Miejsce zamieszkania Arthemisa jest znane naprawdę garstce osób w celu uniknięcia niepotrzebnych odwiedzin fanów czy dziennikarzy. Poczta najczęściej przychodzi na adres Narodowego Stadionu Quidditcha.
Salon/jadalnia
Pokój Gościnny
Sypialnia
Kuchnia
Łazienka
Balkon
Ostatnio zmieniony przez Arthemis D. Verey dnia Pią Gru 18 2020, 00:34, w całości zmieniany 1 raz
Violetta Strauss
Wiek : 22
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 168cm
C. szczególne : wyjątkowo niski i zachrypnięty głos | tatuaż z runą algiz na wnętrzu lewego nadgarstka | na palcu prawej dłoni zawsze obrączka Bruhavena, a nad nią krwawy znak | blizny: na palcach i wierzchu lewej dłoni oraz jedna biegnąca w poprzek jej wnętrza, na łydce po ugryzieniu inferiusa, w okolicach zregenerowanego lewego ucha
Jak dobrze, że nie wszystkie cenne przedmioty, które posiadała znajdowały się w mieszkaniu tego feralnego dnia. I jak dobrze, że niektóre z nich ocalały przed okrutnym żywiołem. I choć wcześniej zdecydowanie planowała zacząć używać teleportacji w celu przenoszenia się z miejsca na miejsce to jednak tym razem zrezygnowała z tej opcji. Wiedziała, że Verey mieszka w niemagicznej części Londynu i z tego powodu postanowiła skorzystać z pomocy swojego motocykla. Wcześniej jakoś nie bardzo korzystała z niego, woląc bardziej magiczne i szybsze środki transportu, ale przynajmniej w ten sposób mogła nie zwracać na siebie większej uwagi. I przy okazji poczuć się podobnie jak w czasie lotu na miotle. Pęd powietrza zdecydowanie był jej dobrze znany. Żałowała jedynie tego, że dosyć wąskie ulice stolicy poprzecinane licznymi przejściami dla pieszych nie bardzo dawały jej okazji do tego, by rozwinąć większą prędkość, która była jej potrzebna. Zrezygnowała z kasku, bo niby po co miałby jej być? Panowała nad maszyną podobnie jak panowała nad swoim Nimbusem w powietrzu. Dopasowywała się do jej ruchów w czasie skrętów, odchylając się w razie potrzeby tak, by nie utracić równowagi. Uważała w czasie wykonywanych manewrów, by czegoś nie spieprzyć i nie skończyć na asfalcie. I choć wciąż pozostawała przyczepiona do podłoża, nie korzystając z umiejętności latających pojazdu to i tak czerpała przyjemność z jazdy. Silnik mruczał dosyć żywo i przyjemnie tuż pod nią, sprawiając, że czuła się o wiele bardziej zsynchronizowana z motocyklem, nad którym musiała panować. W końcu jednak zaparkowała pod mieszkaniem Vereya i zabezpieczywszy swój pojazd, sięgnęła ku małego bagażnika, by wyciągnąć z niego butelkę dobrej ognistej. Nie była taka, by przychodzić do niego z pustymi ramionami. Dopiero wtedy powoli podeszła do drzwi jego lokum, poprawiając po drodze rozwiane przez wiatr włosy, które uwolniła z dosyć ciasno zawiązanego kucyka. Pojedynczy ruch różdżką również pomógł w ujarzmieniu potarganych przez pęd powietrza kruczoczarnych pasm, które już nie były poplątane niczym węzeł gorgoński. Albo gordyjski... Chociaż gorgony miały pojebane fryzury więc i to pasuje. W końcu zapukała do jego drzwi, czekając na to, aż szukający jej otworzy. Naprawdę ulżyło jej, gdy postanowił przyjąć ją chociaż na jedną noc pod swój dach. Zresztą nawet nie miała ze sobą zbyt wielu rzeczy o czym świadczył dosyć swobodnie zwisający z ramienia oldschoolowy plecak.
Arthemis D. Verey
Wiek : 31
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 185
C. szczególne : Długa blizna po złamaniu prawego obojczyka, której nie chciał usuwać, ciekawy kolor oczu podchodzący pod opal.
Wiadomość od Strauss go zaskoczyła. Z drugiej strony znając przygody tej dziewczyny był święcie przekonany, że niejedno się jeszcze w jej życiu zdarzy i to na pewno nie będzie nic pozytywnego. Nie spodziewał się jednak, że otrzyma taką kumulację pecha w jednym czasie, gdy tuż po utracie głosu okazało się, że straciła swój dobytek w mieszkaniu. Co mogło się jej jeszcze przytrafić? Rok się nie skończył, niemniej jednak chyba wystarczyło jej już wrażeń i nie będzie ryzykować. Chociaż… kto ją tam wiedział, w końcu była Violettą Strauss i można było spodziewać się absolutnie wszystkiego. Musi się w końcu tego nauczyć, aby nie reagować szokiem za każdy razem, gdy obwieści mu coś zaskakującego. Ogarnął nieco swoje mieszkanie, bo choć nie było w nim jakiegoś absurdalnego syfu, to jednak ostatnie rozgrywki Quidditcha wyciągały z niego siódme poty i coraz mniej przebywał w tym mieszkaniu, w zasadzie tylko tu śpiąc. Ostatnie dwa mecze były dla niego nad wyraz udane, bowiem wygrał je łapiąc znicza, ale kosztowało go to sporo wysiłku, tak więc dzisiejszy trening z drużyną sobie odpuścił i zapowiedział, że na jutrzejszym również go nie będzie. Musiał odpocząć, a skoro miał mieć gościa to też głupio byłoby go zostawić. Można więc było to wszystko połączyć. Ostatecznie poskładał wszystkie swoje rzeczy i wyczyścił kurze uznając, że może tak zostać. Nie oszukujmy się, nie był przesadnym pedantem. Rzucił po raz ostatni okiem na całokształt i rzucając krótkie „perfect!” pod nosem, odwrócił się ku drzwiom dokładnie w tym samym momencie, w którym ktoś do nich zapukał. Listonosz to na pewno nie był, zwykle poczta trafiała do niego przez okno z pomocą Endeavoura albo okolicznych sów pocztowych. Na wpół tyłem podszedł do nich i odwrócił się dopiero przy klamce, otwierając drzwi na oścież ze swoim firmowym uśmiechem nr 4. - Strauss, jednak Cię nie zabili po drodze. – uniósł brew do góry przyglądając się jej dokładnie, zupełnie jakby naprawdę spodziewał się, że ktoś mógł ją zaatakować w drodze do jego domu. Odsunął się, wyciągając rękę do wewnątrz mieszkania, tym samym zapraszając ją do środka i zamykając za nią drzwi, kiedy tylko przekroczyła próg. – Całkowicie zapomniałem o Twoich strunach głosowych. Ale chyba nie spodziewasz się po mnie, że będę prowadził monolog? – zapytał z zainteresowaniem zaplatając ręce na piersi i wyczekując na jakiej zasadzie mu odpowie. Będzie komunikowała się z nim jednostronnie przez wizzengera? Z drugiej strony to nie byłaby taka głupia myśl.
Violetta Strauss
Wiek : 22
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 168cm
C. szczególne : wyjątkowo niski i zachrypnięty głos | tatuaż z runą algiz na wnętrzu lewego nadgarstka | na palcu prawej dłoni zawsze obrączka Bruhavena, a nad nią krwawy znak | blizny: na palcach i wierzchu lewej dłoni oraz jedna biegnąca w poprzek jej wnętrza, na łydce po ugryzieniu inferiusa, w okolicach zregenerowanego lewego ucha
Chyba nie tylko ona miała tak chujowy rok. Przynajmniej tego chciała się trzymać. Najważniejsze jednak, że przeżyła to wszystko i naprawdę nie zamierzała pozwolić na to, by jej przeżywalność w pewnym momencie uległa pogorszeniu. Skoro przeszła już przez tyle to z pewnością byłaby w stanie wytrzymać jeszcze kilka nieszczęść. Choć wolałaby nie. Całe szczęście przynajmniej ten sezon dla Srok zapowiadał się całkiem dobrze. Co prawda może nie mieli iście zajebistego szukającego, który łapał znicze jak pojebion niczym Verey, ale nie szło im tak źle. Miała tylko nadzieję, że będą mieli okazję do tego, by częściej występować na boisku i natrzaskają wystarczającą ilość goli z Willem i Thadem, by prowadzić na tyle, że złapanie znicza nie będzie miało większego znaczenia. Kiedy w końcu Arthemis otworzył jej drzwi mogła zaobserwować jeden z jego popisowych uśmiechów, który sprawił, że i kącik jej ust drgnął w mało dostrzegalnym uśmiechu. Ale jednak! Szukający po prostu miał w sobie coś, co sprawiało, że potrafiła się przy nim rozluźnić i poczuć swobodnie. Po prostu dobrze czuła się w jego towarzystwie, a częste przekomarzanki i rzucane teksty typów wszelakich sprawiały, że naprawdę lubiła z nim przebywać. No i znał się na Quidditchu, a to oznaczało, że mieli ze sobą coś wspólnego. Przekraczając próg domu, postanowiła wcisnąć jeszcze w ramiona gospodarza butelkę ognistej. Choć może raczej po prostu przycisnęła mu ją do klatki piersiowej w prostym geście, który sprawiał, że nie musiała wypowiadać słów dla ciebie ani nic w tym stylu. Po prostu źle czuła się wpraszając mu się na mieszkanie bez żadnej zapowiedzi i to tak bez niczego, a skoro wcześniej wspominał o whisky to z pewnością musiał ją lubić. Zaraz też weszła w głąb mieszkania, rozpinając kurtkę ze smoczej skóry, którą przerzuciła przez oparcie jednego z foteli w salono-jadalni. Miała wrażenie, że nie pasuje do tego całego jasnego wnętrza, które urządzone było niczym z magazynów o dekorowaniu wnętrz. Zdecydowanie prezentowało się lepiej niż lokum Krukonki. I to na długo przed pożarem, który strawił je do szczętu, oszczędzając jedynie dobrze zabezpieczone przez nią rzeczy i sprzęty. Na pytanie o prowadzenie monologu sięgnęła jedynie do różdżki, by całkiem sprawnie wypisać nią w powietrzu dosyć krótkie pytanie 'czemu nie?'. Ostatnimi czasy zbytnio przywykła do alternatywnych sposobów komunikacji, oszczędzając swoje odpowiedzi do niezbędnego minimum. I choć mogła wymachiwać cały czas patykiem w powietrzu to jednak w plecaku miała zarówno wizbooka jak i swój wysłużony notatnik, który przeżył już wiele dialogów choć na jego kartkach widniały zapiski jedynie jednej ze stron.
Arthemis D. Verey
Wiek : 31
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 185
C. szczególne : Długa blizna po złamaniu prawego obojczyka, której nie chciał usuwać, ciekawy kolor oczu podchodzący pod opal.
Pochwycił butelkę wepchniętą mu tak ostentacyjnie w klatkę piersiową i nieco uniósł ją do góry, aby przyjrzeć się czym w zasadzie była. Och tak, ognista. W sumie idealnie też miał przygotowany podobny trunek, a jak wszyscy doskonale wiedzieli (a oni na pewno), to nie powinno się mieszać alkoholu. Trafiła więc idealnie. Uniósł jedną brew do góry, odprowadzając ją wzrokiem i zakręcił oczami, odstawiając butelkę na stolik jadalny, tuż po tym jak ruszył za nią w głąb salonu. Nie spuszczał z niej oka i naprawdę czuł się nieco dziwnie z faktem, że absolutnie nic nie mówiła. Przynajmniej nie werbalnie. Z pewnością chwilę zajmie mu przyzwyczajenie się. - Bo to Ty masz mówić. Co się stało z tym mieszkaniem? W ogóle - co z tym Twoim głosem, nic nie da się zrobić? – wywalił prosto z mostu dwa pytania, które najmocniej go trapiły i zastanawiały. O ile dobrze pamiętał, od utraty jej strun głosowych minęło już trochę czasu i miała to konsultować z kilkoma specjalistami, a skoro do tej pory była cichociemna, to raczej nic nie wskórali. Z kolei dom… - …i oczywiście rozgość się i nie krępuj. Możesz zostać ile potrzebujesz, mnie i tak nie ma większość czasu przez ilość treningów. – w narodowej i w lidze. Wskazał jej drzwi, gdzie był u niego pokój gościnny i gdzie mogła się rozłożyć na tyle, na ile w istocie musiała. Nie wiedział, w jakim stanie jest jej lokum i ile zajmie jej odbudowa lub znalezienie nowego, ale w sumie był na to przygotowany. Nie miał z jej osobą żadnego problemu i naprawdę ją lubił. Była taka… do tańca i do ognistej, do wpierdolu i do dobrego treningu. Ot, taka osoba, którą można nazwać po prostu, zwyczajnie i na luzie kumpelą. Nie miał więc absolutnie nic przeciwko, aby została i nie spodziewał się, żeby miała być dla niego jakimkolwiek problemem. No i grała w Qudditcha. Z pewnością mieli o czym rozmawiać. Podszedł do kuchni i wyjął z niej dwie szklanki, które postawił na stole, i machnął różdzką uprzednio wyjętą z kieszeni aby uformować w środku kostki lodu. Zalał obie raz dwa ludzką porcją przyniesionej whisky i od razu wypił kilka łyków zupełnie jakby mu brakowało zwyczajnej, ludzkiej alkoholizacji. Nie miał na to czasu ostatnimi czasy. - Możesz mi odpowiadać na wizzie mała. Tak zdaje się będzie szybciej? – zapytał, wyciągając w jej kierunku drugą szklankę. Wbił w nią swoje opalowe spojrzenie. No, to opowiadaj co się stało dziewczyno.
Violetta Strauss
Wiek : 22
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 168cm
C. szczególne : wyjątkowo niski i zachrypnięty głos | tatuaż z runą algiz na wnętrzu lewego nadgarstka | na palcu prawej dłoni zawsze obrączka Bruhavena, a nad nią krwawy znak | blizny: na palcach i wierzchu lewej dłoni oraz jedna biegnąca w poprzek jej wnętrza, na łydce po ugryzieniu inferiusa, w okolicach zregenerowanego lewego ucha
Zawsze mogli wymieszać, ale chyba nie był to taki dobry pomysł. Jednak czy pasował do niej? Jak najbardziej, bo niby czemu miałaby się ograniczać? Przynajmniej w większości wychodziła z takiego założenia, a potem mogła jedynie dokonać szybkiej analizy i zastanowić się czy na pewno było warto. A zwykle jednak nie było warto... Westchnęła jedynie ciężko, przewracając oczami, bo tu akurat miał rację. Raczej nie mogła ot tak rzucać Arthemisowi pewnych informacji i oczekiwać tego, że nie będzie chciał od niej ich rozwinięcia, a temat był naprawdę trudny. I chyba naprawdę potrzebowała jakiegoś trunku, żeby przez to przebrnąć i rozluźnić język... a raczej rękę, bo jednak będzie pisała to wszystko zamiast mówić. Odstawiła jeszcze tylko plecak na podłogę, przyglądając się temu jak Verey w tym czasie przygotowuje dwie szklanki z ognistą. Nie krępowała się zbytnio, by niemal od razu sięgnąć obandażowaną dłonią w kierunku jednej z nich, różdżką przywołując do siebie wizbooka, bo to jednak była jakaś myśl.
Dzięki, ale nie chcę zostawać zbyt długo.
Nie wiedziała ile czasu miał zająć remont. Zresztą nawet jeśli by się skończył to nie wiedziała czy chciałaby wrócić do swojego mieszkania. Nie chciała też narażać szukającego na jakieś kłopoty, gdyby tylko jej prześladowcy zorientowali się, że pomieszkuje aktualnie u niego. Musiała znaleźć jakieś miejsce, w którym mogłaby się zaszyć na pewien czas bez wciągania w tą całą sprawę innych ludzi. Nie czekając na żadne głupie toasty ani nic w tym stylu po prostu przechyliła szklankę, wlewając sobie w gardło palący alkohol, który na chwilę przyniósł jej ulgę i rozluźnienie. Zupełnie jakby zimna whisky była w stanie zmyć lub wypalić wszystkie troski.
To wszystko jest naprawdę skomplikowane i nie wiem od czego zacząć
Zawsze mogli po prostu posiedzieć w ciszy. Ewentualnie znaleźć sobie jakieś konstruktywne zajęcie. Przesłuchać nowy album CALM lub coś w tym stylu. Bo chyba ostatnio wydali coś nowego. Przynajmniej tak jej się zdawało. Jakaś muzyka w tle zdecydowanie byłaby lepsza niż niezręczne siedzenie w ciszy i sączenie drinków.
Arthemis D. Verey
Wiek : 31
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 185
C. szczególne : Długa blizna po złamaniu prawego obojczyka, której nie chciał usuwać, ciekawy kolor oczu podchodzący pod opal.
Oparł się przedramionami o oparcie krzesła i z lekko rozbawioną miną – mimo wszystko i tej całej skandalicznie tragicznej sytuacji – przypatrując się jej uważnie. Widząc, że dziewczyna sięga po wizzbooka, on również machnął na swoją książeczkę, bowiem jakoś musiał jej wiadomości czytać. Perspektywa monologu werbalnego wydawała się być nieco dziwna, natomiast chyba nie miał większego wyboru, jeśli chciał się z nią jakkolwiek komunikować. - Ja mam naprawdę bardzo, ale to bardzo dużo czasu. – mruknął swoim jakże powabnym głosem, jakby na potwierdzenie upijając kolejnego łyka ze swojej szklanki i machając nią przed je oczami wskazując, że jest pusta. Czekał ich baaardzo długi wieczór, a on nie miał zamiaru siedzieć na swoich szanownych czterech literach w ciszy, skoro już ktoś tu był. Co prawda może i nie gadał AŻ TAK dużo, ale jednak lubił sobie pogawędzić. Zależało to od stopnia jego aktualnego stanu. - To nie przypadkiem sprawka tych… no jak im tam, tych z tej partii? – odstawił naczynie na stolik i zniknął na chwilę w jednym z pomieszczeń, aby po chwili powrócić z odpieczętowaną kopertą. – Dostałem to ostatnio. – stanął przy niej podając jej list i formularz zgłoszeniowy, który niedawno otrzymał. – Nic mnie tak dawno nie rozbawiło jak to. – odsunął się i na powrót obszedł stół, dolewając sobie alkoholu. Czekał w ciszy aż Strauss przyjrzy się przesyłce, którą jej pokazał, a on w międzyczasie podszedł do starego gramofonu i odpalił pierwszą płytę, którą chwycił ręką. Nawet nie sprawdzał nazwy zespołu. - No, to opowiadaj, wiesz, że mi możesz bez zbędnych ogródek. No chyba, że bardzo nie chcesz to możemy porozmawiać o Quidditchu, ale jego to akurat ostatnimi czasy mam aż nadto. – jakby na potwierdzenie swoich słów wykonał palcem linię nad swoim czołem nakreślając granicę ilości ostatnich rozmów i wydarzeń związanych z tym sportem. Może i był fanatykiem Quidditcha i całe mieszkanie miał zawalone zniczami, ale czasami miewał też kryzysy.
Violetta Strauss
Wiek : 22
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 168cm
C. szczególne : wyjątkowo niski i zachrypnięty głos | tatuaż z runą algiz na wnętrzu lewego nadgarstka | na palcu prawej dłoni zawsze obrączka Bruhavena, a nad nią krwawy znak | blizny: na palcach i wierzchu lewej dłoni oraz jedna biegnąca w poprzek jej wnętrza, na łydce po ugryzieniu inferiusa, w okolicach zregenerowanego lewego ucha
Potrzeba matką wynalazków, a sytuacja, w której Verey mógł w czasie rzeczywistym czytać swobodnie jej powstające na szybko bazgroły zdawała się być najwygodniejszą opcją dla obojga z nich. Dlatego też postanowiła się nieco bardziej rozgościć i usiąść na kanapie po turecku tak, by móc swobodnie ułożyć pomiędzy swoimi kolanami książeczkę, której wcale nie musiała przytrzymywać w czasie pisania. Przynajmniej to zostawiało jej wolną dłoń, którą mogła swobodnie sięgać po alkohol, którego z każdą chwilą ubywało z jej szklanki. Na pytanie o SLM mogła jedynie przytaknąć mu krótko skinięciem głowy, bo akurat tej kwestii nie miała jak rozwijać. Z pewnym zdziwieniem spojrzała jeszcze na Vereya, gdy ten postanowił wstać i udać się do sąsiedniego pomieszczenia, by po chwili wrócić z kopertą i kawałkiem pergaminu. Dosyć szybko przebiegła wzrokiem po ich treści, by zorientować się o co dokładnie chodziło. I gdyby tylko mogła to zapewne prychnęłaby śmiechem, co obecnie oczywiście nie robiło aż takiego wrażenia jakie by mogło.
Ci sami. Chcieli mnie wcześniej zwerbować w naprawdę chujowy sposób
Tyle z jej strony w tej kwestii. Przytaknęła także na rozmowy o Quidditchu, bo tak jak kochała tę grę doskonale wiedziała, że czasami jej temat mógł być naprawdę przytłaczający. Zwłaszcza jeśli ja czyiś barkach spoczywał niejako los drużyny pnącej się w tabeli wyników.
Arthemis D. Verey
Wiek : 31
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 185
C. szczególne : Długa blizna po złamaniu prawego obojczyka, której nie chciał usuwać, ciekawy kolor oczu podchodzący pod opal.
Cieszył się, że numer jego mieszkania otoczony był ścisłą tajemnicą. Co prawda głównie z powodu fanów czy dziennikarzy, ale jak widać w takich wypadkach jak te nagłe ataki również była to dość przydatna sprawa. Miał nadzieję, że w istocie nikt nie miał informacji na temat miejsca jego zamieszkania i że nagle nie znajdzie go w zgliszczach, bo wtedy stworzy to swego rodzaju problem. - Tak? – uniósł brwi i obszedł stolik, siadając tuż obok niej na kanapie i wpatrując się w nią z nieukrywaną ciekawością. Był nad wyraz ekspresywny, zapewne z powodu alkoholu. – Ale żeby aż palić domy? Wróciliście i co? I nic nie było? Czy co gorsza byłaś w środku? Mów do mnie Strauss. – domyślał się, że jest nieco zmęczona, ale jego ciekawość nie dawała tak łatwo za wygraną, a poza tym było zdecydowanie zbyt wcześnie aby iść spać. Czy powinien się przejmować tymi atakami? Zapewne. Chyba nadszedł czas aby skontaktować się z rodziną i upewnić, że wszystko z nimi w porządku. Przywołał różdżką butelkę, z której nalał sobie kolejną porcję rozgrzewającego trunku i czując jak w istocie paliło go od środka. Dolał również Violettcie o ile ta wyraziła taką chęć. - No, to oby nas nie zabili, zdrówko. – wyciągnął szklankę w jej kierunku w celu przybicia toastu i uśmiechnął się do niej szeroko upijając kolejny łyk. Jak tak dalej pójdzie to mroczki przed oczami będzie miał za dwadzieścia, może trzydzieści minut.
Violetta Strauss
Wiek : 22
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 168cm
C. szczególne : wyjątkowo niski i zachrypnięty głos | tatuaż z runą algiz na wnętrzu lewego nadgarstka | na palcu prawej dłoni zawsze obrączka Bruhavena, a nad nią krwawy znak | blizny: na palcach i wierzchu lewej dłoni oraz jedna biegnąca w poprzek jej wnętrza, na łydce po ugryzieniu inferiusa, w okolicach zregenerowanego lewego ucha
Na pewno prościej było Vereyowi trzymać swoje mieszkanko w sekrecie ze względu na to, że był czystokrwistym czarodziejem mieszkającym w mugolskiej dzielnicy i dlatego, że mieszkał sam. Kiedy miało się współlokatorów to automatycznie liczba osób, która wiedziała o ich gniazdku była większa. Chociaż podejrzewała, że pewnie i tak byłoby wiadome dla jej prześladowców nawet jeśli zajmowałaby mieszkanie samotnie. W końcu najwyraźniej obserwowali ją od dawna.
Wróciłam do domu jak ogień dogasał. Chłopaki byli gdzie indziej.
Nie dopytywała nawet gdzie, bo nigdy jej to nie interesowało. Najważniejsze jedynie, że nic im się nie stało choć nie była pewna tego, co może się wydarzyć w przyszłości. Tym razem chyba podchodziła nieco poważniej do gróźb. Wolała się raczej nie przekonać do czego jeszcze ci fanatycy byli zdolni. Jej myśli od całej tej spirali niefortunnych wydarzeń i tragedii odciągał na chwilę w zasadzie jedynie alkohol. Pieczenie w przełyku sprawiała, że skupiała się na tym uczuciu oraz kontemplowała przez jakiś czas smak trunku, starając się wyłapać w nim jakieś tajemnicze nuty czy aromaty, które wyczuwali prawdziwi koneserzy. Choć sama do nich nie należała. W sumie mogłaby i wypić spirytus byle tylko coś ją kopnęło i pozwoliło się rozluźnić po tym ciężkim dniu. Uśmiechnęła się jedynie, gdy po raz kolejny Verey przyzwał do siebie butelkę i napełnił na powrót szklanki. Szkło uderzyło o siebie z cichym brzękiem, a wargi Strauss uformowały się w nieme słowo zdrowie nim przytknęła do nich brzeg naczynia, by wypić kolejną porcję alkoholu. I naprawdę teraz nie obchodziło ją co się z nią stanie ani jak szybko mógłby jej się urwać film. To było całkowicie nieistotne.
Arthemis D. Verey
Wiek : 31
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 185
C. szczególne : Długa blizna po złamaniu prawego obojczyka, której nie chciał usuwać, ciekawy kolor oczu podchodzący pod opal.
- Zgłosiliście do Ministestwu? Komukolwiek? – dopytał, realnie zaciekawiony sytuacją. Przecież to było nie do pomyślenia, aby wandale mieli niszczyć mieszkania innym czarodziejom tylko dlatego, że byli czystokrwiści. Nawet najbardziej radykalne, prawicowe rody w dzisiejszych czasach nie dopuszczały się ataków na mugoli, dlaczego więc zaczęto atakować ich? Chyba nie chciał się nad tym zastanawiać, miał jedynie nadzieję, że nie dotknie to jego, ani jego bliskich. A zważywszy na ten list… było w tym jakieś prawdopodobieństwo. Czuł, że powoli alkohol zaczynał na niego działać, dlatego też kiedy pojawiły się pierwsze zaburzenia jego percepcji, to dopił swoją porcję do końca i na razie nie dolewał więcej, choć w butelce zostało jeszcze całkiem sporo procentowego napoju. Czy ona się sama uzupełniała, czy miał już omamy? Przez chwilę patrzył na Strauss, jakby spodziewał się, że powie coś więcej w temacie tej akcji, ale najwyraźniej nie miała ochoty na ten temat rozmawiać. A on chyba wiedział kiedy powinien skończyć dopytywać i to był właśnie ten moment. - To… może pogramy? Mam mugolską konsolę, całkiem ciekawa rzecz. – rzucił, odwracając się w kierunku telewizora i odpalając go. To były plusy mieszkania w mugolskiej dzielnicy, prąd działał tu całkiem nieźle, a obecność tylko dwóch czarodziejów aż tak bardzo nie zakłócała działania całego sprzętu. – Znając ciebie to pewnie jakaś bijatyka… – mruknął bardziej do siebie niż do niej, przeszukując na padzie bibliotekę gier i znajdując Mortal Kombat. – Dobra, no więc tu wybierasz postać, tu akceptujesz… tym uderzasz… – zaczął jej tłumaczyć bardzo powoli, choć wbrew pozorom nie była to kwestia jego dobrej woli, aby w miarę załapała, ale tego, że zaczynał gubić słowa. Jak się mówiło na ten odskok? A, no tak, unik. Przysunął się bliżej i wskazał jej jeszcze kilka szczegółów po czym podał pada. – Chodź, spróbujemy, najwyżej przegrasz. – wyszczerzył się w jej stronę jak mały chłopiec i znów zerknął na ekran, gdzie ładowała się gra.
Violetta Strauss
Wiek : 22
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 168cm
C. szczególne : wyjątkowo niski i zachrypnięty głos | tatuaż z runą algiz na wnętrzu lewego nadgarstka | na palcu prawej dłoni zawsze obrączka Bruhavena, a nad nią krwawy znak | blizny: na palcach i wierzchu lewej dłoni oraz jedna biegnąca w poprzek jej wnętrza, na łydce po ugryzieniu inferiusa, w okolicach zregenerowanego lewego ucha
Nie musiała nawet odkładać szklanki na bok, by móc odpowiedzieć mu na kolejne zadane pytanie. Szybkim ruchem ręki zapisała jedynie jedno słowo w wizzengerze, które miało posłużyć jako odpowiedź, którą mogła udzielić Vereyowi.
Nie.
Na razie nie chciała nikogo o tym informować. Musiała sobie wszystko poukładać w głowie nim zdecydowałaby się w końcu na podobny krok. Przynajmniej chwilowo nie mieszałaby w to Ministerstwa. Tym bardziej, że wtedy na pewno słuchy o całym zajściu doszłyby do uszu jej rodziców, których na razie również nie chciała kłopotać tym wszystkim. Nie chciała, by próbowali ją ściągnąć do rodzinnego domu. Już myślała, że po prostu upiją się bez żadnych większych atrakcji, a tu proszę. Verey postanowił zapewnić jej rozrywkę w mugolskim stylu. Coś z czego raczej nie korzystała, bo nawet jeśli nie miała nic przeciwko mugolom to jednak nie obracała się zbytnio w ich środowisku. Chyba, że akurat spacerowała po niemagicznych dzielnicach Londynu. Nigdy jednak nie ciągnęło jej aż tak do ich kultury, a korzystanie z ich sprzętów w magicznym mieszkaniu byłoby... niezwykle trudne. Tym bardziej, że przywykła do korzystania z magii w wielu czynnościach. Cóż... chyba po prostu musiała spróbować tego i owego. Przyjęła pada proponowanego jej przez Arthemisa i przyglądała się uważnie jego wskazówkom, gdy ten tłumaczył jej jaki przycisk za co odpowiada. Oczywiście zapamiętała.... chyba połowę. Mniej więcej tyle, że kciukiem przekrzywiała jakąś gałkę, która odpowiadała za ruch wybranej postaci widocznej na ekranie, a... cztery przyciski po prawej stronie miały odpowiadać za różne ciosy. Jakie? Merlin wiedział, bo tego to już sobie nie zapisała i zapewne w trakcie gry będzie musiała to na nowo odkryć i utrwalić. Niemniej zaakceptowała wyzwanie i siadając już prosto na kanapie (albo prawie prosto, bo wciąż siedziała na niej po turecku lecz tym razem z twarzą w kierunku telewizora) obserwowała zmiany na ekranie, gotowa do pierwszego pojedynku, który w jej wykonaniu miał być jedynie istnym chaosem wciskania mniej lub bardziej przypadkowych przycisków.
Arthemis D. Verey
Wiek : 31
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 185
C. szczególne : Długa blizna po złamaniu prawego obojczyka, której nie chciał usuwać, ciekawy kolor oczu podchodzący pod opal.
Nie skomentował. Jej lakoniczne odpowiedzi mimo wszystko były cholernie irytujące. Brakowało mu tej pyskatej, niewyparzonej straussowej gęby, a otrzymywał w zamian jakieś ochłapy, mimo że w pewien sposób komunikować się mogła. Wytrwał więc w ciszy i nie pytał już więcej o sytuację z jej mieszkaniem. Jak sama będzie chciała to powie, otóż właśnie, tak. Z takiego założenia właśnie wychodził. Kto by pomyślał, że dwóch czystokrwistych czarodziejów odnajdzie rozrywkę w zwyczajnej, zdawało sie mugolskiej grze. Jakby czarodziejskie pojedynki to było zbyt mało...w każdym razie widząc jak - mniej więcej - załapała jego nieco flegmatyczne wypowiedzi (w końcu już trochę wypił), to wzruszył ramionami i zerknął na ekran i odpalił grę rzucając krótkie 'zaczynamy'. Tak dla pewności, że wiedziała kiedy. Nawet nie wiedział kiedy skończyli (that's what he said), ale pierwszy pojedynek bardzo szybko zakończył się jego wygraną... i drugi... i trzeci... - Przynajmniej w Quidditcha grasz dobrze. - stwierdził z cichym parsknięciem próbując sie przy tym nie roześmiać. Problem zaczął się wtedy, kiedy... to on zaczął przegrywać. Ale przecież... ona przecież naciskała randomowe przyciski. To nie było fair. Odłożył pada na stolik przy kolejnej przegranej. - Pff, szczęście nowicjuszki. - mruknął patrząc jak jego postać ostatni raz dostała po mordzie i padła martwa. Tyknął ją przy tym palcem w bok, zaczepnie. Chyba przestanie lubić te gry - dobrze, że w Quidditchu się tak łatwo nie poddawał.
Violetta Strauss
Wiek : 22
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 168cm
C. szczególne : wyjątkowo niski i zachrypnięty głos | tatuaż z runą algiz na wnętrzu lewego nadgarstka | na palcu prawej dłoni zawsze obrączka Bruhavena, a nad nią krwawy znak | blizny: na palcach i wierzchu lewej dłoni oraz jedna biegnąca w poprzek jej wnętrza, na łydce po ugryzieniu inferiusa, w okolicach zregenerowanego lewego ucha
Niewykluczone, że i posiadając głos ograniczyłaby się do lakonicznych odpowiedzi. Nie zawsze w końcu miała nastrój lub ochotę rozmawiać o pewnych rzeczach. Możliwe też, że rzuciłaby na odczepnego pewną uwagę lub pokrótce dodała jeszcze, że nie chce nikogo w to wszystko angażować. I to by było na tyle, bo temat z pewnością jak dla niej był wyczerpany. Nie interesowała się jakoś wybitnie kulturą mugolską. Wiedziała tyle, co usłyszała na lekcjach mugoloznawstwa albo zasłyszała od znajomych pochodzących z mniej magicznych rodzin. Nie było tego jakoś szczególnie dużo, a z pewnością nie miała większej przyjemności czy okazji do tego, by pewnych rzeczy spróbować. I choć z początku nie szło jej to jakoś szczególnie udanie, ale po kilku próbach zaczęło jej się coraz bardziej powodzić w grze. Uwagę Vereya odnośnie tego, że zdecydowanie lepiej radzi sobie na boisku skwitowała jedynie krótkim kuksańcem między żebra, który zapewne mógłby uchodzić za wyraz oburzenia, gdyby nie rozbawiony uśmiech igrający na jej wargach. Zgodnie z oczekiwaniami, gdy tylko zapoznała się lepiej z całą grą i tym jak obecna na postacie postać reagowała na wciskane przez nią konkretne przycisku, odkryła, że idzie jej coraz lepiej, a Verey miał kłopoty z uniknięciem jej ciosów. Miała tylko nadzieję, że nie uszkodziła jego ego, spuszczając mu wycisk w grze. Zaśmiałaby się, gdyby mogła, słysząc jego komentarz. Odsunęła się od niego nieznacznie, gdy tylko poczuła jak mężczyzna tyka ją palcem w bok. Nie tykać. Ściągnęła jedynie dłoń z kontrolera, by pacnąć jego rękę jak niezadowolony z zaczepiania rasowy kot choć zdecydowanie było w tym mniej wrogości. Zaraz po tym postanowiła odwdzięczyć się Arthemisowi za wszystko, dźgając go własnym palcem między żebra. Oko za oko, żebro za żebro.
Arthemis D. Verey
Wiek : 31
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 185
C. szczególne : Długa blizna po złamaniu prawego obojczyka, której nie chciał usuwać, ciekawy kolor oczu podchodzący pod opal.
Robiło mu się coraz weselej. Zapewne było to spowodowane ilością alkoholu jaką wypił całkiem niedawno, a i po chwili polał sobie kolejnego drinka - dolewając również Violettcie - i tym sposobem skutecznie kończąc pierwszą, sporą butelkę whisky. Trochę go zmuliło, ale absolutnie nic sobie z tego nie robił, popijając kolejne łyki bourbonu z kryształowej szklanki. Mógł się w sumie przyzwyczaić do tej ciszy. Przeszywana jedynie dźwiękami trwającej rozgrywki była dość ciekawym przeżyciem. Po swoich uwagach dotyczących jej wygranej zamknął się na amen, jedynie uśmiechając się szeroko po kuksańcu ze strony ścigającej. Może i jego ego było słabo uszkadzalne, ale jego żebra już niekoniecznie. Lekko się skrzywił. Zerknął na nią kątem oka, mrużąc powieki, kiedy tyknęła go w akcie zemsty. Czy to już nie było 2:1, jeżeli chodziło o cielesne zaczepki? Violka... - mruknął pod nosem, z nieukrywaną, acz udawaną groźbą. Zaraz on jej tu zrobi mortal kombat. Czując jak rozpiera go alkoholowa energia chwycił ją za ramię i bezceremonialnie przysunął do siebie (niekoniecznie dość subtelnie), łapiąc dłońmi za jej boki i zaczynając ją łaskotać. Niech obroni sie przed tym.
Violetta Strauss
Wiek : 22
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 168cm
C. szczególne : wyjątkowo niski i zachrypnięty głos | tatuaż z runą algiz na wnętrzu lewego nadgarstka | na palcu prawej dłoni zawsze obrączka Bruhavena, a nad nią krwawy znak | blizny: na palcach i wierzchu lewej dłoni oraz jedna biegnąca w poprzek jej wnętrza, na łydce po ugryzieniu inferiusa, w okolicach zregenerowanego lewego ucha
Zdecydowanie alkohol był jednym z czynników, który rozluźnił panującą w mieszkaniu atmosferę. Choć z pewnością nie jedynym. Po prostu dobrze spędzało jej się czas z Vereyem. W jakiś sposób byli ze sobą kompatybilni, a jego obecność z pewnością wpływała na nią pozytywnie. Chociażby teraz potrafił skutecznie poprawić jej humor i zająć ją jakimś nieznanym jej wcześniej zajęciem, które zdecydowanie było nieco dziwne, ale równocześnie ciekawe i zajmujące. Zapewne sama mruknęłaby coś w odpowiedzi na pomruk, który usłyszała ze strony Arthemisa, ale ograniczyła się jedynie do tego, by odwrócić głowę w jego kierunku. Całkowicie nie spodziewała się tego, że ten nagle rzuci się na nią z atakiem łaskotkowym choć biorąc pod uwagę jej wcześniejsze zaczepialstwo powinna być na to gotowa. Szukający jednak z pewnością nie wiedział czym kończyło się łaskotanie niemowy, która nie mogła na ten atak zareagować porządnym śmiechem. Zamiast tego jedyną odpowiedzią na jego zaczepki był zdecydowanie przyspieszony, nierówny oddech, który nie potrafił przemienić się w żaden dźwięk pod wpływem braku strun głosowych. Było jednak za to naprawdę sporo prób złapania jego nadgarstków, i odciągnięcia ich od swoich boków oraz... kopanie. To był jej system obronny, w którym próbowała za wszelką cenę od siebie odsunąć choć zdecydowanie nie było to znowu takie łatwe, bo nawet w momencie, gdy jej plecy dotknęły materiału kanapy Verey kontynuował swój atak, przysuwając się jeszcze bliżej.
Arthemis D. Verey
Wiek : 31
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 185
C. szczególne : Długa blizna po złamaniu prawego obojczyka, której nie chciał usuwać, ciekawy kolor oczu podchodzący pod opal.
Verey był… wariatem. Ale takim pozytywnym wariatem. W zasadzie praktycznie zawsze miał dobry humor i emanował optymizmem jak stąd do jego kochanej Kanady. Nic więc dziwnego, że dzielił się swoimi emocjami z innymi ludźmi. One po prostu tak same… przechodziły z człowieka na człowieka, bez żadnej jego ingerencji, ot, były po prostu, zwyczajnie przysłowiowo zaraźliwe. - Violka ja pierdole. – rzucił w śmiechu, choć bardziej należałoby powiedzieć, że brzmiało to jak „Violha jaa pjehdole”, ale oczywiście nie zdawał sobie z tego sprawy. Był kompletnie pijany, ale w żadnym stopniu nie przeszkadzało mu go w dalszym maltretowaniu Strauss łaskotkami. To tu, to tam i może by już za chwilę przestał, gdyby nie fakt, że wkrótce został – zapewne nieświadomie i całkowicie niespecjalnie – znokautowany kopem, bardzo dobrze wycelowanym w sam środek jego kroku. - Kuuurwaaaa – puścił ją natychmiast i złapał się za spodnie, turlając się z kanapy na podłogę i zwijając się z bólu. – Gdywy nie oholicznoszczi to dałbym Ci ziesięć puuntków dla Ravu – wysyczał cicho próbująć przeżyć nagły atak bólu bynajmniej nie znieczulony ilością alkoholu którą wypili. Odsunął się kawałek dalej i oparł plecami o podnóżek drugiej kanapy i zerknął na nią spod byka. - Jesteszmy chyba zpyt pijany… – mruknął, próbując wyostrzyć sobie obraz rozmazanej dziewczyny, wkrótce obok której pojawiła się jej bliźniaczka. Czy nie była dopiero jakaś osiemnasta? Może pójdą spać? Czy powiedział to na głos? Nie był już pewien co mówi.
Violetta Strauss
Wiek : 22
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 168cm
C. szczególne : wyjątkowo niski i zachrypnięty głos | tatuaż z runą algiz na wnętrzu lewego nadgarstka | na palcu prawej dłoni zawsze obrączka Bruhavena, a nad nią krwawy znak | blizny: na palcach i wierzchu lewej dłoni oraz jedna biegnąca w poprzek jej wnętrza, na łydce po ugryzieniu inferiusa, w okolicach zregenerowanego lewego ucha
Każdy potrzebował w swoim życiu takiego pozytywnego wariata, z którym życie od razu stawałoby się lepsze. Po prostu coś w nim sprawiało, że od razu problemy nie wydawały się być aż tak beznadziejne i pozbawione rozwiązań. Przy okazji jego optymizm nie wydawał się wcale tak idiotyczny i niepoważny. Ot... dobrze się przy nim czuła i nie miała poczucia, że właśnie siedzi z jakimś naiwnym dzieciakiem zamkniętym w ciele dorosłego mężczyzny. Nie planowała tego, by kopnąć Vereya w krocze. Po prostu tak wyglądał jej mechanizm obronny. Nie widziała kompletnie gdzie wyląduje ten kopniak i nie panowała nad nim w pełni. Niemniej gdy tylko zrozumiała jak krytyczny cios zadała szukającemu, który zsunął się z kanapy, niemal od razu poderwała się do pozycji siedzącej, nie będąc już męczoną łaskotkami. Z raczej małą gracją, postanowiła także zejść na poziom parteru, by siąść przy Arthemisie, co oczywiście skończyło się nieco bolesnym uderzeniem tyłka o panele. Koordynacja ruchowa i panowanie w pełni nad swoim ciałem chyba jednak nie było czymś, co oboje obecnie posiadali, bo faktycznie w stosunkowo (heh) krótkim czasie wypili sporą ilość alkoholu. Mało tego z jakiegoś dziwnego powodu zrobiło jej się najzwyczajniej w świecie żal Vereya, który otrzymał od niej mocnego kopniaka. I najwyraźniej chciała go jakoś za to przeprosić. Oparła głowę o jego ramię, obejmując go jedną ręką, gdy druga powędrowała do dłoni zasłaniających obolałe miejsce, by się na nich ulokować. Cóż... głupio wyszło.
Arthemis D. Verey
Wiek : 31
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 185
C. szczególne : Długa blizna po złamaniu prawego obojczyka, której nie chciał usuwać, ciekawy kolor oczu podchodzący pod opal.
Był naprawdę dzielnym chłopcem. Przecież nie raz obrywał lżej lub mocniej na rozgrywkach Quidditcha, czy to wpadając w objęcia trybun czy też kolegów z drużyny, czasami też przytulając twarzą tłuczki względnie zaliczając spotkanie pierwszego stopnia z ziemią. Teraz więc chyba nie powinno być aż tak źle? No, każdy chyba jednak posiadał swoją piętę achillesową, co w przypadku mężczyzn było raczej punktem na tyle znanym, że nikt się nie dziwił, że w tym przypadku aż taką dzielnością się nie wykazywał, tylko próbował nie umrzeć trzymając się za własne krocze, przez chwile dotkliwie zmasakrowane przez Krukonkę. Czy jeszcze kiedyś zagram na skrzypcach? Patrzył na nią spod byka, kiedy zaczęła zbliżać się w jego kierunku i zmrużył oczy śledząc uważnie każdy jej ruch. Nie miał pojęcia czy chciała właśnie dobić go i wygrać tę bitwę, czy być zwyczajnie miłą i sprawdzić czy go nie zabiła. Jakoś jej nie ufał, zważywszy, że jej koordynacja ruchowa w tej chwili mogła wskazywać, że za chwilę się potknie i przywali mu niechcący łokciem, a naprawdę brakowało mu do szczęścia rozwalonego łuku brwiowego. Sam nie wiedział na co czekał, ale chwilowo nie odzywał się obserwując jak Violetta niezgrabnie siada obok. Poczuł, jak obejmuje go ramieniem i opiera głowę na jego ramieniu, w którym to momencie spojrzał na nią kątem oka, choć ilość alkoholu nie pozwalała mu na zaskoczenie. Było tu cholernie gorąco. Zerkał z nikłą czujnością jak jej ręka wędruje na jego dłonie, usadowione luźno tam, gdzie wcześniej i łapiąc się na tym, że zaczął odczuwać przyjemne mrowienie w okolicach podbrzusza. Zabrał swoje dłonie ze swojego – nieco jeszcze obolałego miejsca - i obrócił głowę w kierunku dziewczyny, czekając aż na niego spojrzy. A kiedy to zrobiła, to nawet nie powstrzymywał się, aby ot tak, najzwyczajniej w świecie ją pocałować.
Violetta Strauss
Wiek : 22
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 168cm
C. szczególne : wyjątkowo niski i zachrypnięty głos | tatuaż z runą algiz na wnętrzu lewego nadgarstka | na palcu prawej dłoni zawsze obrączka Bruhavena, a nad nią krwawy znak | blizny: na palcach i wierzchu lewej dłoni oraz jedna biegnąca w poprzek jej wnętrza, na łydce po ugryzieniu inferiusa, w okolicach zregenerowanego lewego ucha
Problem z tym, że tłuczki raczej nie celowały precyzyjnie w krocze Arthemisa, które chyba jednak przez pozycję, w której siedziało się zwykle na miotle raczej były dobrze osłonione przed takimi jakże brutalnymi atakami. Zupełnie inaczej niż w przypadku rozbrykanej Krukonki, która nie miała włączonego auto-targetu i uderzała po prostu gdzie popadnie. Byle zabolało. Byle ten dziki jak dzik w chaszczynach szukający przestał ją gilgać. I tak. Wiedziała, że czasami jest naprawdę złą zołzą, od której lepiej się trzymać z daleka i uprawia co jakiś czas takie kinky zabawy jak podgryzanie znajomych Corrogo bez większego powodu (ukłony dla Darrena), ale w tym wypadku naprawdę nie miała nic złego w planach! Powaga. Zaklina się na potęgę posępnego czerepu, że tak było. Głowę od jego ramienia oderwała dopiero, gdy Verey spojrzał na nią. Na ułamek sekundy zerknęła w zielononiebieskie oczy nim przymknęła powieki w momencie, gdy mężczyzna pochylił się nad nią, by złączyć ich usta. Ich pocałunek zdecydowanie przepełniony był smakiem ognistej, którą Strauss smakowała, przesuwając językiem po dolnej wardze Arthemisa. I choć naprawdę nie miała nic przeciwko tej sytuacji to wolałaby nie siedzieć wiecznie koło niego i przekręcać głowę pod dziwnym kątem. Dlatego też choć bez większej gracji zmieniła swoją pozycję, by usadowić się na jego kolanach czy raczej udach dla większej wygody, zarzucając ramiona na jego szyję, by przyciągnąć go nieco bliżej.
Arthemis D. Verey
Wiek : 31
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 185
C. szczególne : Długa blizna po złamaniu prawego obojczyka, której nie chciał usuwać, ciekawy kolor oczu podchodzący pod opal.
Nie minęło dosłownie pięć minut od odczytania ostatniej wiadomości od Arthemisa, kiedy pojawiła się w mugolskiej dzielnicy Londynu, aby stanąć przed drzwiami jego mieszkania. Kilka jasnych kosmyków wypadło z luźnego, wysokiego koka na jej odkrytą szyję, kiedy energicznie zastukała kilka razy w drewniane skrzydło, dzielące ją od holu jego apartamentu. Z każdym kolejnym słowem, które pojawiało się w magicznym dzienniku przypominała sobie jak bardzo bezczelny i irytujący potrafi być Verey. Każdy inny człowiek na jego miejscu trzy razy zastanowi się zanim powie jakiekolwiek zdanie, które mogłoby zranić drugą osobę, a temu nawet powieka nie drgnie po tym jak celnie dźgnie w najczulszy punkt. A ona najbardziej wrażliwa była na kwestię swojej zawodowej blokady, którą nałożyła na nią ta cholerna klątwa. A szukający Armat chyba przez chwilę zapomniał o tym, przez co jeszcze bardziej ją rozjuszył. Do tego ten tekst o randce... Patricia nie należała do osób cierpliwych, dlatego też nie słysząc na początku żadnych najmniejszych oznak życia za drzwiami, przez chwilę przerzucała ciężar ciała z nogi na nogę nerwowo, aby tym razem sięgnąć dzwonka i kilkukrotnie go nacisnąć. Nie powinna w takich emocjach w ogóle się tam pojawiać, jednak przez ostatnie tygodnie miała zbyt mało ruchu, przez co jej psyche było nieco zbyt pobudzone i rozdrażnione tym samym. - Jeszcze chwila i sobie pój... - zaczęła, na chwilę przed tym jak drzwi otworzyły się, a ona stanęła twarzą w twarz z właścicielem mieszkania. Jednak nie tak wyobrażała go sobie dochodzącego do zdrowia. - Verey, to według Ciebie jest to czym nie mam się martwić? Przecież Ty powinieneś leżeć w Mungu... Na Morgane - zlustrowała go wzrokiem, aby bez słowa przekroczyć próg i znaleźć się w środku, przypatrując się jego bandażom i ledwie pozasklepianym ranom, które w jej mniemaniu wyglądały jakby za moment na powrót miały się otworzyć. A może to zaledwie płytkie obrażenia, żeby nie powiedzieć powierzchowne obtarcia... Jednak Patricia jak to ona, potrafiła wyolbrzymiać.
Nie spodziewał się, że jej groźby będą miały jakiekolwiek odzwierciedlenie w rzeczywistości. A przynajmniej nie te bardziej drastyczne. Gdzieś z tyłu głowy wisiała mu myśl, że dziewczyna być może właśnie zmierza w jego kierunku, kiedy zaprzestała odpisywania na wizzengerze, ale szybko odrzucił tę myśl. Nie, dla własnego bezpieczeństwa nie przybędzie do jego mieszkania. Musiałaby być niespełna roz- zaraz, przecież to Brandon, oczywiście, że będzie tu całkiem niedługo. Czy coś sobie z tego zrobił? Absolutnie. Leżał w całkowicie zwyczajnych, luźnych spodniach dresowych na kanapie oglądając mugolską telewizję i co jakiś czas zerkając na wizzengerowy dzienniczek, zastanawiając się czy zaraz otrzyma kolejną przyjemną wiadomość od jego ulubionej histeryczki. Absolutnie nie miał jej wybuchów złości za złe, zdążył się przyzwyczaić, a ona sama nie była dla niego niebezpieczeństwem. Tak przynajmniej mu się wydawało. W praktyce – choć groziła mu wielokrotnie – to ostatecznie nigdy nie zrobila mu krzywdy. No, może kiedyś. Ale uznał, że było to przypadkiem. Tak cudowna istota nigdy nie skrzywdziłaby nikogo specjalnie. Kącik jego ust uniósł się do góry, kiedy usłyszał pukanie do drzwi. Przez jego myśli przeszło mimowolne wiedziałem, pogonione przez wcale nie i krótką wymianę myśli z jego alter ego. Otrząsnął się i podniósł powoli z kanapy, po drodze łapiąc szarą koszulkę i zakładając ją na nagi tors, aby nie przerazić jej widokiem zdartego kawałka skórki. Ewentualnie całego, gojącego się płatu. - Ciebie też miło widzieć Brandon. – mruknął tuż po otwarciu drzwi, nonszalancko opierając się o ich framugę jednym z przedramion skierowanych ku swojej głowie i opartym o czoło. Nie dziwił się jej reakcji, bo choć nie był już w żadnym gipsie, to jednak wciąż miał na sobie wiele bandaży, a pod nimi dziwne, uzdrowicielskie maści i inne specyfiki. Tę swoją uroczą twarz miał nieco poobdzieraną, nie mówiąc już o kilkunastu gojących się siniakach. Mimo wszystko wciąż wyglądał i zachowywał się dość swobodnie. – A daj spokój, to tylko tak źle wygląda. – przewrócił oczami, oczywiście nie mówiąc jej że wszystko bolało go jak diabli i prawdopodobnie wkrótce powinien zażyć jakiś eliksir. Bo po co. Żeby wysłuchiwać jej wywodu? W życiu!
Patricia D. Brandon
Wiek : 30
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 170cm
C. szczególne : burza kręconych, jasnych włosów; runa protekcyjna za lewym uchem
Właściwie, podejmując decyzję o przybyciu do mieszkania dorosłego faceta późnym popołudniem, nie widziała w tym nic niebezpiecznego. Znali się już na tyle długo, że śmiała twierdzić nawet, że jest całkowicie bezpieczna. Jej gwałtowność i porywcza natura zazwyczaj skutecznie odstraszały płeć przeciwną, a Brandownówna ani trochę nad tym nie ubolewała. Była sobą i nie potrzebowała zmieniać się tylko po po, aby ktoś miał ją w jakiś sposób zaakceptować czy komuś miała się spodobać. Pogróżki i inne niezbyt eleganckie słowa, który wypływały spomiędzy jej warg nierzadko rzeczywiście nie były mówione na poważnie, jednak ona sama czuła się zdecydowanie lepiej z nimi na ustach niżeli z jakimiś fałszywymi grzecznościami. Często Patricia ulegała emocjom, owładniającym jej umysł w danej chwili. Tak było i tym razem - niewiele myśląc teleportowała się do Londynu, widząc perspektywę wygarnięcia Arthowi osobiście, skoro już tak ochoczo to proponował. Dlatego tak niecierpliwie przebierała nogami przed jego drzwiami, w myślach mając nadal niektóre słowa jego wiadomości. W swojej bezczelności czasami przechodził sam siebie... Dopiero kiedy stanął przed nią, przez chwilę zawahała się, widząc w jakim jest stanie, jednak złość nie odeszła zbyt daleko. Podnosząc wzrok z posiniaczonej klatki piersiowej mężczyzny na jego twarz, dostrzegła ten zawadiacki cień, tak bardzo wpasowujący się do jego aktualnej pozy. Pierwsze jego słowa puściła mimo uszu, zajęta ponownym analizowaniem kawałka jego odsłoniętego torsu. - Wygląda cholernie paskudnie. Czemu je zabandażowałeś? Wolniej się przez to goją. Eh, nie umiesz zadbać nawet o samego siebie - mruknęła na koniec odrobinę ciszej, odwracając się, aby spojrzeć na wnętrze pomieszczenia, w którym się znajdowali. Nigdy wcześniej tu nie była, a mieszkanie zdawało się być naprawdę ładnie urządzone. Ale oczywiście mu tego nie powie. - Przynieść maści od uzdrowicieli - zarządziła, ruszając wgłąb pokoju, mijając stół jadalniany, by jeszcze po chwili obejrzeć się za siebie, sprawdzając co zrobił. Kiedy dotarła do sofy, zobaczywszy kilka małych świeczek na komodzie, uśmiechnęła się pod nosem, aby sięgnąć po różdżkę i z jej pomocą zapalić niewielkie knoty. - A truskawki masz? Bo jeśli nie, to sobie ide! - zawołała za nim, jeśli poszedł szukać lekarstwa na rany i siniaki. Lubiła mu dokuczać, zresztą tak jak i on jej - chyba zostało im to z czasów szkolnych. Przynajmniej Pat ma na kim się wyżyć swoimi wrzaskami.
Arthemis D. Verey
Wiek : 31
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 185
C. szczególne : Długa blizna po złamaniu prawego obojczyka, której nie chciał usuwać, ciekawy kolor oczu podchodzący pod opal.
Absolutnie nie czuł się nieswojo, kiedy tak stała i analizowała jego wygląd. Tym bardziej, że przecież nie był półnagi jak jeszcze chwilę temu, a większość ciała zakrył koszulką. Poza tym i tak miałby to gdzieś, choćby stał tu w samych slipkach – był naprawdę dość bezwstydnym człowiekiem. Przyzwyczaiła go do tego sława, a poza tym, halo, to przecież Brandon. Powiedzieć o niej, że nie była „ziomeczkiem” (mimo wszystko!) to jak nic nie powiedzieć. - Bo cieknie mi ropa z ran. – absolutnie poważnie wypalił z siebie te słowa, co nadało im jeszcze głębszego charakteru. Po chwili jednak prychnął rozbawiony i machnął ręką rzucając pod nosem krótkie żartuję i tym samym wpuszczając ją do środka. – Myślałem, że tak będzie lepiej. Wiesz, ciepło, rozgrzewanie. Nie jestem uzdrowicielem. Ciesz się, że w ogóle smaruję. – prychnął spod byka. Nie był zbytnim fanem rekonwalescencji i innych rehabilitacji, ale jakby nie patrzeć… to kto był? - Po co? Czyżby po burzliwej karierze zawodniczki, później krótkotrwałej trenerki i teraz nauczycielki chciałabyś poświęcić się uzdrawianiu? – zapytał złośliwie, w razie czego zagradzając nieznacznie drogę do drzwi na wypadek, gdyby jednak postanowiła strzelić focha i próbować wyjść. No przecież dopiero przyszła! Nie może jej ot tak wypuścić, ostatnimi czasy ma mniej towarzystwa. Wszyscy grali, a on nie mógł. Chyba właśnie zrozumiał jak czuła się ona. - Moja słodycz Ci nie wystarcza? – wyszczerzył się w jej kierunku tym swoim szelmowskim uśmiechem, który mimo wszelkich mimicznych zadrapań i sińców wciąż miał swój urok. Nie ruszył się ani w kierunku kuchni, ani w kierunku maści, które leżały na widoku i gdyby tylko lepiej się rozejrzała to z pewnością by je dostrzegła. Mówiąc szczerze nawet nie wiedział co znajdowało się w jego lodówce, bo odkąd odchorowywał swoje to wbrew pozorom jadł dużo mniej. Co też zapewne odbijało się na jego zdrowiu.
Patricia D. Brandon
Wiek : 30
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 170cm
C. szczególne : burza kręconych, jasnych włosów; runa protekcyjna za lewym uchem
Zdawała sobie doskonale sprawe z tego, że nie krępuje go jej wzrok, zawieszony na jego ciele. I chociaż lubiła widok dobrze zbudowanych mięśni, na które naprawdę miło było popatrzeć, to tym razem jednak obrażenia przebijające przez skórę Artha skutecznie jej zachwyt tłumiły. I to nie tak, że w jakiś sposób martwiła się o Verey'a (ha, chciałby!), po prostu wiedziała jak urazy sportowe potrafią cholernie boleć i nie miała pojęcia dlaczego uzdrowiciele tak szybko wypychają takich pacjentów do domu. A ten tutaj był kolejnym tego przykładem. Przez chwilę zamarła, kiedy usłyszała jego odpowiedź, bowiem podczas tych kilku sekund milczenia próbowała dojść do tego czy rzeczywiście jest możliwe, aby podobne obrażenia mogły zaropieć. Verey był naprawdę okrutny mówiąc to, bo Patricia od razu wyobraziła sobie te okropne rany i była w stanie współczuć mężczyźnie. I dopiero, kiedy prychnął i zobaczyła jego wyraz twarzy, poczuła jak każda komórka jej ciała powoli zaczyna drżeć. Zacisnęła palce na trzymanej w dłoni różdżce - którą miała w nawyku wyciągać automatycznie, kiedy znajdowała się w obcej dla niej przestrzeni - aby po chwili spiorunować go wzrokiem. - Jesteś skończonym kretynem! - rzuciła do niego z jadem, próbując powstrzymać chęć kopnięcia go z całej siły w kostke. Nie jest świruską, musi nad sobą panować... Ale nie trzeba było dłużej czekać na kolejną prowokację, która nadeszła z ust Arthemisa, kiedy nakazała mu przynieść lekarstwo, które miało mu przecież pomóc. A więc ona wyszła do niego z sercem na dłoni, a ten gumochłon co? Zaczął sobie kpić z jej nieudanej kariery, która potoczyła się w takim a nie innym kierunku. Oczywiście, nie wszystko sprowadza się do tego, że każdy jej rozmówca chce ją ośmieszyć, ale Pat miała w zwyczaju odbierać słowa ludzi w dość jednoznaczny sposób. Nadinterpretacja i przewrażliwienie - o tak, to jest to z czym ma problem. W tej chwili nie myślała o opuszczeniu mieszkania, jednak zrobiła kilka kroków w kierunku drzwi, gdzie znajdował się Arth, tylko po to, aby przystanąć dosłownie pół kroku od niego i spojrzeć mu w oczy z bliżej nieokreślonym wyrazem twarzy. Za to jej oczy błyszczały ze złości. - Dawaj te maści - wysyczała, po chwili milczenia, tylko wpatrując się w niego, a następnie opuściła gardę i odwróciła sie na pięcie, aby wejść wgłąb pokoju. Powtarzając sobie w myślach, że jest ciulem, dla którego nie warto podejmować ryzyka kolejnej zmarszczki na czole, zapaliła świeczki i słysząc jego kolejne słowa, odwróciła się przodem do niego. - Od tej słodyczy mnie mdli - odparła, zbliżając się do kanapy, aby na nią lekko opaść, zakładając nogę za nogę. Ani myślała rozglądać się za leczniczym specyfikiem, który miał być nałożony na rany Verey'a. Nie wpadła na to. Miał jej to przynieść, bo w końcu chciała mu pomóc - niech to doceni! - Na ile zostałeś wyłączony oficjalnie z treningów? - spytała, oparłszy się o oparcie miękkiej sofy i zakładając ręce na piersi, zatrzymała dłużej spojrzenie na telewizorze, którego transmisję było jej dane oglądać zaledwie raz w życiu. Mugolskie urządzenia były naprawdę intrygujące, podobnie jak pojazdy, z którymi bliżej było jej rodzinie (nie można było ukryć, że w tej kwestii ktoś tu się na kimś wzorował, tylko kto na kim?).