Łazienki znajdują się w dogodnym miejscu - między Wielką Salą a drzwiami wejściowymi. Korytarz w nich jest wspólny, dopiero w połowie drogi rozwidla się na toalety damskie i męskie. Łazienka jest utrzymana nieco w staromodnym stylu, krany jęczą i czasami plują kolorową wodą. Uwaga pod nogi, gdy woźny umyje podłogi to można się porządnie wyłożyć na podłodze.
Podtrzymywała go za ramię, chociaż wcale nie musiała. Nie chwiał się przecież na nogach. Ale znaczył krwią posadzkę podczas krótkiej drogi w kierunku Sali Wejściowej. Idealny trop dla drapieżnika. Albo innego parzystokopytnego z ogonem przypinanym na pinezkę. Gdy wkroczyli już do łazienki, odkręciła kurek z zimną wodą i namoczyła w niej jedwabną chusteczkę. Jedwabne, białe chusteczki nie pasowały zupełnie do ćpuńskiej Lunarie chodzącej czasem jedynie w szortach, bikini i pióropuszu. Ale sama jej suknia tego dnia zaskakiwała, zatem wszystko było przecież możliwe. Bez pytania o pozwolenie otarła twarz tygrysiego kompana z krwi; włożyła znów rubinową już chustkę pod strumień lodowatej wody. Tym razem ujęła suchą dłonią jego podbródek i odchyliła subtelnym, ale pewnym ruchem do tyłu, po czym położyła zimny materiał na jego zatokach. Nie mówiła chwilowo nic. Trawiła jeszcze sytuację z wieży. Nie powinna zostawiać Szarlotki samej w WS. A jednocześnie nie mogła w tym momencie przy niej być. CDLB ją zawiodła, nic już nie będzie takie samo. Chwilowo nie nienawidziła Courtney. Ale to zawsze mogło się zmienić. Przecież mogła się dowiedzieć, że LSD udała się z jej ukochanym pysiakiem do łazienki i wyobrażać sobie Copperfield wie co. Zresztą. Nieistotne. Za dużo myślała. - Myślenie zabija - wyrzekła na głos swoją finalną myśl, spoglądając na Borisa spod długich, wyjątkowo długich tego wieczora rzęs. - Wszystko w porządku?
Właśnie, nie musiała, i pewnie gdyby nie fakt, że był wkurwiony, rozczarowany i przygnębiony jednocześnie, to by zaprotestował przeciwko takim praktykom. No bo co to za zwyczaje, aby jelenie ratowały tygrysy? I je podtrzymywały? To nie tak miało być. Porządek świata został zakłócony. I to już na samym początku tego cholernego balu. Wszystko poszło nie tak, wszystko było zupełnie inne niż zakładał Boris. Ani jedno jego pragnienie się nie spełniło. Nic. Nic nie poszło po jego myśli. Kompletna pustka. Zażenowanie. Przeżywal tyle negatywnych uczuć, że... Zupełnie nie zwrócił uwagi na to, jak zjawiskowo dziś Lunarie wyglądała. Naprawdę. Dostrzegł to dopiero teraz, kiedy bez gadania omywała mu twarz. Przecież nie ona powinna to robić. Spodziewał się tutaj raczej Courtney. Ale jej nie było. Przepadła jak kamień w wodę, a on nie mógł oprzeć się wrażeniu, że to jego wina. No ale cóż. Dlaczego LSD? Przecież nie byli chyba ze sobą na tyle blisko, by mogłaby przejmować się jego losem. Prawda? A może Boris zgubił coś po drodze, coś przeoczył? Jak to on. Przyglądał się jej w skupieniu, wodząc szarymi tęczówkami za jej ruchami, gestami. Chyba w życiu nie napatrzył się na nią tyle, co teraz. Było cicho, słychać było tylko wodę, różne szelesty, niepotrzebne gesty. Po chwili jednak dziewczyna przecięła tą ciszę swoimi, jak dla niego, dziwnymi słowami. - To ja nigdy nie umrę - odparł cicho, chcąc zażartować. Cóż, sam nie wiedział po co. - Dziękuję - powiedział do niej, nic lepszego nie przyszło mu do głowy, w której miał aktualnie pustkę. Jedynie jedno pytanie nasuwało mu się na myśl: o co chodzi?
Porządek wszechświata obracał się w pył znacznie częściej niż można sądzić. W świecie LSD niemal codziennie. Nie było nic stałego. Wszystkie wartości chwiały się w posadach i burzyły wraz ze strzępem słów, najlżejszym podmuchem emocji. Czymkolwiek. Nie było fundamentów świata, budowała domki z kart w powietrzu. Jak Ludwik. Nie wiedziała, dlaczego tak lubi spędzać czas z tym oto Rosjaninem. Bo ich spotkania w Ameryce wciąż osnute były mgłą zapomnienia, rozmijali się wiecznie we wspomnieniach. On był "tym cudnym kolesiem z baru w LA", ona była "tą brunetką, której postawił drinka". Ile razy byli dla siebie statystami, rolami drugoplanowymi? I może właśnie przez te wielokrotne, deliryczne spotkania Lunarie wykształciła przy nim pewien niemożliwy już do odparcia psychiczny komfort. Jakby znali się od lat. Bo przecież tak było. Usiadła na drugiej umywalce, korzystając z faktu, że jest zupełnie sucha. Oparła plecy o zimną powierzchnię szklanego lustra za sobą, głowa również spoczęła na tej tafli. Przymknęła powieki i westchnęła cicho. Chciała coś powiedzieć. Coś ważnego. O Courtney, o Charlotte, o zachowaniu Grigoriego. O jej synu, o jej rozczarowaniu. Ale po co miałaby? Zostawiać za sobą kolejne dziwaczne wspomnienie. Lunarie? Lunarie, ta ćpunka? Miała ładny kolor tęczówek, zawsze plotła od rzeczy. Całkiem niewiele osób przyszło na pogrzeb. - Nie ma sprawy - powiedziała cicho, nie otwierając oczu. Ciemność była chwilowo kojąca. Kręciło się jej w głowie, czuła pustkę w mięśniach. - Zawsze możesz na mnie liczyć. Nawet nie wiem dlaczego. Po prostu możesz.
U niego było zgoła odwrotnie. Wszystko miał zaplanowane (pomimo swojej spontaniczności), wszystko budował pieczołowicie. Głównie oczywiście relacje międzyludzkie, swoje przekonania, zasady i wartości. Uważał to za coś stałego, niezmiennego. Bo przecież był panem swojego losu, więc jeżeli nie chciał czegoś zakończyć, to nie miało prawa się wtedy zepsuć, prawda? Och, jakie z niego naiwne zwierzę było! Naprawdę się łudził, że wszystko ma już poukładane. Że żaden człowiek go już nie zaskoczy. Że wszystko idzie zgodnie z jego planem. Cóż, dzisiejszy wieczór był kubłem zimnej wody. W końcu otrząsnął się i zrozumiał, że inni również mają swój rozum. Swoje potrzeby. I nigdy się nie podporządkują. Są zmienni, niestali, nieprzewidywalni. Ranią. Krzywdzą. Oszukują. Mamią. A potem zostawiają człowieka w ruinie. W zdziwieniu, rozczarowaniu, złości. W wyrzutach sumienia, w niedomówieniach, w których aktualnie się taplał. Bolało go tygrysie serce. Że był takim naiwnym, ufnym zwierzęciem. Aż w końcu przedobrzył. Tak, przemykali między swoimi szarymi komórkami ledwo zauważeni, osnuci tajemnicą, dziwnym niedopowiedzeniem, mglistymi wspomnieniami, które nawet nie wiadomo, czy były prawdziwe. Może to tylko dziwaczne wizje spragnionego znajomości umysłu? Ale tego się już nie dowiedzą. I mimo, iż niezaprzeczalnie jakaś więź między nimi była, Boris wciąż nie wiedział, jak ma ją interpretować. Jako coś przelotnego? Chyba tak, przynajmniej tak ocenił Lunarie. Może i niesłusznie, ale nikt nie jest nieomylny. A on podjął już w swoim życiu wiele błędnych decyzji. Nie miał żadnej intuicji czy szóstego zmysłu. Był "kontaktowo" nieporadny. Jednak zdawał sobie sprawę, że strasznie by przeżył jakiekolwiek rozstanie z nią. Jakby wyjechała, albo jakby się pokłócili tak na dobre, albo zwyczajnie się nim znudziła. I to go bolało. Bo był przekonany, że tylko on by ucierpiał, a potem stał się nic nieznaczącym elementem w życiu jelenia. Znów ją obserwował i kompletnie nie miał pojęcia jak się zachować. Właśnie, chyba powinien powiedzieć coś ważnego, wykrzesać z siebie coś więcej niż marne "dziękuję", które i tak było przepełnione ogromną wdzięcznością, naprawdę. Musnął dłonią swój nos, jakby upewniając się, czy rzeczywiście tam jest, a potem usiadł na podłodze, opierając się plecami o ścianę. Podkurczył nogi. Zdjął z głowy kapelusz i obracał go w swoich nieco jeszcze trzęsących się dłoniach. - A uwierzysz mi, kiedy powiem, że ty na mnie też? - spytał równie cicho i przełknął ślinę. Po co to mówił, co ją to obchodzi tak naprawdę? Ech. - Chyba Szarlotka czeka na ciebie na sali - przypomniał jej. Nie chciał, aby czuła się zmuszona czy zobligowania do siedzenia tutaj z nim. On już tam na pewno nie wróci. Ale chwilowo nie miał pomysłu, co ze sobą zrobić.
Na upartego można by znaleźć analogię ich zachowań w zwierzęcych odpowiednikach. LSD była bardziej płocha, wiecznie uciekała wraz z trzaskiem gałązek sygnalizującym problemy. Nie potrafiła sobie z nimi radzić, zostawiała więc za sobą kolejne stada jelenich braci i sarnich sióstr, miękką ziemię i poranną mgłę zawieszoną przy runie leśnym. A Boris był drapieżnikiem, świat funkcjonował według zasad, które sam mu nadawał w analitycznych procesach myślowych. I upadał dopiero wraz z chwilą, gdy zasady wymykały się spod kontroli w postaci ofiary wysuwającej się spod pazurów. Chociaż to nie musiało tak wyglądać. Lunarie ciężko było wyobrazić sobie szczerzenie kłów Borisa w innej sytuacji niż szerokim uśmiechu. Luna również nie była pionierką w udanych relacjach międzyludzkich. Jedna z jej miłości zakończyła się przecież niechcianym przez ojca dzieckiem. A potem wieczna nimfomania, setki związków, partnerzy, których nawet już nie pamiętała. Dopiero w Hogwarcie uspokoiła nieco swoje żądzę. Ale Boris to była inna sytuacja. Łączyła ich dziwna, wyjątkowo specyficzna więź. Nieco irracjonalna, bo budowana na podstawach podszytych nie dość, że mgłą zapomnienia, to jeszcze metaforach stworzeń, które nigdy nie mogłyby przecież żyć w zgodzie. A jednak żyli. Względnie. Chociaż głównie osobno. Co czasem zupełnie jej nie pasowało. Bo i jej zależało na tym krwawiącym z nosa tygrysie. Nawet jeżeli odwracała wzrok, gdy tylko widziała jego czułe gesty względem Courtney. Mhm. To nie zazdrość, rzecz jasna! Wcale a wcale. To po prostu... przezorność międzygatunkowa. Boże, co za absurd. - Nie wiem, czy uwierzę - odparła zupełnie szczerze, wciąż mając zamknięte oczy. Czubkiem buta dotknęła tyłu drugiego buta i zsunęła go jednym ruchem. Potem palcami musnęła drugą szpilkę, która upadła z cichym stukotem obcasa o podłogę. Otworzyła powieki. Opierała głowę i kark o lustro, ale kran nieznośnie wbijał się jej w krzyż. Zeskoczyła więc z umywalki. Dotyk zimnych kafelków na bosych stopach był miły, kojący. Pokonanie tylu schodów na wieżę odbiło się jednak i odzywało bólem nóg. - Wszędzie jest tyle kłamstwa - ciągnęła cicho, niemal szeptem, który niósł się bez problemu po łazience, wzmagany kilkukrotnym, niknącym w pustym pomieszczeniu echem. Wzniosła ramiona i skoczyła na jedną nogę, wybierając jakiś kafelek. Zupełnie jakby grała w klasy. A potem opuściła ramiona, okręciła się i przesunęła się miękkim krokiem na drugi kafelek, na kolejny, sunąc po posadzce w dziwacznym tańcu, przypominającym jednocześnie ruchy indiańskiego szamana i jednocześnie walca, którego tańczono wcześniej w Wielkiej Sali. - Ale wierzę, jestem podobno szalona. I wierzę. Stanęła, gdy powiedział coś o Szarlotce. Patrzyła na niego dość długą chwilę bez słowa, a potem w milczeniu usiadła obok niego i oplotła kolana ramionami. - Nie mogę zawsze być dla wszystkich. Wiesz? Nie mogę. Nie jestem do tego stworzona. Nie jestem stadnym jeleniem. Jestem złym jeleniem, który zamiast rannych saren woli tygrysy. Wiesz.
Lunarie uciekała, a Boris zawsze czuł się zobligowany do stawiania czoła problemom. Niestety, to się głównie tyczyło problemów innych. Uwielbiał ludzi pocieszać, stawać w ich obronie, dbać o nich. Ale kiedy przyszło do jego osoby, czuł się totalnie zagubiony. Nie umiał chyba sobie radzić z przeszkodami na swojej drodze. Paradoksalnie ryczał w obronie innych, ale kiedy cios miał dosięgnąć właśnie jego, uciekał spłoszony niczym jeleń. Nie umiał się zachować w obliczu zagrożenia. Był nieogarnięty, niepewny, bezbronny. Podejmował więc opłakane w skutkach decyzje lub uciekał z podkulonym ogonem, nie potrafiąc walczyć o swoje. O zgrozo, jaki tam z niego tygrys? Który nawet nie potrafi wyrządzić nikomu paskudnej krzywdy. Który nie potrafi zagryźć swojej ofiary. Bo nie miewał ofiar. Jak to się w ogóle stało, że został tygrysem? Cóż, zapewne żyłoby im się nieco inaczej, gdyby wiedzieli o swoich myślach i odczuciach. Ale nie wiedzieli. Znów zasnuwali wszystko mgłą niedomówień, zupełnie, jakby pili na umór w USA, a potem niczego nie pamiętali, żywili się urywkami wspomnień, nędznymi okruchami. Wciąż uparcie tkwili w błędzie, który mieli naprawić po imprezie w Tęczowym. Ale cóż, widocznie taka ma być ich relacja. Skomplikowana i niejasna od początku do końca. Podszyta dziwnymi metaforami, aluzjami, absurdami. Widocznie taki irracjonalny urok partnerstwa jelenia i tygrysa. Przełknął gorzko jej pierwsze słowa. Cóż, po tym co dzisiaj przeżył, gdyby był na miejscu Lunarie, również nie uwierzyłby temu słabemu, nędznemu zwierzęciu. Też by miał wątpliwości, ba, przyglądałby się sobie z politowaniem, a może i nawet prychnął śmiechem. To na szczęście nie następowało, bo Boris odważył się w końcu podnieść wzrok i przyglądać się ruchom jelenia, szczególnie, że poprzedził je huk upadających na podłogę butów. Niby to wyglądało dziwnie, nie do końca zrozumiale, ale to właśnie w niej lubił i cenił. Że była zupełnie nieprzeciętna. Dlatego uśmiechnął się nikle, kiedy to wszystko obserwował. I nigdy nie przeszło mu przez myśl, że jest dziwaczką. No dobra, może na początku, kiedy jeszcze nawet nie kojarzył jej imienia. Wydawała mu się wtedy irytująca i nadzwyczaj absurdalna. Na szczęście wszystko się zmieniło. Jak dobrze, że pierwsze wrażenia można zatrzeć i o nich nie myśleć. Potem jednak podniosła go nieco na duchu, mówiąc, że wierzy. A może po prostu nie chciała go bardziej dobijać? Możliwe. Jednak nie chciał się teraz nad tym zastanawiać. Usiadła obok, poczuł jej ciepło, zapach. Chwilowo uśmiech nie znikał z twarzy, jednak potem i on musiał się zatrzeć. Razem z pierwszymi wrażeniami. - Ja chyba jednak też nie jestem stadnym tygrysem - odparł w końcu, nieco przygnębionym tonem. - A może to chwila słabości? Sam nie wiem, Lunarie. Zaczynam się w tym wszystkim gubić. Nie wiem już komu można zaufać, a kogo poszczuć pazurami - wyrzucił z siebie, nagle, niespodziewanie, nieprzemyślanie. Bez sensu. Ale dziwnie poczuł się z tym, że woli tygrysy od rannych saren. - Jesteś pewna? - spytał na koniec, jakby jej wypowiedź dotarła do niego z opóźnieniem.
Faktycznie, nie najgroźniejszy był z niego tygrys. Czasem można nawet stwierdzić, że to LSD była bardziej tygrysia. Miała kiedyś w zwyczaju rzucać się na ofiary, przeżuwać w całości i zostawiać, by uciec gdzie indziej. A może była po prostu succubusem? Nieistotne. Poroże uwierało ją już we włosy, więc zdjęła zrobione z masy perłowej rogi, bo zaczęły się przez chwilę mienić kolorami jak jej pióropusz niegdyś. Rozprostowała nogi i złożyła poroże na swoich udach, by przez chwilę je głaskać, jak zwierzątko. A potem odłożyła je pod ścianę, podniosła dłonie do głowy i rozmasowała ją, by zakończyć ten krótki ruch przeczesaniem wyjątkowo prostych tego dnia włosów. Nie rozważała już aspektów ich znajomości. Po prostu przyjmowała ją całym jelenim serduszkiem taką, jaka by nie była. Bo była ich, własna i niepowtarzalna. A ciężko o takie niezapomniane relacje w świecie pełnym klonów, hipopotamów podszywających się pod aligatory, antylop zakładających na siebie skóry lwów, surykatek przylepiających do siebie orle skrzydła. Wszędzie tyle kłamstwa. A w nich? Spojrzała na Borisa przenikliwie, przekrzywiając jednocześnie głowę. Obserwowała go dłuższą chwilę, słuchając jego słów. Zdążyła dostrzec jak uśmiech maluje się i znika z jego twarzy, jakby ktoś pociągał za sznurki odpowiadające za ruchy mięśni. Trzepnęłaby najchętniej tego kogoś na górze, by Boris Lavrov częściej się uśmiechał, wyglądał wtedy naprawdę uroczo. jak ten cudny koleś z baru w LA Ona również nie szalała za nim od tak, od razu. Na początku wydawał się jej trochę sztywny i gburowaty. Teraz, w Hogwarcie. Kto wie, ile pierwszych wrażeń zdążyli już na sobie wywrzeć? Być może każde kolejne było inne i dopełniało powoli wizerunku całości? - Tego nigdy nie będziemy wiedzieć - powiedziała cicho, kiwając głową. A potem powtórzyła na głos swoje przemyślenia o zwierzętach w cudzych skórach, podszywających się pod kogoś innego. - Wszyscy czyhają na jeden fałszywy ruch, a to wystarczy by rzucili się na ciebie i jednomyślnie rozszarpali, nie pozwalając nawet, byś zgnił w spokoju. Zabrzmiało ponuro, boleśnie. Dziwnie jak na trzpiotkę LSD. Nieprzyjemnie prawdziwie. Spojrzała znów na niego, tym razem jej twarz rozjaśniła się przelotnym uśmiechem. - Nie - odparła na pytanie, czy jest pewna. - Nigdy nie jestem pewna. Ale jestem tu, prawda? I nie chcę odejść, jeszcze nie. Sięgnęła dłonią do jego szyi, by zetrzeć kciukiem zagubioną kroplę krwi, zbliżającą się powolnie do zagłębienia prawego obojczyka. A potem cofnęła ją. Mhm.
Tak, w ogóle to chyba zamienili się ciałami, naprawdę. Lunarie była bardziej tygrysia, Boris był bardziej jeleni. To było dziwne. Bo mimo wszystko byli mieszanką tych stworzeń. Byli mieszanką siebie. W różnych proporcjach. Może to dlatego w końcu się rozumieli? Przeniósł wzrok na jej poroże. Boże, jak mógł je przeoczyć? Ale tak, często mu się to zdarzało. Słonia pewnie przed sobą też by nie zauważył. Cały Boris. - Śliczne poroże, tak w ogóle - powiedział jej cicho, starając się zabrzmieć jednak bardziej entuzjastycznie niż do tej pory, ale ogólnie wyszło z marnym skutkiem. No cóż, starał się, nie da się ukryć. Sam wyprostował nogi, rzucił kapelusz zamaszystym ruchem tak, że zakotwiczył się na kranie. Uśmiechnął się ironicznie, co trwało zaledwie kilka sekund. Tak samo jak ożywienie w jego oczach. Równie szybko zniknęło, co się pojawiło. Obrócił głowę w kierunku Lunarie, przez co w zasadzie byli teraz bliżej, niż mógłby się spodziewać. Ale jakoś się tym nie przejął, nie zraził, nie zawstydził, nie wpadł w stan zażenowania. Przyjął to naprawdę zwyczajnie. - Wiesz, to zabawne. Wszystko, co miało być trwałe, okazało się być płoche, a co miało się po chwili rozwalić okazało się silniejsze niż przypuszczałem - powiedział jej jakimś dziwnym tonem, patrząc gdzieś w dal i przez chwilę nad czymś rozmyślał, przygryzając wargę i marszcząc czoło. Tak, chyba chciał coś tym zawiłym tekstem zakomunikować, coś, coś ważnego, ale... zgubił to. Jak zawsze. Potrząsnął więc z dezaprobatą głową. - I tak kiedyś to zrobisz. Wszyscy odchodzą - przerzucił jej słowa na jakiś inny wymiar, inny wątek, niby dwuznaczny, ale nie do końca jasny. Nie może się bawić tak cudzymi słowami. To nie było w porządku. Spojrzał jej w oczy na ten dziwny gest, jednak całkiem przyjemny. I patrzył tak na nią jakiś czas, nie wiedząc, jak powinien zareagować. W końcu jednak postanowił się uśmiechnąć, o dziwo całkiem ciepło i przyjaźnie.
Przestrzeń pustej łazienki wypełniła się nagle jej cichym śmiechem. Rozległ się tuż po skomplementowaniu jej poroża. Cały Boris. To było tak cudne, usłyszeć, że ma śliczne poroże. Tak odmienne od setek prozaicznych komplementów, jakie w życiu usłyszała. Nie to, żeby była tak przyzwyczajona do ich otrzymywania, ale po prostu masz piękne oczka, masz zajebisty tyłek, świetne cycki, kocham twoje włosy były tak płytkie przy zgoła odmiennym śliczne poroże, że nie mogła powstrzymać tego krótkiego wybuchu radości. Podziękowała tylko uśmiechem. Tylko. Aż. Modulant wiele zmienia w wydźwięku zdania i zachowania. - Tak to jest - odparła, patrząc jak kapelusz okręca się na kranie, a potem przeniosła lazurowe spojrzenie na Borysa. Jej wada wzroku dopiero z tak bliska pozwoliła jej ujrzeć wyraźnie twarz chłopaka. Pierwszy raz... pierwszy raz w tym ciągu wspomnień. Kto wie, jak bywało wcześniej. - Hej, masz pieprzyka pod okiem - powiedziała więc cicho. Zupełnie niepotrzebnie, ale co tam. - Tak to jest, że często oczekiwania różnią się zupełnie od rzeczywistości. I wiesz, czasami wychodzi się na tym lepiej. Może jakiś król dżungli nad nami czuwa. Może to my jesteśmy królami dżungli. Uniosła lekko jedną brew, zauważając jego nagłe skonsternowanie, jakby myślał o czymś głęboko, a potem porzucił wypowiedzenie tego na głos. - Nigdy nie wiadomo, czy ty nie zrobisz tego pierwszy - szepnęła, kiwając lekko głową. I pomimo tych smutnych słów, odwzajemniła tygrysowi uśmiech, ciepłym rozświetleniem jeleniej twarzy, bo uśmiech objął też i oczy.
Skłamałabym, gdybym napisała, że się w ogóle jej reakcją nie zdziwił. Bo owszem, zdziwił się i to bardzo. Dlatego wlepił w nią wzrok "ojej, co takiego zrobiłem?". Jednak na szczęście nie trwało to długo, bowiem dotarło do niego, jak debilnie zabrzmiało to, co powiedział. W związku z tym rozluźnił mięśnie twarzy i sam zaczął się śmiać. Po pomieszczeniu rozległy się ciche chichoty jelenia i tygrysa, jakby któreś z nich opowiedziało jakiś przedni dowcip, a tak naprawdę to była tylko nieporadna uwaga Borisa. Rany, on jest naprawdę skrajnie nieogarnięty! Ale cóż, taki jego (nie)urok. Słuchał jej z uwagą, również badając dokładnie szczegóły jej twarzy. Póki nie był pijany i mógł to wszystko spamiętać. Tak, dokładnie tak. Jednak trzeba przyznać, że zbiła go z pantałyku swoją niespodziewaną uwagą. Tak jak on to często robił innym. Spojrzał na nią zaskoczony, a potem automatycznie przejechał dłonią pod oczami, jakby jej nie dowierzał. - Naprawdę? - spytał zdumiony, jakby mu powiedziała, że przypomina jej ojca. Cóż, biedak kiepsko ogarniał, nie wińmy go za to! Po prostu zapomniał o takim szczególe. - O, faktycznie - odparł zatem już normalnie, ale śmiać mu się chciało z własnej głupoty. Zamiast tego uśmiechnął się pokrętnie. - Tak sądzisz? - odpowiedział w końcu na jej słowa, kiedy wreszcie do niego dotarły i był w stanie się chwilę nad nimi zastanowić. Cóż, próbował to sobie dopasować do swojej obecnej sytuacji, ale jakoś nie potrafił. Naprawdę? Ale naprawdę naprawdę? Coraz bardziej zdziwiony wychodził z tej rozmowy. Coraz mniej rozumiał. Ale to było na swój sposób... urocze. Ściągnął brwi i spojrzał na Lunarie nieco gniewnie. Jak to, on? Ten tygrys? Niemożliwe! - Nie zrobię. I to akurat mógłbym obiecać - rzucił stanowczo, by w końcu znów się rozluźnić i ponownie się uśmiechnąć. W ogóle LSD miała śliczny uśmiech. Tak, niezaprzeczalnie. Ale nie, już komplementami z kosmosu rzucać może lepiej nie będzie, hehe.
Parszywa Lunarie S. Deceiver wciąż chichotała się cicho, ciesząc się z dołączenia niższych dźwięków do jej własnego śmiechu. Ładnie współgrali! Tak ładnie, że przez chwilę próbowała przepisać ich radość na muzykę, dobierała do każdego dźwięku odpowiednią nutę, każdy klawisz na akordeonie, by stworzyć kiedyś melodię tej chwili. Zauważyła, że i tygrys się jej przygląda. Miała nadzieję, że puder, którego użyła, w istocie jest tak kryjący, jak zachwalała etykieta. W innym wypadku istniała możliwość, że dostrzeże jasne piegi, których całkiem sporo było wokół nosa, niektóre wpełzały szkaradnie nawet na policzki. Szkaradnie w mniemaniu LSD, bo to nadawało jej jakiś inny, dziewczęcy, świeży urok. Zupełnie niepasujący do jej postaci. Jej zdaniem. - Sądzę, że tak. A nawet gdy nie, to tak - odrzekła, gestykulując, jakby rozpisywała trudną formułę na eliksir. I zaśmiała się znów, bo ich rozmowa stała się absurdalna, najwyraźniej oboje stracili z jakiegoś powodu wątek i odpowiadali sobie na rzeczy, o których nawet już nie pamiętali. memento hora, tigris et cervus Wypisała te słowa różdżką. Merlin jeden wie, skąd ją wytrzasnęła. Ach! Ze srebrnej kopertówki. Zmrużyła oczy i rozświetliła tymże napisem sufit, płynne smugi światła mieniły się, w jej ukochany sposób, tęczowymi barwami. - To obiecaj - powiedziała cicho, odwracając się do niego. Cicho tu było. Tak cicho, że słyszała dokładnie jego oddech, czuła ciepło. Nawet bicie serca zakryte warstwą mięśni, skóry i materiału. Albo po prostu znajdowała się na tyle blisko, by mieć możliwość.
A nieświadomy niczego Boris chichotał z nią. To było zabawne. A potem przerodziło się w śmiech z powodu śmiechu. Czysty, zupełnie już nieskalany jakąkolwiek myślą, żartem, wpadką, czymkolwiek. W jednej chwili zrobiło mu się naprawdę wesoło. Na jeden moment zapomniał w zasadzie, dlaczego tu siedzi. Że świat jest okrutny, ludzie fałszywi, zdradliwi, nieprzewidywalni. Że nie można już na nikogo liczyć, że w zasadzie to został sam. Tak się przynajmniej czuł z powodu najnowszych zdarzeń. W istocie, dostrzegł je, ale dopiero kiedy naprawdę wysilił wzrok, co zapewne wyglądało dziwacznie. Zapewne zmarszczył zarówno czoło jak i nos, a potem się uśmiechnął. Nie jakoś głupkowato, durnowato czy w tym podobny sposób. Raczej był dumny ze swojego odkrycia! On absolutnie uwielbiał piegi i pewnie by powiedział, że jej pasują. Ładnemu we wszystkim ładnie. Naprawdę. W ogóle to aż dziwne, że zaczął o niej myśleć w tych kategoriach. Wcześniej była dla niego jeleniem. Po prostu. Cóż, chyba za bardzo wciągnął się w tą grę i dziwną relację. Ale tak było, nie ma nad czym rozpaczać. Nie mniej jednak w końcu zaczął dostrzegać w niej coś więcej. To było dziwne, ale i przyjemne zarazem. W końcu coś zauważył. Zachrypiał cichym śmiechem, kiedy odpowiedziała. To było tak malowniczo absurdalne, że nie mógł się powstrzymać. I nieważne, że chyba rozmawiali na poważny temat. Nagle jakby trochę odżył. Jakby się trochę podniósł po upadku. Nagle. Co nagle to po diable, czyż nie? Właśnie zdał sobie sprawę, że to tylko misterna przykrywka, że długo będzie leczył swoje tygrysie serce, że jeszcze sobie wkręci milion pesymistycznych scenariuszy, znienawidzi wszystkich po kolei, nadąsa się na nich, na cały świat. Ale chwilowo było dobrze. Aż dziwnie za dobrze. A może tylko mu się zdawało? Może jednak ostatecznie dźwignie się z tego wszystkiego? Może to naprawdę tylko chwilowe biadolenie, chwilowa niemoc, chwilowy pesymizm? Byłoby cudownie. Naprawdę naprawdę. Przyglądał się jej ruchom z zaciekawieniem, a kiedy kolorowy napis ozdobił sufit, zadarł głowę i naprawdę uśmiechnął się szeroko. Wgapiał się w niego dłuższą chwilę, absolutnie urzeczony nie tylko jego wyglądem, ale również treścią. To znaczy nie do końca ją rozumiał, polegał głównie na swoim instynkcie, ale co tam. Biedny, niedouczony Boris! - Ślicznie - powiedział w przypływie zachwytu i oderwał na chwilę wzrok, by spojrzeć przelotnie na Lunarie, a potem znów na sufit. - Wiesz, przydałoby się coś takiego w mózgu. Żeby się tak wyryło i rozświetliło, żeby na pewno nie zapomnieć - rzucił nagle, przekonany o słuszności swych słów, cóż za absurd i komizm w jednym. Spojrzał na nią ponownie, ale ta się odwróciła, co nie sprzyjało takim przysięgom. Poczekał zatem aż znów miał jej tęczówki w swoim polu widzenia. - Obiecuję - powiedział cicho, stanowczo i uroczyście. Tak. Ostatnio dużo obiecywał. Ale miał dziwne przeczucie, że sprosta im wszystkim. A przynajmniej cholernie tego chciał i potrzebował.
Wydawało jej się, że świetlisty napis trzeszczy, że mieniąc się feerią pastelowych barw, pęka jak drewno uginające się pod wpływem żywiołu ognia, świat wydawał się trzeszczeć równie cichym, przeprzyjemnym brzęczeniem. A potem z kranu na przeciwległym końcu łazienki spadła kropla i uderzyła o powierzchnię umywalki. plum LSD jakby nagle coś sobie przypomniała i zgarnęła znów swoją srebrną kopertówkę. Włożyła tam większą część ręki, niemal aż do jej zgięcia. Niezaprzeczalna zaleta magii. I jak tu się dziwić, że kobietom ciężko cokolwiek znaleźć w tych torebkach? Aż w końcu wyjęła. Butelkę whiskey. Nie ognistej, Lunarie ze względu na alkoholowe upodobania ojca nie znosiła samego zapachu ognistej. Zwykła whiskey. Chociaż nie, nie zwykła. Dobra. Po prostu. Odkręciła ją i pociągnęła kilka konkretnych łyków, a potem podała ją Borisowi, bez słowa. Pokiwała powoli głową w reakcji na jego pomysł dotyczący rozświetlania się wspomnień w mózgu. Do diabła, to wydało się jej tak zadziwiająco trafne...! Szkoda tylko, że nie wiedziała dlaczego. Zamrugała i spojrzała na niego w sposób szalenie jeleni, gdy obiecał. Oczy zaokrągliły się jej, w pierwszej chwili trochę spłoszone. Jakby trzasnęła gałązka. A potem zadziwiająco ufne i łagodne. Jakby tygrys schował pazury. Uśmiechnęła się i... i uśmiechnęła się raz jeszcze. Nie zdawała sobie nawet sprawy z faktu, że tym razem w ogóle się nie odezwała. Nie czuła naglącej potrzeby, słowa nie paliły jej w gardle. Czuła się na tyle swobodnie, że najzwyczajniej w świecie wystarczała jej sama obecność.
Boris z kolei zdawał się nie słyszeć żadnych trzasków, dźwięków. Kompletnie zanurzył się w doświadczeniach wzrokowych, resztę odbierając w minimalnym stopniu. Czuł się trochę przygłuszony, a może i nawet ogłuszony? Sam nie wiedział. Ale i tak było przyjemnie. Czuł się jak na jakimś niesamowicie ważnym pokazie ich relacji. Przyglądał się jej z niemałym zdumieniem. Faktycznie, te ich torebki były cholernie głębokie! Rany, jak dobrze, że nie był kobietą. On by pewnie na równym stole niczego nie znalazł, no cóż. Zdziwił się jednak jeszcze bardziej, kiedy Lunarie wyciągnęła stamtąd whiskey. A L K O H O L. Rany, jak on miał na to straszną ochotę! Dlatego z przyjemnością wziął od niej butelkę i sam upił kilka łyków. Dużych, palących gardło, palących serce i duszę. A nie, to wciąż jego żal i smutek. Tak trudne do rozróżnienia. Nieważne. Ważne, że oddał jej ponownie szklane naczynie. Cisza była o dziwo kojąca, w ogóle nie czuł się skrępowany, co było dziwne. Bo zazwyczaj całkiem dużo mówił. Dużo i bez sensu. Wyrzucał z siebie słowa, emocje, wszystko. A teraz nic. Dobrze mu było tak jak jest teraz. Pusta niemalże łazienka, alkohol, obecność Lunarie, jej szczery (?) uśmiech, ledwo widoczne piegi na nosie, urocze poroże spoczywające na jej nogach. Bliskość i obecność jeleniego kompana. Kompana jakże paskudnego nastroju, jakże paskudnego wieczoru, jakże paskudnego rozczarowania. W zasadzie to chciał się odezwać, ale bał się, że zepsuje to wszystko. Sam nie wiedział, o co konkretnie chodzi, ale... chyba jakiś dziwny nastrój? Który się wytworzył? Naprawdę nie rozumiał już wiele i niewiele ogarniał. Ale to nic, prawda? Liczy się to, że było naprawdę spokojnie. Słyszał bicie swojego serca, drobne szelesty. Tak, teraz zanurzył się w zmyśle słuchu. Tak dla odmiany. Któż nie lubi odmian? Ostatecznie uśmiechnął się ponownie i przyjrzał twarzy Lunarie któryś raz z kolei. Zauważył rzęsę na jej policzku, dlatego delikatnym ruchem zebrał ją dłonią stamtąd. Mogło to wydawać się nie na miejscu! Może chciała pomyśleć życzenie? Ale naprawdę nie chciał teraz nic mówić. Przeszywać kojącej ciszy zbędną paplaniną.
Cervus zgubiła w czasie gdzieś kilka kolejnych łyków whiskey, krew w żyłach zmieniła się w ciekły azot i łaskotała od wnętrza. Nawet gdy patrzyła wprost na niego, chciała patrzeć, obraz uciekał jej gdzieś w bok, chwiał i rozmywał. Gdy sięgnął dłonią do jej policzka, ona w chwilę później ujęła szczupłymi palcami jego twarz. - zatrzymaj się tigris I obraz przestał uparcie uciekać, dreszcze na karku ustały i przez chwilę była bajecznie spokojna, bajecznie bajeczna, bajka. Uśmiechnęła się przelotnie, chociaż później zorientowała się, że lekkie uniesienie kącików warg towarzyszyło jej już do końca, nadane odgórnie, immamentnie tlące się w niej już wcześniej, wybudzające się dopiero teraz. Nie chciała świata chwiejącego się w posadach, chciała lasu, śniegu i zabaw z tygrysem, który nigdy nie zatopi w niej kłów i nie rozszarpie pazurami. Jakże przewrotne są losy człowieka, jak wiele zdarzeń jednego wieczoru musiało dopełnić się wzajemnie, by doprowadzić ich do zimnych kafelków dotykających pleców. Gdyby nie Szarlotka, gdyby nie, o ironio, Courtney, gdyby nie znajomość z Effie i agresja Orlova, gdyby tylko... LSD już mogłaby znajdować się gdzieś indziej, z kimś innym. Ale jedno jest pewne, gdziekolwiek indziej, z kimkolwiek innym, nie czułaby się tak cudnie jak tu, teraz, z Borisem Lavrovem. Rozchyliła lekko usta, by mu o tym powiedzieć, ale w ostateczności nie powiedziała nic. A usta wciąż miała lekko rozchylone. Reszta pamiętnego wieczoru, jak można się domyślić, rozmyła się później w ich wspomnieniach, zapisana tylko pojedynczymi wizualizacjami, kosmykiem włosów, który zaplątał się w inne, oddechem, szelestem ubrań, rumieńcem na policzkach, wciąż towarzyszącym im dźwiękiem kropli. plum plum plum
Cóż, Esmee była zachwycona propozycją dziewczyny. Wieczór zapowiadał się całkiem miło. W tym momencie już nie było jej tak szkoda,że ominie ja bal. Weszła więc do łazienki. Chyba jeszcze nigdy tutaj nie była. Rozejrzała się więc najpierw po pomieszczeniu, a następnie usadowiła pod jedną ze ścian. Pozostawało jej czekać. Jako,że miała chwilę czasu postanowiła sobie skręcić blanta. Z niewielkiej torebki wyjęła zawiniątko z tym co było jedną z jej ulubionych używek. Zawsze miała przy sobie bletki, bo jakież by to było nieszczęście gdyby jej ich zabrakło. Wzięła więc jedną i wsypała na nią trochę tytoniu (jakieś pół fajki, oczywiście swojego czerwonego marlboro) no i jakąś połowę tego co miała w zawiniątku, wszystko robiła na swoich kolanach. Wymieszała całkiem zgrabnie tytoń z marihuaną, następnie delikatnie przejechała językiem po bletce no i skręciła jointa. Wyszedł jej on całkiem zgrabny. Uśmiechnęła się do siebie widząc swoje dzieło. Schowała go do paczki swoich fajek, no i pozostawało jej tylko czekać na dziewczynę.
Evita wbiegła do łazienki. Powitał ją znajomy, słodki zapach roślinki, palącej przez blondynę. Pod grubym swetrem, który w ostatniej chwili złapała z torby, trzymała butelkę Ognistej Whisky oraz opakowanie czekoladowych papierosów. Wyjęła je na parapet z uśmiechem na ustach, po czym otworzyła butelkę i wręczyła ją towarzyszce. -Z gwinta. Niestety nie mam kieliszków. - Powiedziała. - Chyba się nie brzydzisz?... - Dodała ze złośliwym uśmieszkiem, po czym wyjęła z kieszeni spodni zapalniczkę, wzięła jednego czekoladowego papierosa i go zapaliła, czekając na opinię dziewczyny na temat trunku . Zaciągnęła się gorzkawym dymem tytoniowym, czując wielką ulgę. Od samego zejścia na dół, do Sali Wejściowej lekko ją telepało, w pragnieniu "pożywienia" się papierosem.
Esmee podniosła głowę a na jej twarzy malowało się zaskoczenie, cóż Evita dosyć gwałtownie pojawiła się w pomieszczeniu. Uśmiechnęła się przyjaźnie do dziewczyny. - Z gwinta najlepiej..- na jej ustach cały czas gościł uśmiech. Obserwowała uważnie dziewczynę. Esmee była wielką fanką whisky, czego raczej nie ukrywała. Pociągnęła spory łyk z butelki nawet się nie krzywiąc. - Uwielbiam ten smak- rzuciła jeszcze oblizując usta, po czym wręczyła butelkę dziewczynie. Wzięła z niej również przykład i zapaliła swojego czerwonego marlboraska, uwielbiała je i ciężko jej było palić co innego.
Evita wypuściła dym ze swoich płuc, łapiąc butelkę swego ukochanego trunku. Miała w zanadrzu jeszcze jedną, ale postanowiła zostawić ją na potem. (A niech sobie jeszcze poleży pod jej swetrem...) Wzięła łyk Ognistej Whisky, po czym uśmiechnęła się. Dokładnie tego jej było trzeba. -Maleńka, bardzo dawno nie flirtowałam z tobą! - Popatrzyła na szklaną butelkę, po czym znowu wręczyła ją blondynie. - A tak w ogóle, to Evita jestem, moja droga. - Powiedziała, patrząc prosto w oczy towarzyszki i podając rękę.
Esmee trzymała papierosa w palcach lewej ręki, o tak była mańkutem. Spoglądała na dziewczynę, która najwyraźniej piła whisky z taką samą przyjemnością co ona. Cóz, alkoholu za kołnierz nie wylewała także wzięła butelkę od dziewczyny. - Miło poznać, ja jestem Esmee.- Rzuciła w między czasie wypuszczając dym, no i dosyć delikatnie uścisnęła jej dłoń. Ona nie odrywała wzroku od oczu dziewczyny. - Znam Cię z widzenia, no i właśnie w tym momencie się dziwię,że tylko z widzenia.- Cóż, że też miłość do whisky jeszcze nie splotła ich dróg. Ponoć lepiej później niż wcale, także Ems była zadowolona,że poznała dziewczynę chociaż teraz. Dostrzegła jakiś kawałek tatuażu i się uśmiechnęła, nie tylko ona ceniła sobie tą sztukę.
Evita śmiała się coraz częściej, z powodu jej ukochanego Diabelskiego Płynu. Jednak nie była jeszcze pijana. Panna Amarillo miała łeb do wszelkiego rodzaju alkoholów... Dziewczyna zaczęła się rozglądać po łazience. Oczywiście po głowie chodziło jej tylko jedno- jakby tu zadowolić się nowo poznaną dziewczyną. Szczerze powiedziawszy od razu Esmee wpadła Evicie w oko. Nie chciała tylko pierwsza robić kroku, bo nie miała w ogóle pojęcia o jej orientacji. Co by było, jeśli jednak dziewczyna jest hetero? Poprawiła włosy, po czym spojrzała na blondynę, słodko się uśmiechając. -Doprawdy szkoda, że nie poznałyśmy się wcześniej. - Mruknęła zbliżając czekoladowego papierosa do ust.
Cóż, Evita Esmee raczej szybko nie upije.. Ona też należała do tych, którzy wlewają w siebie alkohol. Dziewczyna za to postanowiła wyciągnąć swojego skręta.. Brakowało jej czegoś w tym momencie i uważała,że to będzie ta rzecz. Podała Evicie butelkę, sama zaś odpaliła skręta. - Jesteś pewna,że nie chcesz?- Rzuciła uśmiechając się. Uwielbiała tą świadomość przed spaleniem. Dzisiaj przez jej palce przewinęły się już jakieś dwa blanty, także ten był chyba takim który miał zakończyć jej dzień. Zresztą po jej źrenicach można było zauważyć, że coś z nią było nie tak. Była bardzo wyluzowana. Evita zdawała jej się być bardzo atrakcyjna, cóż pociągała ją fizycznie, jak chyba zresztą wszystkich. Zaciągnęła się dymem, po dłuższej chwili wypuściła go z płuc.
Evita spojrzała z obrzydzeniem na skręta. -Nie, nie lubię. Ale dzięki. - Esmee zdawała się aż za bardzo miła. Z pewnością narkotyk tak na nią zadziałał. Evicie natomiast wystarczała Ognista Whisky, którą teraz odebrała od blondynki. Wzięła następny łyk. Trunek już prawie się kończył, więc brunetka stwierdziła, że nastąpił czas najwyższy odsłonięcia drugiej butelki. -Impreza tak szybko się nie skończy ! - Oznajmiła radośnie pokazując nieotwierany jeszcze Diabelski Płyn. Poczuła lekkie zawirowanie w głowie. Niee, to chyba nie było od alkoholu. Może zapach maryśki tak na nią zadziałał? Cały czas oddychała tym słodkawym zapachem, a dziewczyny w ogóle nie otwierały okien w łazience, ani tym bardziej drzwi. Nie chciały, by ktoś je zauważył.
Cóz, kultura nakazywała częstować się tym co miała. Zawsze raźniej było palić z kimś. W sumie rzeczywiście w łazience unosiła się spora ilość dymu, no ale niebezpieczne byłoby otwarcie drzwi lub okien. Na twarzy Esmee pojawił się błogi uśmiech tuż po tym, gdy skończyła palić skręta, o tak tego jej brakowało. - Jej, ale niespodzianka!- Odparła, gdy zobaczyła,że Evita znalazła jeszcze jedną butelkę. - Gdzieś Ty ją znalazła?- Rzuciła jeszcze spoglądając na dziewczynę. Była pozytywnie zaskoczona, może nawet zadziwiona.
Evita uniosła jedną brew widząc zadziwienie na twarzy Esmee. -Powiedzmy, że mam swoje tajne miejsca na przechowanie tych małych urwisów. - Szepnęła, po czym otworzyła butelkę. Pociągnęła z niej kilka łyków. Teraz obraz powoli zaczął jej się rozmywać. O mały włos nie zrzuciła butelki na podłogę. Na szczęście tylko zawartość wylała się na rękę Amarillo i ściekła na kafelki w łazience. Podała niezdarnie Ognistą Whisky blondynce, po czym oparła się o parapet, przyglądając się teraz dokładnie całej towarzyszce. Nie kryła się z tym, że patrzyła nawet w te miejsca, które Esmee miała dość dobrze zakryte.