Wchodząc głównym wejściem do zamku, pojawia się w tym miejscu. Stąd można dostać się do wszystkich innych innych części Hogwartu, jak Wielkiej Sali, schodów oraz podziemi. Sklepienie jest tak wysoko, że niemal niemożliwe jest jego zobaczenie. Jest to miejsce spotkań uczniów, szczególnie gdy są z innych domów. Pierwszego września panuje zazwyczaj straszny tłum, gdy wszyscy cisną się do Wielkiej Sali.
Ostatnio zmieniony przez Bell Rodwick dnia Sob Wrz 06 2014, 18:18, w całości zmieniany 1 raz
To nie działo się naprawdę. Curtis poczuła się gorzej, niż gdyby ktoś uderzył ją w twarz. Niż gdyby Xavier wstał i ją porządnie zdzielił. Zanim zdążyła odskoczyć i w pierwszym, curtisowych odruchu po prostu uciec, widmo jej przeszłości mocno złapało ją za nadgarstek. Juvinall rozejrzała się nerwowo w poszukiwaniu jakiejkolwiek pomocy, bowiem ta sytuacja napawała ją lękiem o wiele większym niż nawet ta ostatnia z natrętnymi i lubieżnymi osobnikami w barze. Czuła się jak wciągnięta w sam środek jakiegoś koszmaru, dosięgły ją największe lęki. Przeszłość, od której uciekła w swoim stylu, po raz pierwszy zamierzała dać jej karę, przynajmniej takie wrażenie odniosła ślizgonka, próbując wyszarpnąć Xavierowi swój nadgarstek. Po głowie Juvinall tłukła się przede wszystkim myśl, iż powrót do Hogwartu był złą decyzją. - Musiałam uciec. - stwierdziła twardo, próbując nie dać wciągnąć się w tę grę ironią. I tak była na przegranej pozycji. Tak naprawdę tylko Mathilde rozumiała Curtis i akceptowała to. Jak bardzo Australijka zapragnęła, aby przyjaciółka była teraz obok. Może ona potrafiłaby wytłumaczyć Zoellisowi co się działo. Curtis nieczęsto się bała, ostatnią taką sytuację pamiętała z pociągu, kiedy zginęła Kaia. Tym razem strach był innego rodzaju, to właśnie tego uczucia bała się, odkąd uciekła od Zoellisa. I od Rileya. Jej zachowania nie dało wytłumaczyć się logicznie, chociaż w głowie Curtis to wszystko miało wielki sens i służyło większemu dobru. Swoją drogą, bardzo to była dziwna sytuacja - co się działo Xavierowi, że wyglądał tak nieciekawie i blado, kuląc się w sali wejściowej? I co gorsza, co ją to w ogóle obchodziło, przemknęło przez myśl ślizgonce. No tak, curtisowa ucieczka nie wymazuje uczuć, ona je tylko oddala, przywołując w kryzysowych momentach. To zawsze była największa wada planu Juvinall. - Przestań, przestań, przestań. - chciała wykrzyknąć, ale po wypowiedzeniu tych paru słów, zdała sobie sprawę, iż tak naprawdę je wyszeptała. Czyżby Xavierowi udało się złamać Curtis Laurę Juvinall? Z tym, że to chyba ona najpierw złamała jego. Oko za oko. - Puść mnie. - nakazała. - Chyba potrzebujesz iść do pielęgniarki. Wyglądasz źle. - rzuciła oschle, mrugając szybko i jeszcze raz próbując wyrwać nadgarstek, aby chociaż wstać z klęczków. Znów na marne. Odważyła spojrzeć się na Xaviera i to zabolało. Bardzo zabolało. Ale musiała to zrobić, dalej była przekonana o słuszności swoich poczynań. Zrobiła to dla swojego i jego dobra, tak. - Ja opisuję morderstwa, nie mogę być jego ofiarą, widzisz konflikt interesów? - zapytała, bredząc cokolwiek, aby uwolnić się, ewentualnie zaprowadzić go do pielęgniarki (trochę głosu sumienia miała, bez przesady) i uciec, uciec jak najdalej.
Życie determinuje wszystko, zachowania, osobowości. Jakie to przykre, że tak właśnie było... Trudno. Zoellis nie był nikim szczególnym. Od kilku dni rozpatrywał zniknięcie na dobre. Mimo tego wszystkiego, bałaganu, siostry i innych gadżetów zwyczajnie nie był już w stanie tego znieść. Ciągłych kłopotów, żartów organizmu, płaczu płuc... Zatwardziałych pięści i ran, które sam sobie zadawał. Naprawdę nie spodziewał się, że to wszystko właśnie tak się potoczy. Im bardziej w to szedł, tym bardziej cofał się do tyłu. Jakiś związek? Zawsze porażka. A porażka związku była sprzężona z porażką w zaufaniu komukolwiek. Zawsze sam z tym co miał w głowie. Był przyzwyczajony do nie częstowania nikogo swoim dotykiem, ani do przyjmowania go... To on chciał wziąć przykład z Juvinall i roztopić się pomiędzy linią horyzontu, a czegokolwiek innego i po prostu biec. Wciąż do przodu pomiędzy kolejnymi spotkaniami, zakładami... Wszystkim, ale bez ludzi, którzy pozornie chcieli go znać. Nie jeden usłyszawszy tę historię umknąłby gdzieś udając, że nic nie słyszał. Nic nie pamięta. To zabawne, bo to Xavier chciałby nic nie pamiętać. Każde wspomnienie wrzynające się w szare komórki, wyżerające te nerwowe... Nie chciałby pamiętać Curtis, ludzi pozornie bliskich, wspomnienia... Nie chciał tak wielu rzeczy, a posiadał je wszystkie. Właśnie tego nienawidził w Curtis. Braku odpowiedzialności, wyrzeczenia się czegoś. On nie mógł. Nie z powodu zasad moralnych, ale z powodu pamięci absolutnej. Z dnia na dzień potrafiła przekreślić go i rozpłynąć się nie pozostawiając nawet jednego śladu... Tropu. Nie żeby jej szukał. Rozumiał ucieczkę. Sam by przed sobą uciekł gdyby tylko mógł. Zabawne, że nie mógł. Już rzygał sobą. Każdym elementem swojego ciała. Nie znosił siebie. Kreślił obrzydliwe linie zatracając się w świecie nauki, w którym doszukiwał się rozwiązania. A do szewskiej pasji doprowadzał go fakt, że nie było sposobu. Żadnego pieprzonego sposobu by to rozwiązać. Po prostu nie mógł. Po prostu nie zrozumiesz... Jesteś już o krok za daleko Curtis, a mimo wszystko on nadal ściska Twój nadgarstek wykorzystując to, co byś pomogła mu wstać. Teraz góruje nad Tobą tak przeklęcie wysoki. Jesteś taka niska w jego oczach... Nie tylko fizycznie... A jednocześnie... Nie chcesz słyszeć tego określenia. Jego usta nie skalałby Cię nigdy głośno żadną obelgą. Może dlatego, że miał ku Tobie coś... Coś co wyrzuciłaś z łatwością w płomienie. Tak bardzo lubisz patrzeć na to jak ten żar połyka wszystko, co mogło tu być. To jedno z Twoich opowiadań? Które? Curtis Wyżrę Ostatnie Emocje z Twoich Płuc? Wybacz, Xavier nie jest godny chyba takich zabaw. - Widzę... Coś innego. Widzę dziewczynę, która uciekła nie mówiąc na odchodne nawet "spierdalaj". Wiesz co to znaczy? Że mam pełne prawo zaspokoić się w ten jeden jebany sposób. - I tu przycisnął ją mocniej do siebie zmuszając ją do pocałunku, który nie należał do romantycznych, delikatnych, idealnych... Nie było w tym nic, co mógłbyś nazwać miłością. Było w tym za to coś co mógłbyś śmiało ozwać rozgoryczeniem. Nadal jesteście razem? To takie... Toksyczne.
Słowa Xaviera przeraziły Curtis i to wcale nie w ten jej znany i ubóstwiany sposób, po jej plecach nie przeszedł dreszcz podniecenia, towarzyszący tym naprawdę strasznym i szokującym historiom. Czuła się tak jak wtedy, gdy ktoś w pociągu oznajmił, że Kaia nie żyje. Także i w tej sytuacji była bezradna. Czy to miała być kara za to wszystko, za to co zrobiła Riley'owi, a parę miesięcy później i Xavierowi? Curtis jednak była przekonana, że to wszystko służyło większemu dobru, miało sens, który z początku tylko ona rozumiała, ale wiedziała, że i Zoellis po pewnym czasie by to objął, ten jej sposób działania. To było takie logiczne. Takie logiczne. - Puść mnie. - jej głos stał się znacznie bardziej płaczliwy, to już nie była ta stanowcza, opanowana i małomówna Juvinall, teraz była po prostu spanikowana, zwłaszcza złowrogimi słowami chłopaka. Nie chciała tego brutalnego pocałunku, ale jeszcze bardziej nie chciała być od Zoellisa zależna - oczywiście, jak to ona, w żaden sposób, ale w ten to już zwłaszcza. Nie miał prawa, nie miał prawa jej nawet teraz trzymać, a mimo tego, właśnie to robił, wcale nie przejmując się coraz wyraźniejszymi protestami Curtis. Traciła kontrolę i czuła to, chociaż wciąż nie uważała tego za konsekwencję tego, co zrobiła. Zresztą nigdy nie podejrzewałaby, że Xavier może zachowywać się w ten sposób, może to ta widoczna choroba się do tego dokładała i chłopak nie był sobą? A może odzywało się po prostu złamane na pół serce, które zostało przez Curtis w tak okrutny sposób zdeptane? Nie wszyscy potrafili wybaczyć, albo chociażby udać obojętnych tak jak Riley czy nawet jej Mattie. Oczywiście desperackie próby uwolnienia się z uścisku chłopaka spełzły na niczym. Już w tym momencie wiedziała, że nie potrafiłaby zrobić z tego motywu do opowiadania, także sytuacja musiała przedstawiać się bardzo krytycznie. Znacznie gorzej, niż wtedy w barze, gdy poznała Leosia i ten jej wtedy sprytnie pomógł odzyskać kontrolę. Wokół jednak nie było Leosia, o tej porze nie było nikogo, kto mógłby pomóc Curtis. Próbowała powiedzieć Xavierowi, że on nie jest sobą, ale ciężko było jej to zrobić pod naciskiem ust chłopaka. Może zrozumiał coś z jej przytłumionego bełkotu, nie wiem. Czuła się upokorzona, ale najgorsze było to, że to nie ona była panią sytuacji. Nie zamierzała jednak błagać o to, żeby ją puścił, ale w pewnym momencie mogła nie mieć wyjścia. Do różdżki, włożonej do martensa, nie miała teraz dostępu. Była bezbronna. Po raz pierwszy w życiu zdana na czyjąś łaskę i niełaskę. Czyż nie od tego uciekałaś całe życie? To chyba nazywa się ironią losu. Kurewską ironią losu.
To mogłoby być jedno z naczelnych świadectw jego szaleństwa. Buntu w oczach, który kołysze się co raz szybciej niż fale w czasie sztormu. To wszystko mogłoby być idealnym przykładem na to jakie niebezpieczeństwo stanowi już nie tylko dla swoich niewinnych myśli, ale i ludzi, którzy pozornie stanowili jego bliskie grono znajomych. Choć nigdy nie skrzywdził Curtis, nie uniósł na nią ręki, nie użył obraźliwego tonu zabierając ją w to co raz ciekawsze miejsca... Odeszła. Choć zgrywał gentlemana, którym istotnie nie był wyzbywając się tego chociażby podczas wycieczek w góry... Odeszła. Niektórzy ludzie pojawiają się w naszym życiu tylko po to, żeby odejść... Więc Juvinall, zapomniałaś czegoś? Przyszłaś po jeszcze jedno upokorzenie więcej dla niego? Chcesz opowiedzieć coś szczęśliwego obtoczonego w krwi, z której on zrobiłby Ci kąpiel. W tej całej goryczy i niezadowoleniu... To Ty powinnaś utonąć... W ramach zbawienia wszystkich bohaterów Twoich opowiadań. Popatrz jak bezkarna byłaś, jesteś nadal... Jak stoisz tu ściśnięta myśląc, że wypuści Cię mierzwiąc obojętnym spojrzeniem... Tak bardzo w błędzie. Wyjdź stamtąd. Miasto Błędu, jest bliskie Obłędowi. Wycieczka pieszą tylko dla tych, co mają na czole wytatuowane: naiwni. Masz to Curtis? Jeśli nie... To może czas, by Xavier Ci pomógł wzbogacić ciało o nowe znaki, nie tylko te niewidoczne, których nigdy z siebie nie zdrapiesz... Nawet tego nie wypalisz. Pod skórą, najgłębiej... Tam gdzie powstaje melanina. Zawsze to spotkasz... Wstyd, zażenowanie, złość, pomieszczanie smutku, bólu, strachu... Pięknie to brzmi, jak symfonia zemsty. Chodź, stań na krawędzi. Przekonajmy się jak szybko spadniesz i pękniesz na setki kawałków, których nie będzie próbował sklejać... Bo nikogo nie obchodzisz. Idąc tym tokiem myślenia wciąż ściskał ją przy sobie. Nie tyle co zemsty, ale z powodu uciechy jaką sprawiało mu wyładowanie się na niej po kolejnym ataku. Była taka drobna, subtelna jak zawsze... Pod powiekami te same kombinatorstwo, które nawet teraz doszukiwało się rozwiązania. Tym razem Zoellis nie otwierał jej żadnych drzwi. Wręcz przeciwnie. Wolną rękę ułożył na jej pośladku i zacisnął dość konkretnie, po czym pocałował w skroń wciągając ten charakterystyczny zapach. - Zanim Cię puszczę, wpierw Cię posiądę. - Stwierdził krótko i pociągnął ją w stronę jakiś drzwi... Nie wiedział co za nimi jest, czego się spodziewać. Pokoju nauczycielskiego? Schowka na coś? Na Curtisowe wariatki? Na całe zło tego świata? Gdziekolwiek za chwilę się znajdą... Wyjście na pewno zostanie zakneblowane. Może czas poznać... Niebezpieczny dotyk furiata.
Sarah weszła do sali wejściowej i stanęła przed wrotami do zamku, które, mimo późnej pory roku, wciąż były otwarte. Nie wiedziała, po co tu przyszła, ale też nie miała nic innego do roboty. Był wczesny poranek, a dodatkowo dzisiaj był wolny dzień. Nie miała żadnych planów. Stanęła tak przed drzwiami do Hogwartu, w samej koszulce i dżinsach, wystawiona na powiewy mroźnego wiatru. Postanowiła nic nie planować, dać się dzisiaj ponieść wydarzeniom, zobaczyć, co planuje dla niej los. Miała wrażenie (i nadzieję) że, mimo wszystko, to będzie niesamowity dzień. Jednak cokolwiek zaplanował dla niej dzisiaj los, postanowiła wyssać z tego jak najwięcej radości. Nie można tracić zycia na smutki. Jest za krótkie. Cape Diem. Tak chyba brzmiało to powiedzenie, które słyszała kiedyś, jeszcze w mugolskiej szkole. Chwytaj dzień. To było do niej nie podobne. Nie robiła nic, nie biegała, nie śmiała się, tylko stała i myślała. Dziwne. Do tego mimo wszystko zaczęła marznąć
Jeśli ktoś kiedykolwiek powiedział, że diabły tasmańskie nie istnieją to definitywnie kłamał. Mały pokaz zaprzeczania stereotypowemu myśleniu niedowiarków miało definitywnie dormitorium Puchonów, które wzięła we władanie pewna Brazylijka. Obudziła się dzisiaj dość wcześnie rano i niemalże natychmiast wyplątała z pościeli, wpadając z rozpędu do łazienki. Wzięcie prysznica jeszcze nigdy nie było tak zwariowane jak tym razem. Taniec ze słuchawką porównywać można było do najlepszego tanga, którego kroków Luanna nie znała, ale wyobrażała sobie dość wyraźnie. Polewała głowę wodą i myła włosy w tempie nie tylko zawrotnym, ale także po prostu zwariowanym. Potem tylko zaklęcie suszące i już była gotowa do wyjścia. Co z tego, że nie rozczesała jednego wielkiego kołtuna, który zrobił się jej na głowie? Zrobi to po drodze! Wskoczyła w pierwsze lepsze ciuchy czyli krótkie jeansowe spodenki, luźną koszulkę na ramiączkach, którą uwielbiała nosić w Salvadorze i bajecznie kolorowe trampki upstrzone dziesiątkami cekinów. Do tego miała jeszcze wysokie skarpetki podciągnięte aż pod kolana i szczotkę w dłoni, którą szybkimi, nerwowymi ruchami rozczesywała włosy schodząc schodami do sali wejściowej. Kiwała się przy tym tak jakby zaraz zamierzała coś zatańczyć i nawet zaczęła to robić. Obróciła się szybko wokół własnej osi i ostatnie trzy stopnie pokonała szybkim susem w dół. Zatrzymała się jednak, aby dokończyć doprowadzanie się do porządku, po czym jednym, szybkim ruchem różdżki wygoniła szczotkę z powrotem do dormitorium. Zebrała włosy i ruszyła dalej, najwyraźniej nie przejmując się faktem, że najwyraźniej przed sekundą miała je związać. Była tak roztrzepana, że takie szczegóły łatwo jej umykały, zwłaszcza, że zajęła się podśpiewywaniem pod nosem słynnej mugolskiej piosenki. W ten oto sposób połowa zmierzających do wielkiej sali uczniów dowiedziała się, że Luanna jest uzależniona od kogoś i „quiero que te dejes querer” na co większość zapewne jedynie wytrzeszczyła szczerzej oczy. Co prawda dziewczyna niespecjalnie była za pan brat z hiszpańskim, ale dla swej idolki była skłonna się go nauczyć. Znała sporo zwrotów głównie ze względu na fakt, że w Soletrar nie był to aż tak rzadko używany język. Teraz jednak po wyznaniach miłosnych wpadła z rozpędu na Sarę, która nie wiedząc czemu stała w sali wejściowej. - Desculpe - wymamrotała pod nosem, zachwiawszy się niebezpiecznie, a potem uniosła wzrok, aby zobaczyć kogo stratowała. Widząc znajomą z pokoju wspólnego twarz wyszczerzyła zęby i zakręciła się w miejscu na palcach. - Bom dia! - przywitała się z entuzjazmem, po czym schwyciła Sarę za dłonie, przechodząc na angielski. - Och, świetnie, że Cię widzę! Koniecznie musisz pójść ze mną. Dalej, szybko. Lewa, prawa, obrót, podskok. Chodźmy się zabawić, popatrz jaka piękna pogoda! Szarpnęła ją za ręce zmuszając do obrotu i pociągnęła w stronę wyjścia, wskazując dłonią na ścianę deszczu za drzwiami. De Shilvan była może nieco niezrównoważona, jednak była pewna tego, że taniec w deszczu jest przeżyciem niezapomnianym. Oczywistym było też dla niej to, że nie ma opcji by dziewczyna jej odmówiła, w końcu to taka frajda!
Sarah ze śmiechem dała się wyciągnąć na dwór tej zwariowanej dziewczynie, która na nią wpadła. Wybiegły razem na Błonia, dziewczyna (Sarah nie mogła przypomnieć sobie jej imienia, choć była pewna, że skądś ją zna) wydawała się nie przejmować chłodnym powietrzem otaczającym je obie. Biegła przed siebie ciągnąc za sobą Sarę, która ją doskonale rozumiała i dała się ponieść temu nieokiełznanemu żywiołowi zwanemu szczęście. Rozumiała, bo przecież sama ile już razy dała się mu ponieść? Ta dziewczyna była dokładnie taka sama jak ona. Nie ogarnięta, trochę szalona, zaraźliwie szczęśliwa. Sarah przypominała sobie te wszystkie chwile, kiedy to ona wyciągała obce osoby na wspólne szaleństwa. Ale wszystkie myśli po chwili odpłynęły, robiąc miejsce na to niesamowite uczucie... Czuła cały świat wokół siebie, wszystko było takie piękne i niesamowite, kiedy tak ruszały się razem,pędząc, we wspólnym tańcu, którego kroki zna każdy czlowiek, którego kroki są zapisane tak głęboko w naszej psychice, że nie sposób ich stamtąd wymieść. A taraz biegły. Tańczyły upojone świeżym powietrzem i... i samym szczęściem. Sarah miała wrażenie, że to, co czuła wychodząc za szkoły było zapowiedzią tego, co się właśnie działo. Śmiała się razem z tą dziewczyną (Luanna -tak miała na imię) i było jej dobrze. Ale nie byłaby Sarah, gdyby nie wpadła w tym momencie na jakiś szalony pomysł -Hej! - krzyknęła w którymś momencie - popływajmy w jeziorze! Mam ochotę zobaczyć trytony! Jak zawsze, nie wiedziała co jej strzeliło do głowy, skąd się wzięło i, najdziwniejsze, czemu nie spaliła tego na stosie, który każdy człowiek ma w swojej głowie przygotowany spacjalnie na beznadziejne pomysły, tylko wykrzyczała ta na głos. Cóż, pomysł, aby z obcą w sumie dziewczyną odwiedzać trytony w zimny, jesienny poranek... nie był najnormalniejszy. Ale trudno! Jak żyć, to żyć. Carpe Diem!
Obrót, przytup i z powrotem obrót. Krok w lewo, potem w prawo. Szaleńcze tempo, jesienne zawirowanie kolorów wokół głowy. To liście opadły z pobliskiego drzewa otaczając je złociście czerwoną barierą. Gorąca krew wręcz burzyła się w żyłach Lu, tak dawno nie miała okazji do tego aby porządnie się wyszaleć. Jej bliźniaczkę gdzieś wessało i teraz de Shilvan napastowała każdego kto był gotów na wspólne szaleństwa, a Sarah… ona niemalże od razu dała się porwać na błonia, nie zastanawiając się nawet nad tym czy jest zimno czy ciepło oraz czy nie lepiej wziąć parasol, gdyż mogą zmoknąć. Spodobało się jej to na tyle, że teraz nieświadomie bujała się w nieznanym większości ludzi rytmie ucząc go także Puchonkę. Tajemne techniki Soletrar? Bardzo możliwe! W każdym razie nie potrafiła zbyt długo ustać w miejscu, zaraz więc wybiegały w deszcz, a sama Luanna obwieszczała to światu wesołym śmiechem. - Coloreata - mówiła raz za razem i obracała się wokół własnej osi, korzystając z Sary jak z odważnika pomagającego utrzymać równowagę. Rozchlapywała wokół siebie kolorowe strumieniea farby barwiąc trawę i drzewa, ławki i kamienie. Kiedy już znudziła jej się ta zabawa schowała różdżkę i zapiszczała dziko. - Pewnie, chodźmy! Jestem pewna, że ucieszą się z naszego towarzystwa, bo trytony są przecież przyjacielskie, prawda? No, prawda? Powiedz, że tak! Nie zniosłabym tego, gdyby wygoniły nas z jeziora, ale my się przecież nie damy! Będziemy w nim siedziały dopóki nie podejdą, nie podadzą dłoni i nie zatańczą salsy na środku wysepki. Wirowanie, piruety… - wpadła w słowotok, ostatnie słowa wieńcząc czynami i oto zawirowała wokół własnej osi sekundę później wyskakując w piruecie. Zakręciła się niczym baletnica wyciągając długą nogę i pomknęła w stronę jeziora, ślizgając się na mokrej trawie. Oczywiście sama również była już przemoczona do suchej nitki. Włosy, które dopiero co ułożyła sterczały teraz w dziwne strony, bądź przyklejały się do twarzy. Koszulka przylgnęła do jej szczupłych ramion, aby zaraz nadąć się wokół niej, gdy wskoczyła do jeziora. - Chooodź! - krzyknęła do Sary, a sama dała nurka w głębinę w taki sposób, że przez sekundę jej nogi znalazły się w pozycji prostopadłej do tafli wody. Huh, a skoro mowa już o wodzie to warto wspomnieć, że Brazylijka zaczęła wyczarowywać z jej ciemnej toni setki wielobarwnych bąbelków, nerwowo kotłujących się pod powierzchnią cieczy.
Echo głosów Grace Blakely i Therese Marlow niosło się po chyba całej szkole. Wszystko wzięło się z tego, że Grace zaginęły kolczyki, które dostała od ojca, a które założyła dzisiaj rano. Ma do nich ogromny sentyment. Jest przekonana, że to Therese jest odpowiedzialna za ich zniknięcie i za wszelką cenę chce je od niej odzyskać. Gryfonka z kolei twierdzi, że nie ma z tym nic wspólnego. Dyskusja przemieniła się w ostrą awanturę, pojawiły się bardzo nieprzyjemne ataki personalne. Z Wielkiej Sali akurat wyszła Nicole Luna Nox. Skończył się obiad i chciała spokojnie wrócić do Pokoju Wspólnego, by przygotować się na popołudniowe zajęcia. Została dostrzeżona przez kłócące się dziewczęta i jedna z nich wpadła na pomysł, by Puchonka została niezależnym sędzią i obiektywnie, na podstawie ich argumentów, oceniła, czy rzeczywiście mogło dojść do kradzieży.
Grace miała momenty w których starała się poskramiać swoją złość, opanowywać swój głos, który kiedy się denerwowała, robił się ochrypły, nieco przerażający. W tym wypadku jednak dziewczyna nie mogła powstrzymać objawów zirytowania i złości - ręce jej drżały, oczy ciskały piorunami, a warga nieustannie była przygryzana, a gdyby tego było mało miała wrażenie, jakby miała gulę w gardle. Jak ta śmieszna dziewczynka mogła ukraść jej kolczyki?! Nie dość, że zabrała JEJ własność to w dodatku była to biżuteria od jej ojca. Miała niesamowity sentyment do tej rzeczy, a jej brak bolał niemiłosiernie. Jeśli Therese nie odda jej tego co należało do panny Blakely to Grace nie będzie ograniczała się do krzyków. Ha! Jeszcze to, że tak idiotycznie się wykręca! Przecież ona widziała, jak panienka Marlow kręci się w okół jej rzeczy. - Jeśli mi nie oddasz mojej własności to przysięgam, że Twoja śmierć będzie długa, powolna i bolesna. - krzyknęła na nią bez wahania. W tamtym momencie nie przejmowała się za bardzo swoimi słowami, które mógł usłyszeć jakiś profesor. Rozsadzało ją od środka. - Nie wmówisz mi, że ich nie masz. Masz trzy minuty, a potem osobiście cię przeszukam. - Grace zacisnęła dłonie w pięści, hamując odruch uderzenia czegoś albo...kogoś. Jej oczy szaleńczo obserwowały twarz Therese.
Marlow może nie była z tych najgrzeczniejszych, najwspanialszych i najlepszych, ale kradzież? To, że wykorzystywała czasami niektórych przygłupów, dla swoich korzyści czy powiedziała coś, czego nie żałowała, a przez jej słowa ktoś bardzo cierpiał - to nie oznaczało, że była jakąś delikwentką, czy bóg wie kim. Oburzyło ją to, że krukonka, która przed nią stała krzyczała na nią, a co najważniejsze groziła jej. Therese w porównaniu do Grace była opanowana. Bardzo opanowana. Wiadomo to nie jej zginęły jakieś kolczyki, zresztą nie nosiła tych błyskotek, irytowały ją natomiast oszczerstwa rzucane przez Blakely, która nie miała żadnych dowodów. - Trzeba pilnować swoich rzeczy.- Syknęła Marlow. Najwyraźniej gryfonka miała już dość tej całej kłótni - nie zmierzającej właściwie donikąd. Therese nie była za wysoko, a tym bardziej nie uprawiała żadnego sportu, więc było większe prawdopodobieństwo, że nie zdoła się obronić się przed wkurzoną Grace, która zaciskała nerwowo pięści. - Nie mam twoich kolczyków! Ile razy mam to ci powtarzać?! Głucha jesteś?!- tym razem Therese prawie wykrzyczała. Zaczęło ją nosić. Za kogo ona się ma ta Blakely?
Grace zupełnie nie obchodziło co myślała Therese. Była zbyt rozzłoszczona, żeby myśleć logicznie, rozważyć pewnie możliwości, że to nie panna Marlow ukradła jej kolczyki. Normalnie to Blakely nie spinała by się tak o to, ale to były kolczyki od jej ojca. Jedyna rzecz, którą dostała od niego i miała do tej biżuterii sentyment. Co z tego, że rzadko ją nosiła? Ubierała ją tylko i wyłącznie na ważne okazje. Ah, ależ Therese kręciła się obok jej torby i szatynka była w stu procentach pewna, że to właśnie ona ukradła jej własność. A ta dziewczynka jeszcze bezczelnie wszystkiemu zaprzeczała! Po prostu szczyt wszystkiego! Grace wzięła głęboki wdech, choć to i tak w żadnym stopniu nie pomagało jej w uspokojeniu się. No cóż. Krukonka miała taką wybuchową naturę, której swoją drogą nie miała zamiaru zmieniać. - Oh, ależ ja pilnuję swoich rzeczy. - parsknęła, kładąc ręce na talii. Grace była parę centymetrów wyższa o panienki Marlow co dodawało jej więcej pewności, która i tak już posiadała. - Poza tym, cholerna dziewczyno, nawet temu nie zaprzeczasz. To było jasne, że ta kłótnia do niczego dobrego nie prowadzi, ale Blakely za bardzo się w nią wkręciła, żeby teraz przestać. Pokazałaby przez to, że jest słaba, a poza tym chciała odzyskać to co straciła. Logiczne chyba, czyż nie? Nie wiedziała co jest nie tak z Gryfonką, ale na jej widok, szatynka po prostu miała pianę w ustach. - Kłamiesz! - Blakely w szybkim tempie wyjęła różdżkę i skierowała ją w kierunku dziewczyny. Emocje nieco ją zawładnęły. - Spytam jeszcze raz. Oddasz mi moją własność czy sama mam ją odebrać? - o tak, była do tego zdolna. Grace dokładnie wszystko przemyślała. Jak mogłoby to wszystko wyglądać, ale i tak nie opuszczała różdżki.
Kogo obchodziły jakieś kolczyki. Gryfonka nienawidziła takich rzeczy. Tylko przeszkadzały. W grę wchodziły dwie rzeczy, albo Grace była... jak to się mówi. No, nie pamiętała. Albo te kolczyki miały dla niej ogromną wartość. Zresztą po chwili rozmyślania, doszła do wniosku, że to pierwsze i jak w ogóle jakakolwiek rzecz może mieć jakąś wartość? Marlow nie przywiązywała się do nikogo, ani niczego. To, że Theres'a kręciła się koło torby Blakely nie oznaczało, że ukradła kolczyki. Najwidoczniej dziewczyna sobie coś ubzdurała i nie zamierzała odpuścić. - Po co mam zaprzeczać, skoro ty już wiesz swoje.- Odparła nadzwyczaj spokojnie i przewróciła oczami. Tak to już było w życiu. Patrzyło się na kogoś i się go lubiło bez powodu, albo nienawidziło. Gryfonka miała coś nie tak z głową bo zazwyczaj nikogo nie darzyła jawną sympatią. Szczególnie szurniętych krukonek, które rzucały bezpodstawnymi oskarżanymi na prawo i lewo. - Spróbuj!- Rzuciła wyzywająco w stronę Grace. Chwyciła swoją różdżkę i skierowała w stronę dziewczyny. Oj chyba zacznie się niezła rozróba...
- Co nie oznacza, że nie daję ci możliwości do obrony. - powiedziała Grace, mrużąc oczy i obserwując uważnie Therese, nadal mając wyciągniętą różdżkę w kierunku szatynki. Normalnie to panna Blakely cztery razy pomyśli zanim zrobi coś głupiego... No chyba, że jest w towarzystwie osoby, która ją poruszyła, z którą ma dziwny, mocny kontakt. Taką osobą na pewno nie była panna Marlow. Najwidoczniej gniew i wybuchowość Grace odegrały istotną rolę. Szatynka wypuściła wolno powietrze z ust, chcąc się jakoś uspokoić, odprężyć. Tak, obie się nie lubiły i jakoś nie wyglądało na to, żeby miało to się zmienić, ale wróćmy do sytuacji w sali wejściowej. Grace najchętniej walnęłaby jakimś mocniejszym zaklęciem, ale nie była głupia. Nie chciała zostać wydalona ze szkoły za głupi czar, który zranił tę dziewczynkę. Chciała dać jej nauczkę...Co prawda siłą. Nie było to najlepsze rozwiązanie, ale w tym momencie Grace nie wiedziała co innego zrobić. Gdy usłyszała "Spróbuj", uznała to za wyzwanie. A ona lubiła wyzwania, więc nie wahając się długo powiedziała głośno: - Aquamenti. - z końca różdżki prysnął niewielki strumień wody...prosto w twarz Therese. Grace uśmiechnęła się z zadowoleniem, przyjmując pozycję, którą ewentualnie mogłaby odeprzeć atak.
Marlow ciężko było wyprowadzić z równowagi. Nie miała siły kłócić się z krukonom, wolała zając się swoimi sprawami. Trzymała swoją różdżkę przed sobą, po czym ją opuściła czekając na reakcje Grace. Blakely była strasznie nabuzowana. Kiedy dziewczyna wypuściła powietrze z buzi, aby się niby to uspokoić. Therese przewróciła oczami ceremonialnie. Najwidoczniej to zdenerwowało studentkę, która rzuciła zaklęciem Aquamenti. Gryfonka nie zareagowała. Woda chlusnęła jej w twarz. Zaczęła ocierać się rękawem. - Nie lepiej byłoby rzucić Avadą?- Odparła w stronę dziewczyny. Nie było to raczej pytanie.- Miałabyś spokój...- Dodała niemal bezgłośnie. Szatynka zaczęła sobie wyobrażać, jak torturuje Grace przeróżnymi zaklęciami. Właściwie po co się ograniczać? Mugolskie sposoby też były doskonałe. Po przeczytaniu książki: "Średniowieczne tortury", jakiegoś nie magicznego autora jej wyobraźnia była pełna niezwykłych fantazji. Westchnęła. - Expelliarmus.- Szepnęła cicho, lecz z należytą tonacją. Chciała wytrącić swojej przeciwniczce różdżkę z rąk, po czym odejść. Tak po prostu.
Noc. Stanowczo nie powinno Cię tu być, ale czekasz na kogoś bardzo ci drogiego, kogoś, kto należy do innego domu... wiesz o kim mówię, @Elinor Carlsson? (Mam nadzieję, że tak, bo ja nie mam pojęcia!) Tak czy inaczej, ta nocna schadzka jest podwójnie ekscytująca - po pierwsze, nie możesz się doczekać, po drugie... cóż, co jeśli ktoś Cię przyłapie i dostaniesz szlaban, a na domiar złego Slytherin straci kilka cennych punktów? Prawie umierasz na zawał, kiedy czujesz na ramieniu czyjąś dłoń. Krzyczysz i odwracasz się. Za Tobą stoi @Saga Demantur, którą pewnie kojarzysz, w końcu należycie do tego samego domu! Zatyka Ci usta dłonią i szepcze, że po korytarzu łazi jakieś wielkie, groźne zwierzę, a przynajmniej tak to brzmi, więc żebyś lepiej uważała. Wygląda na zupełnie poważną, więc... no właśnie, co teraz zrobicie? Tak bardzo Ci zależało na tym spotkaniu, ale wyraźnie słyszysz ciężki oddech i kroki jakiegoś stworzenia, więc może lepiej naprawdę zwiewać?
Zaczyna Elinor! Miłej gry! (Wy decydujecie, co to za zwierzę, czy to w ogóle zwierzę i tak dalej. Zostawiam otwartą furtkę dla Waszej wyobraźni!)
Wbrew pozorom podróż ze skraju Zakazanego Lasu do głównego wejścia Hogwartu nie trwała długo. Przyczyniła się do tego w dużej mierze temperatura panująca na zewnątrz oraz porywisty wiatr, które skutecznie wymusiły na dwójce studentów szybszego kroku. Podróż nie odbyła się jednak w milczeniu jak to z początku planował Elliot. - Salazar Slytherin był najlepszym przyjacielem Godryka Gryffindora. - Odpowiedział dziewczynie na jej twierdzenie jakoby Slytherin nie przepadał za uczniami spod sztandaru tego drugiego. - Do czasu. - Dodał po chwili. Tak czy inaczej, zrobi ona jak uważa. Młodzieniec kwestionował prawdopodobieństwo tego, że uda jej się opanować legilimencję jeszcze w szkole. Sam musiał przeznaczyć na jej naukę sporo ponad rok, a za nauczyciela miał swojego ojca, nie portret. A może wcale nie chodziło jej o tę właśnie sztukę? Może po prostu chciała dowiedzieć się o niej jak najwięcej, aby później jej przeciwdziałać? Elliot nie skomentował w żaden sposób nadania mu dziwnego przezwiska. Nie wydawał mu się obelżywy, toteż chłopak nie doznał żadnej ujmy na honorze, nie rozumiał jednak jego etymologii. Tak czy inaczej powątpiewał, aby ksywka rozpowszechniła się pośród uczniów. Vittoria Sanchez-Findabair - Powtórzył w myślach imię oraz dwuczłonowe nazwisko dziewczyny. Nie było brytyjskie, to nie ulegało wątpliwości, jednak zarówno jej akcent jak i migawki wspomnień brązowowłosej nie zdradzały zbytnio jej pochodzenia. Gdyby wszedł głębiej w jej umysł z pewnością poznałby odpowiedzi na swoje pytania, nie widział w tym jednak większego celu. A czy wystarczyło spytać? Możliwe, że tak. Elliot nie przepadał jednak za robieniem tego, a nurtująca go rzecz nie była na tyle istotna, aby angażować się aż tak bardzo. - Dla mnie będziesz Vittoria. - Stwierdził, nie lubując się zbytnio w zdrobnieniach. Po krótkim spacerze znaleźli się na środku sali skąd rozchodziły się drogi do różnych części zamku. Pochłonięty myślami chłopak jeszcze nie zdecydował się nawet gdzie ma zamiar się udać.
Szybki krok jakim poruszał się Księciunio i fakt iż musiała go nadganiać sprawił iż dostała lekkiej zadyszki. Mimo to jakoś udało jej się dotrzymać kroku i gdy już weszli za wielkie drzwi odetchnęła głęboko zdecydowanie cieplejszym powietrzem. Choć korytarze Hogwartu i tak nie należały do najcieplejszych, były bardzo słabo ogrzewane jak na jej gust. - Tak, wiem. Komnata tajemnic i te sprawy - Powiedziała ogarniając swój oddech. Miała na prawdę fatalną kondycję, ale to wynikało akurat z jej czystego lenistwa. Bo akurat Titi była leniwa i otwarcie się do tego przyznawała - A ty? Pałasz nienawiścią do gryfonów, jak koledzy z domu? - Zapytała będąc ciekawą, czy czasem nie oberwie jej się za fakt iż należy do czerwono-złotego domu. Przy ślizgonie czuła, że musi być czujniejsza niż zazwyczaj. Choć z drugiej strony jej najlepsza przyjaciółka była ślizgonką. Jednak Oriana była wyjątkowo miła i kochana, jak na ucznia tego domu. Leglimencja mało ją interesowała. Bardziej chodziło jej o coś działającego wręcz przeciwnie. Nie była pewna, czy coś takiego istnieje. Nie wiedziała też, czy to się jakoś konkretnie nazywa - po prostu nigdy się tym nie interesowała. Jednak umiejętność odparcia hipnozy w rodzinnym domu była bardzo, bardzo przydatna. Dlatego postanowiła jednak trochę poczytać. No i może też wypytać Elliota, gdy już będzie wiedziała co dokładnie musi wiedzieć. Księciunio. Czemu? Bo wydawał jej się być kimś kto uważa, że może wszystkich traktować jak poddanych i robić z ludźmi co mu się żywnie podoba. Stąd jej się wzięło akurat to. I choć nie było obraźliwe, to mogło nieść za sobą wiele negatywnych cech. Choć pozytywnych również. Zależy jak na to spojrzeć. -A jak mnie będzie ktoś atakował i będziesz chciał mnie ostrzec? Zanim krzykniesz "Vittoria, uwaga!", to mogę już dawno zostać zmieciona z powierzchni ziemi - Podała dość logiczny argument, a jednak znów jej uśmiech powodował, że nie dało się go brać na poważnie. W międzyczasie poczuła iż robi się głodna. Kolacja w wielkiej sali dawno minęła, chyba ją przespała. Poza tym zjadłaby ciastko. -Choć Elliot, idziemy coś zjeść. Wkradałeś się kiedyś do kuchni? - Tak moi drodzy, dziewczyna właśnie zaprosiła chłopaka, który rzucał w nią zaklęciami na wspólną kolację. Nigdy nie było wiadomo czego się można po niej spodziewać. Jedno jest pewne, nudzić się przy jej spontanicznych pomysłach na pewno nie da.
Elliot po wkroczeniu do zamku rozpiął płaszcz i słysząc serie zadawanych mu pytań stanął na chwilę, w zadumie patrząc się zamyślonym wzrokiem przed siebie. W pewnym momencie niespodziewanie zwrócił się do niej i spojrzał prosto w oczy. Można w nich było dostrzec obrzydliwą wręcz obsesję, pielęgnowaną przez opiekunów od małego dziecka. Dla niektórych to, co zaraz miał powiedzieć mogło wydawać się przeraźliwe, dla innych inspirujące, większość jednak gardziła tego typu poglądami i na zawsze urywała kontakt z młodzieńcem. - Nie nienawidzę Gryfonów. - Odparł, z początku lekkim, sielankowym głosikiem - Ba, uważam nawet, że pośród nich jest wielu wartościowych ludzi. - Kontynuował, z każdą sekundą dodając odrobinę energii w sposób w jakim przemawiał. Nastąpiła krótka pauza, a oczy ślizgona rozszerzyły się bardziej, nadając twarzy szaleńczy wyraz. - Tym czego nienawidzę są szlamy i pseudo-czarodzieje zbrukani mugolską krwią. Jedyne na co zasługują to śmierć. - Zakończył wypowiedź w efektownym stylu, po czym uśmiechnął się brzydko, pokazując zęby i nie spuszczając z Vittori wzroku ani na chwilę. Robił to za każdym razem, gdy ktoś chcący bliżej go poznać, dowiadywał się w końcu o najciemniejszej stronie jego paskudnego charakteru. Obserwacja ludzi w tymże momencie wydawała się chłopakowi niezwykle intrygująca. - Ponadto nie wiem dlaczego miałabyś uważać, że chciałbym cię przed czymkolwiek ostrzec. - Dodał, mając świadomość tego, że właśnie odrzuca kolejną osobę, która chciała go tylko poznać. Wydawał się jednak zbyt nakręcony, aby mógł przestać. - Nie znam cię, nie wiem nawet czy twoi rodzice byli czarodziejami, a ja nie zadaje się z ludźmi niższej kategorii. Nie jesteś mi w niczym potrzebna, rozumiesz? - Spytał na koniec, szybko akcentując ostatnie słowo nieco cichszym, pytającym tonem. - Więc wybacz jeżeli zraniłem twe uczucia i nadzieje na wesołą znajomość, ale do miłego kolegi, który doradzi i pożartuje, trochę mi brakuje. - Zakończył, będąc niemalże pewnym iż zraził do siebie dziewczynę na tyle, aby zaniechała swojego pomysłu wspólnego wkradnięcia się do kuchni. Musiał ustalić kilka istotnych rzeczy, zanim zdecyduje się kontynuować tę relację. Tylko od Vittorii zależało co zrobi. Trzeba było to uczynić właśnie teraz, gdyż w jego opinii, szczerość była najbardziej istotną rzeczą w poprawnych stosunkach pomiędzy ludźmi. Elliot nie miał zamiaru udawać kogoś kim nie jest, ani zmieniać się dla kogokolwiek. Odwrócił się więc na jednej pięcie i skierował ku swojemu dormitorium, które znajdywało się w komnatach przeznaczonych dla uczniów Slytherinu. Szczerze wątpił w to, aby dziewczyna zechciała go powstrzymywać, bądź dalej dotrzymywać towarzystwa.
Szczerze mówiąc nie spodziewała się, że chłopak aż tak wybuchnie. Gdy nagle wylał się z niego potok słów ona po prostu patrzyła. Wpatrywała się w niego z zaciekawieniem. Przekrzywiła lekko głowę w bok i czekał aż wszystko co ma wyjść z jego ust wydobędzie się na zewnątrz. Nie do końca rozumiała w jakim celu obnażył w tej chwili aż tyle na temat swoich poglądów, podczas gdy na prawdę go o to nie pytała. Poza tym jego spojrzenie było takie... Zabójcze. Jakby niesamowicie mocno wierzył w to, co mówi. Dla niej pojęcie szlamy, mugola, mugolaka było czymś zwykłym i nic do tych ludzi nie miała, dlatego nie rozumiała jak można ich uważać za gorszy sort. Wiedziała jednak, że bardzo wiele osób w Hogwarcie ma z tym wielki problem. Szczególnie ślizgonów, którzy niemal za swój wyznacznik brali tępienie mugolaków. Odczekała jeszcze trochę. Do samego końca jego wywodu, a gdy ten odwrócił w celu nagłego opuszczenia sali wejściowej i zrobił kilka kroków nagle się odezwała. Bardzo spokojnie. - Po pierwsze - Te słowa były tak stanowcze, że nie było szans by nie zwrócić na nie uwagi. Ta dziecinna radość, którą na co dzień dziewczyna emanowała zamieniła się w PRAWDZIWĄ, nieudawaną powagę i dojrzałość - Po pierwsze twoje poglądy są twoją sprawą. To jak traktujesz mugolaków może budzić mój sprzeciw, ale musisz mieć swoje powody. Ja mam uraz do wili, więc pewnie mam do nich w złości podobne podejście - Jeśli się zatrzymał, to zrobiła kilka kroków w jego stronę. Jeśli natomiast nadal szedł, do stała ale następne słowa wypowiedziała już głośniej. Żeby dotarło. -Poza tym Księciuniu, nie bierz całego świata tak bardzo na poważnie. Uwierz mi, że jestem ostatnią osobą, z której można zrobić damę w opałach i która oczekuje ratunku. Wyzwę Cię kiedyś na pojedynek, to zobaczysz jak potrafię skopać dupę - Kolejne słowa tym spokojnym, a jednak nie zimnym tonem. Wręcz przeciwnie. Były ciepłe. Tak ciepłe, jakby poniekąd dziewczyna mu współczuła. Pytanie tylko, czego? -Ja też nic nie wiem o swoich rodziców. Skąd więc wiesz, że dla mnie to ty nie jesteś niższą kategorią? Może się okazać, że moja biologiczna rodzina jest kimś tak wysoko postawionym, że mógłbyś jej buty lizać. Wątpię w to, ale po co się tak od razu uprzedzać? - Tym razem bez względu na jego poczynania ruszyła w jego stronę i szła tak długo, aż udało jej się do chłopaka podejść. Potem wyprzedziła go i stanęła tak by spojrzeć mu prosto w oczy. W jej ciemno-niebieskich tęczówkach widać było determinację i kilka innych nieokreślonych uczuć. Przeplatało się wiele, wiele różnych emocji. Tym razem jednak wyraźnie było widać, że nie szczerzy się jak głupi do sera, a mam lekko uniesiony kącik ust. We wspomnianym już wyżej ciepłym tonie. Taki zwykły, serdeczny uśmiech. -Wesołych znajomości mam ponadto. Ale uśmiechnij się czasem, będziesz przystojniejszy i znajdziesz w końcu jakąś fankę - To co w tym momencie zrobiła mogło wywołać u niego albo zmieszanie, albo agresję. Mianowicie uniosła dłoń i pstryknęła go w nos. Tak się robi z małymi dziećmi, albo nieposłusznymi szczeniakami. Zaraz po tym odwróciła się do niego plecami i ruszyła w tą samą stronę, w którą i on wcześniej chciał czmychnąć.
Kierując się zdecydowanym krokiem ku znajdującym się w lochach dormitoriom Slytherinu, chłopak od razu wyczyścił umysł ze wszystkich dotychczasowych emocji. Jakże bardzo się jednak zdziwił, gdy kilkusekundową ciszę, która nastała po ostatnim wypowiedzianym przez niego zdaniu, przerwały słowa gryfonki. Najwyraźniej obrała ona sobie za cel uprzykrzanie mu dzisiaj życia. Tak bardzo nie rozumiała pobudek Elliota i mimo iż zapewne starała się go jakoś rozgryźć, efekty były raczej marne. Nie można było jej jednak odmówić upartości i tego, że jak dotąd szło jej lepiej niż większości uczniów, którzy mieli nieprzyjemność poznać jego osobę. Młodzieniec nie zatrzymał się nawet na krok, ale bardzo uważnie słuchał każdego słowa wypowiadanego przez brązowowłosą. Uraz do wili... - Zaśmiał się w myślach na porównanie czegoś tak błahego z ideologią czystości krwi, wokół której kręciło się całe dotychczasowe życie chłopaka. Następne słowa Vittorii nie wzbudziły w nim żadnych głębszych emocji, ani nie zachęciły do refleksji. Co prawda wyzwanie na pojedynek było interesującym zagraniem z jej strony, ale Elliot nie był narwanym człowiekiem, mógł jej uwierzyć na słowo i oprzeć się pokusie dania jej większej atencji. To co wypowiedziane zostało potem, z jednej strony rozbawiło, a z drugiej zaskoczyło chłopaka. On, dziedzic rodu o kilkusetletniej tradycji czystości krwi miałby lizać komukolwiek buty? A kimże ona mogła być? Potomkiem Salazara Slytherina? Podążając tą logiką, każda sierota nieznająca swoich rodziców mogłaby powiedzieć, że jest wysoko urodzona i należy jej się szacunek. - Absurd. - Mruknął pod nosem, nie przestając szybkim krokiem zmierzać do swojej komnaty. Kiedy Elliot już myślał, że ma gryfonkę z głowy, do jego uszu dobiegły zbliżające się ku niemu kroki. Zagradzając mu drogę, kobieta wyraźnie testowała jego cierpliwość. Następnie zrobiła coś, czego chłopak spodziewał się zdecydowanie najmniej. O ile słowa brązowowłosej spłynęły po nim jak po kaczce, to nagłe pstryknięcie w nos, chwilowo go osłupiło. Co ona sobie myślała? Jak dotąd jeszcze nikt w Hogwarcie nie naruszał tak bardzo jego przestrzeni fizycznej oraz psychicznej jak ta rozgadana, nieco wścibska dziewczyna. Czemu to robiła? Czyżby jej na nim zależało? A może po prostu chciała zamanifestować jak bardzo nie robi on na niej wrażenia? To wszystko nie miało teraz znaczenia, gdyż złość zaczęła rozpływać się po całym jego ciele. Elliot zacisnął zęby jak to miał zwyczaj robić w takich momentach. Zrozumiałym dla niego było to, iż chciała go sprowokować i jeżeli teraz wybuchnie, jedynie da jej to czystą satysfakcję. Popełniła jednak jeden duży błąd w tym wszystkim... odwróciła się do niego tyłem. - Petrificus Totalus - Zabrzmiała krótka inkantacja wypowiedziana przez młodzieńca, a z wyjętej przez niego chwilę temu różdżki wyleciał promień, który sekundę później ugodził niespodziewającą się ataku dziewczynę. Momentalnie zesztywniała, po czym przechyliła do tyłu, lecąc w jego kierunku. Elliot chwycił ją oburącz i usadowił pod ścianą. Był już późny wieczór i mało kto wałęsał się o tej porze po szkole. Przy odrobinie szczęścia za kilkadziesiąt minut przejdzie tędy może woźny, albo jakiś student. Tym bardziej, że znajdywali się już w korytarzu prowadzącym ku lochom. Chłopak wiedząc, iż Vittoria jest w pełni świadoma, a jest zmysł wzroku nienaruszony, kucnął jakieś pół metra od niej i z niewzruszonym wyrazem w twarzy spojrzał prosto w oczy. - Pierwsza zasada prawdziwego pojedynku magicznego. - Zaczął, robiąc następnie dwu sekundową pauzę - Walka nie zawsze jest uczciwa. Na tym się nie skończyło, ponieważ Elliot nabrał dziwnej ochoty zrobić coś więcej ze swoją ofiarą. Nie zamierzał jednak uczynić jej krzywdy, gdyż mógłby przez to zostać wyrzucony z Hogwartu, co nie było w jego planach. Zbadał Vittorię wzrokiem już po raz drugi tego wieczora, lewą ręką odgarnął włosy z jej czoła i nie poprzestając patrzyć jej w oczy, zbliżył swoją twarz ku niej. - Teraz więc, moja namolna fanko, oddaj się swojej fantazji. Nim się zorientowała, z wycelowanej w nią różdżki wypuszczony został kolejny promień. Mogła jeszcze usłyszeć ciche "Somnium Libidins", po czym zapadła w sen. Elliot od razu po tym wstał i rzucając ostatnie spojrzenie w kierunku usadowionej pod ścianą dziewczyny, skierował się do swojego dormitorium. Nie chciał zostać przyłapany na czarowaniu innych studentów na szkolnych korytarzach. Gryfonka jednak przez jakiś czas będzie mogła mieć go do woli, a on sam w końcu odetchnie w spokoju.
Co tu dużo mówić... Szczerze mówiąc spodziewała się po nim agresywnej reakcji. Mało kto na pewnego rodzaju upokorzenie nie zareagowałby ostro. Mimo wszystko jednak myślała, że dostanie jakie ostre słowo, by wyperswadować jej robienie czegoś takiego następnym razem. Dlatego odwróciła się i zamierzała go po prostu opuścić. To był faktycznie największy błąd tego wieczoru - mimo iż jej ciało było całe wyczulone, a przy chłopaku dostawała gęsiej skórki, to jednak tym razem nawet nie pomyślała o przygotowaniu sobie różdżki. Usłyszała więc tylko formułę i zanim jakkolwiek zdążyła zareagować zaklęć uderzyło ją w plecy. Całe jej ciało nagle zesztywniało uniemożliwiając jej wszelki ruch. Mogła tylko patrzeć mając stale zaskoczony, a jednakże nie przestraszony wyraz twarzy. Próbowała za wszelką cenę ruszyć choćby końcówką palca - bezskutecznie. Jej ciało bezwiednie poleciało w tył i spodziewała się brutalnego upadku na ziemię. Ten jednak nie nastąpił. Widziała wyraźnie, jak Elliot ją łapie, a potem sadza w można powiedzieć... Wygodnym miejscu. To było dla niej dziwne. Patrzyła więc w niego nie mogąc ani zapytać, ani go ochrzanić. Pozostało jej czekać na to, co zrobi. No proszę. Jednak uraziło go albo choć zainteresowało wyzwanie na pojedynek, skoro do tego nawiązał. Przykro mi bardzo jednak nie można nazwać czegoś takiego walką, nawet nieuczciwą. To było po prostu wyrzucenie swojej frustracji prosto w jej plecki. No ale cóż, chłopak najwyraźniej miał problem z pojmowaniem honoru. Oddaj się swojej fantazji? W jej oczach pojawiły się pytajniki, a zaraz potem przestała widzieć twarz Elliota. Przestała widzieć korytarz szkolny. Pojawiła się ciemność. Ciemność, którą już po kilku chwilach rozjaśniło słabe światło. Widziała się z trzeciej osoby. Stała przy umywalkach studenckiej łazienki, naga. Wyraźnie na kogoś czekała. Hm... Widząc swoją osobę tak od tyłu musiała stwierdzić jedno - ma zajebisty tyłek. Tylko na kogo czeka? Mogłaby w tym miejscu wstawić wszystkich facetów, z którymi ma jakiś kontakt. Kostek? Nie, zerwali ze sobą już dawno, a on spotyka się z Alice. Leo? To był krótki romans, nie tęskniła za nim aż tak by znów się w to pakować. Dracon? To stary, zmierzły zgred, który nic tylko marudzi - nic w nim pociągającego. Ezra? Najlepszy przyjaciel, do którego wiedziała, że coś czuje. Philip? To tylko kolega, poza tym to taki grzeczny chłopak kompletnie nie w jej typie. Może Elliot? Własne ją spetryfikował, to by było zabawne gdyby zaczęło ją to pociągać, jak jakąś masochistkę. Mimo wielu pomysłów nikt się nie pojawiał, a ona zaczynała się niecierpliwić. W końcu jednak drzwi do łazienki studenckiej się otworzyły. Titi od razu odwróciła się w stronę drzwi, ale wtedy to właśnie wszystko ustało... Chyba przyszła odsiecz, która to nie pozwoli jej leżeć na korytarzu do końca życia!
Moja droga pani, trudno stwierdzić, czy właśnie przybyła do ciebie pomoc, czy zapowiedź jeszcze większych kłopotów. Ale pojawiam się ja, czy to dobrze, czy to źle. Młodzik wciąż, głupi szczeniak. Czyżby? Przekonajmy się. Wracam z Wielkiej Sali, gdzie zdarza mi się przebywać pomiędzy zajęciami, gardząc zwyczajnością krukońskiego pokoju wspólnego i woląc zza zasłony rzęs obserwować nieświadomych ludzi. Niosę pod pachą kilka książek, mocno przekraczających poziom wiedzy podstawowej, siodmioletniej edukacji magicznej. Jedna z nich mówi bardzo dokładnie o pewnym rzadkim typie eliksirów, kolejna jest biografią Nicolasa Flamela, a trzecia, najcieńsza prezentuje pracę na temat długoterminowych konsekwecji buntów goblinów. Mam na sobie szatę, swój standardowy szkolny strój, czarny, pozbawiony ozdób, tylko na piersi mam zwykły herb swojego domu, a pod szyją lekko wyróżnia się ciemnoniebieski krawat. Trzeba przy tym przyznać, że prezentuję się cholernie dobrze. Długimi nogami robię równie długie kroki, nie rozglądając się dookoła. Tonę we własnych myślach, dokładnie analizując ostatnią lekcję eliksirów, na której pan Blythe poruszył jeden bardzo interesujący mnie temat i żałując, że nie zaczepiłem go po lekcji, by spytać o jakieś dodatkowe lektury. Obiecuję sobie, że zrobię to, kiedy następnym razem go spotkam, kiedy… coś każe mi spojrzeć pod nogi. Niejasne przeczucie, a może podpowiedź mojej podświadomości. Coś w każdym razie gwałtownie kieruje moim spojrzeniem pionowo w dół, chroniąc mnie przed wdepnięciem w… Dziewczyna, na oko tylko odrobinę ode mnie starsza, zupełnie nowa, niezużyta, leży na ziemi. Kto wyrzucił taką dobrą dziewczynę?, głupio przechodzi mi przez myśl. Przez chwilę tylko jej się przyglądam, zastanawiając, jak mogło dojść do tego, że to ciemnowłose dziewczę znalazło się w tak niefortunnym położeniu? Wpatruję się przez jakiś czas w zastygłą bez emocji, ładną twarz. Różdżkę z kieszeni wyciągam powoli, oszczędnym ruchem, na twarzy nie mając żadnego wyrazu. Nie jestem szczególnie zaskoczony i na takiego nie wyglądam. W zasadzie, to nie wyglądam, jakbym właśnie znalazł spetryfikowaną studentkę na ziemi. Raczej, jakby różowa guma do żucia przyczepiła mi się do buta i przyjęła bardzo dziwny kształt. - Finite. - mówię zwięźle, ale nie z litości, czy współczucia. Kieruje mną wyłącznie ciekawość i jakaś okrutna satysfakcja. Mrużę zielone oczy, wpatrując się w nią. Czekam cierpliwie na reakcję. Cofam się o krok, by widzieć ją z lepszej perspektywy.
W jej głowie miała właśnie się rozpętać najbardziej pikantna historia na świecie, w której to w roli głównej grała właśnie ona i prawdopodobnie jakiś facet. Nie zdążyła jednak go zobaczyć. Może szkoda? Czasem człowiekowi trudno jest skonkretyzować czego się tak na prawdę chce. Sny natomiast są po to, by mówić prawdę i uświadamiać prawdziwe potrzeby, prawdziwe pragnienia. Zobaczenie kto też wszedłby w jej wizji przez drzwi łazienki mogłoby wiele uświadomić w jej życiu. Może otworzyć jakieś nowe drogi? Nie dowiemy się już tego, ponieważ zaklęcie Finite wyrwał ją zarówno ze snu, jak i ze stanu petryfikacji. W pierwszej chwili miała wrażenie, że przez cały ten czas gdy nie mogła się ruszać również nie oddychała. Wzięła więc głęboki, głośny oddech by zaraz potem zdać sobie sprawę, że to zaklęcie nie ma aż takich skutków. Szczerze mówiąc pierwszy raz w życiu znalazła się w takim położeniu. Nigdy nie uprawiała magii na korytarzach Hogwratu i... Dobra, nie raz rzuciła w kogoś zaklęcie, również to. Po prostu sama nigdy nim nie oberwała! Nie miała nawet szans na obronę, a gdyby nie ten chłopak to mogła tu leżeć do samego rana. A właśnie, przecież nie była tu sama. Uniosła wzrok chcąc się przyjrzeć temu, który to szwenda się o tej porze o korytarzach. Chwilę później poczęła zbierać się z ziemi aż w końcu ponownie była w bardziej odpowiednim dla siebie położeniu. Dopiero wtedy się odezwała. - Wielkie dzięki mój Bohaterze - Odezwała się z nieukrywaną wdzięcznością i sympatią w głosie. W międzyczasie otrzepała z kurzu swoje ubranie. Potem znów wróciła spojrzeniem swoich ciemno-niebieskich oczu na twarz chłopaka. Znała go? Może. Kojarzyła, to na pewno. Pewnie z lekcji, co oznaczało że między nimi jest bardzo niewielka różnica wieku, lub nawet żadna. Skoro jej pomógł to nie jest też raczej ślizgonem (ostatnio ciągle na nich trafiała, same dupki!), więc pozostały dwa domy. Właściwie, to nie wiem po co jej ta informacja. Ot jak zwykle wielkie zamieszanie w jej głowie, gdy to nie mogła na dłużej złapać żadnej myśli. -Mogę Ci się jakoś odwdzięczyć? - Zagaiła od razu. Nie do końca wierzyła w bezinteresowną pomoc i nie chciała mieć u nikogo długu. Ludzie zwykli wykorzystywać takie rzeczy niemal tak bardzo, jak jej wielką otwartość w stosunku do ludzi. Uh... Gdyby mniej gadała może nie zmarzłaby na tym pieprzonym korytarzu.
Muszę przyznać, że czegoś innego się spodziewałem. Ale tak to już czasem jest, kiedy spodziewasz się po ludziach dużo więcej, niż są w stanie ci zaoferować. Ale czy to rzeczywiście źle, że ma się o nich dobre zdanie? Pewnie nie najgorzej, ale te gorzkie rozczarowania… Nie trzeba być ślizgonem, by nie być sympatyczną trajkotką. Osobiście uważam uprzedzenia ze względu na dom za co najmniej prymitywne i ograniczające. Bo co, będąc Krukonem nie mogę nienawidzić szlam i innych mieszańców? Tak oczywiście nie jest, Krzywię się, kiedy słyszę, jak określa mnie świeżo ożywiona dziewczyna. Bohater? Bohaterem jest Superman, czy Batman, ja jestem tylko przypadkowym przechodniem, który znał zajęcie, jakie należy rzucić, by anulować rzucone przez kogoś zaklęcie. To nie jest bohaterstwo. Nie podoba mi się ani ton głosu, jakim dziewczyna to mówi, ani wyraz jej twarzy. Przez jakiś czas nie odpowiadam, zastanawiając się nad odpowiedzią. Daję sobie chwilę na włożenie książek do burej torby, wiszącej swobodnie na moim ramieniu. Dziewczyna ma przy tym okazję obserwować moje długie, szczupłe, choć nieco umięśnione ręce, z których opadły szerokie rękawy i nic nie chroni ich przed chłodem nocnego powietrza. Teraz, kiedy nie mam już książek do trzymania, nie bardzo mam co zrobić z rękami, więc jedną z nich wkładam do kieszeni szaty, a druga luźno zwisa wzdłuż mojego ciała. - Jak możesz mi się odwdzięczyć? - powtarzam z niesmakiem marszcząc, brwi. Wzruszam ramionami. Mam wielką ochotę odwrócić się i odejść, ale hamuję w sobie tę chęć, mając nadzieję, że z tej rozmowy może jeszcze wyniknie coś ciekawego. Zanim się odezwę, podnoszę na nią wzrok, a moich oczach płonie ogień. - A co myślałaś, że powiem? “Och, chodź ze mną na kawę”? - mówię, okrutnie naśladując jej ton pełen sympatii. Inna sprawa, że naprawdę nie rozumiem, jakiej odpowiedzi się spodziewała, co chciała usłyszeć. Przez chwilę próbuję sobie wyobrazić jej minę, kiedy mówię coś tak chamskiego, jak “Zrobisz mi loda i będziemy kwita.” Lubię czasem obserwować reakcje ludzi na tak szokujące słowa. Rzecz jasna czegoś takiego nie powiem, z różnych powodów, choćby dlatego, że nie chcę by mnie dotykała, albo że nie chcę być postrzegany, jako cham i szowinista. - Jak to się stało, że wylądowałaś na ziemi w środku nocy? - pytam wprost, podnosząc wzrok żeby spojrzeć jej prosto w oczy. Banalne, niebieskie, zwyczajne oczy. Jeśli chce, może uznać, że powiedzenie prawdy jest formą spłacenia długu, ja nie będę jej tego podpowiadał. Niech ruszy głową.
I nie czytając w jego myślach mogła stwierdzić od razu, że chłopak jest gburem. Po jego minie zorientowała się, że kompletnie nie zna się na żartach, a ów mino Bohatera raczej nie przylgnie do niego na stałe. Co innego, gdyby był sympatyczny i ucieszył się z tego, że mógł komuś pomóc. Ten natomiast wydawał się zachowywać tak, jakby przećwiczył zaklęcie "Finite" i mało obchodziło go jakie ciągnie to za sobą konsekwencje. Ot po prostu jakaś dziewczyna leży, wstaje i jeszcze śmie się do niego odzywać. Nic więc dziwnego, że odrobinę przygasła z tym swoim wielkim entuzjazmem. To tak, jakby żarówka, która zazwyczaj świeci bardzo jasno teraz zaczęła migotać będąc chwilę przed wypaleniem. Całe szczęście jednak, że do tego nigdy nie dojdzie. Titi nie dało się trwale uspokoić, a tym bardziej opanować. Wystarczył jeden bodziec by znów okazałą swoje wielkie roztrzepanie. W niepokojącej i nieodpowiadającej jej ciszy obserwowała, jak ten pakuje swoje rzeczy. Jakby TO było właśnie najważniejszą rzeczą na świecie w tym momencie. Uniosła brew trochę zaskoczona tym, że poświęcił temu całą swoją uwagę. Dla niej to było niepojęte, bo potrafiła na raz złapać milion srok za ogon. -O to właśnie zapytałam - Skomentowała nie wiedząc jaki był sens papugowania jej. Normalne pytanie, co w nim takie nadzwyczajnego? Ot po prostu chciała zrewanżować mu się za pomoc, jakiej jej udzielił. Kolejne zdanie wypowiedziane przez niego tym bardziej pogłębiło opinie Gbura. Chyba jednak to będzie ksywka, która przylepi się do chłopaka w jej encyklopedii znajomych. Świetnie pasowała. -Z takim podejściem raczej nikt by z tobą nie poszedł na kawę - Stwierdziła z naturalną dla siebie szczerością -Nie to nie, tylko nie wymyślaj sobie, że wiszę Ci jakąś przysługę - Jej pozytywność zmieniła się momentalnie w coś odwrotnego. Zrobiła się stanowcza i dość ostra. Zdecydowanie zniknęła ta miła dziewczyna, którą odpetryfikował chwilę temu. Na własne życzenie. Źle reagowała na osoby jego pokroju. -Prosta sprawa. Zadarłam z osobą, której brakuje piątej klepki - Odpowiedziała mimo wszystko zgodnie z prawdą. Banalne? Wskaż mi drugą osobę na świecie, której oczy są praktycznie granatowe. To jedyna rzecz, która bardzo podkreślała jej indywidualność... Oj, raczej się nie polubią. Nie ma takiej opcji.