Wschodni brzeg wielkiego jeziora w dużej mierze zagarnęła linia gęstych drzew, dzięki czemu jest jednym z mniej okazałych. Jest także nieco podmokły, przez co niekiedy można w tym miejscu wpaść w ogromną kałużę, za to właśnie tutaj można obserwować najlepsze zachody słońca w całym Hogwarcie.
Popołudnie, ah, cóż to za piękna chwila w życiu każdego ucznia w niedzielę. Czas tak niemiłosiernie się dłuży, wszystko wydaje się nie mieć chęci do życia, nawet owady latające nad jeziorem jakby zwolniły swoje tempo. Dziewczyna stała nad brzegiem jeziora, z rękami włożonymi do kieszeni swojej białej bluzy. Na dworze było dość ciepło, ale od jeziora, w cieniu drzew mogło czasem powiać chłodem. Uśmiechnęła się do siebie pod nosem obserwując jezioro. Spokój, cisza, czegóż tu więcej do szczęścia potrzeba?
Czegóż potrzeba? Raczej nie Arachne. Ślizgonka chciała oddalić się od szkolnego gwaru i poczytać jedną z niewielu ciekawych książek dotyczących zielarstwa. Było tu dokładne zastosowanie rzadkich roślin w nietypowych eliksirach, więc wiedza zawarta w lekturze mogła się kiedyś przydać naszej Pajęczej. Żwawym krokiem szła nad jezioro, posyłając mijanym uczniom nieprzychylne spojrzenia, którymi raczej się nie przejmowali. Takie życie. Doszła w końcu pod swoje ulubione, rozłożyste drzewo, chroniące przed majowym słońcem. Niestety, jak na złość ktoś już się tu znajdował. Spojrzała na łkającą Gryfonkę, którą kojarzyła zaledwie z widzenia. Jak ona się nazywała? Aqualia? Aqulaia? - Ojej... biedna, mała Gryfoneczka przeżywa jakieś wewnętrzne dramaty... - powiedziała przesłodzonym tonem, z wrednym uśmiechem, przypatrując się z dziwną radością skulonej dziewczynie. - Chłopak cię rzucił? A może tatuś nie chciał kupić wymarzonej zabaweczki? - zaśmiała się, po czym jak gdyby nigdy nic usiadła pod ulubionym drzewem. Oczywiście Arch nie wiedziała z jakiego powodu piętnastolatka płakała, ale nawet gdyby tak było, to z pewnością nie odczuwałaby wyrzutów sumienia przez to, co powiedziała. Taka już była, chyba bez serca. Uniosła jeszcze wzrok na drugą dziewczynę, którą już doskonale kojarzyła. Wstrętna kujonica, myśląca, że może być najlepsza z eliksirów - skrzywiła się Kjelling. Nawet jeśli Amelia rzeczywiście byłaby najlepsza, to Arachne nigdy nie przyznałaby tego przed samą sobą. Według niej nikt nie mógł dorównać jej umiejętnościom. - Wotery, nie musisz przypadkiem iść do biblioteki? Z twoją nędzną imitacją inteligencji trzeba stale pogłębiać wiedzę, żeby cokolwiek zrozumieć - warknęła, patrząc na nią z nieskrywaną niechęcią.
Prychnęła cicho pod nosem słysząc Kjelling, która zaczepiała jakąś gryfonkę. Amelia także potrafiła być złośliwa i cyniczna, ale nie w stosunku do ludzi, z którymi nigdy w życiu nie miała nic do czynienia. Głos dziewczyny rozpoznała od pierwszego słowa, tak bardzo jej nie cierpiała. Może i dziewczyna sama w sobie była całkiem w porządku, ale jej zarozumiałość i fakt, że nie potrafiła przegrywać strasznie ją irytował. Na eliksirach zawsze ze sobą rywalizowały, jednak żadna jakoś bardziej nie wysuwała się na prowadzenie, więc znikąd nie mogły się dowiedzieć, która jest lepsza. Nauczyciel też jakoś specjalnie żadnej z nich nie wyróżniał. - Oh, dałabyś spokój biednemu dziecku, to, że ma jeszcze jakiekolwiek uczucia, w przeciwieństwie do Ciebie, nie oznacza, że jest gorsza. - skrzywiła się dziewczyna ignorując kąśliwą uwagę o bibliotece. Nie miała zamiaru opuszczać tego miejsca, była tu pierwsza. Wszystko to powiedziała nie patrząc nawet przez chwilę na śligoznkę.
Arachne wyciągnęła książkę, żeby nie marnować bez sensu czasu. Mimo, że nienawidziła czytać, to czasem było to na tyle potrzebne, że mogła zrobić wyjątek od swojej głupawej reguły nie tykania lektur. Prychnęła jeszcze, słysząc słowa Amelii. - A durne Krukoniątko oczywiście będzie bronić uciśnionych - niemal zaśpiewała pod nosem. Delikatny głosik nijak miał się do osobowości panny Kjelling, ale na to przecież nie miała żadnego wpływu. - I to jasne, że jest gorsza - powiedziała tonem, wyrażającym czystą oczywistość, której nawet nie wypada podważać. To jej przekonanie o własnej wyższości niejedną osobę doprowadzało do szału. - Podobnie zresztą jak ty, namiastko czarodzieja. - zaśmiała się pod nosem i otworzyła książkę na ostatnio czytanej stronie. To jasne, że szukała zaczepki, jak zwykle zresztą. Zapewnianie sobie rozrywki zawsze było dla niej najważniejsze, więc nic dziwnego, że przy każdej możliwej okazji znęcała się nad młodszymi, ewentualnie kłóciła z osobami, które nie dawały sobą jawnie pomiatać, tak jak w tym przypadku.
Dopiero teraz obróciła się lekko w stronę dziewczyny, żeby spojrzeć co robi. Gdy zobaczyła, że wyciągnęła książkę westchnęła ciężko w myślach. "Cholera, a miał być taki piękny dzień." Lubiła swoją umiejętność rozszyfrowywania ludzi, bo choć dziewczyna powiedziała do niej, że jest gorsza, wiedziała, że tak naprawdę traktuje ją na równi ze sobą, ponieważ nie poddaje się jej tak jak ta gryfonka między innymi. - Arachne, obie dobrze wiemy, że tak nie uważasz, po co Ci etatowe robienie z siebie błazna? - spytała najspokojniejszym tonem na świecie, trochę znudzonym, bo przecież z takimi ludźmi miała do czynienia cały czas. Jednak gdyby nie oni, świat byłby przecież nudny, z kim tak wspaniale mogłaby się kłócić i poprawiać sobie humor jak z tą oto ślizgonką? No z kim? Rozpięła swoją białą bluzę, bo wychodzące słońce dawało o sobie znać i zrobiło się jej już dość ciepło. Myślała nad podwinięciem leginsów do kolan, ale po chwili namysłu zrezygnowała z tego pomysłu.
Słowa dziewczyny wywołały u Arachne prawdziwe rozbawienie, pomieszane z niedowierzaniem. Oderwała się od czytania książki i zadarła nieco głowę, wybuchając dźwięcznym śmiechem. - Nie zwykłam bezpodstawnie obrażać osób poniżej mojego poziomu, a ty z całą pewnością do nich należysz - powiedziała z wręcz obrzydzeniem w głosie. - Nie dorastasz mi nawet do pięt, więc ciesz się, że w ogóle do ciebie mówię - powiedziała wyniosłym tonem, dając dziewczynie jasno do zrozumienia, że powinna być zaszczycona możliwością słuchania głosu Arachne. To przecież oczywiste, że Kjelling uważała ją za gorszą od siebie, bo jej zdaniem nikt nie był nawet w połowie tak doskonały jak ona sama. - Odsuń się lepiej, bo twoja głupota zaczyna rozpościerać się na moją przestrzeń osobistą - dodała, wracając do rozdziału o rzadkich roślinach wodnych.
Teraz to Amelia parsknęła śmiechem, wiedziała, że dziewczyna wyczuwa w niej jakieś zagrożenie, nie była jednak w stanie odgadnąć jakie, dlatego jeszcze w ogóle rozmawiała z tą dziewczyną. - Ah, wybacz o bogini, zapomniałam, że Ty rozmawiasz tylko z wybrańcami. - powiedziała, starając się ukryć kolejny napad ironicznego śmiechu. Nie miała zamiaru tak łatwo odpuścić dziewczynie. Poza tym, znała swoją wartość i nie widziała potrzeby przejmowania się słowami dziewczyny. Bez jakichkolwiek argumentów nie można było jej zranić. Cóż, Kjelling pewnie w ogóle nie można było zranić, ale to już inna bajka. - Sama wybrałaś to miejsce, jednocześnie poniekąd godząc się na moje towarzystwo, jeżeli Ci coś nie pasuje, to zmiataj. - dodała już lekko podirytowanym tonem. Wiedziała, że ta rozmowa tak szybko się nie skończy.
Zadarła głowę, jakby Amelia wcale jej nie obraziła, lecz powiedziała zaszyfrowany komplement. - Oczywiście, że tak - powiedziała dumnie, zupełnie ignorując ironię. - I z nędznymi wyjątkami, które akurat podłażą mi pod nogi, jak ty w tym momencie - powiedziała obojętnie, oczy nadal kierując na litery i już trzeci raz czytając ten sam fragment. Następne słowa dziewczyny wyprowadziły ją z równowagi, co przecież wcale nie było dziwne, biorąc pod uwagę jej impulsywność. Wyszarpała różdżkę, nie wstając jednak z ziemi. - Uważaj do kogo mówisz, ofiaro - warknęła, kierując ostrokrzewiowy (jaa, tak to się odmienia? xd) patyk na dziewczynę. - Incendio! - wymówiła zaklęcie, a kula ognia pomknęła w kierunku Krukonki. Arachne wstała, nadal trzymając różdżkę. Oczywiście nic więcej by nie zrobiła, bo reszta zaklęć zupełnie jej nie wychodziła, ale czuła się pewniej, kiedy magiczny badylek był w pogotowiu.
Słyszała, ale nie słuchała, o co kłóciły się starsze dziewczyny. Zatopiła się we własnych rozmyślaniach zbyt głęboko, jednak drwina Ślizgonki doszła do mózgu Ev z lekkim opóźnieniem. Dopiero gdy zobaczyła, jak Ślizgonka wyciąga różdżkę i kieruje ją w stronę (jak ona miała na imię... a!) Amelii, wstała i powiedziała: - Gdyby twoja siostra umarła, też byś płakała. Chyba że Slytherin zupełnie wyprał cię z emocji. - uniosła ukochaną orzechową różdżkę - ale mam na to sposób. Arisionidum! - powiedziała, celując w (a ta jak miała na imię?... wiem!) Arachne, po czym szybko wymówiła następne zaklęcie - Petificus Totalus! I następnym razem weź pomyśl, zanim zabierzesz się za zaklęcia. To nie boli. Mnie. - stwierdziła, po czym schowała rożdżkę, odwróciła się plecami do nich, wzięła gitarę i zaczęła grać powoli "Viva la Gloria" jej ulubionego zespołu - Green Day. Hey Gloria Are you standing close to the edge? Lookout to the setting sun The brink of your vision Eternal youth is A landscape of the lie
The cracks of my skin can prove As the years will testify Say your prayers and light a fire We're going to start a war Your slogans a gun for hire It's what we waited for
Hey Gloria,
This is why we're on the edge The fight of our lives been drawn to This undying love.
Gloria, Viva La Gloria You blast your name In graffiti on the walls Falling through broken glass that's Slashing through yuor spirit I can hear it like a jilted crowd
Gloria, where are you Gloria You found a home In all your scars and ammunition You made your bed in salad days Amongst the ruin Ashes to ashes of our youth
She smashed her knuckles into winter As autumns wind fades into black She is the saint on all the sinners The one that's fallen through the cracks So don't put away your burning light
Gloria, where are you Gloria Don't lose your faith To your lost naivete Weather the storm and don't look Back on last November When your banners were burning down
Gloria, viva la Gloria Send me your amnesty down To the broken hearted Bring us the season That we always will remember Don't let the bonfires go out
So Gloria, Send out your message of the light That shadows in the night. Gloria, where's your undying love? Tell me the story of your life.
Zupełnie nie spodziewała się ataku Gryfonki. Pierwsze zaklęcie trafiło ją z pełną mocą i trzeba przyznać, że dla postronnych widok wesołej Arachne mógłby być co najmniej traumatyczny. Szybko zerwała się z ziemii, unikając tym samym kolejnego zaklęcia. - Oj, biedactwo - powiedziała, śmiejąc się, jak gdyby nigdy nic. - A może najlepszym lekarstwem na twój ból będzie właśnie śmierć - mówiła chichocząc, przez co jej słowa nabrały jeszcze bardziej nieznaczącego charakteru. Jakby właśnie komentowała dzisiejszą pogodę. - Skończ ze sobą - próbowała wyszeptać, ale nie wyszło jej, przez ciągłe rozbawienie. - Ulżysz sobie i innym. Siostrzyczka umarła? Pewnie to twoja wina, tak? Parsknęła krótkim śmiechem, a szeroki, mimo wszystko upiorny uśmiech nie schodził z jej twarzy. - Rodzice też by się ucieszyli. Nie musieliby na ciebie patrzeć, przypominając sobie o siostrzyczce - zmyślała i mówiła co tylko jej ślina na język przyniosła, mając nadzieję, że z którąś wypowiedzią trafi. Gryfonka zaczęła grać, więc Arachne nie wahając się ani chwili podeszła do niej, nadal podśmiewając się głupio. Irytujące zaklęcie, naprawdę. Przeszła przed dziewczynę i położyła rękę na strunach, uniemożliwiając grę. - A może oni też nie żyją? Może jesteś winna śmierci całej swojej rodziny, hm? - ostatni, melodyjny śmiech rozchodził się po błoniach, a Kjelling zaczęła się cofać, patrząc na Gryfonkę z uśmiechem.
Ev spojrzała na dziewczynę, która nie dość, że uśmiechała się, jakby wciągnęła ćwierć kilo kokainy (JEJ zaklęcia zawsze się udawały) to ośmieliła się do tego przerwać jej grę. Wstała. Ślizgonka wiedziała, że trafiła w słaby punkt. Nagle przed oczami Ev pojawiły się TE sceny. Najpierw ciało matki w trumnie. Potem płonący dom. Spopielone szczątki taty. Pokój muzyczny. Ciało An zawinięte w całun... Ale nauczona przez weneckie slumsy dziewczyna wiedziała, że nie może się dać ponieść emocjom. Nie tak dawna melancholia minęła, teraz zostało tylko opanowanie i spokój. - Wiesz, to nie była moja rodzona siostra. Nawet nie byłyśmy w tych samych domach. Ale była dla mnie jak siostra. W przeciwieństwie do was, Ślizgonów, my, Gryfoni, mamy jakieś uczucia. Nie jesteśmy wyniosłymi, narcystycznymi lalusiami, którzy widzą tylko czubek własnego nosa. A co do rodziców, tak, nie żyją. Tak, moja wina. I co z tego? Przeszkadza ci to? Nie mam zamiaru skończyć ze sobą. Samobójcy to tchórze, którzy nie mają odwagi zmierzyć się z życiem. To lalusie z bogatych domów, nie nauczeni przez życie niczego, mający wszystko pod nosem. Jak wy, Ślizgoni. - wyciągnęła różdżkę i ponowiła zaklęcie - Arisionidum! - Wiedziała, że nie działa wiecznie, ale przynajmniej niech powkurza tą narcystyczną lalunię.
Wszystko działo się tak szybko, że dziewczyna zdążyła tylko odskoczyć. Później widziała tylko Gryfonkę i Ślizgonkę walczące ze sobą, odsunęła się na bok. - Dzięki. - rzuciła tylko do Gryfonki, której imienia nawet nie znała, była tak podirytowana, że w ogóle nie była w stanie wykonać żadnego ruchu. Wyciągniętą różdżkę trzymała na wysokości ramienia. Po chwili jednak ruszyła w stronę zamku, dość już miała na dziś wrażeń. Nie chciała wdawać się w dalszą dyskusję z którąkolwiek z tych dziewczyn, obydwie były jakieś popaprane. - My się jeszcze policzymy - rzuciła na pożegnanie do Kjelling. Była pewna, że z tą oto dziewczyną nigdy się nie zaprzyjaźni, nie lubiła ludzi, ale ślizgonka w szczególności działa jej na nerwy.
Zaklęcie ponownie w nią trafiło, ale tym razem nie pozostawała dziewczynie dłużna i posłała w jej stronie jedyny czar, który zawsze wychodził jej perfekcyjnie. Ogień ponownie pognał na Gryfonkę, która z tak małej odległości miała mierne szanse na uniknięcie go. Usta Arachne cały czas wygięte były w tym przerażającym uśmiechu - tak bardzo psychopatycznym i nieobliczalnym. - Mam gdzieś dlaczego ich zabiłaś. - zaśmiała się, zupełnie nie przejmując słowami dziewczyny. Jak zwykle wszystko po niej spłynęło... tak trudno było dobrać słowa tak, by dogłębnie ją urazić. A dało się i najgorsze jest to, że nie potrafiła wtedy tego ukryć. - Czy też przyczyniłaś do ich śmierci, na jedno wychodzi. Skoro mieli taką córkę jak ty, to śmierć i tak była jedną z lepszych rzeczy, mogących ich spotkać - zakończyła, nadal z tym nieobliczalnym uśmiechem. Radość którą czuła, była wyjątkowo irytująca, więc stwierdziła, że lepiej oddalić się od ludzi i przestać się do nich odzywać. Jeszcze jej się udzieli i powie coś miłego - to miałoby opłakany wpływ na jej mhroczniutki imidż. Odwróciła się, wciąż śmiejąc jak obłąkana. - Obyś zakisiła się w swojej samotności - rzuciła wesoło przez ramię. - Mam nadzieję, że bliscy będą ci zdychać jeden po drugim. I z szerokim uśmiechem, w irytująco wyśmienitym humorze, oddaliła się do zamku.
Ev nie miała szans uniknąć ognia. Rękaw zapalił jej się w mgnieniu oka. Ale zaślepiona złością i żądzą zemsty na wrednej Ślizgonce nie zauważyła tego. Posyłała w jej stronę zaklęcia, które i tak miały małe szanse trafić. W pewnym momencie oprzytomniała i wycelowała w plecy dziewczyny. - Acusdolor! Drętwota! - Zaklęcia poleciały w stronę Ślizgonki, ale czy trafiły, tego Ev nie zauważyła. Była zajęta gaszeniem swojego rękawa i opatrywaniem poparzeń ręki II stopnia. Przynajmniej ogień nie naruszył gitary...
O rany Jólek! Przekroczywszy tylko bramę Hogwartu, Piwka rzuciła pod siebie bagaże i z dzikim uśmiechem na ustach przecięła biegiem błonia, śmiejąc się głośno. Prawdopodobnie dla kogoś, kto teraz wyglądał sobie spokojnie przez okno w dormitorium, sącząc kakałko, zdawała się tylko wielobarwną, wirującą plamą. I pewnie sobie pomyślał: "KURDE, JAKI RZAL!", albo gorzej, ale no co tu zrobić, kiedy Piwka tak się cieszyła, że wreszcie wróciła do Anglii! Głupi tatuś przyjechał sobie bezkarnie, spakował ją, zanim w ogóle dowiedziała się, że przyjechał, a kiedy dowiedziała się, poprzez zastanie go w swoim dormitorium, chwycił jej kufer w jedną rękę, jej ramię w drugą, krzyknął: "JEDZIEMY, BRZYDALU!" i pognał w stronę Hogsmeade, gdzie czekał już ekspresowy świstoklik do Krainy Wiatraków, tam zaś czekała nadąsana mamusia, której STĘSKNIŁO SIĘ ZA CÓRECZKĄ, że niby nie odwiedziła ich w wakacje i będzie musiała miesiąc zostać, bo im się tak podoba. Niestety przyłapali ją na każdej próbie ucieczki, ale oto nadszedł piękny dzień, w którym WRÓCIŁA! Zataczając wielkie koła, nie przejmując się, że jej kufer leży gdzieśtam gdzieśtam, hasała, podśpiewując coś w stylu "nie ma jak Hogwart, Piwkę tu spotkasz!". A że Piw - jak to Piwonie - wszystko robi rozmachem, widząc jezioro pognała w jego kierunku z radosnym wrzaskiem, z rozwartymi ramionami, jakby miała zamiar je przytulić. W podskokach wbiegła do wody, zanurzając się po łydki i padła na kolana, niczym gitarzysta rockowego zespołu, wymachując pięściami i krzycząc "kocham cię, Connecticut!". Z błogością zanurzyła dłonie w wodzie i oblała sobie twarz znajomą wodą z jeziora. DOM!
Courtney tęskno było do podróży. Zamek był cudowny, ludzie zajebongo, ale marzyła o tym, żeby wyrwać się z tych starych i zimnych murów, wyjechać gdzieś daleko. Gdzieś, gdzie w końcu będzie mogła poczuć, że żyje. Trochę adrenaliny, szaleństwa… tego jej było trzeba. Przeprowadzka ze swojego wcześniejszego dormitorium na wieżę Gryffindoru była miłą odmianą. Będąc wyżej, była bliżej nieba, a co za tym idzie – bliżej słońca. Było jej ono potrzebne szczególnie w takie pochmurne dni jak ten, na przykład. Siedziała sobie spokojnie na parapecie w Pokoju Wspólnym Gryfiaków z ciepłym kubkiem pełnym pysznego kakałka właśnie, kiedy to ujrzała jakąś wielobarwną, wirującą plamę. Zmrużyła oczy, starając się rozpoznać ową niezwykle żywotną istotkę i… BOŻE, BOŻE. TO TEN WSTRĘDNY KLOPS PIWKA! Narzuciła na siebie płaszcz i jak na skrzydłach wyleciała przez drzwi pomieszczenia, również zamieniając się w rudą smugę. Przeciskała się dzielnie przez tłum uczniów, którzy jak na złość pchali się w przeciwnym kierunku. Dobrze, że trenowała już wcześniej rozpychanie się łokciami! Na błoniach zorientowała się, że po drodze zgubiła jednego buta, ale tylko wzruszyła ramionami, zrzucając tego, który został na jej stopie. I tak – na bosaka, cała rozczochrana, uśmiechnięta i nieogarnięta, pojawiła się tuż koło Piwonii. Nie zważając na lodowatą wodę, deszcz, wichurę i co tam jeszcze, rzuciła się jej na szyję, jednocześnie zwalając ją z nóg, przez co obydwie wylądowały po szyję w wodzie. - BOŻE, TY POTWORZE! GDZIE BYŁAŚ? – Cała podekscytowana, wykrzyczała jej to do ucha, przy okazji mocno ją przytulając (czyt. Dusząc). - JAK MOGŁAŚ MNIE TAK ZOSTAWIĆ?
Kiedyś ją Piwka zabierze do Holadii! To już załatwione. Będzie szaleństwo, adrenalinę załatwi Bastiaan van Zephyr i będzie im tak super, bo wiadomo, co jest w Holadii legalne! I po tym, jak rodzice Piwki poznają Kortni, będą mogły spokojnie wejść w związek małżeński i spędzić wspólnie resztę życia, amen! OJEJ, JAKIE TO MIŁE, Piwka wprawdzie w pierwszej chwili, po tym jak już wypluła jakieś rude, długie dyngsy, które nagle powpadały jej do ust, bluzgnęła głośno, niechcący jej się wyrwało, ale kiedy się zorientowała, że te rude dyngsy tak znajomo pachną i to są włosy, a do tego to są włosy Kortni, bluzgnęła z radości, trochę przy tym bulgocząc, bo znajdowała się częściowo pod wodą. - TO NIE MOJA WINA - zaczęła się tłumaczyć, też dusząc Kortni, której przecież TAK dawno nie widziała, noo! - Zostałam porwana przez psychicznie chorego ogrodnika i jego rozhisteryzowaną żonę kucharkę! Trzymali mnie w piwnicy i chcieli odebrać mi moje magiczne zdolności - powiedziała, rozchlapując przy tym wodę. Tak po prawdzie (ale ćśśś) to Piwka dopiero teraz poczuła, jak BARDZO BARDZO brakowało jej tego rudego matoła i takich akcji z taplaniem się w jeziorze w jesieni.
/EJ, będę czasem odpisywać, bo mam laptopa, ale mam wifi od sasiada i jest z nim słabo
Ojej… naprawdę? NAPRAWDĘ zabierze? Ją? Jak cudownie! Jak wspaniale! Kortni już rzyga tęczą, choć nawet o tym nie wie i zapewne jeszcze długo wiedzieć nie będzie… Ale to nic, to nic. Ważne, że pozna tych cudownych rodziców Piwki, którzy chyba wpadli do kotła z głupotą, kiedy byli mali, bo inaczej nie da się wytłumaczyć tego, że ją porwali na okrągły miesiąc, sprawiając że Anderson o mało nie upchnęła z tęsknoty jak tulipan pozbawiony wody. Dyngsy? DYNGSY? Jak można tak nazwać jakże miękkie i piękne włosy Kortni? Przecież to jest jakieś nieporozumienie… wiocha jakaś! No ja przepraszam, ale to poniżej mojej godności. WYCHODZĘ! No dobra… jednak posiedzę tu jeszcze trochę, ale tylko dlatego, że pociąg mi się spóźnia! I WCALE NIE DLA PRZYJEMNOŚCI. No i jeszcze bluzga! Nieeeeee no, to jakiś dołek intelektualny jest. Dziura ozonowa dla szarych komórek! Strefa zagrożenia dla wszelkich inteligentnych jednostek. Boże, ginę. Powiedzcie Knopersowi, że go kocham! - JASNE, JASNE. NIE TWOJA. YHYM. – Tak, właśnie tak. Kortnej nie uwierzyła Piwonii i teraz oskarża ją o kłamstwo. Co będzie dalej? Tego dowiemy się już za chwilę, a teraz przerwa na reklamy. Jest miękki, jest cudowny… jest super wytrzymały… PAPIER REGIIIIINA . Rumiankowy! - Oj biedaczko! Jak ty tam przeżyłaś? Boże, od razu widać, że cię tam głodzili! Jesteś jeszcze bardziej chuda niż zwykle! Skarbie ty mój, ty ledwo zipiesz! Musimy cię porządnie nakarmić! Na co masz ochotę? – Och, jaka bidulka! Przeżyła istne męczarnie tam, gdzie byłą! Och, serce się kraje, doprawdy!
No oczywko, że ją, NO BO KOGO INNEGO, nie? W końcu to Kortni była tą osobą, która mogła połużyć za... nie wiem, za co, bo jakoś nie myślałam nad nim, keidy je zaczynałam. Ale jest zdecydowanie najbardziej niezbędną osobą w życiu Piwki, więc kogo by miała, przepraszam, innego zabrać? Przecież umarłaby, gdyby pojechała z kimś nibyfajnym i musiała znowu tęsknić za tym rudzielcowatym, kochanym pucusiem! DYNGSY. Pozwalam sobie tak mówić, bo to wcale nie wyklucza tego, że Peony bardzo lubiła te dyngsy i ich znajomy zapach! A poza tym nie wierzę, pociągi się nie spóźniają. Bluzga z radości! Ale zaraz może się zdenerwować, jak Kortni tak bardzo chce, proszę bardzo! Ja bym się cieszyła, gdyby ktoś bluzgał z radości na mój widok, zamiat powiedzieć "o, cześć". A mogłą tak zrobić, prawda? Prawda. - TAK? NIE WIERZYSZ MI? - zbulwersowała się Piwka. - MI? - Z tego zdenerwowania aż podtopiła Kortni, żeby ta wredota miała nauczkę na przyszłość, ot co! Żeby KOMUŚ TAKIEMU JAK PIWKA NIE WIERZYĆ, no proszę, błagam! Przecież ona nigdy nie kłamie, jest czysta jak łza, pwiadam. - Oczywiście, że mnie głodzili! GORZEJ! - Peony zrobiła tu zbolałą minę. - Kiedy siedziałam w piwnicy, ustawili specjalny wiatrak, żeby docierały do mnie zapachy z góry. No bo wiesz, moja mama jest miszczynią. I przez to rpawie zjadłam własny żołądek, nietety z braku możliwości technicznych do tego nie doszło. Więc musisz dać mi szybko jeść! - Piwka zabałnsowała, podając bit, śliniąc sobie przy tym rękę, ALE CICHO, tego nikt nie musi wiedzieć.
Yy… czyli mam rozumieć, że Piwka chciała ją tam jakoś po prostu wykorzystać, tak? Była potrzebna, żeby prasować jej skarpetki i nalewać jej wody do wanny, TAK? NO DZIĘKUJEMY BARDZO. A… ojej, ależ nam teraz głupio… Właściwie to Kortni mogłaby dla Piwki nawet doić krowy, bo bardzo ją kocha. Naprawdę! I straszniestraszniestrasznie tęskniła za tym chodzącym szkieletem. Ale się cudnie dobrały! Dwa zajebongobiste osobniki w morzu innych średniofajnych i nibyfajnych ludków. Och, no skoro ten wyraz jest takim miłym i przyjemnie znaczącym wyrazem no to dobra, niech będą i dyngusy, choć nie mam pojęcia, skąd się wzięło to słowo, ale nie! Nie mów! Sama do tego dojdę, naprawdę. A masz coś do „o cześć”?! Bo jeśli chcesz wiedzieć, to „o cześć” jest naprawdę świetnym sformułowaniem i często znaczy więcej niż tysiąc słów! Ale oczywiście bluzgane z radości również należy do tych przyjemnych przywitań i w ogóle ochiachjakkortnisięterazodwdzięczy! - A WŁAŚNIE ŻE NIE WIERZĘ! – A co! Twardym czeba być nie miętkim! Niech sobie Piwka ją podtapia, ona się odgryzie! Nie będzie jej tu nikt bezkarnie zmyślał prosto w fejsa, no sorry ziom. – TAK, TOBIE. Sama też ją sobie podtopiła tak za karę, żeby wiedziała, że nie ma tak bardzo miło i w ogóle, ale potem jej się odwidziało i przytuliła mokrą Piwonię do siebie. Ach, te kobiety! - OJEJ! – Zakryła usta ręką, wsłuchując się z uwagą w opowieść przyjaciółki. JAKIE POTWORY! CO ZA KATORGI! – Musimy NATYCHMIAST iść coś zjeść. Teraz, zaraz, już! Przecież ty mi tu zaraz padniesz. No chodź, szybko. – I tu pociągnęła ją do Wielkiej Sali! Właściwie to też zgłodniała…
Rzucany rożnymi sprzecznymi emocjami, niejako dla uporządkowania ich i w jakiś sposób wyjaśnienia, Fabiano postanowił kategorycznie rozwiązać wszystkie sprawy dla niego ważne, które przy normalnym funkcjonowaniu mózgu Włocha zostałyby zepchnięte jako te najbardziej osobiste, a więc wstydliwe i wrażliwe na jakiekolwiek rozwiązywanie. Taką sprawą była Chiara. Ale nią nie zaprzątajmy sobie teraz głowy (Nie to, że nie warto. Sytuacja po prostu się trochę wyjaśniła). Była też nią Mia. Mia, Mia, Mia, Mia, Miaaaa......ta dziewczyna bezustannie siedziała w głowie Fabiano dodatkowo nękając go wyrzutami. 'Fabiaaaaaaaaaaaanooooooooo! Kochaj mnie!' Pełen takich i innych niedorzecznych myśli, Włoch postanowił napisać do Krukonki prosząc o spotkanie. Zgodziła się, choć student miał wątpliwości, mając na uwadze, że przecież ona nie chciała go znać. To było widać jak na dłoni. Nie chciała znać, jednak go...ponieważ.... Był wieczór, gdy wysłał ostatnią sówkę. W liście zaznaczył, że na miejscu będzie za chwilkę, więc nie namyślawszy się zbyt długo wziął jakąś bluzę i wyszedł na błonia, które pachniały już tą cudowną wonią letnich wieczorów. Stając na zewnętrznych schodkach, odchylił głowę wdychając ten ulotny zapach wspomnień. Czas tworzyć nowe. Z tym postanowieniem ruszył w kierunku jeziora. Cóż za urocza sceneria! Wieczór, ciemnawo, pobliski buk nakłada cienie na srebrzystą taflę migoczącego jeziora. Jednocześnie, tą samą tafle oświetla wspaniale srebrzący się księżyc, igrając swoim światłem z powierzchnią wody. Dodatkowo żaby kumkają, świerszcze grają, wiaterek łagodny porusza listkami wymienionego wcześniej drzewa. A o pień tego też drzewa opiera się Martello.
Nie chciała robić sobie nadziei. Powtarzała sobie w kółko, że to nie jest możliwe, żeby się nie łudzić,nic nie wyobrażać, mieć tylko bezpieczne wyobrażenia. Albo najlepiej w ogóle ich nie mieć, nie myśleć, o, najlepiej nie myśleć! Nie trzeba chyba jednak dodawać, że były to próżne wysiłki, a świadczyło o tym choćby to, jak szaleńczo zaczęło bić jej serce, gdy zobaczyła sówkę Fabiana. I jak drżały jej ręce, przez cały czas od dostania pierwszego listu w tym dniu. Kapelusz, który ze sobą wzięła, prawie wypadł jej z ręki, bo palce nie miały w sobie tyle siły, by posłusznie się na nim zacisnąć, potrafiły tylko drżeć. To był wyjątkowo ładny wieczór, jeden z rzadszych w Anglii, gdzie w końcu niebo prawie zawsze przykrywają chmury. Nawet spod kapelusza, który Mia zsunęła na twarz, by ją ukryć przed Włochem, dało się to dostrzec. Widać to było nawet patrząc tylko na układającą się miękko trawę, tworzącą mozaikę filigranowych cieni. Czuć to było w powietrzu, orzeźwiającym, lekkim powietrzu. I było to słychać w grze cykad i w chórze żab dobiegającym pogłosem znad jeziora. Mia wolałaby, żeby lało, żeby było brzydko i nieprzyjemnie. To był zdecydowanie zbyt ładny wieczór. Dobrze, że chociaż księżyca nie widziała spod tego swojego kapelusza. Przez całą drogę modliła się o to, żeby nie być pierwszą, nie musieć czekać i udawać, że nie widzi zbliżającej się sylwetki. Ale z drugiej strony to było tak mało czasu, że może chociaż podczas oczekiwania zdołałaby się przygotować. Nie, przecież nigdy nie będzie gotowa. Ciekawe, że jednak przyszła, nie stchórzyła, nie uciekła, jak obiecała, że zrobi. Abstrahując od tego, że z każdym krokiem, z każdym boleśnie rozchodzącym się w klatce piersiowej uderzeniem serca, z każdym nerwowym drgnieniem rąk i z każdym mrugnięciem była coraz bardziej niepewna. I kiedy już znajdowała się kilka metrów od Fabiana, zwolniła znacznie. Nie chciała podnosić głowy, nie chciała widzieć księżycowych odprysków na tafli jeziora, kładącego się na nich cieniem buku i jego na tym tle, obawiając się, że na zbyt długo zapamięta tę scenę, ale jednak zerknęła. Tylko zerknięcie, a potem znów rondo kapelusza przysłoniło horyzont. Kiedy podeszła bliżej do Martella, widziała cały czas tylko jego buty. Objęła się ramionami. Nie wiedziała sama, czy w geście obrony, czy może dlatego, ze wieczór był chłodniejszy, niż przewidywała. I milczała, nie wiedząc, czy dlatego, że nie ma nic do powiedzenia, czy może z obawy, że jej głos drży równie widocznie jak ona cała. Nie spojrzała na niego. Tu była już pewna tego, że to ze strachu.
Wśród tego pięknego krajobrazu cudownych dźwięków i zapachów Fabiano mógłby czekać całą noc. Nie zamierzał uciec, ulotnić się, olać Mię. Postanowienie wytrwania w oczekiwaniu, to jedno, ale przewidywania jak potoczą się wydarzenia, gdy Krukonka się zjawi... to był trudniejsze. Fabiano do ostatniej chwili, nie wiedział co zrobić. Jak postąpić. Kidy się tego dowiedział? Chwileczkę. Starając się nie wpaść w paranoję licząc usłyszane żeby Włoch wreszcie dostrzegł małą, zamazaną postać, chyba nawet blisko niego. Jak to się stało, ze nie widział jej wcześniej? Był prawie pewien, że ona zacznie na niego krzyczeć, może to on zacznie mówić. Może.... Jednak gdy ją zobaczył, z niezbyt dużej odległości..coś pękło. Coś zrozumiał. Nie mówiąc nic, wyciągnął ku niej ręce. Gdy już (chyba bezwiednie) wtuliła się w niego, stali tak chwilkę. - Mia, ja cię...ja nie wiem. Ty wiesz, że jesteś dla mnie ważna. Ale zdajesz sobie...nie umiem. - mówił cicho, jednocześnie gorączkowo wtulając głowę w jej włosy. - Próbowałem zrozumieć....jednak...na Merlina! Nie mogę. Nie mogę ogarnąć tego, jak bardzo pragnę, żebyś zawsze przy mnie była. Jednak nie wyobrażam sobie...Mia, ja tak cholernie cie potrzebuję! - ostatnie zdanie prawie wykrzyknął łapiąc dziewczynę za ramiona i odsuwając na długość swoich. Przygryzł dolną wargę. Właśnie zdał sobie sprawę, co wyprawia. Spojrzał trochę niepewnie jej w oczy. Kurteczka.
Mia nic nie widziała; chociaż szła bardzo wolno, potykała się o miękkie źdźbła. A może o własne nogi. A może to było zamierzone, może specjalnie chciała opóźnić moment, w którym musiałaby się odezwać. W pewnym momencie pochwyciły ją ciepłe ramiona Włocha. Zaskoczona, z umysłem zamroczonym jego dotykiem, pozwoliła się przyciągnąć, chociaż to było zdecydowanie niebezpieczne. Nie powinna. Kiedy oparła głowę o jego ramię, kapelusz zawadził rondem o Fabiana i zsunął się z głowy dziewczyny, wirując, kiedy zbliżał się w stronę ziemi, a Mia wbiła weń uporczywe spojrzenie. Bijące od Włocha ciepło było tak niezwykle kojące, że nie potrafiła się nawet odsunąć. Chociaż dalej obejmowała się ramionami, spięła wszystkie mięśnie, to dawała się obejmować i wtulała twarz w jego ramię, przypominając sobie jego cytrusowy zapach. Przy tym oczy nabiegły jej łzami. Nie robiło na nich wrażenia, że Mia tak bardzo stara się je powstrzymać. Nie chciała płakać. Nie zrozumiała chaotycznego monologu Fabiano. Tylko pojedyncze wyrazy kołatały jej się w głowie: "zrozumieć", "Merlin", "ogarnąć", "wyobrażam". "Potrzebuję". Zaraz potem ciepło zniknęło, nagle znalazła się twarzą w twarz z Martellem, nie mając kapelusza, który by ją zasłonił. Zdając sobie nagle sprawę z tego, że jej oczy nadal błyszczą od łez, schyliła się szybko po nakrycie głowy, upadając na kolana, panicznie szukając go przed sobą dłońmi. Bo nagle widoczność pogorszyła się jeszcze bardziej. Ale znalazła, już za chwilę znalazła i znowu zakryła twarz jego rondem. A potem stanęła w bezpiecznej odległości, żeby nie zrobić przypadkiem czegoś głupiego i odwróciła w stronę wody. - Wyraź się jasno - powiedziała ochrypniętym głosem, zupełnie niepodobnym do jej własnego, siląc się na stanowczy ton - i daj mi odejść. Potarła dłońmi ramiona pokryte gęsią skórką.
Spodziewał się samniewieczego, patrząc z wyczekiwaniem na Mię, która ... zainteresowała się swym kapeluszem1 No ym. Fabianem rzucają gorące uczucia, waha się, kreci, SZALEJE, a ona czołga się za KAPELUSZEM? Już było nawet dobrze, dała się przytulić, nie protestowała, a teraz, co? Ukryła swe piękne lico rondem kapelusza i myśl człowieku. W dodatku wyraź się jaśniej. Toż to bardzo trudne zadanie! Truuudne do pewnego momentu. A jakby tak?... - Poczekaj. Czyli, jakby na przykład, tego no.....byśmy się 'uwolnili' pozostając przyjaciółmi? - zapytał z nadzieją, nagle olśniony. - Ale chyba, ja wiem, ty chcesz...żebym sobie odszedł tak na zawsze. - powiedział tak żałośnie i smutno... - Nawet nie robię sobie nadziei, że kiedyś, że moglibyśmy...po przerwie na uporządkowanie uczuć tak normalnie usiąść, czy pospacerować i porozmawiać. - dodał beznadziejnie wyzuty z nadziei.