się być Brzytwotrawami - zauważam jedno z magicznych stworzeń. Cydrąż porusza się poprzez specyficzne, charakterystyczne dla tego gatunku ruchy, odwracając na dłuższą chwilę głowę właśnie w moim kierunku. Ciekawość tego osobnika wydaje się przerastać moje najśmielsze oczekiwania, kiedy ten decyduje się zmniejszyć dystans, podczas gdy trzymam przy sobie pasek od torby znajdującej się na ramieniu. Patrzę uważnie, lekko kładę kolano na ziemi, ażeby zmniejszyć tę odległość, wysuwając tym samym do przodu rękę - i pozostawiając ją w pozycji lekko zgiętej. Elfik patrzy uważnie, zastanawiając się nad tym, co może tym samym psotnego zrobić. Wydaje się, iż te zwierzęta poniekąd zawiązują nić komunikacji. - Cześć. - uśmiecham się lekko, zdając sobie sprawę z tego, iż gad może być świadom tego, co mówię. Gładko i bez wymuszania czekam na kolejny ruch ze strony magicznego stworzenia, zauważając, jak ten po czasie się przybliża, wysuwając swój nieco długi, acz urokliwy jęzor. Nie wątpię w to, iż przydałoby mi się jabłko, aczkolwiek takiego przy sobie na razie nie mam, choć nie wątpię, iż chwila podróży pozwoliłaby mi na ich znalezienie. - Widzisz? Nie zrobię ci krzywdy. - ze zwierzętami jest prościej. Łatwiej utrzymać kontakt wzrokowy, kiedy takie istoty nie myślą o zysku własnym w sposób podstępny. Chociaż wiadomo, że wariacje istnieją, tak jednak to właśnie ludzie mają tendencję do zdradzania na wszelkie sposoby. Stworzenia są przy tym mniej groźne. Cydrąż przybliża się w taki sposób, że jest w stanie dosięgnąć mojej torby, zapewne szukając tam czegoś, co mogłoby zaspokoić jego zaintrygowanie w bardziej dobitny sposób. Kładę przedmiot na ziemi i zapamiętuję wszystko, co ten robi - począwszy od pierwszego zetknięcia, a kończąc na dosłownym włażeniu do cudzego miejsca, w którym ten... poczuł się najwidoczniej na tyle swobodnie, że bez problemu wystawia swoją głowę, pozostając w tej pozycji na dłuższy moment. Wywołuje to u mnie lekkie podniesienie kącików ust do góry, gdy lekko przysuwam dłoń i dotykam jego skóry. A też i zazdrość ze strony Cudu. - Przecież to ty jesteś najpiękniejszy. - staram się uspokoić specyficzny charakter elfa, zdobywając przy tym doświadczenie z wężem. Nie jest groźny. Prędzej towarzyszki i ciekawski, niebojący się obecności drugiego człowieka bądź istoty magicznej. Zresztą, po tym, jak Cud wylądował poprzez trzepot niebieskawych skrzydełek na ziemi, zaczynają bardziej się ze sobą komunikować. Gad wychodzi z torby, podążając za elfem, jakby nie istniała między nimi żadna bariera językowa. A może istnieje? Nie mam bladego pojęcia, ale wydaje mi się, że dobrze się ze sobą dogadują. Siadam. Wyciągam pióro, zapisuję notatki i to, co widzę. To, co czuję. Powinienem zacząć spisywać wszystkie informacje wcześniej, ale dopiero teraz postanawiam się nad tym bardziej pochylić. Nawet nie wiem, ile czasu mija, nim cydrąż decyduje się spojrzeć na te wszystkie wypociny, a Cud ponownie wiąże sznurówki ze sobą. Jakby chciał mi podpowiedzieć: "Ej, tutaj masz błąd!", ale niczego konkretnego nie zauważam. Mimo to spędzamy czas w ten sposób. Bez agresji, w zaciekawieniu, ale też i swoistej ciszy będącej podstawą wspólnej, niewypowiadanej komunikacji; zanim coś innego przykuwa jego uwagę, rzecz jasna. Oczywistym jest, iż nie będzie to trwało więcej, a gdy zauważam w oddali trochę większe stadko cydrążów, nie wątpię w to, że na pewno nie są one samotne. Nie przedzierają się drogą pozbawioną jakiejkolwiek duszy. Pozbawioną zrozumienia. Wstaję, chowam wszelkie przybory. Żałuję, ale znam swój los i dalsze karty, które ten będzie chciał odsłonić. W końcu nie da się tego uniknąć.
Może i nie wykazała się dostateczną ostrożnością, zwłaszcza zadając to nieszczęsne pytanie o lodowisko, bo był środek lata, wakacje, ale było minęło i już nic nie mogła na to poradzić. Victoria najwyraźniej też nie była aż tak zajęta zbroję, żeby tego nie zauważyć, co mogła bez trudu dostrzec. Grunt jednak gwałtownie usunął się spod jej nóg, kiedy starsza z sióstr Brandon wypowiedziała jej imię. Wiedziała, po prostu wiedziała, że dalsze udawanie nie ma sensu, bo nawet starzec w okularach dostrzegłby, jak na chwilę ją zamurowało, a na twarzy wymalował się szok. A potem wszystko poszło szybko. Włosy, sylwetka, jednym słowem - całe ciało - uległo ponownej przemianie i Elizabeth wróciła do swojej dawnej, normalnej postaci. - Jak? - spytała tylko, nadal będąc w lekkim osłupieniu, ale niemalże w tym samym momencie poczuła, jak wyrasta jej świński ogon. I to już nie była sprawka umiejętności metamorfomagicznych, a Victorii. Widziała błyskawice w jej oczach i dopiero wtedy zdała sobie sprawę, że może jednak posunęła się za daleko. Nie miała oczywiście żadnych złych zamiarów, to miał być jedynie żart, ale powinna była wcześniej pomyśleć o tym, że siostra może odebrać to zupełnie inaczej, co też się zresztą chyba stało. - Viks, przepraszam - powiedziała jedynie z westchnieniem i zakłopotana spuściła wzrok, zupełnie jakby wstydziła się i bała patrzeć na twarz Krukonki. Ta jednak po prostu ruszyła schodami w górę, a Lizzie nie czekając na żadne cuda, podążyła za nią, zatrzymując się tylko na jedną krótką chwilę. - Oh, zamknij się w końcu! Nikt cię nie chce słuchać, idź pomęcz innych ludzi - burknęła w stronę zbroi i zgromiła ją wzrokiem. To żelastwo pozwalało sobie zdecydowanie na zbyt wiele i zaczynało ją to drażnić. Jeszcze raz posłała w stronę zbroi nieprzychylne spojrzenie i pognała za Victorią, nie chcąc jej zgubić wśród starych uliczek i budynków. Nie wiedziała nawet, że jej włosy po tym małym wybuchu przybrały wściekle czerwonego koloru. - Przepraszam. Wiem, że to było głupie i nie powinnam była, ale najpierw zrobiłam, a potem pomyślałam, jak zawsze i wyszło no... Ale naprawdę nie chciałam ci w żaden sposób zrobić przykrości ani nic. Już nie takiego w życiu się nie powtórzy, obiecuję! - wyrzuciła z siebie na jednym oddechu, patrząc na siostrę zbolałym wzrokiem. Nie dziwiła się, że była zła, ale też miała nadzieję, że nie nabroiła na tyle, żeby to sytuacja jakoś mocno rzutowała na ich relację. Tego by sobie nigdy nie wybaczyła.
Jak. Właściwie sama chciałaby poznać odpowiedź na to pytanie, bo nie była w stanie tego zrozumieć. Po prostu była pewna, że to nie jest to, że w tym obrazie Larkina jest coś zakłamanego, w sposobie wyrażania się, ale i we wszystkim, choć nie była w stanie powiedzieć, tak długo, jak długo nie zestawiła wszystkiego, co się dookoła niej działo. To wcale nie było przyjemne i Victoria doskonale to czuła, unosząc się idiotyczną złością, jakiej nie była w stanie ukryć, nie mogąc zupełnie zrozumieć, dlaczego jej siostra zrobiła coś takiego. Zapewne ze zwykłych żartów, z prostych wygłupów, które nie miały znaczenia, ale z jakiegoś powodu zabolały starszą pannę Brandon, zupełnie, jakby Liz się z niej naigrywała. Zapewne właśnie dlatego musiała zrobić kilka kroków wprzód, dlatego musiała przed siebie ruszyć, niczym chmura gradowa, po prostu mknąc bez zastanowienia, machając niecierpliwie ręką na zbroję, która jedynie skrytykowała uwagi jej siostry, po czym, bez chwili zawahania, podążyła za siostrami. Zupełnie, jakby postanowiła się do nich przykleić, całkowicie niszcząc nastrój i związek, jaki je łączył. Victoria aż syknęła z irytacji, słysząc, jak żelastwo podąża za nią po kamiennych schodach, mając wrażenie, że jeszcze chwila i zacznie przełykać gorzkie łzy, chociaż nie była w stanie powiedzieć, skąd jej się wzięły. Zachowywała się irracjonalnie, zupełnie jak dziecko, a nie osoba dorosła i zapewne to właśnie bardzo ją irytowało. Nie zamierzała jednak trzymać na uwięzi tych uczuć, tego poczucia, że nie wszystko jest takie, jak być powinno, tego poczucia, że mimo wszystko została wytknięta palcami. I chociaż Liz tak naprawdę stroiła sobie żarty bardziej z Larkina, niż z niej, nie umiała przełknąć tego i przejść nad tym do porządku dziennego. To było zaś potwornie frustrujące, tak samo, jak to, że gniewała się na swoją młodszą siostrę, że w tej chwili miała ochotę dorobić jej coś więcej, niż tylko świński ogonek, który według niej doskonale podkreślał jej żart. - Dlaczego, Liz? - zapytała cicho, zatrzymując się i odwracając w stronę młodszej dziewczyny, zagryzając mocno wargę. - Bawi cię i Zoe to… to wszystko? Czy po prostu chciałaś się przekonać, co zrobię? - wykrztusiła, nie wiedząc, o czym powinna myśleć i w jaką zwrócić się stronę, by ostatecznie wyjaśnić to, co się wydarzyło, a tego bardzo potrzebowała. Wnioskowała po słowach siostry, że był to jedynie niemądry psikus, ale chwilowo to było dla niej za mało.
Kto by pomyślał, że z prostego spaceru mogło dojść do tak nieprzyjemnej sytuacji i zwarcia między siostrami? Nic nie zapowiadało, że to wyjście właśnie tak się potoczy. Było przecież tak naprawdę tak jak zawsze - prowadziły rozmowę, dzieląc się nowinkami i dyskutując o wszystkim i o niczym, po prostu cieszyły się wspólnie spędzanym czasem, a cała sytuacja uległa diametralnej zmianie dosłownie w chwilę. Czy mogła za to winić zbroję? Przecież to jej pojawienie się spowodowało, że w jakiś dziwny sposób Elizabeth zyskała umiejętności metamorfomagiczne. Wiedziała jednak, że jeśli miała mieć do kogoś pretensje, to tylko i wyłącznie do siebie. W końcu to ona wpadła na ten "genialny" pomysł przemiany w Larkina i chociaż teraz niesamowicie tego żałowała, to nie mogła niestety cofnąć czasu. Podążała za Victorią, zastanawiając się nie tylko nad tym, jak w odpowiedni sposób ją przeprosić, ale też nad tym, jak przegonić zbroję, która nadal ich nie opuszczała. Uparcie podążała za nimi, pobrzękując na każdym kroku i nieustannie wygadując rzeczy, których już nie dało się słuchać. Jeśli ktokolwiek w Avalonie miał władzę nad tymi blaszanymi puszkami, to zdecydowanie powinien coś zrobić z tą jedną, bo to już przekraczało wszelkie normy. Zatrzymała się w pół kroku, kiedy usłyszała głos Victorii i po prostu ją wmurowało. Dosłownie nie była w stanie się poruszyć czy czegoś powiedzieć przez dobrych kilka chwil, bo widząc reakcję swojej siostry na ten żart, poczuła się tak, jakby ktoś przyłożył jej pięścią w brzuch. Nie wiedziała, co powinna powiedzieć, bo czy w ogóle istniało jakieś wytłumaczenie jej zachowania? Działała impulsywnie. Tak jak już to przyznała - najpierw zrobiła, a później pomyślała, ale było już za późno. - Ja... Nie. My... No... My po prostu byśmy chciały, żebyście byli razem - wydukała w końcu cicho i spuściła głowę, świadoma, jak beznadziejnie to wszystko brzmi. - Wiem, że nie mamy prawa ingerować, ale nie śmiejemy się z was - powiedziała, czując się z tym wszystkim coraz gorzej. Zachowała się naprawdę okropnie i szczerze? Gdyby była na miejscu Victorii to nie wiedziała, czy by sobie tak łatwo wybaczyła. Nawet jeśli miał to być tylko żart, bardzo zresztą nieudany.
Wyszło, jak wyszło, czyli dość kiepsko. Nie zawsze układało się między najlepiej, zdarzały się im różnego rodzaju spięcia, co było zupełnie normalne w rodzinie i Victoria zdawała sobie z tego sprawę. Mimo to nadal tego nie lubiła, teraz zaś gubiła się dodatkowo we własnych odczuciach, których nie umiała nawet dobrze nazwać, nie umiała ich opisać, gubiąc się w nich w sposób, który był dla niej całkowicie niezrozumiały. Nic z tego, co się z nią działo, nie było logiczne i zdaje się, że dokładnie to irytowało Victorię, ten brak możliwości zrobienia czegoś, co miałoby sens, co dałoby się ułożyć w jedną, logiczną całość, w coś, co dało się poprowadzić dalej, bez większego problemu. Nie dało się w tym wypadku przejść od punktu startowego do końcowego, bo ich zwyczajnie nie było. Jednak kolejne słowa siostry spowodowały, że właściwie to wszystko wyparowało, a ona pokręciła głową, nie mogąc zrozumieć, skąd to wszystko się wzięło. Co takiego kierowało właściwie Liz i Zoe, że obie zdawały się uważać, że z Larkinem tworzyliby dobraną parę? Być może chodziło im o podobny poziom inteligencji, może dopatrywały się w nich jakichś cech wspólnych, choćby i w wyglądzie, może uważały, że ładnie razem by wyglądali, nie wiedziała, nie umiała tego ocenić, nie potrafiła zrobić z tym niczego sensownego. Być może dlatego, że nie nadawała się do związków, że nie nadawała się do myślenia abstrakcyjnego, jakim wykazywały się pozostałe członkinie jej rodziny, sprowadzając ją tym samym do roli tej najbardziej zamkniętej w sobie i najbardziej zautomatyzowanej, jakby była częściami jakiegoś mugolskiego samochodu. - Liz, to tak nie działa. Poza tym powiedzmy sobie szczerze, ja nie nadaję się do wchodzenia w relacje z innymi osobami, a on, z tego co rozumiem, jest kimś zainteresowany. Więc bardzo cię proszę, nie poruszajmy już tego tematu - powiedziała, uciskając nasadę nosa, czując nagle jakieś zrezygnowanie, którego nie była nawet w stanie opisać, mając wrażenie, że działo się coś, co ją zwyczajnie przerastało, coś, co jej ciążyło w sposób, jakiego nie umiała opisać. Wyciągnęła przed siebie rękę, by chwycić siostrę za nadgarstek, zapowiadając jej, że zamierzała je teleportować w inne miejsce, bo miała naprawdę serdecznie dość zbroi, jaka narzekała nadal nad ich uszami, stając to po stronie jednej, to drugiej dziewczyny i nieustannie je obrażając, co w niczym nie pomagało. I tak jak zapowiedziała, tak zrobiła. +
z.t x2
______________________
they can see the flame that's in her eyes
Nobody knows that she's a lonely girl
Hawk A. Keaton
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 22
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 183
C. szczególne : miodowe końcówki włosów, blada twarz, blizna na prawym przedramieniu po szponach sokoła, blizny na lewej dłoni i ręce po kugucharze, nosi mugolskie ciuchy
Raz po raz stawiam kroki - Avalon jest na swój sposób dzikim miejscem. Pełnym niespodziewanego i pełnym niezrozumiałego. Życie może i być w jakiś sposób trudniejsze, ale nie oznacza to, iż niemożliwe. Z każdym kolejnym dniem odczuwam jedną i tą samą, niepokorną chęć pozostania w domku. Wpatrywania się nieustannie w odmęty późniejszych elementów dnia, jak chociażby powracające do życia struktury społeczeństwa. Wiem jednak, iż jest to podejściem nieprawidłowym, gdy spoglądam w stronę zebranych notatek i skompletowanych w jedną, logiczną całość. Być może poprzednie wakacje, na które mieli okazję pojechać pozostali uczniowie, nie były spokojne. Głównie poprzez przeprawę, o której to słyszałem na początku poprzedniego roku szkolnego - pełną niebezpieczeństwa i czarnej magii. Ciężko, żeby w ogóle w jakiś sposób to ucichło, niemniej czuję gdzieś w środku, że pobyt w Ellan Vannin wiąże się z pozostawieniem struktur zagrożenia i dorobku cywilizacji brytyjskiej na rzecz obcowania z naturą. Przechadzając się jedną ze ścieżek, mijam domki mieszkańców, a i tym samym nimfy oraz fauny. Staram się z nimi mieć dobry kontakt, co jest raczej oczywistym ze względu na dwa ważne aspekty: po pierwsze, każdy uczeń i nauczyciel, każda osoba dorosła będąca na wakacjach, znajduje się tutaj jako gość. Nie wątpię w to, iż Pani Jeziora na pewno nie zawahałaby się przed wyrzuceniem paru osób, gdyby tylko znalazła ku temu stosowny, prawidłowy powód. Po drugie: interesuje mnie panująca tutaj kultura. Interesuje mnie wiele aspektów, choć po zwyczajnym wyrazie twarzy i braku blasku w tęczówkach tego nie widać. Nie ulega wątpliwości jedna, bardzo specyficzna cecha wyróżniająca Ellan Vannin - otóż to, że od czasu do czasu można zobaczyć na swojej drodze gdziekony. Gdzie pędzą - tego nikt nie wie, poza, rzecz jasna, osobami wysyłającymi poprzez nie odpowiednie informacje. Tylko one są w stanie określić, dokąd mają zanieść dzierżoną wiadomość, w czym nie ma niczego dziwnego. Gdyby posłużyć się najprostszym "zbliżonym" pojęciem, pokusiłbym się o nazwanie ich sowami lądowymi. Bez skrzydeł, ale za to z umiejętnością teleportacji na krótkie dystanse. Niemniej jednak, gdy spoglądam w stronę jednego osobnika - z wyrośniętymi już kryształami i zapewne starszego - nie wydaje się on mieć jakiegokolwiek zadania. Zerkając na swoich pobratymców, zwyczajnie siedzi na jednym z kamieni i przygląda się własnymi ślepiami w moim kierunku. Wysuwa jedną z łap do przodu, pokonuje trochę dystansu, jakoby starając się mnie zaczepić - albo mi się wydaje? Nie wiem, ale staram się to usprawiedliwić bólem głowy. Robię krok w kierunku zamierzonym - dalej idąc ścieżką - spoglądając kątem oka na gada, który to skrupulatnie podąża tym samym szlakiem. Omijam kolejną z chatek i kiwam głową na widok jednej z nimf; istota magiczna nadal decyduje się na śledzenie mnie poprzez omijanie kolejnych przeszkód. Gdy zatrzymuję się w miejscu i przykucam, ten jeszcze bardziej skraca między nami dystans. W rzeczywistości nie wiem, co może być we mnie na tyle intrygującego, aby gdziekon zwrócił swoją uwagę, aczkolwiek decyduję się na podjęcie interakcji. Przysuwam ostrożnie dłoń, nie zamierzając brać ręce stworzenia, dopóki to nie poczuje się pewnie. Zresztą, jest to z początku odpowiedni ruch. Nawet jeżeli mam możliwość czytania na temat zwierząt, tak jednak nic nie równa się doświadczeniu, które można zdobyć poprzez bezpośredni kontakt. Długo to nie trwa, ale na tyle wystarczająco, ażeby sama jaszczurka zechciała mnie zapamiętać, a więc i - nawet jeżeli odeszła na zdecydowany dystans - nadal podążać moim kierunkiem. Nie jestem tego świadomy, gdy docieram na jedną z polan - ale czy to jest czymś koniecznym i przysługującym? Otóż niespecjalnie. W nicości i braku świadomości można odnaleźć większy spokój, a i dusza, kładąca się do snu, będzie mogła skorzystać z odpoczynku w sposób korzystniejszy dla całego "ja". Tak więc i nie mam pojęcia, że nadal jestem śledzony - czy to podczas powrotu, czy to podczas przebywania w domku - co dopiero ma wyjść zdecydowanie później.
| zt |
Longwei Huang
Wiek : 27
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 177cm
C. szczególne : krwawa obrączka na serdecznym prawym palcu, tatuaż chińskiego smoka na lewej ręce, runa jera na karku, blizny na łydce i na plecach, łagodny uśmiech
Miał talent do poznawania nowych osób i dziwnych sytuacji z tym związanych. Jednocześnie był przekonany, że nie odczytywał błędnie zachowań i mych osób, choć nie raz nie było to tak łatwe, jak zrozumienie smoków. Zdecydowanie wolał przebywać pośród tych dzikich stworzeń, niż próbować zrozumieć niektórych ludzi. Jednak ten dzień miał mu służyć odprężeniu i nie rozmyślaniu o przyszłości, o planach, o zmianach, jakie zastanawiał się, czy jednak zacząć wprowadzać, czy nie. Nic więc dziwnego, że umówił się na spacer z Zoe, ignorując wspomnienia rozmowy z Maxem, który sugerował, że dziewczyna inaczej spogląda na ich spotkania, niż on. Jednak Huang był przekonany, że nie ma to tak naprawdę odzwierciedlenia w rzeczywistości. - Jak ci mijają wakacje? Zwiedziłaś już Avalon? - spytał dziewczynę, gdy zaczęli wspinać się dróżką, prosząc ją od razu, aby uważała na luźne kamienie. Nie znał się na uzdrawianiu i w razie problemów musiałby teleportować ich do uzdrowiciela, co nie stanowiłoby problemu, ale nie potrzebowali chwil grozy w takim miejscu. Jeszcze okazałoby się, że nie ma uzdrowiciela i musieliby wybrać się do Munga, a tam z pewnością byłoby mnóstwo oczekujących i pewnie nawet znajomości z Dionem i Thalią nie pomogłaby im w przyspieszeniu leczenia, przez co spóźniony się na kolację, albo okazałoby się, że nie mogą wrócić na wyspę. Wolał nie ryzykować podobnych sytuacji i miał nadzieję, że dziewczyna będzie ostrożnie stawiać kolejne kroki. Musiał jednak przyznać, że miejsce, w jakim się znajdowali, było niezwykle urokliwe i jakby dzikie. Zupełnie, jakby natura postanowiła przejąć drogę tylko dla siebie porastając ją coraz bardziej. - Ja zwiedziłem z siostrą zamki w górach Onchu, a do tego zostałem okradziony przez syrenę i tkwiłem w śpiączce, gdy próbowałem szukać wskazówki do odnalezienia Graala - zdradził, jak do tej pory przebiegały jego wakacje, uśmiechając się lekko do Zoe. Po chwili uniósł twarz do słońca, nie przestając się uśmiechać, gdy tylko powiał lekki wiaterek. Poprawił rękawy lnianej koszuli, podciągając je nieznacznie, mając wrażenie, że znów być zbyt elegancko ubrany do miejsca, ale nie potrafił nic na to poradzić. Zasada: zawsze prezentuj się z godnością i klasą, tkwiła w nim głęboko zakorzeniona i nawet podczas zwykłego spaceru był w koszuli. - Znalazłaś już prezenty dla rodziny? - dopytal jeszcze, zerkając na swoją towarzyszkę z ukosa.
______________________
I won't let it go down in flames
Zoe Brandon
Wiek : 20
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 170
C. szczególne : dużo gada, nie zawsze z sensem; pachnie konwaliowymi perfumami
Spotkania z Longweiem były jak kojące zaklęcie dla jej udręczonej duszy i z wielką radością odnotowywała kolejne propozycje spacerów, a później z niecierpliwością ich wyczekiwała - a kiedy widziała, jak jego zwyczajnie p i ę k n a twarz rozjasnia się jeszcze piękniejszym uśmiechem, przy ktorym samo słońce zdawało się być blade, miała wrażenie że wszystkie jej problemy odchodzą w niepamięć. Miała co prawda tylko dwa, ale ciążyły jej na sercu jakby były ich miliony. Ze szczerym zachwytem na twarzy przyglądała się urokliwej okolicy, w której się znaleźli i coś na kształt rozczulenia wypełniło ją od środka, kiedy usłyszała jak Longwei każe jej iść ostrożnie. Martwił się o nią! Obiecała, że postara się nie zabić, i parę kroków naprawdę postawiła całkiem uważnie, zaraz jednak przestała zwracać na to uwagę, bo zaangażowała się w rozmowę - chociaż w temacie zwiedzania Avalonu miała raczej więcej do wysłuchania niż opowiedzenia. - Och... nie miałam zbyt wielu ekscytujących przygód, wiesz, po operacji obiecałam... yyy ... t-tacie - słowo wcale nie ułożyło się jej naturalnie na języku, ale z kolei nazwanie go profesorem wydało jej się zwyczajnie idiotyczne - że będę na siebie uważać, więc nie wybierałam się w żadne potencjalnie niebezpieczne miejsca... A podobno o takie tu nietrudno. Ale widziałam wioskę wróżek! Rety, jak ten ich pyłek wchodzi do nosa... - zachichotała i zaraz wbiła pełne przejęcia spojrzenie w rozmówcę dzielącego się znacznie ciekawszymi historiami. Ach, był po prostu niesamowity. I nieustraszony! I taki przystojny. Aż na moment zgubiła wątek. - Ooo, brzmi fantastycznie i szalenie niebezpiecznie! Opowiadaj, co jest w tych zamkach? Długo byłeś w śpiączce? Już wszystko okej? Czego się dowiedziałeś o Graalu? Naprawdę trzeba było grzebać w grobach, żeby znaleźć wskazówki? - zarzuciła go pytaniami, szczerze zainteresowana i nie mogąca wyjść z podziwu nad tym, jaki wspaniały chłopak uraczył ją swoim towarzystwem. I sympatią. Aż westchnęła, rozmarzona, z wielką przyjemnością studiując jego profil, kiedy uśmiechał się tak beztrosko z twarzą wystawioną ku słońcu i pożałowała że nie ma przy sobie aparatu, żeby uwiecznić tę chwilę na zdjęciu. Uśmiech, mimowolnie wpływający na usta, przygasł jednak po jego kolejnym pytaniu. - Nie. - oznajmiła, czując jak w gardle rośnie jej gula i włożyła wielki wysiłek w to, by się zupełnie na wzmiankę o rodzinie nie rozkleić. Sięgnęła dłonią w stronę rękawa koszuli i musnęła ją palcami - Piękna koszula. Zawsze jesteś taki elegancki... - wtrąciła, co trochę pomogło opanować emocje - Nie mam zamiaru nikomu kupować żadnych prezentów, prawdę mówiąc, myślałam raczej o tym żeby się wydziedziczyć - wyznała niby obojętnym tonem, chociaż nagłe zainteresowanie brzegiem własnego rękawa, który mimowolnie zaczęła skubać, świadczyło o czymś zupełnie innym. Nie wiedziała, czy Wei będzie chciał w ogóle tego słuchać, więc dodała zaraz nieco żywiej - Wiesz, dokąd w ogóle prowadzi ta ścieżka?
Longwei Huang
Wiek : 27
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 177cm
C. szczególne : krwawa obrączka na serdecznym prawym palcu, tatuaż chińskiego smoka na lewej ręce, runa jera na karku, blizny na łydce i na plecach, łagodny uśmiech
Zaśmiał się cicho, kiedy usłyszał jej pytania, jak dopytywała o zamki i to, co przeszedł. Była ciekawskim stworzeniem, przepełnionym radością. Lubił spędzać z nią czas, czując się o wiele spokojniej, jakby wokół nie było niczego, co mogłoby popsuć mu humor. Być może z tego powodu zaczął jej opowiadać o przeprawie z Mulan, o tym, że zdecydowanie powinien więcej ćwiczyć, bo okazało się, że ma gorszą kondycję, niż myślał. - Podobno wskazówka znajdowała się w grobie, ale ja nie zdążyłem nawet rozkopać wybranego, ponieważ zatrulem się pyłkiem kwiatów, które porastały mogiły i spałem dwa dni. Tak więc niewiele wiem, ale czekam, czy znów coś się pojawi, co pomoże odnaleźć Graala. W końcu, czy to nie jest ekscytujące - odpowiedział, uśmiechając się szerzej, nim wystawił twarz do słońca. Nie miał pojęcia, o czym myślała dziewczyna, nie wiedział, jak reagowała na niego, ale gdyby tylko zdawał sobie z tego sprawę, z pewnością próbowałby naprostować całe nieporozumienie. Jednakże, tkwiąc w błogiej nieświadomości, powoli przegrywał zakład z Maxem, ciesząc się towarzystwem Zoe, która dziwnie zaczęła tracić humor, a tak przynajmniej zdawało się Longweiowi. - Dziękuję. Jedna z zasad, którą we mnie wpojono, mówi o tym, jak należy się prezentować… Wydaje mi się jednak, że nie ma znaczenia strój, kiedy druga osoba tak szczerze się uśmiecha, jak zwykle ty to robisz - powiedział spokojnie, przekrzywiając lekko głowę. Od razu spoważniał, gdy tylko padły słowa o chęci wydziedziczenia się z taką wielkiego rodu, jakim byli Brandonowie. To było coś niepojętego i mimowolnie Longwei zastanawiał się, co przemawiało za kaprysem młodego serca i czy nie była to jednak podjęta po wielu przemyśleniach decyzja. - Nie wiem, dokąd prowadzi i chwilowo przestało mnie to zastanawiać - powiedział cicho, unosząc dłoń, aby delikatnie dotknąć jej ramienia, chcąc, żeby spojrzała na niego uważniej, zatrzymała się na chwilę. Jego ciemne spojrzenie zdradzało troskę kierowaną tylko do niej, spowodowaną jej wcześniejszymi słowami. - Pamiętam pierwszy dzień, gdy pomyliłaś mnie z jakimś zbirem. Pamiętam, z jaką pasją opowiadała o rodzinie i miałem wrażenie, że jesteście ze sobą blisko. Dziś mówisz, że myślałaś o wydziedziczenia samej siebie. Wiem, że nie jestem z pewnością najwłaściwszą osobą do tej rozmowy, ale czy wszystko jest dobrze? Ja… Wiem, jak rodzina potrafi być trudna. Jeśli chcesz, mogę cię wysłuchać, choć z pewnością nie będę w stanie bardziej pomóc, jako ktoś postronny, niemal obcy - zaproponował ostrożnie, niezwykle łagodnie, nie chcąc przypadkiem przekroczyć granic ich znajomości. Jednak nie miał nic przeciwko wysłuchaniu dziewczyny, jeśli w ten sposób mógłby jej jakoś pomóc.
______________________
I won't let it go down in flames
Zoe Brandon
Wiek : 20
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 170
C. szczególne : dużo gada, nie zawsze z sensem; pachnie konwaliowymi perfumami
Zupełnie mimowolnie przesunęła wzrokiem po sylwetce rozmówcy, gdy ten opowiadał, że podczas przygody w avalońskich zamkach przydałaby mu się lepsza forma i powinien o nią zadbać - nie pytał wcale o jej opinię, ale wydała w myślach ekspercką opinię, że na jej oko wygląda, jakby jego kondycji absolutnie nic nie brakowało. Nic, tylko żałować, że wybrali się na spacer w zacienionym zagajniku a nie popływać w jakimś dzikim jeziorze - wtedy z pewnością mogłaby ocenić lepiej. Oczywiście... wysportowana sylwetka była tylko wisienką na torcie przeuroczej osobowości i uśmiechu godnego Orderu Merlina (bo była pewna, że ten uśmiech byłby w stanie zwalczyć zło i występek i zakończyć wszystkie wojny świata); wcale nie było łatwo skupić się na jego słowach, kiedy myślami odpływała do zachwytów nad jego osobą, ale starała się jak mogła. Bo mówił równie ciekawie. - Ojej... to przynajmniej się wyspałeś za wszystkie czasy - skwitowała, uśmiechając się lekko - Dzięki Merlinowi, że to nie były jakieś mordercze kwiatki albo że nie zasnąłeś na zawsze jak Śpiąca Królewna... trzeba by cię wtedy wybudzać pocałunkiem, jak w bajce - dodała optymistycznie, poniekąd żałując, że tak się nie wydarzyło, bo byłaby pierwsza w kolejce chętnych do uratowania Śpiącego Longweia z tarapatów, choćby miała się przepychać łokciami. - Wiesz, może to i lepiej że cię powstrzymały? Poszukiwania są rzeczywiście obłędnie ekscytujące, wyobrażasz sobie w ogóle, t a k i artefakt? No, ale rozgrzebywanie grobów to... uh... trochę brak szacunku, nie uważasz? Ja bym nie chciała żeby ktoś zaglądał do mojej trumny, tak sobie myślę - oznajmiła, marszcząc nos w wyraźnym zdegustowaniu samą myślą o tym, że ktoś bezcześciłby miejsce jej spoczynku, bo natychmiast postawiła się w sytuacji martwych Tristana i Izoldy. Doskonale wiedziała, o jakich zasadach prezencji mówi Longwei, bo i jej odkąd pamiętała próbowano wpoić podobne - tylko że bezskutecznie. U innych osób elegancja bardzo jej się podobała, na niej samej zdawała się wyglądać idiotycznie, a do tego krępować ruchy i zupełnie nie oddawać jej charakteru; wyglądało jednak na to, że jej towarzysz... o Merlinie... ceni jej uśmiech ponad jakiekolwiek wyszukane stroje. - Przy tobie nie sposób się nie uśmiechać - wyznała, a serce zatrzepotało jej w piersi jak motyl na te słowa; gdyby temat nie zmienił się na taki dotykający czułej struny, pewnie nie przestałaby się uśmiechać już nigdy. Trochę pożałowała, że niepotrzebnie uzewnętrzniła się z problemami, bo Wei wyraźnie spoważniał, a przecież nie chciała zepsuć mu humoru, zepsuć nastroju randki; przecież zwierzać mogła się Augustowi, Victorii, Liz... Ale kiedy podniosła na niego wzrok, czując lekki, ale przy tym niemalże elektryzujący dotyk na ramieniu, kiedy zatrzymała się i poczuła jak wręcz o t u l a ją to pełne troski spojrzenie poważnych, ciemnych oczu, nagle wydało jej się, że Wei jest jedyną osobą, której powinna cokolwiek powiedzieć. Że jest jedyną osobą na całej wyspie, a może i świecie. - Jesteś doskonałą osobą do rozmowy. Nie... ani trochę nie obcą - zaprzeczyła jego słowom, ignorując zupełnie przedstawiony w nich dystans ich relacji i interpretując to jako zwyczajnie taktowną ostrożność. Dawał jej tyle przestrzeni, ile chciała - a że nie chciała jej wcale, to inna kwestia. Westchnęła i zaprzestała na moment zupełnie spaceru, przystając naprzeciwko niego, blisko, na tyle blisko, że gdyby chciał, mógłby ją objąć. - Widzisz... trochę się pozmieniało. Zawiedli moje zaufanie, okłamali mnie... wielokrotnie... w bardzo, b a r d z o ważnej kwestii, a do tego się okazało, że moja mama była kimś zupełnie innym niż myślałam. To nie są powody, żeby się wydziedziczyć? - spytała czysto retorycznie, wzruszając bezradnie ramionami i musiała na moment zawiesić wzrok gdzieś w okolicach kołnierza jego koszuli, bo Merlinie, chociaż temat rozmowy był daleki od romantycznego, to od tej niewielkiej odległości i intensywności jego spojrzenia zaczynały palić ją policzki.
Longwei Huang
Wiek : 27
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 177cm
C. szczególne : krwawa obrączka na serdecznym prawym palcu, tatuaż chińskiego smoka na lewej ręce, runa jera na karku, blizny na łydce i na plecach, łagodny uśmiech
Nie mógł nie zaśmiać się na jej słowa, które tak bardzo pasowały do jej uroczej osobowości, a jednocześnie zdawały się być oderwane od otaczającej ich rzeczywistości. Oczywiście, także cieszył się, że Mors Lilium nie były zabójczymi kwiatami, choć był przekonany, że gdyby przyszło mu dłużej spać, nie byłby wcale żywszy od trupa z powodu braku dostarczania pożywienia. Szczęśliwie nic takiego się nie stało i teraz mógł sobie żartować z zaistniałej sytuacji z Zoe. - Budzić pocałunkiem? Jeszcze trzeba byłoby szukać kogoś, kto chciałby całować śpiącego człowieka, a to już nie byłoby takie proste. Zdecydowanie lepiej, że się wybudziłem – odpowiedział dziewczynie z lekkim rozbawieniem, nie próbując powstrzymywać się przed okazywaniem dobrego humoru przy niej. – Nie zdążyłem rozkopać grobu, ale planowałem to zrobić. Wiesz, jeśli nie chcesz, żeby to robiono, nie chcesz, aby w twoim grobie chowano wskazówek do odnalezienia skarbów, prawda? Tristan i Izolda musieli być świadomi, że będą się pojawiać śmiałkowie i dlatego ich mogiły obłożone są takimi zabezpieczeniami – dodał swobodnie, wiedząc, o co chodziło dziewczynie, nie ukrywając przed nią własnych planów przy okazji poszukiwań. Być może nie było się czym szczycić, ale był gotów rozkopać grób, a później zakopać na nowo, byle odnaleźć wskazówkę, skoro była taka możliwość. Spojrzał na Zoe z nieznacznie uniesioną brwią, gdy usłyszał jej odpowiedź dotyczącą uśmiechu, zaraz też kręcąc lekko głową. Gdyby tylko wiedział, co dziewczyna o nim myślała, gdyby tylko wiedział, że Max miał rację, z pewnością pilnowałby się bardziej, z pewnością uważałby na dobierane słowa, jednocześnie nie ukrywając przed nią niczego. - W takim razie czujemy się przy sobie tak samo – odpowiedział i jakby dla podkreślenia własnych słów uśmiechnął się szeroko. Był to jednak ostatni moment takiej radości. W chwilę później spytał o powód zmiany nastroju dziewczyny do swojej rodziny i zostało mu przyglądać się jej smutnej twarzy. Cieszyło go, że nie uważała go za na tyle obcego, żeby się nie zwierzyć, choć jednocześnie miał ochotę ją uprzedzić, aby nie ufała tak łatwo każdemu. Ostatecznie nie znali się za dobrze, a jednak nie miała oporów i zaczęła mówić, w czym tkwi problem. W miarę też jak mówiła, jej policzki robiły się czerwone, co nie umknęło uwadze Longweia, który bez słowa ujął ją delikatnie pod brodę, zmuszając aby uniosła wyżej głowę, aby drugą dłoń przyłożyć do jej czoła, sprawdzając czy nie ma gorączki. - Musi ci być z tym naprawdę ciężko, skoro niemal gorączki dostajesz. Jesteś czerwona – powiedział cicho, puszczając ją w końcu. Uśmiechnął się też delikatnie, współczująco, szukając odpowiednich słów, którymi mógłby jakoś ją wspomóc w problemie, skoro już zdecydowała się powiedzieć mu o tym. – Mnie kiedyś zaręczyli bez mojej wiedzy. Widzisz, czasem rodzina jest przekonana, że wie lepiej od nas, co byłoby dla nas lepsze i postępują, jak postępują. Nie przekreślałbym ich jednak od razu, a zamiast tego, spróbował zrozumieć ich postępowanie, jednocześnie mówiąc o swoim stanowisku w danej sprawie. Takie rzeczy jednak lepiej omawiać na spokojnie, bez większych emocji, choć nie jest to łatwe. Jeśli mimo ich wyjaśnień wciąż nie będziesz czuła się częścią rodziny, możesz zmienić nazwisko, ale nie zawsze jest to dobry pomysł – odezwał się w końcu cicho, wpatrując się niezwykle uważnie w oczy Zoe, starając się dostrzec, czy jego słowa jej choć trochę pomogły, czy wręcz przeciwnie.
______________________
I won't let it go down in flames
Zoe Brandon
Wiek : 20
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 170
C. szczególne : dużo gada, nie zawsze z sensem; pachnie konwaliowymi perfumami
- Och, jakiś chętny na pewno by się znalazł... w takim szczytnym celu... - stwierdziła, mając nadzieję że znaczące spojrzenie i uśmiech w jasny sposób przekazują, że owym chętnym jest ona i że jest gotowa do tego poświęcenia nawet już, teraz, w okolicznościach nie obejmujących żadnej śpiączki i innych dolegliwości. Słowa o grobach skwitowała zaś śmiechem, przyznając chłopakowi rację - że z pewnością zadba o to, żeby w jej grobie nie znalazły się absolutnie żadne skarby poza jej gnijącym trupem i w ten oto optymistyczny sposób przeszła do porządku dziennego nad tym, że Longwei miał odmienne zdanie na temat bezczeszczenia grobów; przy kimś innym najpewniej by się uniosła, kontynuowała zaciekle tłumaczenie mu, dlaczego nie powinien tykać mogiły palcem, choćby były w niej schowane gacie samego Merlina... do niego podchodziła jednak zdecydowanie bardziej wyrozumiale. Byłaby mu w stanie wybaczyć znacznie gorsze rzeczy, w końcu ten uśmiech i wzrok rekompensowały dosłownie wszystko. A po tym, jak ją zapewnił, że czuje się w jej towarzystwie równie fantastycznie, ba, że odwzajemnia jej uczucia, mogłaby pewnie bez mrugnięcia okiem pójść dewastować grób Izoldy razem z nim. Co tu dużo mówić, w tym momencie straciła głowę zupełnie i gdyby nie przykry temat, który przesłonił nieco jej ekscytację i przejęcie, prawdopodobnie omdlałaby z wrażenia - co wcale nie byłoby takie złe, bo wtedy Longwei na pewno złapałby ją w ramiona. Okazało się jednak, że wcale nie musi mdleć, by ten pokusił się o romantyczny gest; nie zarejestrowała kompletnie, co do niej mówi, kiedy dotknął jej twarzy w tak czuły sposób, bo była zbyt zajęta przeżywaniem stanu przedzawałowego, który towarzyszył temu doświadczeniu i tylko wymamrotała coś niezbyt zrozumiałego, niemalże wstrzymując oddech, przekonana, że t e r a z jest ten moment, kiedy ją pocałuje, bo kiedy, jak nie teraz? Prędko się okazało, że jednak później, bo Longwei uwolnił jej podbródek i kontynuował mówienie; może i dobrze, stwierdziła, nadal słuchając tylko części z jego słów, może i lepiej, że tak piękne wspomnienie nie będzie okraszone tak przykrym tematem jak jej nienormalna rodzina. Przez sekundę poczuła rozczarowanie, a zaraz potem ulgę. To zwyczajnie nie był dobry moment, i on też doskonale o tym wiedział. - M-masz rację... - wymamrotała, nie do końca pewna, z czym dokładnie się zgodziła, ale skojarzyła wątki rozmowy oraz zaręczyn. Westchnęła ciężko - Porozmawiam z nimi po wakacjach, jak sobie to wszystko ułożę, ale... ale wcale nie mam ochoty ich oglądać ani tym bardziej słuchać. Chociaż muszę, wiem, Vicky i Liz mówią to samo - powiedziała, z trudem formułując sensowne zdania, kiedy Wei patrzył na nią tak intensywnie. Stwierdziła, że nie mogą tak dłużej stać, bo wybuchnie - Ale na prezenty i tak nie mają co liczyć - podsumowała, odsuwając się lekko i kiwając lekko głową na znak, że mogą ruszać dalej - Idziemy? Szkoda tych pięknych widoków na stanie w miejscu. Jak się skończyła twoja historia z zaręczynami...? - zapytała, trochę tylko, lekko, leciusieńko zaniepokojona, że doszły one do skutku i oto właśnie ugania się za żonatym mężczyzną. To by była dopiero rzepa i nieporozumienie życia - fatalne, ale jednocześnie bardzo w jej stylu, w końcu nie tak dawno skończyła się uganiać za mężczyzną zaręczonym. Musiała więc wiedzieć - a poza tym oczywistym aspektem, to była szczerze ciekawa, co on o tym sądził, czy to rozumiał, czy wybaczył rodzicom takie zachowanie. Idąc, poślizgnęła się na podstępnym stopniu, zachwiała (trochę celowo tracąc równowagę nieco bardziej niż rzeczywiście) i w naturalnym odruchu sięgnęła po dłoń Longweia, żeby powstrzymać się przed upadkiem. Nie puściła jej jednak, kiedy odzyskała pion, tylko splotła ich palce, rzucając mu pytające spojrzenie, jakby się upewniała, czy nie ma nic przeciwko - choć była przekonana, że nie. Nie po tych wszystkich sygnałach, które jej dawał.
Longwei Huang
Wiek : 27
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 177cm
C. szczególne : krwawa obrączka na serdecznym prawym palcu, tatuaż chińskiego smoka na lewej ręce, runa jera na karku, blizny na łydce i na plecach, łagodny uśmiech
Pokręcił jedynie głową na jej wzmiankę, że znalazłby się ktoś chętny na to, żeby wybudzać go w tak irracjonalny sposób. Właściwie miał ochotę powiedzieć jej, jak bardzo byłoby to niebezpieczne, gdyby nie wiedzieli, co tak naprawdę mu dolegało, ale odpuścił. Podejrzewał, że dziewczyna miała świadomość potencjalnych niebezpieczeństw i zdecydowanie nie potrzebowali o tym debatować. Nie do końca rozumiał również jej słowa, że na pewno znalazłby się ktoś chętny, skoro nie miał zbyt wielu znajomych, ale tego także nie powiedział. Już na dość dużego dziwaka wychodził, gdy przyznał, że był gotów rozkopać grób Izoldy. O Merlinie i wszystkie avalońskie smoki. Gdyby tylko Longwei wiedział, jak opacznie zostały zrozumiane jego słowa, w tej chwili naprawiałby zaistniałe nieporozumienie. Zamiast tego wpadał w nie bardziej, nie będąc świadom, jak jego gesty mogą być odebrane. Chciał się upewnić, że nie musi zabierać Zoe do uzdrowiciela, że nie dostała nagle gorączki przez rodzinnego problemy, a tymczasem odciągał jej myśli w stronę pocałunku. Pocałunku? Z nim? Gdyby tylko wiedział… Jednak nie próbował nigdy uczyć się legilimencji i obecnie mógł jedynie w zupełnym zaślepieniu uśmiechnąć się do dziewczyny łagodnie. - Zdecydowanie powinnaś porozmawiać z nimi na spokojnie. W tej chwili zrobiłaś się cała czerwona, a dopiero zaczęłaś temat. Jakbyś z nerwów dostała gorączki, to nie byłoby przyjemne - powiedział jeszcze, nim dziewczyna zapytała o jego zaręczyny. Przez chwilę Longwei milczał, zastanawiając się nad odpowiedzią. Teoretycznie wtedy jasno wyraził swoje zdanie na temat zaręczyn, ale nie zdziwiłby się, gdyby któregoś dnia przyjechała tu jego narzeczona twierdząc, że za chwilę mają brać ślub. - W ciągu pierwszych pięciu minut po oznajmieniu mi, że zostałem zaręczony, powiedziałem, że nie będzie żadnego ślubu i teleportowałem się do sklepu ze świstoklikami. Później z Mulan wróciliśmy tutaj i temat umilkł.. Ale nie wiem, na ile moja rodzina uszanowała moje zdanie, a na ile czekają na odpowiedni moment, aby wrócić do tematu - odpowiedział zupełnie szczerze, uśmiechając się lekko do Zoe. Niewiele później znów miał wrażenie, że dostanie zawału przez dziewczynę, gdy ta niemal upadła. Nie sprzeciwił się, gdy złapała go za dłoń, samemu mocno ją chwytając, ciągnąc w swoją stronę. Wyraźnie miał do czynienia z kimś, kto potrafił zrobić sobie krzywdę w każdym miejscu. Prawie, jak on sam. - Lepiej, żebyś skupiła się bardziej na drodze, a nie tylko na widokach - powiedział z cieniem przygany, ale wciąż uśmiechał się łagodnie. Jednak kiedy Zoe próbowała spleść z nim palce, pokręcił głową, poprawiając uścisk. - Splatając z kimś palce, gdy istnieje ryzyko upadku, możesz doprowadzić do czegoś poważniejszego, gdy przypadkiem wykręcicie sobie palce. Bezpieczniejszy jest zwykły, pewny uchwyt, aby w razie czego podtrzymać się… Tam wyżej powinno już być swobodniej, więc uważaj jeszcze teraz - wytłumaczył spokojnie, spoglądając z cieniem prośby na dziewczynę, gdy skończył mówić. Nie chciał, żeby z powodu zwykłego spaceru musieli nagle teleportować się do znachorki. - Victoria i Liz… To twoje siostry? - zapytał, wracając do wcześniejszego tematu, próbując przypomnieć sobie, czy Zoe opowiadała mu tak dokładnie o swojej rodzinie.
______________________
I won't let it go down in flames
Zoe Brandon
Wiek : 20
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 170
C. szczególne : dużo gada, nie zawsze z sensem; pachnie konwaliowymi perfumami
Postanowiła nie wyprowadzać go z błędu w kwestii tego, że to wcale nie wzburzenie sytuacją było powodem jej pąsów i tylko pokiwała głową z zaangażowaniem, zapewniając że rozmówi się z rodziną - chociaż była przekonana, że nic dobrego z tej konfrontacji nie wyjdzie, a dziadkowie nie powiedzą nic, co sprawi, że wybielą się w jej oczach. Nie miała pomysłu, co takiego mogliby zrobić żeby naprawić sytuację. W lekkim napięciu, którego starał się nie okazywać, czekała aż Longwei zastanowi się nad odpowiedzią i podzieli się z nią historią swoich zaręczyn, z każdą sekundą czując coraz większy niepokój o to, że chłopak zbiera się do wyznania jej, że właściwie to niedługo bierze ślub. Zdecydowanie ulżyło jej, gdy usłyszała, że był przeciwny temu pomysłowi (i zaimponowało oczywiście, jak stanowczo potraktował temat, jak prawdziwy mężczyzna a nie jakiś gamoń), chociaż cała wypowiedź wskazywała na to, że temat nie jest jeszcze całkowicie zakończony. - Och... rozumiem. Nie istnieje chyba coś takiego jak dobry moment na zaręczyny z przypadkową osobą, prawda? Merlinie, to straszne, że takie zwyczaje są nadal praktykowane - skrzywiła się, skutecznie walcząc z pokusą by zapytać, kim jest ta wybranka rodziców Longweia i czy bliżej jej z wyglądu do wili czy nimfy. Lepiej w tym przypadku nie wiedzieć i trzymać kciuki, że sprawa rzeczywiście przycichnie. - Mam nadzieję, że po twojej odmowie zrozumieli, że to okrutny pomysł. Ech, moi dziadkowie też pewnie chętnie by mnie wyswatali dla lukratywnego interesu, ale na szczęście się okazało, że jednak nie mam na tyle czystej krwi, żeby jakikolwiek arystkokrata mnie zechciał - parsknęła, świadoma tego jak głupio musi to brzmieć - nic jednak nie mogła poradzić na to, że mówiła szczerą prawdę. Poczuła przyjemny dreszcz, kiedy Longwei chwycił jej dłoń, od razu wyczuwając, jak idealnie do siebie pasują; rozanielona, zachichotała tylko na jego słowa, ignorując zupełnie tę nutę nagany w głosie chłopaka. Tak wspaniale się o nią troszczył, a jego praktyczne, życiowe podejście idealnie uzupełniało jej bujanie z głową w chmurach. A ta wiedza! Ona w życiu by nie pomyślała, że trzymanie się za ręce w taki a nie inny sposób może skutkować połamaniem palców. - Bezpieczeństwo przede wszystkim! - przytaknęła beztrosko, i rzeczywiście, ze względu na niego, zaczęła iść uważniej, choć miała ochotę podskakiwać wesoło jak górska kozica, taką euforię wzbudzała w niej świadomość, że spaceruje właśnie za rękę z chłopakiem, i to nie kimś tam takim sobie, tylko L o n g w e i e m, który był fantastycznym dżentelmenem, porządnym człowiekiem i, jakby tego było mało, opiekunem smoków. Czuła się jakby złapała Merlina za nogi. Z trudem skupiła się na odpowiedzi. - O, niee, to tylko kuzynki, nasi dziadkowie są braćmi... ale w sumie traktuję je jak siostry, są w podobnym wieku, a ja jestem jedynaczką. Uwielbiam je obie, są tak totalnie różne, Ela całkiem podobna do mnie, zawsze się fantastycznie razem bawimy, a Vicks... och, to uosobienie elegancji i najmądrzejsza czarownica tego wieku! - rozgadała się entuzjastycznie - Jaka jest twoja siostra? - spytała, szczerze ciekawa, bo Mulan kojarzyła jedynie z widzenia i różnokolorowych włosów.
Longwei Huang
Wiek : 27
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 177cm
C. szczególne : krwawa obrączka na serdecznym prawym palcu, tatuaż chińskiego smoka na lewej ręce, runa jera na karku, blizny na łydce i na plecach, łagodny uśmiech
Pokręcił głową, gdy dopytywała o zaręczyny i wyraziła swoje nadzieje. Obawiał się, że tak naprawdę jego sprzeciw został potraktowany jak kaprys dziecka, nie zaś świadoma odpowiedź. W takiej sytuacji właściwie w dalszym ciągu był zaręczony z dziewczyną, której imienia nie pamiętał. Nie próbował także dowiadywać się niczego w tym temacie, aby nie dać rodzinie mylnego wrażenia, że jest zainteresowany tamtą dziewczyną. Tylko tego mu brakowało. Później rodzina kazałaby mu przyjąć posadę, w której nie miałby żadnego kontaktu ze smokami, a najlepiej coś równie nudnego i zdecydowanie opierającego się o politykę, jak jego ojciec. Jednak Longwei nie chciał żyć wedle ułożonego przez rodzinę scenariusza. - Też mam nadzieję, że zrozumieli i nie będą tego znów próbowali. Jest to jednak częste pośród rodów czystej krwi, nawet teraz - odpowiedział prosto, uprzejmie, nie dzieląc się jednak z Zoe swoimi przemyśleniami. W jego odczuciu nie było czym, a gdyby tylko dziewczyna zaczęła dopytywać o niedoszłą narzeczoną, Longwei nie wiedziałby, co powinien odpowiedzieć. Ostatecznie, wcale nie pamiętał dziewczyny. Jedyne, czego był pewny, to, że Mulan utrzymywała z nią kontakt, choć nie wiedział dlaczego. Trzymanie się za rękę, gdy groził upadek, było w gruncie rzeczy niebezpieczne. Ostatecznie gdyby tylko ten, co stał pewnie, straciłby równowagę, obie osoby mogłyby runąć i zrobić sobie krzywdę Tego jednak Longwei nie mówił głośno, zaciskając jedynie palce na dłoni dziewczyny, licząc na to, że zdoła ją podtrzymać, gdy znów się zachwieje. Z uwagą za to wysłuchiwał słów na temat, jak się okazało, kuzynek Zoe. Był przekonany, że dziewczyny, o których mówiła, są jej siostrami, a tymczasem okazywało się, że choć są jej bliskie, są nieco dalszą rodziną. Uśmiechnął się ciepło na jej pytanie o Mulan, zastanawiając się, jak powinien odpowiedzieć na to pytanie. - Zwariowana, szalona, ale też nie wyobrażam sobie przygód bez niej… Kiedy była w pierwszej klasie, ja byłem w siódmej… Poszła ze mną do Zakazanego Lasu, żeby spróbować jeździć na akromentuli - powiedział, a jego ciemne spojrzenie zabłyszczało rozbawieniem na samo wspomnienie. - Jest tym bardziej interesującym z naszego rodzeństwa - dodał, zerkając w bok na Zoe.
______________________
I won't let it go down in flames
Zoe Brandon
Wiek : 20
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 170
C. szczególne : dużo gada, nie zawsze z sensem; pachnie konwaliowymi perfumami
Byli poniekąd w podobnej sytuacji, jeśli chodziło o próby podporządkowania ich żyć przez nadgorliwych, konserwatywnych członków rodziny; jej co prawda nikt nie próbował do tej pory zeswatać na poważnie (poza niewinnymi sugestiami, jakie babcia rzucała od czasu do czasu na oficjalnych obiadkach i spotkaniach, że ten czy tamten naburmuszony bufon to wspaniały kawaler i świetna partia), i pewnie z wiadomych przyczyn już nie będzie chciał, ale już układać życie w inny sposób, decydować o kwestiach, które powinna podejmować sama i wymuszać swoje poglądy - owszem. Dlatego rozumiała go doskonale, szczerze współczuła i szanowała za to, że postawił na swoim. Ona też nie miała zamiaru iść ślepo za zdaniem dziadków. Longwei nie kontynuował tematu, więc Zosia nie drążyła i nie naciskała, zdając sobie sprawę, że nie jest on dla chłopaka zbyt przyjemny; skupili się zamiast tego na znacznie ciekawszej i milszej kwestii, jaką było rodzeństwo. I kuzynostwo, ale szczerze mówiąc, czasem sama o tym zapominała; dla niej rodzina była po prostu rodziną i bardziej zwracała uwagę na to, jak się z kim dogaduje niż na to, jak bliskie więzy ją z kimś łączą. Ani trochę jej nie zdziwiło, że Wei opisywał Mulan jako szaloną i nieprzewidywalną osobę, bo dokładnie na taką wyglądała z boku, jeśli się jej nie znało... a przy tym nieco onieśmielającą, musiała przyznać. Uśmiechnęła się szeroko, a zaraz potem zasłoniła usta dłonią, bo szczęka dosłownie opadła jej do ziemi, kiedy usłyszała anegdotę o akromantulach. - Żartujesz sobie! Słodka Roweno... jak to się skończyło? Domyślam się, że niekoniecznie sukcesem? Rety, nie zrobiłabym tego choćby mi zapłacili - pokręciła głową z niedowierzaniem, przyglądając się chłopakowi ze szczerym zaciekawieniem - Jeśli ona jest jeszcze bardziej interesująca niż ty, to ja nie wiem... nie potrafię sobie tego wyobrazić, a wyobraźnię mam bujną. Muszę ją koniecznie zapoznać! - zdecydowała dziarsko - A ty Victorię i Elę! - dodała, posyłając mu uśmiech; była szalenie ciekawa, co takiego dziewczyny miałyby do powiedzenia na jego temat, czy by go zaaprobowały? No i oczywiście... chciała się pochwalić. Kto by nie chciał, takim chłopcem!