Dziennie przewija się przez nie setki uczniów. Jest to jedna z głównych dróg prowadzących na tereny zewnętrzne. Niejednokrotnie uczniowie przysiadają na nich, aby odpocząć bądź odrobić lekcje. Uwaga, zimą są bardzo śliskie a latem nagrzane.
______________________
Fillin Ó Cealláchain
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 175
C. szczególne : czarne, wąskie ubrania; mocny irlandzki akcent; prawie udany tatuaż na szyi, nad karkiem : all four boyd;
Chociaż był to dopiero początek roku szkolnego - dla mnie miał to być to ten ostatni. Z bólem serca myślałem o tym, że niedługo będę musiał opuścić szkołę, w której spędziłem tyle lat. A może po prostu nie chciałem sprawdzać co czeka mnie w realnym życiu? Chyba bardziej ta druga rzecz wydawała mi się szczególnie nieprzyjemna. W każdym razie przez to postanowiłem już od pierwszych dni skupić się na nauce. Dlatego idę niemrawo z podręcznikiem od zaklęć, szukają miejsca, gdzie mógłbym usiąść i znaleźć wenę na jakąkolwiek naukę. Nie znajduję jej w wielu miejscach. Czytelnia wydaje mi się zbyt cicha, nowy pokój wspólny w którym urzęduję zbyt głośny, moje mieszkanie zbyt rozpraszające Boydem czy FUJem. Dlatego postanawiam poszukać miejsca na dworze, dopóki pogoda pozwala na takie swawole. Szwendam się niemrawo z miejsca na miejsce. Jak zwykle mam na sobie jedne z moich wielu czarnych, wąskich spodni oraz zwykły, równie czarny T-shirt, ciesząc swoje niezwykle blade, chude ręce ostatnimi promieniami słońca. Jednak zamiast uczyć się zaklęć, rzucam książkę gdzieś obok, kiedy po raz pierwszy od dawna widzę znane schodki bez tłumu ludzi. Wyciągam różdżkę i bawię się nimi zaklęciami transmutacyjnymi, po raz kolejny rozwijając dziedzinę, w której jestem dobry, zamiast starać się nad tym w czym jestem słabszy. Ze skupieniem zamieniam jeden schodek na drewniany, podchodzę do kolejnego i z wyczuciem zamieniam go na metalowy, by jeszcze dalszy przemienić szklany. Przy tym staję na chwilę, tworząc na nim delikatne kwieciste wzory, bez konkretnego powodu czy celu, bardziej unikając nauki zaklęć.
Laurel Miskinis
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 10%
Wzrost : 167 cm
C. szczególne : litewski akcent, dużo przekleństw, donośny głos
Pieprzyć naukę. Nie mogła się na niczym skoncentrować a największą karą dla tej dziewczyny było siedzenie nad podręcznikami. Jeśli już musiała to uczyła się na ostatnią chwilę. Szkolnym orłem nie była i nawet nie próbowała tego zmienić. Zdarzało się, że wciąż się gubiła w wielkim zamczysku a więc wyściubiła nos na zewnątrz w poszukiwaniu szczęścia. Nie było tu już Lazara i ten brak solidnie ją bolał. Cieszyła się chociaż z Annabell jednak coś nie mogła jej ostatnio znaleźć - o zgrozo, może się uczyła? Nogi niosły ją w kierunku sowiarni gdzie mogłaby się pobawić z sowami. Lubiła zwierzynę, ich obecność ją uspokajała, a i wypełniała odrobinę pustkę w sercu. Laurel oczywiście miała na sobie szkolny mundurek z tym, że kołnierzyk miała odpięty, koszulę wyciągniętą spod swetra, a i nogi gołe pozbawione rajstop. To nic, że zimny wiatr ją ziębił. Najważniejsze, że udało się wyjść i… znaleźć szczęście. Od razu rozpoznała jego sylwetkę, a gdy tylko to się stało usta Laurel wygięły się w szerokim uśmiechu. Chwilę później jednak zgasł, zniknął szybciej niż się pojawił. No tak, nie chciał jej. Nic nowego. Nie znaczy to, że miała się poddać! Jakoś nieczęsto ostatnio widywała to z tą zimną Viki, a więc lepiej dla Laurel. Korzystając z tego, że był do niej plecami postanowiła zakraść się po schodkach. Cicho, cichuteńko, jak myszka, a gdy miała go już centralnie przed sobą to od tyłu zasłoniła mu oczy swoimi palcami. - Raz dwa trzi, szczęście albo pecha masz ti. - zakomunikowała swoją obecność ciesząc się jak dzieciak, że może go chociaż na sekundę dotknąć. Chciała więcej. Jakże miałaby sobie tego odmówić skoro w pobliżu nie było dla Fillina żadnego ratunku? Zsunęła ręce z jego oczu na ramiona, na którym to jednym się uwiesiła. Oparła brodę o jego bark i dźgnęła paznokciem przystojne lico. - Zostaw ti schodi, kujoni. Dopiero początek roku. Powiedz mi lepiej co tam za perfim używasz, bo pachniesz jak moi amortencji. - nabrała powietrza do płuc, powietrza zabarwionego fillińskim zapachem, który kojarzył się jej tak rozkosznie i ciepło, że nie mogła i nie chciała się od niego odklejać. Wiedziała, że będzie ją od siebie odpychał - nic nowego - ale w końcu kiedyś ulegnie. Miała powody aby podejrzewać, że na niego działa. - O, masz zimni policzek. - odkryła to z zachwytem i nim miał szansę protestować stanęła na palcach, aby ciepły oddech z jej ust owinął zmarzniętą skórę. - Rozgrzeję do czerwoności, daj tylki znak. - mruknęła zalotnym tonem choć odpowiedź doskonale znała.
Fillin Ó Cealláchain
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 175
C. szczególne : czarne, wąskie ubrania; mocny irlandzki akcent; prawie udany tatuaż na szyi, nad karkiem : all four boyd;
Z zadowoleniem patrzę na powstały obrazek i zastanawiam się co zrobić z kolejnym schodkiem, kiedy nagle czuję chłodne ręce, zasłaniające moje oczy. Kompletnie nie słyszałem jak przemykasz za mną, dlatego aż podskakuję lekko do góry, łapiąc się równocześnie za serce dla dramaturgii. - Dostałbym zawału - oznajmiam i uśmiecham się lekko na głupią wyliczankę dziewczyny, którą natychmiast rozpoznaję po śmiesznym akcencie i burzy włosów, które już po chwili smyrają mnie po szyi, barkach, odrobinę wchodzą na policzki, kiedy ponownie postanawiasz przykleić się do mnie niefrasobliwie. - To mam szczęście czy pecha? - pytam parskając krótkim śmiechem, bo wygląda na to, że nie ma żadnej konkretnej zasady ta wyliczanka. - Zgadłem kim jesteś jak Cię usłyszałem, więc mam nadzieję wygrałem! Uśmiecham się lekko do schodków, bo trudno (i byłoby niezręcznie) odwrócić się do Ciebie. Przez jakiś czas pozwalam Ci się opierać na moich plecach swoim niewielkim ciężarem, nie strącając Cię, albo nie uciekając jak przestraszony kurczak (jeszcze). - To mój ostatni rok. Muszę ustalić co będę potem robić. A ty już wiesz? - mówię z westchnieniem dla usprawiedliwienia mojego kujońskiego zachowania, chociaż przecież i tak nie ćwiczyłem tego co miałem. Po chwili jednak zaczynasz swoje charakterystyczne ostatnio zaczepki. Na pytanie o perfumy mrużę oczy, nie wiedząc czy to jest faktycznie pytanie na które mam udzielić odpowiedzi, czy raczej Twoje zagadywanie, byle mnie wąchać i dotykać. Szczerze mówiąc nie mogę się nadziwić tym, że tak często mnie wyszukujesz i zaczepiasz, pomimo tego, że mówię Ci czasem niektóre rzeczy wprost. Nie dość, że kompletnie nie jestem przyzwyczajony do takiej adoracji to zakładam, że po prostu nie przyjmujesz poniekąd porażki i próbujesz mnie uwieść dla poprawienia własnego ego. - Nie jest mi zimno - mówię odsuwając głowę od powietrza, którym mnie raczysz. Trochę waham się, czy nie odwrócić się do Ciebie, czy może bezpieczniej zostać plecami, więc trochę drepczę w miejscu, niezdecydowany.
Laurel Miskinis
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 10%
Wzrost : 167 cm
C. szczególne : litewski akcent, dużo przekleństw, donośny głos
Mogłaby patrzeć na niego bez końca i się nie znudzić. Co z tego, że widziała tylko jego profil. To wystarczyło, aby ocenić go i przypomnieć sobie po raz kolejny jak bardzo pragnęłaby być przez niego chciana. Uniosła brwi w zdziwieniu, że jeszcze nie uskoczył ale nie byłaby sobą gdyby miała tego nie wykorzystać. - To zależi od ciebi. Jeśli w końcu zmądrzałeś to masz szczęście. Jeśli dalej jesteś głupi to masz pecha. - przesunęła dłoni po jego łopatce, zrobiła powolny krok na bok, aby bez przerywania kontaktu cielesnego znaleźć się tuż przed nim. Dlaczego wcześniej zaniedbała go? Co prawda nie tworzyli nigdy nic poważnego… ba, to było jedynie miłe spędzanie czasu na osobności, a jednak tęskniła za tym. Za jego pełną atencją i za błyskiem w oku kiedy to sam przejmował inicjatywę i pokazywał jej, że ją chce. A teraz? Ta obrzydliwa powściągliwość! - O tak, wygrałeś. - przyznała z zachwytem i zawiesiła wymownie wzrok na jego wąskich ustach o których myślała bardzo często. A gdyby tak przypomnieć sobie ich smak…? Jeszcze trochę, troszeczkę aż w końcu je dostanie… - Jeszcze ni wiem, mam co innego w głowie. Ale hmm… będę zarabiać galeony na moje marzenia. - odpowiedziała od niechcenia rejestrując jak się odsuwa przed jej oddechem. To znak, że mu przeszkadza a to z kolei prowadzi do wniosku, że może mu się to podoba ale sobie tego odmawia? To okropne nie mieć tej pełnej pewności. Stanęła na wyższym schodku - tym szklanym, dzięki czemu była na wysokości twarzy Fillina. Przesunęła dłoń z jego ramienia do kołnierzyka, a następnie objęła palcami jego krawat. Popatrzyła w jego oczy. Lubiła ten odcień tęczówek. Były jego więc się jej podobały. - Co ustaliłeś? - zapytała chcąc pozyskać tę wiedzę. Skoro to ostatni rok… to ma niewiele czasu aby przekonać Fillina, że ją chce. Przyciągnęła go niemocno na kraniec schodka, na którym stał. Był te kilka cali bliżej, a jednak wciąż za daleko. - Będziesz mieszkać w szklanym zamki? Z lodową rzeźbą bez uczuć? Tam będzie ci zimni. - nawiązywała oczywiście do jego nienormalnej dziewczyny, która bardziej pasuje do Muzeum Dziwactw i Odmieńców aniżeli na posadę kogoś, kogo Fillin kocha. - A nie chcemy by było ci zimni. Nigdy. - zniżyła głos do szeptu, wciąż go trzymała za ślizgoński krawat byleby nie uciekł. Uważnie oglądała rysy jego twarzy, a nim się zorientowała jej wolna dłoń opadła lekko niczym puch na kawałek jego szyi. Ciepła, miła w dotyku. Wabiła, aby się przytulić. Przebywanie obok Fillina było nieznośną katorgą ale warto było to cierpieć dla tej chwilowej jego pełnej uwagi.
Fillin Ó Cealláchain
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 175
C. szczególne : czarne, wąskie ubrania; mocny irlandzki akcent; prawie udany tatuaż na szyi, nad karkiem : all four boyd;
Mimowolnie śmieję się na komentarz Laurel pod nosem. Póki co pozwalając jej śmiesznie krążyć wokół mnie. - Z pewnością nie tak łatwo mnie oduczyć głupoty, Laurka, jestem głupi od zbyt dawna, żeby to zmienić pstryknięciem palcami - mówię, chichocząc sobie, ale przerywając kiedy Laurel staje naprzeciwko mnie i podejrzliwie patrzę na dziewczynę, co tym razem będzie robić. Mi również przemyka przez głowę jak wiele rzeczy się zmieniło przez to pół roku. Jeszcze lutym stawałem na głowie, by Litwinka zwróciła na mnie uwagę i całkowicie skupiła się na mnie, próbując przebić Boyda (a bardzo rzadko rywalizowałem z nim o jakąkolwiek atencje). Potem zaciągałem ją pokryjomu na zaplecze mojego baru, by uczcić niesamowicie noc Patryka. A teraz? Rozglądam się po okolicy, by sprawdzić czy nie ma żadnych świadków tego niespodziewanego spotkania, nie ciesząc się nawet z mojej wygranej, cokolwiek by to nie było. - Brzmi jak solidny plan - komentuję bardzo niesprecyzowane plany Litwinki, uśmiechając się pod nosem. Po chwili jednak wracam do niezbyt komfortowego dreptania w miejscu i patrzenia dookoła, kiedy Miskinis bawi się moim krawatem, wodzi dłońmi po ramionach, stara się stanąć jak najbliżej. Unikam też jakiegokolwiek spojrzenia dziewczyny, która chociaż pyta o moje plany. Odpowiedziałbym nawet szczerze, ale tak naprawdę już sama odpowiada w charakterystyczny dla siebie sposób ostatnimi czasy, ponownie uderzając do mojego wyboru Victorii. Cmokam z niezadowoleniem, zabierając jej mój krawat z rąk. Trochę mnie irytuję, że nie prowadzę z Laurel normalnych rozmów, bo wszystko sprowadza się do tego samego. Nie wiem czy płakać czy śmiać się na tą całą dziwną sytuacją, z którą nie umiem sobie poradzić, ale wybieram to drugie; dlatego parskam znowu śmiechem, kręcąc głową i wzdychając. - Zamki wyglądają spektakularnie, a szklane na pewno tym bardziej - stwierdzam ze wzruszeniem ramion. - Jeśli takie ma, będzie też stać ją na ogrzewanie - stwierdzam praktycznie, przesadnie przejmującej się moimi możliwymi przeziębieniami Laurel.
Laurel Miskinis
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 10%
Wzrost : 167 cm
C. szczególne : litewski akcent, dużo przekleństw, donośny głos
Prychnęła nieźle zbulwersowana na wzmiankę o wiecznej głupocie. Nie mogła temu zaprzeczyć bowiem jej wieczne wytyki typu "jesteś idiotą" nie miałyby w przyszłości sensu. Nie mogła się też z tym zgodzić bo przy Fillinie czasami… czasami czuła się jak idiotka, co nie potrafi wyczarować najprostszej rzeczy a i nie umie się wypowiedzieć mądrze na jakiś temat. Przesunęła spojrzeniem po jego oszałamiająco przystojnej bladej twarzy i zapamiętywała układ jego mimiki. Będzie mogła odtwarzać ten obrazek kiedy najdzie ją ta poniżająca nostalgia, nawilżająca ja czasem gdy leży sama w łóżku w dormitorium. Nie umknął jej brak odpowiedzi na zapytanie o ustalenia ani też ten błysk irytacji w jego oczach kiedy okazało się, że znów obraża jego dziewczynę. Nie potrafiła się powstrzymać, to było silniejsze od niej - to krystalicznie czysta zazdrość, bo ona miała tego, którego Laurel nie mogła mieć. Próbowała! Czemu non stop trafiała na mur? Wyrywając swój krawat spomiędzy jej palców i parskając śmiechem tylko ją rozdrażnił. Zacisnęła mocno wargi, a w jej oczach pojawił się łatwopalny błysk gniewu. Prychnęła znowu, zeszła dwa schodki niżej (ten miał piękne zawijasy) i usiadła obrażona, choć jego pewnie to nie ruszy. Jeśli dobrze go znała to zapewne ucieszy się, że ją jakimś cudem na moment zniechęcił i wykorzysta to na ucieczkę. - Jestiś uparti jak tebo. - fuknęła pod nosem mając ochotę rozwalić wszystkie transmutowane schodki, aby zrobić mu na złość. - Co jeszczi nie uciekłeś? Przecież lubisz mnie unikać. Wiej, a ja sobie znajdę kogoś kto się nie boi niczego. - wpluwała z siebie słowa nasączone jadem a tak po prawdzie to robiło się jej smutno, bowiem przykrym odczuciem jest porzucenie. Nie chciała, żeby odchodził więc jeśli ją miał minąć to w ostatniej chwili złapała go za rękę. - Nie chowaj się przede mni. - puściła go nim sam miał się standardowo wyrwać. Wyprostowała nogi w kolanach i zrzuciła ze stóp buty.
Fillin Ó Cealláchain
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 175
C. szczególne : czarne, wąskie ubrania; mocny irlandzki akcent; prawie udany tatuaż na szyi, nad karkiem : all four boyd;
Nigdy nie czułem się jako ktoś kto był dla kogokolwiek wzorem. Szczerze mówiąc wręcz przeciwnie. Raczej wydawało mi się, że niewiele osób może poczuć się przy mnie specjalnie głupio. Szczególnie, że zwykle swoimi żartami czy sposobem bycia wręcz wywalczyłem sobie poniekąd to, że mało kto mnie postrzegał poważnie. Naprawdę osiągnąłem w tym prawdziwe wyżyny. Teraz z kolei najwyraźniej chcę dostać nowy medal - jak najszybciej pokłócić się z Laurką. Dziewczyna wyglądała znowu na wściekłą. Nie podobają jej się żadne moje odpowiedzi. I nawzajem, wszakże słyszę zazwyczaj szkalowanie mojej kobiety, złość na to, że nie jestem taki jak by chciała. A ja nie jestem z plasteliny, nie potrafię zmienić się tak jak sobie zażyczy, pod wpływem chwili. Może i zmieniam szybko zdanie, często mam humory, ale to nieustanne naciskanie na mnie sprawia, że jestem tylko jeszcze bardziej uparty, stojący przy swoim. Odwracasz się i siadasz na dalszym schodku, by jakoś podkreślić swoją złość. Po raz kolejny. Mówisz też coś co nie bardzo rozumiem, więc marszczę brwi w lekkiej dezorientacji. - Jak tebo? - pytam mimowolnie nie potrafiąc skojarzyć z niczym tego słowa. Wzdycham na to poganianie, ale też wzruszam ramionami. Co mam zrobić? Uciec faktycznie zostać? Kręcę się w miejscu, bo mam ochotę zrzucić dziewczynę z tego schodka i ze złością faktycznie pobiec gdzieś daleko. Kiedy postanawiam, że po prostu sobie pójdę, bo to bez sensu, dziewczyna łapie mnie za dłoń ze smutną buzią. Jestem zirytowany, ale też nie okrutny. Z westchnieniem siadam na schodku obok Gryfonki patrząc jak jej buty zsuwają się z chudych nóżek. - Nie uciekam. Po prostu jestem zmęczony ciągłymi kłótniami między nami i niezrozumieniem. I do tego mam tyle na głowie. Jest jakoś gorzej niż w tamtym roku. Wcześniej więcej pracowałem z Nessą nad wszystkim. Z Boydem nie uczy się człowiek tak dobrze, więc muszę robić sporo więcej... - mówię z lekkim skrzywieniem, pozwalając sobie na chwile standardowego narzekania. - A jak Hogwart dla Ciebie? - pytam uprzejmie starając się nie wchodzić przypadkiem ponownie na jakieś tematy, które nie są dla mnie bezpieczne.
Felinus Faolán Lowell
Wiek : 25
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 178
C. szczególne : Na prawej dłoni nosi Sygnet Myrtle Snow i Pochłaniacz Magii. Spokojne spojrzenie, łagodna aparycja.
D - Dyniowe pierniki wynikły ze zwyczajnego zamieszania halloweenowego. Przy styczności z nim jesteś... straszny dla innych. Masz ochotę robić złe rzeczy. Rzuć dodatkową kostką. Kostka parzysta - Jesteś następne dwa posty niesamowicie złośliwy. Kostka nieparzysta - Jesteś strasznie chciwy i próbujesz ukraść pieniądze drugiej osobie (nie możesz tego powstrzymać!). Po raz kolejny rzuć literką. Samogłoska- kradzież Ci wychodzi (kwota max 15 galeonów). Spółgłoska- zostajesz przyłapany. Co za wstyd...
Ciche westchnięcie wydobyło się z jego ust, kiedy to umówił się z Maximilianem na wspólne łapanie pierników. Jakby to miało pomóc w tej całej sytuacji, ale po pierwsze, bardzo martwił się o to, jak to wszystko mogło na niego wpłynąć, po drugie, mimo nadchodzącego zmęczenia, chciał go mieć na oku. Nie bez powodu zatem popijał bardzo często, czy to w drodze na kolejne lekcje, czy to w samochodzie, kawę bądź energetyki, niemniej jednak się tym nie przejmował. Bardziej interesował go w obecnej chwili Solberg, aniżeli własne zdrowie - zarówno fizyczne, jak i psychiczne. Niestety, z czasem zauważał, że narastające w nim sfrustrowanie i agresja, w połączeniu z beznadziejnością, wszak chciałby naprawdę zapobiec temu wszystkiemu, pchały go powoli, małymi kroczkami, w stronę ponownego samookaleczania się. Zdołał się już dwa razy na tym przyłapać - przez samego siebie - gdy przebywał w domu. Ostrze jednak prędzej było skierowane nie w stronę lewej ręki, a po prostu łydki, jakoby świadomość tego, że zdradzenie się w tak głupi sposób, nie pozwalała mu na prostszą metodę ulżenia sobie w tym wszystkim. Za każdym razem, gdy jednak narzędzie miało zadać ostateczną szkodę, powstrzymywał się przed tym, chowając nóż do kieszeni. Nie chciał. Nie chciał pokazywać własnej słabości, tak wstydliwej... ani tym bardziej zamartwiać bliskich. Głównie zatem korzystał z samochodu, by tym samym wyładować swoja złość, co działało na niego w podobny sposób. W szczególności wtedy, gdy przebywał sam, przejeżdżając poprzez zapomniane ulice i kompletnie niepoznane przez siebie drogi. Pomagało mu to mocno - skupienie się na czymś innym. Podejrzewał zatem, o czym wspominał w liście do profesor Dear, że również jakakolwiek forma odciągnięcia uwagi od problemów - w przypadku Maximiliana - jest wskazana. Nie bez powodu, po ustaleniu odgórnego terminu oraz daty, przybył na miejsce, o dziwo, na razie jako pierwszy. Zauważając śmiesznego piernika, takiego pomarańczowego, dyniowego wręcz. Zamiast go jednak złapać, zamiast skierować w jego stronę różdżkę, zamiast zrobić cokolwiek, zauważył, że muśnięcie ciastka własną, gołą dłonią, nie było wcale aż takim dobrym pomysłem. Poczuł dziwną złość, złośliwość przelewającą się przez jego tkanki, ale, zanim zdołał cokolwiek zrobić, efekt pozostał na dobre. Gdzieś pod sklepieniem czaszki znajdował się jednak Felinus - ten dobry i poczciwy - który postanowił usiąść na kamiennych schodkach, gdy nikogo nie było i tym samym poniekąd odizolować się. Nie chciał się wyżywać, nawet jeżeli każda komórka w jego organizmie kazała mu to robić - śmiać się, wyśmiewać słabości, a przede wszystkim wytykać błędy. Jednocześnie, gdy odzyskiwał na krótki moment kontrolę nad samym sobą, miał ochotę jebnąć, z takiego powodu, głową o kamień, niemniej jednak szybko nieznana aura wybijała mu ten pomysł spod kopuły czaszki, wymagając od niego pokory ze strony losu.
Ostatnio zmieniony przez Felinus Faolán Lowell dnia Sro Gru 09 2020, 23:39, w całości zmieniany 2 razy
Maximilian Felix Solberg
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 194 cm
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
Wiedział, że potrzebuje się wyrwać z tej stagnacji, ale też nie do końca chciał spotykać się z Felkiem. Wiedział, że z dnia na dzień wygląda gorzej, ale nie potrafił nic z tym zrobić. Nie chciał, by przyjaciel musiał martwić się jego stanem, a jednocześnie zdawał sobie sprawę, że nie ma na to wpływu. Próbował go przekonać, że nie potrzebuje tego wszystkiego, ale jakoś wątpił, że Felek cokolwiek z tego zrozumiał. Kroczył przez błonia na umówione miejsce nieco żwawiej, bo tyle co zażył eliksir. Ivara została w dormitorium i smacznie chrapała na łóżku Maxa. Zaskakująco szybko odnalazła się w nowym środowisku mimo, że została pozbawiona możliwości przesiadywania pod lodówką. Nie wiedział jak naprawdę cała ta sytuacja działa na Felka. Nie wiedział nic o listach do Dear, czy innych podobnych akcjach i całe szczęście. Na pewno nie poprawiłoby to nastroju ślizgona, który już i tak czuł się zbyt mocno obserwowany przez niektórych. Chciał samotności jednocześnie nie potrafiąc się w niej odnaleźć. Potrzebował przede wszystkim spokoju ducha, którego nie potrafił osiągnąć. - Już jestem wybacz spóźnienie. - Przywitał się z siedzącym na schodach puchonem. Miał wrażenie, że coś jest z nim nie w porządku. - I co, widziałeś tu gdzieś te biegające ciastka? - Od razu przeszedł do konkretów, bo sam po drodze nie spotkał żadnego słodziaka. Był ciekaw, co musiało się odfasolić, że nagle zamek zaroił się od żywych piernikowych ludków. Musiał nadrobić wszelkie nowinki z tych murów, które umknęły mu przez te kilka dni nieobecności.
______________________
I thought that I could walk away easily But here I am, falling down on my knees
Felinus Faolán Lowell
Wiek : 25
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 178
C. szczególne : Na prawej dłoni nosi Sygnet Myrtle Snow i Pochłaniacz Magii. Spokojne spojrzenie, łagodna aparycja.
Podejrzewał, że może się tak naprawdę narzucać. Podejrzewał, że jego własna obecność może nie działać tak, jakby sobie tego życzył, dlatego nie opiekował się Maximilianem w dosłownym tego słowa znaczeniu, a prędzej subtelnie, jakoby okrywając swoim poniszczonym skrzydłem. Ostatnio czuł się znacznie gorzej, ale nie dawał tego po sobie poznać, nadal zachowując nienaganną aparycję i może trochę ciut większy cień zmęczenia na własnej twarzy, ale nic więcej. Felinus nie śmiał twierdzić nawet, że to mogło tak na niego mocno wpłynąć, a jednak się mocno zdziwił; zanim cokolwiek zdołał zrobić, tak naprawdę było już za późno. Śmiejący się w ich stronę los zdawał się nie mieć żadnej dozy litości, w związku z czym nie bez powodu stan studenta, co było naturalną koleją rzeczy, zwyczajnie się pogarszał. Nie pozwalał na to, by cokolwiek niepokojącego przeniknęło jednak do struktur otaczającej go rzeczywistości, dlatego spomiędzy jego ust wydobyło się tylko ciche mruknięcie, będące poniekąd chęcią przerwania tego wszystkiego, aczkolwiek, koniec końców, nie mógł. Błonia, na których obecnie się znajdował, wkurzały go niemiłosiernie. Nawet w stronę zziębłej, okrytej szronem trawy, miał ochotę słać niemiłe komentarze, a wzrok, przepełniony złośliwością, tak rzadką i tak niespotykaną u Lowella, doskonale zdradzał, że coś jest nie tak. Najwidoczniej dyniowy pierniczek nie należał do najprzyjemniejszych, zarażając tym samym swoim podejściem chłopaka, który przybył na umówione schodki jako pierwszy. — O, pan spóźnialski, witam serdecznie. Przeruchałeś jakąś pannę Callahanową w schowku na miotły w międzyczasie? — dodał, jakby zdenerwowany, jakoby z czystą dozą czerpania z tego radości, co nie było typowe dla Felinusa. Jego czekoladowe tęczówki, w zetknięciu z tymi jasnymi, należącymi do Solberga, zdradzały ewidentnie, że coś jest nie tak. Pierwszy raz jego ton był tak cierpki, tak nieprzyjemny, tak nastawiony na krzywdzenie, że gdyby sam wychowanek Hufflepuffu spojrzał na siebie, na pewno by się załamał. Tym bardziej, że obecnie Maximilian mógł odebrać to wyjątkowo personalnie. — Biegające ciastka? To są, do jasnej cholery, pierniki, niedojebie mózgowy o umyśle grappy. Korzenne ciasteczka. Mówi ci to coś? — nie wierzył sam w siebie, że ma zdolność do jakiegokolwiek pocisku z czystej złośliwości, a tu proszę. Dojebywał słowami w pełnym tego słowa znaczeniu, nie będąc świadomym wpływu ciastka na jego obecne nastawienie i funkcjonowanie. Dłoń mimowolnie zacisnął w pięść, aczkolwiek nie zaatakował; nie widział sensu.
Maximilian Felix Solberg
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 194 cm
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
Przez wzgląd na ostatnie wydarzenia i stan Maxa, nie spotykali się już tak często więc ślizgon nie dostrzegał tych subtelnych zmian zachodzących w jego przyjacielu. W końcu wizyty w Londynie były teraz zdecydowanie poza jego zasięgiem a poza tym Solberg raczej nie ciągnął jeszcze aż tak do towarzystwa. Szczególnie wiedząc, że Felinus się martwi. Nie mógł niestety unikać go w nieskończoność dlatego też odzywał się na wizzie i zgodził się na to spotkanie, by zachować jakiekolwiek pozory normalności. Długo nie musiał czekać, by poznać odpowiedź na pytanie "Co jest nie tak z Felkiem" gdyż ten zaczął rozgoryczony wygłaszać jakieś mało przyjemne i w obecnej sytuacji zdecydowanie mało taktowne teksty pod adresem kumpla. - Wow. - Powiedział tylko, bo nie potrafił wykrzesać z siebie innej reakcji. Przypomniał mu się ciskającymi w niego obelgami Filin i przeraźliwy krzyk Olivii pod skrzydłem szpitalnym, na co w oczach Maxa ponownie zagościła ta przerażająca pustka. - Kurwa, co Cię ugryzło? - Zapytał bez jakiejkolwiek emocji w głosie, chociaż wnętrze ślizgona delikatnie się rozpadało. Domyślał się, że puchon nie był sobą bo nigdy nie widział go w takim stanie, ale nie spodziewał się aż tak nieprzyjemnego ataku z jego strony. - Może fiolkę eliksiru spokoju? - Zapytał gotów wyciągnąć odpowiednią miksturę z torby. Wszędzie chodził przygotowany. Jego torba była jebanym przenośnym laboratorium tyle tam tego chował. Do tego zazwyczaj wciskał jeszcze jakiś termos i od czasu do czasu Ivarę, gdy bał się, że ta mu się zgubi gdzieś na szkolnych błoniach.
______________________
I thought that I could walk away easily But here I am, falling down on my knees
Felinus Faolán Lowell
Wiek : 25
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 178
C. szczególne : Na prawej dłoni nosi Sygnet Myrtle Snow i Pochłaniacz Magii. Spokojne spojrzenie, łagodna aparycja.
Był złośliwy. Był cholernie złośliwy. Siedząc na tych schodkach, wstał naprędce, spoglądając w znacznie wyższego od siebie chłopaka. Kupa gówna. Powinien wziąć się w garść i przestać aż tak dramatyzować. Jego głosie wypełniły myśli tak nieprzyjemne, że nie zdawał sobie nawet z tego sprawy. Nienawiść, jaką począł czuć, różniła się od standardowego wachlarza emocji, jakim się dzielił z Maximilianem - w tęczówkach Felinusa znajdował się pewnego rodzaju obłęd, tudzież trans, spowodowany, jak żeby inaczej, śmiejącym się z niego losem. Ciche westchnięcie, podniesienie prawego kącika ust w szyderczym uśmiechu i tym samym dziwna pewność siebie potęgowały ten stan. Słowa cierpkie, pozbawione empatii, przepełnione toksycznością, z łatwością opuszczały jego usta, wprawiane w życie za pomocą strun głosowych. Trudno było uwierzyć, że aż tyle złośliwości się w nim znajdowało - w szczególności teraz, gdy przyjaciel potrzebował wsparcia i zrozumienia, aniżeli kolejnego dobijania i sprawiania obrażeń, nad którymi nie mógł obecnie zapanować. Dość szybko zatem uzyskał odpowiedź na pytanie krążące pod kopułą jego czaszki - w Lowella wstąpił jakiś mały, złośliwy do bólu demon, który przyczynił sie do ociekania złością. Chłopak nie zdawał sobie z tego sprawy. Nigdy by się tak nie odezwał - a przynajmniej nie nawiązywałby ani do spraw łóżkowych przyjaciela, ani do tego, że przecież Olivia jest siostrą Boyda, który przecież stracił rękę. — Wiesz, co mnie gryzie? Wszystko mnie, kurwa, gryzie. — zaczął, a jako że nie miał nad sobą kontroli, wszystko spływało z niego w dość zastraszającym tempie. Gdyby mógł, to by sam siebie powstrzymał. — Chyba naprawdę masz móżdżek grappy, jeżeli nie potrafisz dojść do tak prostych wniosków. — wziął cięższy wdech, zanim powoli nie chwycił się za głowę, czując, jak ból rozsadza jego podbrzusze, nie tylko z nerwów i zdenerwowania, ale także osłabienia, z którym miał ostatnio do czynienia. Zacisnął palce mimowolnie na tej części ciała, pochylając się tym samym do przodu, by ponownie usiąść na ziemi i tym samym pozostać w bezruchu, mając w dupie jakikolwiek eliksir. Wkurwiało go to wszystko. Miał ochotę obrażać i rzucać gównem w stronę każdego, kto do niego podejdzie. Lowell mimowolnie zaczął oddychać głośniej, bo wraz z samokontrolą odeszły jego zdolności do chowania w sobie bólu, który nie był przyjemny, w związku z czym zacisnął zęby i tym samym zaczął się powoli osuwać, jakoby tym samym tracąc świadomość. — Spierdalaj, sam se go wypij, przyda Ci się w chuj bardziej niż mi. Najlepiej w pizdę se go wsadź. — wypowiedział. — Tu się pierdolnij. o, tutaj. — wskazał we własną głowę, w czoło. — Tak, dokładnie tu. — syknął, wkurwiając się jeszcze bardziej. Jak śmiał mi wpychać jakieś eliksiry czy chuj wie co. Zdenerwowało go to mocno, a jako że nie miał hamulców, jechał po całości.
Maximilian Felix Solberg
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 194 cm
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
Pierwszy raz widział w oczach puchona to, co obserwował w tęczówkach wielu innych osób, którzy na niego patrzyli. Pogarda, złość a nawet obrzydzenie. Przynajmniej takie wrażenie odnosił, gdy patrzył na przyjaciela w tym stanie. Felek, który zawsze się kontrolował i dawał mu tyle ciepła oraz troski stał teraz przed nim i odrzucał. Mimo wyższej postury, Max poczuł się przy puchonie jak karzełek, który nic nie znaczy. Nawiązanie do któregokolwiek z Callahanów było teraz dla ślizgona jak cios wymierzony prosto w najgłębsze uczucia. Boyd został przez niego ranny, a Olivia zapewne nienawidziła go to samo, jak w tej chwili Felek. Po wydarzeniu przed skrzydłem szpitalnym ani razu się do niego nie odezwała, a Max czuł, że nie powinien odciągać jej teraz od brata. Było mu ciężko, że nie potrafi nawet udzielić jej teraz potrzebnego wsparcia, ale przypuszczał, że raczej nie jest widziany nigdzie w pobliżu tej rodziny. - Najwidoczniej.. - Wrócił do etapu komunikacji pojedynczymi słowami. Czuł, jak emocje odpływają z jego umysłu, jakby chroniąc chłopaka przed nadmiernym zranieniem, a jednocześnie nigdy jeszcze nie czuł się tak źle. Przyjmował cierpliwie wszystkie obelgi, jakby uważając je za karę. Za coś, na co zasługiwał i co powinien pokornie przyjąć, bo chociaż tyle był w stanie zrobić. Mimo szału w oczach Felka, Solberg naprawdę zmartwił się, gdy puchon zaczyna zwijać się z bólu. Był pewien, że radzi sobie już z tymi atakami, ale jak widać po raz kolejny był w błędzie. - Potrzebujesz czegoś? Zaprowadzić Cię do skrzydła? - W jego głosie słychać było troskę i strach o stan zdrowia Felinusa. Nie chciał patrzeć, jak kolejna osoba męczy się na jego oczach i był w stanie zaprowadzić go nawet tam, gdzie teraz zdecydowanie być nie chciał. Cofnął się jednak o krok słysząc kolejne słowa puchona. Widać ból nie osłabił go aż tak, by ten przestał ciskać w Maxa obelgami. - Okej, rozumiem. - Powiedział prawdopodobnie odczytując całą tę sytuację błędnie. Zaczął nawet zastanawiać się, czy ktoś nie upoił Felka Veritaserum i ten po raz pierwszy ma odwagę wygarnąć mu tyle rzeczy. W końcu Solberg wiedział, jak puchon nie lubi konfliktów. - Chcę Ci tylko pomóc... - Powiedział jeszcze, prawie że błagalnym tonem chociaż wciąż nie odważył się podejść bliżej.
______________________
I thought that I could walk away easily But here I am, falling down on my knees
Felinus Faolán Lowell
Wiek : 25
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 178
C. szczególne : Na prawej dłoni nosi Sygnet Myrtle Snow i Pochłaniacz Magii. Spokojne spojrzenie, łagodna aparycja.
Miał ochotę dobijać Maximiliana. Miał ochotę być złośliwym, patrząc na niego z pogardą. Z czymś, z czym nigdy się nie obnosił. Z czym nigdy by nie potraktował przyjaciela. Nie wiedział obecnie, nie myśląc racjonalnie, co tak naprawdę znajduje się pod jego kopułą czaszki, ale, koniec końców, gdyby był normalnym Felinusem, podejrzewałby. Czułby empatię wobec tego, jak Solberg się tak naprawdę czuje. Niestety - wpływ dyniowego pierniczka na razie nie odpuszczał, a przynajmniej do czasu. Gdyby Lowell wiedział, co się tak naprawdę stało, zapewne by się chciał zajebać, wiedząc, jak bolesne te słowa muszą być. Niemniej jednak, nadal, mimo bólu, mimo wszystkiego, był tak naprawdę cholernie zły. Przesiąknięty negatywnymi emocjami, choć doprowadzały one prędzej do agresji słownej, aniżeli fizycznej; czekoladowe tęczówki bacznie i złowrogo lustrowały przyjaciela, obecnie w sumie wroga, jakoby znajdując w nim cień zrezygnowania. — Wymiękasz? — wyśmiał go tym słowem perfidnie, ze względu na dwie rzeczy. Wcześniejsze obelgi były trafne, a teraz Max pokazał poniekąd swoją pustkę. Słabość. To, jak go to wszystko dotyka, to, co go trapi, jakoby przyczyniając się do zmniejszenia entuzjazmu i tym samym spotęgowania uczucia melancholii. A Puchon, no cóż, czerpał z tego czystą radość. Czuł się jak dziecko, któremu została podarowana najlepsza na świecie zabawka - był gotów poświęcić naprawdę wiele, nawet jeżeli znajdował się w nieciekawym stanie. — Sam siebie zaprowadź, przyda ci się to bardziej. — parsknął, zaciskając bardziej zęby z bólu. Mroczki przed oczami były cholernie niesprzyjające, aż sam ukrył oczy pod powiekami, pokazując tym samym, że jednak z tymi bólami to ma do czynienia częściej, niż Solberg mógł się spodziewać. Troska, jaką przejawiał, nie docierała do niego - chciał się tylko bawić. Wyśmiewać. Bawić... Wyśmiewać... Co ty, do cholery jasnej, robisz? Pełna doza świadomości czynów uderzyła wprost do jego membran umysłu, burząc percepcję świata. W pewnym momencie, gwałtownym i niespodziewanym, wszystko minęło. Cały gniew, który wylewał w stronę przyjaciela, zwyczajnie przeminął, a on, jakoby zakładając hamulce, poczuł ból na sercu. I to mocny, zważywszy uwagę na to, jakim chamem się okazał być, kiedy to miał jeszcze bardziej zamknięte oczy, ale ciało zdawało się znacząco rozluźnić. Nie było już spięte od bólu - jakoby sam Felinus przejął nad sobą w pełni kontrolę. Jakoby efekt pierniczka, posiadającego cechy nietypowe, zwyczajnie minął, a on poczuł na sobie zimną wodę, będąca karą za wszystkie słowa, które opuściły jego usta. Nim się obejrzał, a do oczu napłynęły mu, z bólu psychicznego, jakiego to doznał, łzy, które popłynęły po jego policzkach z łatwością, a sam mocniej ścisnął wargi, jakoby czując gniew do samego siebie. Zawiódł. Zawiódł cholernie, że aż grzbietem dłoni zakrył ten paskudny widok, widok tego, jak część pod oczami staje się nawilżona. Zawiódł. Zawiódł. Uczucie beznadziejności przeszło po jego ciele, uniemożliwiając prawidłowe funkcjonowanie. Skrzywdził. Miał chronić. Skrzywdził. Nie bez powodu spiął, po krótszej chwili analizy, ponownie mięśnie - nie tak to powinno wyglądać. Zepsuł. Zawiódł. Skrzywdził. Nienawidził samego siebie. Otworzywszy oczy, poczuł, jak jego ciało mimowolnie drży, niemniej jednak, skupiając się na odcięciu od tego wszystkiego, ale nie potrafił, powoli wrócił do świata żywych. I wtedy ogarnęło go przerażenie, kiedy to oparł się bardziej stanowczo dłońmi o schodki, spoglądając wprost w stronę Ślizgona. Zdenerwowanie, które minęło oraz kurz, który opadł po bitwie, przyczyniły się do poczucia bezsilności i tym samym nienawiści wobec samego siebie. Jak. Kurwa. Śmiał. Do cholery jasnej, jak śmiał w ogóle tak się do niego odzywać. Pierdolił falę bólu, zyskując już w pełni kontrolę nad swoim ciałem, patrząc przepraszająco w jego stronę, stając niepewnie i za szybko na własne nogi, by tym samym chwycić się za głowę. Ta pulsowała niemiłosiernie. — Max... ja... ja... Ja nie chciałem... to nie tak... Nie chciałem... — z trudem przechodziły mu te słowa przez głowę, tym bardziej że zawiódł na najważniejszej linii. Dopierdolił na początku ostro, czując winę, która oblepiała jego umysł i uniemożliwiała prawidłowe funkcjonowanie. Oczy nie kłamały - czuł się winny, unikał poniekąd kontaktu wzrokowego, melancholijnie i z poczuciem jakoby zażenowania wobec samego siebie. Wierzchem dłoni starał się odgarnąć napływające do jego oczu łzy, nie chcąc raczyć Solberga takim widokiem. Dlaczego? Dlaczego on to zrobił? Los zaśmiał mu się prosto w twarz, pokazując mnogość sposób, w które mógłby wszystko zepsuć.
Maximilian Felix Solberg
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 194 cm
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
Nie chciał empatii i współczucia nawet teraz, gdy po raz kolejny w przeciągu kilku dni obrzucano go z błotem. Potrafił sobie z tym poradzić w końcu wiele razy w życiu traktowany był w ten sposób. Bolało go tylko to, że podobne hasła wypływały z ust przyjaciela, którego nigdy o to nie posądzał. Człowieka, który doskonale wiedział, gdzie go ugodzić i w tym momencie wykorzystywał posiadaną przez siebie wiedzę by sprawić mu ból. Nie patrzył już nawet w czekoladowe tęczówki, a wzrok skupił gdzieś ponad ramieniem puchona choć tak naprawdę nie dostrzegał niczego. - Na to wychodzi. - Nie chciał się przepychać słownie z Lowellem. Nie miał siły ani chęci na niepotrzebny konflikt, który pojawił się tak naprawdę znikąd. Chciał opuścić to miejsce jednocześnie nie mogąc powstrzymać się od wystawienia swojej osoby na kolejny atak. Nie zareagował w żaden sposób na słowa o skrzydle szpitalnym. Poniekąd Felek miał rację, ale nie było to miejsce, gdzie Max chciałby się znaleźć teraz nawet gdyby jego życie od tego zależało. Dopóki nie widział Boyda mógł się jeszcze oszukiwać. Widział, jak puchon zaciska powieki, by po chwili ponownie obserwować jakąś zmianę w jego postawie. Nie widział jego oczu, więc nie potrafił powiedzieć, czy szał minął, ale wyraźnie zauważył rozluźniające się mięśnie. - Felek? - Zapytał cicho i ostrożnie. Prawie tak samo, jak przyjaciel gdy spotkał go w wyciszonym pokoju. Dostrzegł łzy spływające po twarzy puchona, które szybko przykrył dłońmi, jakby się ich wstydził. Max doskonale rozumiał ten gest, czego nie mógł powiedzieć o zachowaniu Felinusa. Nie wiedział do końca, co powinien teraz zrobić, więc po prostu czekał. Obserwował, jak puchon podnosi się na nogi i łapie za głowę, a następnie pierwszy przerywa napiętą ciszę między nimi. - Nie przejmuj się. Nic się nie stało. - Powiedział wciąż tym samym, nieobecnym tonem. Widział żal w oczach przyjaciela i mimo, że jego organizm i psychika wyraźnie krzyczały, by tego nie robił Max zebrał całą swoją siłę, by podejść do Felka i po prostu go przytulić.
______________________
I thought that I could walk away easily But here I am, falling down on my knees
Felinus Faolán Lowell
Wiek : 25
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 178
C. szczególne : Na prawej dłoni nosi Sygnet Myrtle Snow i Pochłaniacz Magii. Spokojne spojrzenie, łagodna aparycja.
Nie chciał. Krzywda, do jakiej się przyczynił, nie bez powodu spowodowała, iż automatycznie poleciały mu łzy. Sam nie znał powodu, dla którego organizm postanowił właśnie w taki sposób zareagować, ale nie nad tym chciał się obecnie roztrząsać, kiedy to wiedział, do czego tak naprawdę doszło. Poczuł wstręt do samego siebie, a oczy wbił mimowolnie w stronę Maximiliana niczym zbity pies, który jedynie oczekuje na dodatkowe baty ze strony właściciela. Był gotów je przyjąć. Był gotów przyjąć wszystko, byleby przyjaciel poczuł się lepiej. Byleby mógł w jakikolwiek sposób być czymś, co wyładuje jego złość, nie własną. Tak zaczął się cholernie nienawidzić, tak zaczął powtarzać słowa pod kopułą czaszki, niczym mantrę, w związku z czym łzy coraz bardziej spływały mu po policzkach, mimo próby odcięcia się od tego wszystkiego. Organizm i umiejętności kompletnie spasowały, uwidaczniając rzeczywisty ból, z jakim obecnie boryka się chłopak. Może to nie on powinien zwracać na siebie uwagę, ale... nie potrafił przejść obok tego obojętnie, gdy spojrzał na swoje dłonie. Dłonie splugawione, zepsute, zdające się być tylko i wyłącznie narzędziem zniszczenia. Słowa, niczym przemoc, zniszczyły tak naprawdę większość starań, jakich się podjął wcześniej; czuł się tak, jakby znajdował się w jakimś labiryncie. Bez wyjścia. Z nienawiścią do samego siebie. Z lustrami, by przyglądał się własnej, parszywej mordzie za to wszystko, co powiedział. Co zdołał powiedzieć. NIGDY by tak nie powiedział do Maximiliana. Nigdy, przenigdy. Jebany piernik postanowił jednak to wszystko zepsuć, a sam Lowell nie mógł powstrzymać się od drgań ciała i tym samym zdradzenia tego, jak to wszystko wpłynęło na niego. Nie chciał, nie chciał zranić, nie tę osobę, którą umieścił pod własnymi skrzydłami. Zawiódł, zawiódł jako protektor, zawiódł jako obrońca, zawiódł jako przyjaciel, zawiódł jako... ktokolwiek. Cokolwiek. Równie dobrze mógłby powrócić do dramatu tapicerkowego i nic by z tym nie zrobił. Z radością przyjąłby karę w postaci rozciachania jego głupiej mordy za to wszystko, w szczególności w momencie, gdy zauważał przygaszenie przyjaciela. Zepsuł. Zepsul... Nienawidził samego siebie. Chciał iść, kiedy to wierzchem dłoni ocierał płynące samoistnie łzy, co świadczyło o jego roztrzęsieniu, z jakim miał obecnie do czynienia. Dobiło go to. Chciał się zajebać - zamiast przymknąć się wcześniej, to cisnął złośliwością na lewo i prawo, mając w dupie stan Solberga. Czuł narastający gniew wobec samego siebie, czuł niechęć, czuł wszystko to, co negatywne, ale pies, zamiast reagować wyszczerzeniem kłów, prędzej miał wbite złote tęczówki w podłogę, jakoby tym samym pokazując, że tym razem negatywnymi emocjami był tak naprawdę smutek. Zawiódł. Nie chciał wsparcia. Chciał soczysty opierdol, nawet jeżeli była to wina w sumie ciastkowego nieprzyjaciela - chciał wszystko to, co najgorsze. Nie bez powodu z czasem, kiedy przerwał ciszę, zaczął odwracać wzrok, nie chcąc wbijać czekoladowych tęczówek w stronę przyjaciela. Czuł, że nie powinien. Czuł, że powinien za to zaszyć się pięć metrów pod ziemią, sprzedać się na czarnym rynku i przelać pieniądze na konto Ślizgona, by ten mógł naprawić poniekąd całą tę sytuację z utratą kończyny przez Callahana. Zniszczył to wszystko. Nie wiedział, jak dokładnie, ale niektóre struktury musiał; nie bez powodu poczuł beznadziejność wobec samego siebie, chcąc tym samym oddać się gdziekolwiek, jakkolwiek, byleby najdalej. Nie czuł się godzien do stania przed Maximilianem, kiedy to wiedział, że spierdolił. — Przepraszam, nie chciałem, ja nie chciałem, przepraszam, jestem głupi, jestem debilem, nie chciałem cię skrzywdzić, nie chciałem cię zranić, nie chciałem cię skrzywdzić, nie chciałem cię dobić, nie chciałem niczego złego, nie powinienem w ogóle tutaj być, nazywaj mnie jak chcesz, wyżyj się na mnie, cokolwiek, proszę, błagam, jestem śmieciem, nie pow- — powtarzał te słowa nieustannie, ciągiem, na jednym wdechu, gdy ocierał cieknące z jego oczu łzy, które plamiły jego policzki. Zamiast otrzymać jednak opierdol, poczuł, jak Solberg go obejmuje, co wywołało w uczucie zdziwienia i tym samym niesprawiedliwości. Nie chciał. Nie chciał być tym, który teraz potrzebuje czegoś takiego. Czuł się źle, nie zasługiwał na jakiekolwiek wsparcie, a przede wszystkim - nie zasługiwał na to, by to akurat właśnie Max teraz się na nim skupiał. Nie powinien - nie tylko ze względu na jego stan, ale także ze względu na to, jak perfidnie go wcześniej zjechał. Nie bez powodu poczuł się początkowo dziwnie, kiedy to skurczył żebra i tym samym przeciwieństwa nie pozwalały mu na znalezienie prawidłowej odpowiedzi. Nie pasowało mu to wszystko. Nie powinien otrzymywać wsparcia i gdyby nie to, że czuł się teraz zagubiony, na pewno by się zaczął sprzeciwiać. Zamiast tego, po dłuższej chwili braku jakiejkolwiek reakcji, nieśmiało i niepewnie wsunął wlasne ręce pod ramiona Solberga, jakoby nie czując, że na to zasłużył. — Dlaczego...? Krzycz, denerwuj się, cokolwiek... Spierdoliłem, zepsułem, to nie jest tak, że "nic się nie stało"... — powiedział drżącym głosem, zanim to znajomy zapach nie zaczął go rozluźniać. Tak samo znajomy. Tak samo wpływający na jego umysł; pozwalał mu się znacznie uspokoić, kiedy to powoli przyczyniał się do tego, iż podkoszulka przyjaciela stawała się mokra, chociaż sam starał się to wszystko jakoś kontrolować. Jakoś.
Maximilian Felix Solberg
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 194 cm
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
Stał tam i obserwował zachowanie Felka, skutecznie ignorując wszelkie reakcje własnego ciała. Miał wrażenie, że wszystkie siły opuściły go wraz z emocjami, a on był tylko pustą skorupą, która mogła przyglądać się biernie temu, co działo się wokół. Zdecydowanie daleko było mu do Solberga, którego znano w tej szkole od siedmiu lat. Jedyne, co przebijało się przez tę cholerną pustkę to troska o przyjaciela, który właśnie przechodził coś, czego ślizgon nie potrafił zrozumieć, chociaż naprawdę chciał. Miał w dupie obelgi i złośliwości, które zostały na niego wylane niczym wiadro najgorszych pomyj. I tak czuł się już jak gówno i mało co mogło teraz ten stan pogorszyć. Bardziej chodziło o tę część przemiany, która spowodowała, że po policzkach Lowella zaczęły płynąć łzy. Nie w głowie było mu nawet krzyczenie czy jakiekolwiek inne negatywne zachowania. Widział, że Lowell cierpi i chciał przy nim być. Nic więcej. Nie mógł zostawić go samego. Przysiągł... Pokręcił głową na wiązankę, która opuściła Felkowe wargi, jakby chciał pokazać mu, że nie obchodzą go te przeprosiny i wszystko jest w porządku. Objął go w ciepłym uścisku, samemu korzystając z chwili, że puchon go nie widzi, by na chwilę pozbyć się z twarzy obojętności. - Nie. - Powiedział, gdy Felek odwzajemnił uścisk. -Wszystko jest dobrze. To nie Twoja wina. - Kontynuował spokojnie, jedną ręką obejmując głowę Felka i delikatnie ją gładząc. Sam korzystał z tej chwili, by nieco poprawić swój stan. By wzbudzić w sobie cokolwiek. By poczuć. Gdy puchon postanowił już wyswobodzić się z uścisku, Max otworzył torbę i wyjął z niej termos z gorącym kakao. -Masz, napij się. - Podał przyjacielowi mleczny płyn. Wiele może nie mógł poradzić na poprawę sytuacji, ale był to gest, którego Max nauczył się od samego Lowella. -Patrz, piernik! - Wskazał nagle ponad ramię Felka. Na jednym ze stopni siedział właśnie korzenny człowieczek, który wpatrywał się w Solbergowy termos z jakąś przerażającą intensywnością, a przy tym wyciągał w jego stronę ręce, jakby też chciał dostać przytulaska.
______________________
I thought that I could walk away easily But here I am, falling down on my knees
Felinus Faolán Lowell
Wiek : 25
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 178
C. szczególne : Na prawej dłoni nosi Sygnet Myrtle Snow i Pochłaniacz Magii. Spokojne spojrzenie, łagodna aparycja.
Nie chciał dokładać niczego. Los natomiast, jakoby spoglądając na niego z ukrycia, postanowił tym samym zastawić pułapkę. Nim się obejrzał, nim jakkolwiek zdołał się obronić, efekt dyniowego piernika pozostał z nim na krótki, aczkolwiek, koniec końców, decydujący moment. Nie chciał tego, ale nie mógł z tym niczego zrobić - wszystko zdawało się być tak naprawdę czymś trudnym do przełknięcia, niemożliwym do zrozumienia. Sam nie wiedział, dlaczego aż tak mocno zareagował. Może poczuwał się do tego, iż tak naprawdę skrzywdził samoocenę Maximiliana, w szczególności w tych trudnych chwilach, kiedy może spotkać się z ostracyzmem społecznym. Być może po prostu nie wierzył, że jest w stanie, wobec bliskich, wydobyć z siebie tyle jadu, że po prostu nie mieściło się to na odpowiedniej skali. Nie chciał tego robić - nie w jego zamierzeniach, kiedy to starał się dbać o tych, na których mu naprawdę zależało - było właśnie dobijanie innych. Najbliższych. Inaczej nie mógł nazwać Maximiliana. Sam nie wiedział, jak szybko ta znajomość ewoluowała, aczkolwiek, zauważał u siebie pewne zmiany. Zmiany na lepsze - od kiedy zaczął wychodzić do ludzi, od kiedy zaczął się z nimi zadawać. Był mu cholernie wdzięczny. I tak się niemiło, i cholernie diabelsko odwdzięczył. Nie bez powodu całość sytuacji dobijała go, kiedy to nie rozumiał, dlaczego Maximilian postanowił go przytulić, ale on z tego uścisku korzystał do momentu, w którym zdołał się uspokoić. Głaskanie po głowie zdawało się zmniejszać trzęsienie się jego własnego ciała i tym samym zmniejszać ogólne emocje i napięcie, które zdołał w sobie wytworzyć poprzez głupie ciasteczko, które po prostu musnęło jego opuszki palców. Niby normalnie, aczkolwiek oddając tym samym gdzieś skrywaną wewnątrz piekarskiej duszy skrzatów domowych złośliwość. Czystą, trudną do przeoczenia, niszczącą mury i relacje międzyludzkie, złośliwość. Nie bez powodu Lowell niepewnie trochę trzymał się w tej pozycji, nie puszczając szybko Ślizgona - a przynajmniej nie tak szybko, jakby nic się nie stało. Uspokajanie trwało dobrą, dłuższą chwilę, kiedy to, po ataku negatywnych emocji, przychodziła fala zmęczenia i chęci zapomnienia o tym wszystkim. Oczy stały się cięższe, trudniejsze względem funkcjonowania z otwartymi powiekami, kiedy to czekoladowe tęczówki nie wiedziały, gdzie tak naprawdę skierować spojrzenie. W stronę okolicznego schodka? Trawy? Ramienia? Każda opcja wydawała się być tą złą, aczkolwiek, w ostatecznym rozrachunku, emocje Felinusa opadły na tyle, że zapach, będący jego nową amortencją, sprawiał go poniekąd w spokój. Poniekąd. Nic nie jest dobrze. To moja wina. Chciałby powiedzieć, ale się nie wysłowił - jakim byłby hipokrytą względem samego siebie, skoro mówił dokładnie te same słowa w stronę Maximiliana. Że to nie jest jego wina, że chciał dobrze. Nie bez powodu tę część przemilczał, powoli ogarniając samego siebie, kiedy to zmęczone spojrzenie skierował w stronę Maximiliana, jakoby pytająco. Dłonie umieścił na termosie, w którym pojawiło się kakao, ogrzewając je w przyjemny sposób naprzemiennie. Nie wiedział, co o tym wszystkim myśleć o denerwowało go to, aczkolwiek otrzymał wsparcie do tego stopnia, że powoli się ogarniał. Powoli, sukcesywnie, usuwając poprzez logikę utworzony bałagan. Nie chciał skrzywdzić. Nie chciał w żaden sposób przyczynić się do pogorszenia stanu przyjaciela. — Dziękuję... — kiwnął głową w podziękowaniu, jakoby nie znajdując sił na kolejne słowa. Emocjonalnie reagował, dlatego nie bez powodu, z niepewnością, spojrzał w stronę otwierającego ramiona piernika. Nie ufał mu. — Czemu... czemu on tak patrzy na ten termos...? — zapytał się, nie czując się wcale aż tak bezpiecznie, dlatego nie bez powodu podniósł brwi, jakoby zastanawiając się, czy to jest kolejna zasadzka ze strony pomysłów skrzatów domowych...
Maximilian Felix Solberg
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 194 cm
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
Pomimo wielu chwil słabości, których doświadczył w tym roku wciąż nie potrafił przyznać się do tego, co akurat dręczy jego duszę. Dlatego spychał to na dalszy plan i skupiał na tym, co aktualnie działo się na jego oczach. Nie miał zamiaru świadomie pokazywać Felkowi, że jego słowa trafiły tam, gdzie zostały wycelowane. Apatia z jaką podchodził do podobnych słów stała się dla niego czymś naturalnym, jak oddychanie od momentu spotkania Filina i Olivii przed skrzydłem szpitalnym. Był to jego mechanizm obronny, by nie załamać się i mimo wszystko jakoś wciąż funkcjonować. Musiał. Nie chciał dokładać jeszcze problemów tym, którzy się o nie martwili. Najchętniej odciąłby się od każdego, kto mógł teraz patrzeć na niego ze współczuciem, ale wiedział, że mogło to przynieść skutek odwrotny do zamierzonego. Nie bez powodu więc funkcjonował. Próbował znaleźć sobie zajęcia, a czasem nawet silił się na słaby uśmiech. Mimo to nie potrafił tak zupełnie przejść do normalnego życia. Wciąż liczył na to, że jest jakieś rozwiązanie, które być może przeoczył, lub którego jeszcze nikt nie wymyślił. Chciał zrobić cokolwiek. Jakoś odpłacić za swoje winy. Nie mógł nie odnieść wrażenia, że w innych okolicznościach Felek aż tak nie przejąłby się słowami, które jeszcze przed chwilą ciskał w jego stronę. Max wiedział, że zazwyczaj podobne teksty leciały u nich dla żartów i obydwoje po chwili potrafili już się z tego śmiać i zapomnieć. Kolejny znak, że nic nie było normalnie. Objęcie pełne troski zadziałało kojąco na obydwie strony. Solberg uspokajał się widząc, jak z każdą sekundą puchon wraca do siebie, jak przestaje się trząść, a łzy na jego twarzy zaczynają wysychać. Nigdy nie przypuszczałby, że zobaczą się wzajemnie w podobnym stanie. A jednak los miał dla nich jak widać inne plany, których postanowił z chłopakami nie konsultować. Ciepłe kakao zostało rozlane do kubeczków, a uwaga dwójki przyjaciół dość szybko skierowała się w stronę piernikowego ludka, który wyglądał, jakby też miał ochotę rozgrzać się napojem. -Może jest spragniony? - Rzucił do Felka, po czym podstawił swój kubek z kakao pierniczkowi. Jakie było zdziwienie ślizgona, gdy ciastek zamiast się napić wspiął się po ściankach naczynia, by następnie wskoczyć i zrobić sobie w mlecznym napoju prywatną kąpiel. - Co do kurwy? - Wyrwało mu się, gdy próbował wyciągnąć piernika z kakao, ale ten zażarcie się bronił, jakby chciał umrzeć przez roztopienie się w napoju.
______________________
I thought that I could walk away easily But here I am, falling down on my knees
Felinus Faolán Lowell
Wiek : 25
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 178
C. szczególne : Na prawej dłoni nosi Sygnet Myrtle Snow i Pochłaniacz Magii. Spokojne spojrzenie, łagodna aparycja.
Nie potrzebował wiedzieć, gdzie jego słowa trafiły - chemiczne, pełne toksyczności, trudne do naprawienia, do przywrócenia im normalnego stanu. Bał się, że pewnego dnia po prostu, zamiast trzymać się twardo własnych postanowień, po prostu pęknie mu pod nogami grunt i tym samym udowodni, że jest tak naprawdę słabą, wątłą wręcz istotą, podatną wysoce na własne wahania nastroju, które obecnie miał. Co prawda jego łzy nie były z przyczyny jakichś wahań w gospodarce hormonalnej, gdyż w końcu i tak czy siak miał ją stabilizowaną, a prędzej z tego, iż wiedział, jak to musiało zaboleć. W takiej sytuacji, w czymś tak personalnym. Zaatakował perfidnie mocno, bez żadnych hamulców, jakoby podnosząc nogę z pedału i tym samym dojebując do podłogi tylko i wyłącznie gazu. Bał się, cholernie się bał, i to nie bez powodu - po prostu zależało mu na relacji z Maximilianem. Nie chciał tym samym dokładać kolejnej cegiełki do tego, jak wychowanek Slytherinu po prostu się czuje, w związku z czym, nie bez powodu, zareagował tak, a nie inaczej. Zamiast pomóc, zamiast wesprzeć, przyczynił się do większej pustki, ogarniającej ciało przyjaciela. Wkurzyło go to - wkurzył go brak empatii z własnej strony, dlatego nadal, mimo uspokajania, mimo zapewnień, czuł się cholernie źle. Jakoby, nawet jeżeli był pod wpływem dyniowego pierniczka, mógł nad tym zapanować. Obwiniał się za to tak samo, jak Solberg oskarżał samego siebie o całą sytuację w Zakazanym Lesie, gdzie też nie mógł tak naprawdę niczego zrobić. Pozostali postawieni w eterze błędów, własnych rozmyślań, a przede wszystkim uczucia beznadziejności, które, prędzej czy później, będzie musiało tak naprawdę zniknąć. Stać się czymś w rodzaju wspomnienia, małego ziarenka, które, być może, stanie się tak naprawdę doświadczeniem. Zanim jednak do tego dojdzie, musi trochę minąć. Tykające wskazówki zegara, leczące w powolny sposób rany, pozwalały poniekąd zapominać, ale nie na zawsze. Los śmiał się z nich mocno, uśmiechał perfidnie, niczym dziecko posiadające w sobie niezwykłe pokłady złośliwości. Nie mogli, koniec końców, niczego z tym zrobić - pozostawało tylko czekać, aż postanowi odpuścić, wychodzić poniekąd z jakąś obronną ręką i małymi stratami z gierek, które dla nich były przygotowywane. Nawet jeżeli woleli ich uniknąć; sylwetka losowych wydarzeń zdawała się tańczyć w rytmie ich nieszczęść, jakoby docierając po zwłokach do własnego, bliżej nieznanego im celu. Nie bez powodu dłonie zacisnął mocniej na kubku, jakoby starając się je ogrzać, by tym samym dostrzec tego małego ludzika, na którego spojrzał niepewnie. Zbyt niepewnie, by móc stwierdzić, iż jest to normalny, spokojny wzrok Lowella. — Może... — powiedział, spoglądając nadal z dozą ostrożności w stronę piernika, jakoby mu nie ufając. Już nawet chciał wystawić własną rękę, by on to zrobił, niemniej jednak... pozwolił Solbergowi działać. Nie chciał traktować go jak kogoś, kto bez jego pomocy niewiele osiągnie w życiu, chociaż tak naprawdę zamartwiał się, iż jest to kolejny podstęp ze strony tajemniczej, świątecznej magii, która opanowała ciastka w Hogwarcie. Ciasteczkowy człowieczek przedostał się poprzez kubek do góry, ale, zamiast się napić, zwyczajnie wskoczył, na co Felinus wyszczerzył wręcz oczy w jego stronę, z niemym, cisnącym się na usta pytaniem. — Co do... — nie musiał kończyć, bo zrobił to Maximilian, a kiedy to piernik zajął na amen jego kubek, prychnął gdzieś pod nosem, nie wiedząc, co o tym wszystkim sądzić. — Piernik samobójca, ja pierdolę, tego jeszcze nie grali... — przetarł jeszcze raz policzki, jakoby nie wierząc w to, co widzi, a ciastko frustrowało się za każdym razem, gdy Solberg próbował go wyciągnąć. Zamiast się martwić roztopieniem, prędzej interesowało się tak naprawdę przyjemnością z zażytej kąpieli. Sam czuł, że musi kiedyś taką wziąć, ale nie w domu; dziwnie go ostatnio kusiło w stronę Łazienki Prefektów. Kiedy to piernik rozpuścił się całkowicie, jakoby będąc trochę dowodem na to, że w sumie niektórzy mają już bardziej wyjebane niż oni, Lowell z niechęcią przyjął od Maxa swój Łapacz Snów, wepchnięty prosto w jego dłonie. Żadnemu z nich nie udało się zdobyć ucieknierów rodem z jakiegoś filmu akcji, niemniej jednak, ten dzień, przyprawiał go o wiele... pytań. I tak mało odpowiedzi, kiedy to udali się w stronę zamku. Wszystko było dziwne, nietypowe, pozbawione logiki. Nawet jak na niego.
[zt x2]
Felinus Faolán Lowell
Wiek : 25
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 178
C. szczególne : Na prawej dłoni nosi Sygnet Myrtle Snow i Pochłaniacz Magii. Spokojne spojrzenie, łagodna aparycja.
Woźny. Doskonale wiedział, że Ci to mają z Irytkiem coraz to więcej problemów. Nie bez powodu - przezroczysty rezydent Hogwartu, będący usposobieniem ludzkiej zabawy i złośliwości, znalazł sobie tym razem nowe źródło zabaw. Wystarczyło spojrzeć chociażby na to, jak wiele osób znajdowało się w Skrzydle Szpitalnym, jak wiele źle postawiło własne kroki, wyginając kończyny w nienaturalny sposób, jak również na to, jak wszystkie te posadzki i inne cholerstwa są po prostu... obłocone. I to bardzo, nawet za bardzo. Wystarczyło przejść się z jednej sali do drugiej, by to zauważyć, kiedy ciche westchnięcie wydobyło się spomiędzy ust studenta; zarzuciwszy torbę za ramię, nie bez powodu pogładził jej pas za pomocą własnych opuszków palców, by następnie zacisnąć dłoń w bardziej widoczny sposób. Czyżby to oznaczało, że pierwsze powinien zająć się Klubem Magicznych Wyzwań, aniżeli bawić się w uzdrowiciela na Skrzydle Szpitalnym? Odwieczna zasada "lepiej zapobiegać niż leczyć" siedziała głęboko zakorzeniona w chłopaku, w związku z czym nie bez powodu zdawał się poniekąd widzieć w tym wszystkim intrygę ze strony poltergeista. Przymknąwszy oczy, kiedy to na tablicy ogłoszeń, w związku z funkcjonującymi klubami, dowiedział się o tym w dość... niespodziewany sposób. Wystarczyło niechcący wpaść, uderzyć się ramieniem z korkowaną tablicą, a tym samym zauważyć. I o ile starał się obecnie nie wykonywać wszystkiego od razu, tak czuł dziwną konieczność odbębnienia ludzkiego obowiązku powiązanego z usunięciem nie tylko nadmiaru błota, lecz głównie... poczynań ze strony Irytka. A schody były okryte lodem perfidnie perfidnie. I każda próba, zdawała się nieść ze sobą doświadczenie, które to musiał zrozumieć, by tym samym dotrwać w swoim, przyczyniając się do widocznego skupienia. Bo nim się obejrzał, nim cokolwiek zdołał zrobić, poltergeist przeleciał tuż nad nim, znowu wyzywając go od drągali i gołąbeczków, do czego zdołał się już przyzwyczaić. Pokręciwszy głową, zaczął początkowo, bez zwracania uwagi na duchowy byt, usuwać błoto. W ruch poszło początkowo proste zaklęcie w postaci Chłoszczyść, ale ono... zgarniało poniekąd wszystko w jednym miejscu, w związku z czym musiał pomyśleć trochę nieszablonowo. I nawet jeżeli udało mu się skupić śnieg wymieszany z ziemią w jednym miejscu, o tyle jednak, kiedy to poczuł uderzenie chłodnego wiatru na własnych policzkach, Irytek przefrunął radośnie, rozciapkując wszystko raz po raz. Smuga błota zawitała ponownie na schodach, a magiczny byt zaczął się tym samym śmiać jeszcze głośniej, nie mogąc powstrzymać samego siebie od chwycenia się za brzuch. Wkurzające stworzenie. Postanowiwszy poradzić sobie z nim w dość prosty sposób, odsłonił spomiędzy bluzy i podkoszulki prawidłowość naszyjnika Dilys, który to był przez niego dzierżony, aczkolwiek rzadko kiedy używany. Spokojne muśnięcie opuszkami palców materiału, z którego został wykonany krzyż celtycki, spowodowało przede wszystkim uczucie zmęczenia, lecz także wyrzucenie fali, która skutecznie odpędziła poltergeista. A ten zaczął drżeć się wniebogłosy - nim się obejrzał, a smuga pozostawiona po duchu nie była już więcej dotykana. Nie obyło się bez przekleństw, aczkolwiek nimi się nie interesował, przechodząc tym samym do głównego zadania. Zdecydował się tym samym podejść do tego w miarę kreatywny sposób. Zaczął rozgrzewać niewielkie powierzchnie za pomocą Fovere, starając się usunąć śniegową warstwę. Spokojnie, powoli, skrupulatnie, jakoby tym samym chcąc zrobić to w jak najdokładniejszy sposób. Może jego nie był szybki i zahaczał o pewne błędy, aczkolwiek z czasem, gdy nagrzał powierzchnię schodków, mógł tym samym użyć kolejnego. Zamknąwszy oczy, skupił się w pełni, by rzucić tym samym Silverto, wypowiedziane przez jego usta w dość dokładny sposób. Nie chcąc popełnić żadnego błędu, nie bez powodu przeszedł tym samym do czynów - zaklęcie zaczęło odpowiednio suszyć schody, pozbawiając ich tej śliskiej, nieprzyjemnej mazi, przypominającej wcześniej lód. Cały proces trwał znacznie dłużej, ale miał przynajmniej pewność, iż będzie w miarę dobry w efektach. Przynajmniej do momentu, zanim Irytek ponownie nie postawi zabawić się nie tylko jego kosztem, lecz także woźnego. Mógł odpocząć, chowając tym samym różdżkę do własnej kieszeni. I udając się w kompletnie inną stronę. Miejsce pamiętnej kłótni nie działało na niego zbyt dobrze.
[ zt ]
Ostatnio zmieniony przez Felinus Faolán Lowell dnia Nie Sty 17 2021, 16:31, w całości zmieniany 1 raz
Skyler Schuester
Wiek : 24
Czystość Krwi : 10%
Wzrost : 179 i PÓŁ!
C. szczególne : Ciepłe spojrzenie, zapach cynamonu i Błękitnych Gryfów/mugolskich fajek; łatwy do wywołania uśmiech; czasem da się wypatrzeć malinkę czy dwie (jedna to tatuaż przy obojczyku); ciepły, niski głos i raczej spokojne tempo mówienia, tatuaże (dziennik); pierścionek zaręczynowy
| KLUB MAGICZNYCH WYZWAŃ | zadanie z kółka: styczeń Irytku, przybywaj
Gdyby tylko ktoś wcześniej powiedział mu w jakim stopniu jego praca prefekta pokrywa się z zadaniami, które proponowane są uczniom w kółkach, to zapewne zapisałby się do kilku znacznie wcześniej, mogąc w ten sposób upiec dwie pieczenie na jednym ogniu, nie tylko świecąc przykładem jak na Prefekta Naczelnego przystało, ale też zdobyć dodatkowe punkty dla Hufflepuffu, wpisując się na listę wywiązujących się z obowiązków kółkowiczów. I o ile nigdy by nie wpadł na to, by zapisać się do koła w celu trenownia zaklęć, tak skuszony dodatkową wiedzą z ostatnio interesującej go mocniej transmutacji, dostrzegł ogłoszenie, które może nie dosłownie, a jednak pośrednio, polegało na sprzątaniu, które od zawsze stanowiło dla niego sposób na pewne odprężenie się i przyjemną bezmyślność. Mało w końcu było tak satysfakcjonujących w efektach czynności, które umożliwiałyby doprowadzanie otoczenia do pożądanego przez wszystkich stanu, a dzięki magii wszystko to zdawało się jednocześnie niemal pozbawione wysiłku. I choć w zaklęciach przydatnych w pojedynkach nigdy nie był dobry, tak w tych bardziej użytecznych w codziennej rzeczywistości, radził sobie może nie perfekcyjnie, ale zdecydowanie powyżej oczekiwań, o ile tylko ktoś nie dyszał mu w ramię, oceniając każdy jego ruch. I może właśnie dlatego zdecydował się wybrać nieco późniejsze godziny, gdy zimowe słońce nie oświetlało mu już drogi zbyt wyraźnie, by w samotności zabrać się za kulminacyjny punkt programu, gdy zakończył już odśnieżanie ławek, roztapianie zamarzniętej w rurach wody i transmutowanie gdzieniegdzie leżących na chodnikach gałązek w piasek. Ostrożnie zszedł po oblodzonych kamiennych schodkach, uznając rozpoczęcie od dołu za najlepsze strategiczne posunięcie. I nie byłby sobą, gdyby nie miał już drobnego planu działania, podczas drogi po błoniach obmyślając jaka kombinacja zaklęć będzie najefektywniejsza. Postawił na precyzje i bezpieczeństwo, ponad jak najszybszym wykonaniem zadania, a więc stale kontrolował strumień Incendio, traktując każdy schodem indywidualnie, pozwalając lodowej skorupie roztapiać się i gromadzić w nierównościach starych kamieni. Zdążył nagrzać w ten sposób kilka pierwszych stopni, rozganiając nadmiar wody przy pomocy Chorus Omnia i ledwie wyprostował się z średnio wygodnego przyklęknięcia, by przeciągnąć się leniwie, a zadrżał z niepokoju, gdy do jego uszu doszedł nieprzyjemnie podejrzany śmiech poltergeista. - To naprawdę urocze, że chcesz dotrzymać mi towarzystwa, Irytku - zaczął od razu, chcąc dać do zrozumienia szkodnikowi, że tym razem nie da mu się wystraszyć, choć jeszcze tydzień temu spieprzał przed nim do Wielkiej Sali, byle nie siedzieć samemu w półmroku pustego korytarza, pozwalając scenom z obejrzanego z Mefisto horroru pojawiać mu się przed oczami. - Na pewno… - zaczął, od razu urywając, bo nie tylko schody, ale i on sam oberwał lodowatą falą wody, błyskawicznie drżąc nie tylko z zimna, ale i irracjonalnego strachu przed poltergeistem, który przecież nijak miał się do widzianych w filmie duchów. - N-na p-pewno wiele o-osób ucieććcieszy się, gdy w-wsppomnę o t-tobie w-wy w raporcie do dyrrrektor-ra - wydukał, szczękając zębami od targających go z chłodu dreszczy, gdy zaplatał już ręce na piersi, ściągając brwi w łapiącym go gniewie i to właśnie nim rozgrzewał się w pierwszej kolejności, gdy Irytek załapał już aluzję, że Prefekt Naczelny nie jest najbardziej skorą do takich psot osobą, pozostawiając go samego z od nowa rzucanym Chorus Omnia. Nieco pospieszniej potraktował już resztę schodków intensywniejszym niż wcześniej Incendio, a jednak i tak nie mógł powstrzymać się od dopieszczenia rezultatu kombinacji tych dwóch zaklęć porządnycm Silverto, raz po raz rzucając je zresztą też na siebie, gdy z niemymi przekleństwami na ustach mknął już w stronę Hogwartu, by zgłosić się do Skrzydła Szpitalnego po jeden z dostarczonych dziś tam świeżych eliksirów pieprzowych.
| zt
Patricia D. Brandon
Wiek : 30
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 170cm
C. szczególne : burza kręconych, jasnych włosów; runa protekcyjna za lewym uchem
Gdyby tak popatrzeć na ostatnie tygodnie, które Patricia spędziła na dopinaniu wszystkich formalności, związanych z kursem nauczycielskim i dokumentami potrzebnymi do pracy w Hogwarcie, z pewnością można by było stwierdzić, że mocno zależało jej na tym stanowisku. Na przestrzeni roku, uparcie dążyła do tego, aby zostać nauczycielką miotlarstwa i wreszcie osiągnęła swój cel. Nie musiała już patrzeć na ciągle rozwijających swoje umiejętności kolegów z kadry, tak jak do niedawna, kiedy po wypadku podjęła się trenowania ich. Nauczanie młodych czarodziejów gier miotlarskich wydawało się ciekawszym zajęciem, a przynajmniej mniej bolesnym. Właśnie rozdzielała dwudziestkę młodzików na dwie drużyny, które miały stawić sobie czoła w wyścigu, ale nie byle jakim. Wcześniej przygotowała dla nich - jak go ładnie nazwała - tor przetrwania. Powiększone do rozmiarów ogromnej dyni kafle, zawisły dość nisko w powietrzu, by przeszkadzać im przy locie pomiędzy wściekłe tłuczki, gdzie później po zeskoczeniu z miotły czekały ich lewitujące liny, prowadzące na szczyt najniższej pętli, z której należało zeskoczyć na jednego z zaczarowanych szkolnych Nimbusów, podlatujących pod nią co jakiś czas. Każdy z drużyny, bez wyjątku musiał przejść ten tor. A team który będzie miał najlepszy czas, wygrywa. I wszystko szło zgodnie z planem, dzieciakom nawet szło całkiem nieźle, gdyby nie jeden mały incydent. Widząc dwójkę chłopaków szturchających się i wygłupiający na końcu kolejki, nie zdążyła nawet wrzasnąć na nich, kiedy to jeden z nich zachciał się na miotle i w jednej sekundzie zawisnął pod nią, na szczęście łapiąc się jedną ręką trzonka. Nie znajdowali się na zbyt dużej wysokości, ale samo to, że gówniarze urządzili sobie przepychanki w powietrzu nie pozwoliło jej zachować zimnej krwi w tej chwili. Wrzasnęła na nich, wściekła i jednocześnie w środku przerażona, że przed sekundą coś mogło się stać. Rozbrzmiał gwizdek i ogłosiła wszystkim zbiórkę na murawie. Oczywiście na ziemi nie obyło się bez solidnego kazania, szlabanu (dosyć łagodnego co prawda...) dla dwójki rozbójników, po czym koniec końców ukarała wszystkich, nie pozwalając im dokończyć konkurencji, a zadając dwadzieścia okrążeni wokół boiska. Nie mogła uwierzyć, że ci gamonie są tak nieodpowiedzialni... Właśnie zaczesywała dłonią splątane, jasne kosmyki do góry, obserwując jak trzecioroczni pokonują dziesiąte kółko, kiedy zauważyła w oddali postać. Nic nie byłoby w tym obrazku dziwnego, gdyby nie fakt, że wydawało jej się, że przez błonia biegnie nagi, barczysty mężczyzna. Zamrugała kilkukrotnie, zanim niby mimochodem, zaczęła przechadzać się w stronę wejścia z boiska, aby móc dostrzec coś więcej. Przeklęła w myślach, poirytowana tym, że obiekt był za daleko, by była w stanie rozpoznać kto to. A może jej się wydaje? Nie dawało jej to spokoju, dlatego gwizdek znów poszedł w ruch. Ogłosiła koniec zajęć, stwierdzając sucho, że im się upiekło, bo właśnie dostała patronusa od dyrektora, aby wstawiła się w jego gabinecie. Kłamstwa przychodziły jej tak gładko. Nawet nie przyłożyła się do sprzątania sprzętu po zakończonej lekcji, stwierdzając, że zrobi to dokładnie potem. W tej chwili ważne było dla niej to, aby dowiedzieć się kim jest ten facet, który lata z gołym torsem na terenie szkoły. Przecież to mógł być jakiś zboczeniec. Nie śmiałaby wątpić w zabezpieczenia Hampsona co do ochrony uczniów przed osobami niepożądanymi - choć każdy wiedział jakie one są... Przyspieszyła więc kroku, opuszczając teren boiska, ruszając w kierunku ciągle poruszającej się postaci. Irytacja, która pojawiła się na jej twarzy kiedy zobaczyła wyraźnie sylwetkę postawnego mężczyzny, w tamtej chwili odwróconego do niej tyłem i wspinającego się szybkim krokiem po schodkach, sprawiła, że zatrzymała się na samym dole i sięgnęła ponownie po gwizdek. Donośny i świdrujący dźwięk rozbrzmiał w powietrzu, kiedy gwałtownie wdmuchała w niego powietrze z całych sił. -Stój! - krzyknęła do jego pleców, w tym samym momencie, kiedy odstawiła przedmiot od warg. - Co tutaj robisz? Czemu obserwujesz moich uczniów? - rzuciła oskarżycielsko, pokonując kilka kamiennych stopni, by znaleźć się przy nim. Dostrzegła feniksa, wirującego nad ich głowami, który w tej chwili, kiedy do niego podeszła zleciał niżej. Nie znała tego faceta. Na pewno nie należał do kadry ani personelu, a więc co tu robił i dlaczego do jasnej cholery był półnagi? Nawet przy dwudziestu stopniach upału nikt nie paradował po błoniach bez koszulki! Nawet gracze Quidditcha podczas treningów. Co to za typ?
Merlin Villeneuve
Wiek : 40
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 185 cm
C. szczególne : Wysportowana sylwetka, pogodne spojrzenie, kanadyjski akcent
Piękny to był dzień, w sam raz na poranny trening na błoniach z latającą Iskierką nade mną. Słońce świeciło, chmury były raczej pojedyncze i w zupełności nie deszczowe. Mogłem się cieszyć idealną pogodą i zamierzałem ją wykorzystać, powoli wracając do normalnego funkcjonowania. Ponad pół roku rehabilitacji wystarczyło, by dość do siebie po tym nieprzyjemnym wypadku, acz innym skutkiem ubocznym było to, że straciłem nieco na formie, którą trzeba było koniecznie odzyskać. Dlatego nie dość, że co najmniej raz na dwa dni spędzałem godzinę w jeziorze, wznawiając znajomości z tutejszymi trytonami, to jeszcze starałem się codziennie robić okrążenia wokół zamku po błoniach. Pierwsze próby były najgorsze, boleśnie uświadamiały mi jak brak ruchu przez tyle czasu odcisnął się na mojej kondycji i początkowo nie mogłem skończyć nawet jednego okrążenia, gdzie w wrześniu robiłem spokojnie dwa i dalej tryskałem energią. Z ulicy Pokątnej razem z Scintillą przeteleportowaliśmy się do Hogsmeade, gdzie pobiegłem wolnym truchtem główną ścieżką w stronę Hogwartu. Trwało to niespełna kwadrans, a nie minęło dziesięć minut, a pływałem już w jeziorze na błoniach, zapomniawszy wziąć ze sobą skrzeloziela, więc obyło się bez rutynowej pogadanki przy trytońskiej herbatce z mułu i wodorostów. Żart, syreny nie piły herbaty, nie jest to zbytnio możliwe w ich warunkach. Po orzeźwieniu się w lodowatej wodzie, różdżką wysuszyłem spodnie i pobiegłem dalej, zaczynając swój codzienny bieg po błoniach. Przy okazji zapominając oczywiście o podkoszulku, co zdarzało mi się nad wymiar często, zupełnie nie widząc w tym oczywiście problemów – nie było przecież w tym nic złego prawda? Tego też byłem pewien, więc nawet jeśli na pewnym etapie treningu przypomniałem sobie o swojej zgubie, machnąłem na nią ręką, nie mając ochoty specjalnie wracać po jakąś szmatkę. Pewnie i tak jakieś druzgotki czy inne morskie stworzenia sobie już podkradły moją koszulkę, co często mi się zdarzało. Tutejsze magiczne stworzenia jakby oddawały ducha zamku i robiły wszelakie psikusy, czy to mi, czy innym nauczycielom i uczniom. Dało się do tego przyzwyczaić, a że z usposobienia nie jestem człowiekiem łatwo wpadającym w złość to takie występki nawet mnie nie ruszały. Wchodziłem sobie szybkim krokiem po schodkach, robiąc przy tym skipping B, tak dla zabawy, aż tu nagle huknęło niespodziewanie, tak że aż podskoczyłem i odwróciłem się gwałtownie patrząc czy aby nie piorun jakiś trzasnął za moimi plecami, choć to było tylko pierwsze skojarzenie. Zamiast błyskawicy czy spopielonej trawy ujrzałem całkiem urodziwą pannicę, którą w normalnych okolicznościach wziąłbym za studentkę, lecz jej słowa bardzo zaprzeczały tej teorii. Żaden student raczej nie miał pod sobą własnych uczniów. - Stoję, jak zresztą widzisz – odpowiedziałem najpierw z szelmowskim uśmiechem na twarzy, przyglądając się to każdemu szczególikowi na twarzy obcej mu kobiety. Nie znałem jej, ale to nic dziwnego, skoro dopiero pojawiłem się w zamku, choć w teorii pracowałem od września i o ile pieniążki na konto wpływały, to koszty leczenia były tak duże, że teraz jechałem na długach. - Aktualnie sobie ćwiczę, jak nietrudno się domyślić. Twoich uczniów? Których? Ja tu żadnych nie widzę – wzruszyłem ramionami, całą sytuację przyjmując na totalnym luzie. Jak już wspomniałem (a może nie? Chyba nie), nierzadko zachowywałem się zgoła inaczej w stosunku do tego, co prezentowała moja aparycja, może i faktycznie wyglądałem na trzydziesto-pięcio latka, acz zdarzały się dni, że lepiej dogadywałem się z studentami niż równymi mi wiekiem czarodziejami. Nie żeby dziś był taki dzień, po prostu miałem totalną chillerę na umyśle i jej krzywa od złości twarz wcale tego nie zmieniała. - A o co ten cały harmider? Przestraszyłaś Scintillę tym swoim nagłym gwizdaniem bez celu – zwróciłem jej uwagę unosząc nieco ramię, żeby feniks mógł na nim wylądować, choć nieco chwiejnie – nie miałem ochraniacza, tak więc nie chciałem, żeby Iskierka wbiła się swoimi szponami w moje ciało. O ile bólu bym nie poczuł, tak rany by pozostały. I tak miałem już wystarczająco blizn od takiego beztroskiego lądowania. Żeby nie ryzykować dałem Scintilli znak, że jest wszystko w porządku i żeby poleciała, co ona zresztą w chwilę zrobiła, wydając przy tym jeszcze swój charakterystyczny śpiew, jak zawsze przy startowaniu. Zwróciłem ponownie swoje spojrzenie na blondwłosą, zastanawiając się jak tu nieco złagodzić tą niezrozumiałą dla mnie jeszcze sytuację.
Wysiłek fizyczny dla Brandonówny był od jakiegoś czasu niemal jedną z potrzeb fizjologicznych, które musiała zaspokajać. Jednak wiele zmieniło się przez ostatnie lata, przez co musiała zmienić formę aktywności, aby dostosować się do przypadłości przez którą nie jest w stanie długo trenować w powietrzu. Postawiła za to na siłownie i bieganie, a także od czasu do czasu basen, który traktowała jak swego rodzaju rozrywkę, pomiędzy joggingiem i monotonnymi ćwiczeniami. Brakowało jej jednak tego zastrzyku adrenaliny, którego odwiecznie doświadczała na boisku podczas meczy, a zwłaszcza przy bardzo ważnych rozgrywkach. Tego chyba nic nie było w stanie jej zastąpić. A co gorsza, odczuwając brak tej zaciętej rywalizacji i emocji, stawała się na powrót rozdrażniona i czepialska, zupełnie tak jak za młodzieńczych lat, kiedy to wystarczyło słowo, aby wyprowadzić ją z równowagi. Sport dawał jej wiele ukojenia i czuła przy tym, że naturalnie rozładowuje emocje, dając im upust właśnie przez wysiłek i adrenalinę. Lekcje z młodszymi uczniami, które przejęła na skutek dość nagłego wyjazdu profesora Avgusta nie były zbyt fascynujące, ale zawsze starała się wymyślić dla uczestników jakąś rozrywkę, wplecioną w ćwiczenia czy grę (oczywiście, jeśli ich zachowanie na to zasługiwało). Dlatego tego dnia rozpoczęła od ciekawej konkurencji, ale zakończyła na przymusowym bieganiu wokół boiska. I naprawdę, gdyby nie tajemnicza postać w oddali, pewnie nawet gdyby dzieciaki mieli na czworakach pokonać te dwadzieścia okrążeń - zrobiliby to. Ale mężczyzna poruszający się po błoniach bez koszulki w tym przypadku był ich wybawieniem. Musiała dowiedzieć się kto taki urządza sobie przebieżki, półnagi na terenie zamku. I nurtowało ją to do tego stopnia, że nie minęło pięć minut, jak wysłała trzeciorocznych do szatni, a sama pognała w kierunku potężnej sylwetki, po kilku minutach stając u stóp schodków, by ostentacyjnie zwrócić jego uwagę na siebie. Jakież było jej zdziwienie, kiedy zobaczyła uśmiech na twarzy mężczyzny, który zdawał sobie nic nie robić z jej słów. Zupełnie, jakby nie widział najmniejszego problemu w tym, że znajdując się na terenie szkoły, do której uczęszczali w większości nieletni biega sobie nagi od pasa w górę. Powieki dziewczyny drgnęły i po chwili mrużąc nieco oczy, Brandon zacisnęła mocno palce na trzymanym w dłoni gwizdku. - Nie mam pojęcia kim jesteś i skąd się tutaj wziąłeś, ale jeśli jeszcze raz Cię tutaj zobaczę w takim stanie to gwarantuje, że nie będzie to miłe spotkanie - oznajmiła stanowczo, po tym jak sprawnie pokonała dzielącą ich odległość, by móc spojrzeć mężczyźnie w oczy i dostrzec w nich irytującą wręcz dozę spokoju. A w dziewczynie wzbierała złość i frustracja, spowodowana tą jego obojętnością, którą wydawało się reagował na jej słowa. Nie przedstawił się, nie miał koszulki i chadzał sobie po błoniach jak gdyby nigdy nic, a do tego nic sobie nie robił z tego, że zwracała mu uwagę. Czy on był jakimś cholernym politykiem z immunitetem? I czy ten immunitet chroni przed złamaniem nosa na skutek ciosu z pięści? Na wzmiankę o szkarłatnym ptaku, który latał w tej chwili nad nimi, podniosła nieznacznie głowę, dokładnie w tym momencie, gdy feniks począł lądować na ramieniu swojego właściciela. Obserwowała najpierw majestatyczne stworzenie, by po chwili przenieść wzrok z powrotem na mężczyznę, który sprawiał wrażenie, jakby naprawdę bardziej przejął się tym, że przestraszyła jego Scintillę niżeli jej wcześniejszymi słowami. Jej wrażliwy na takie sytuacje umysł, od razu podpowiedział jej lekceważący stosunek czarodzieja względem niej, co spowodowało dodatkową irytację i wściekłość. Nie znosiła, kiedy jej zdanie było spychane na bok, kiedy ktoś ignorował ją w ten sposób i zamykał się na jej słowa. Milczała przez chwilę, zaciskając jedynie lekko szczękę, próbując poskromić ogarniające ją powoli emocje. W ten czas skrzydlata przyjaciółka mężczyzny na jego znak odleciała, zostawiając go z zarumienioną od złości Brandonówną. Jednak wiedziała, że nie może znowu postępować pochopnie, dlatego powtarzając sobie w myślach, że wcale nie chce go teraz uderzyć, karząc go za to, że ją zlekceważył, skrzyżowała ręce na piersi. - Słuchaj, tam za moimi plecami jest boisko. Mam lekcje z dwunasto-, trzynastolatkami i nie chcę, żeby wracając do zamku natknęli się na półnagiego, obcego faceta, który myśli, że wszystko mu wolno - powiedziała nader spokojnie, jak na rozszalałą w jej głowie burzę, która zaczynała jeszcze bardziej zyskiwać na sile wraz z kolejnymi słowami, które wypowiadała. Sama jego postawa powodowała w niej wściekłość, a do tego dochodziła jeszcze sama sytuacja, więc w tym momencie była zdolna zmieszać go z błotem, byleby tylko zniknął jej z oczu jak najszybciej. Dzieciaki mogły zaraz wyjść z szatni, a ona zgodnie z tym co mówiła, chciała uniknąć tego, że zobaczą właściciela Scintilli w negliżu.