To tutaj uzdrowiciel może dokładnie przebadać pacjenta, który przyjechał na oddział. Czasami nie wiadomo jak poważny jest dany uraz, wtedy uzdrowiciel zakłada okulary diagnostyczne i weryfikuje początkowe założenia. Oczywiście bada również pacjenta magicznym stetoskopem i w razie potrzeby sięga po inne metody diagnozujące, a następnie planuje leczenie i przepisuje odpowiednie eliksiry i zaklęcia.
Huxley Williams
Wiek : 45
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 183
C. szczególne : biegające po ciele tatuaże, w pracy przykryte długimi rękawami, chociaż wychodzą na ręce i czasem na szyję | pojedynczy kolczyk szeherezady w uchu
Plotka, że Perpa wróciła, a na dodatek nie tylko wróciła, ale też poszła do pracy, doszła do mnie zdecydowanie zbyt późno. Oczywiście byłem zajęty egzaminami, świadectwami, marną pracą moich Gryfonów... Jednak jakim cudem mogłem przegapić jej pojawienie się w domu? Faktycznie bycie opiekunem wiąże się z tym, że zazwyczaj nocuję w zamku, a teraz nie mogę doliczyć się ile nocy już nie spędziłem na swoim (Perpy) strychu. Kiedy tylko mogę wychodzę z zamku i teleportuję się na stare śmieci. Ach, Szpital Świętego Munga. Zapach dziwnych mikstur, obmierzłych ran i niespecjalnie nowego wnętrze to moja młodość i jedne z najszczęśliwszych lat mojego życia. W końcu po wojnie, z wielkimi perspektywami. Część osób, która tu pracowała nadal mnie znała. Dostaję kilka pozdrowień na korytarzach, uściśnięć dłoni, prowadzę niewielkie small talki, nieustannie rozglądając się dookoła. Ci którzy to widzą ze zmartwioną miną mówią mi gdzie ostatni widzieli Perpetuę. Oczywiście, że się domyślili, że to jej szukam, kiedy tu obydwoje pracowaliśmy zawsze byliśmy w pakiecie. W końcu przemierzając korytarz widzę bardzo drobną sylwetkę z dziwnie kontrastującym, gigantycznym brzuchem. Już nie zwracam uwagi na całą resztę ludzi. Przechodzę prędko z poirytowanym wyrazem twarzy. Z moimi biegającymi tatuażami, poruszającym się zielonym ogniem na koszulce, mocno zmarszczonymi brwiami, nie wyglądam prawdopodobnie zbyt łagodnie. Pewnie dlatego ludzie prędko usuwają mi się sprzed nóg, a kiedy jestem przy Perpie i łapię ją za drobną rączkę, by zaciągnąć ją do gabinetu, parę osób popatrzyło na mnie z oburzeniem. W pomieszczeniu nikogo nie było jak te kilkanaście lat temu kiedy to pracowałem, nadal był niesamowicie stary i służył za miejsce składowania. Powiedziałbym, że nasza eskapada do niego jest prawie jak za starych, dobrych czasów, ale to niestety kompletnie nie było wyglądało jak momenty w których zazwyczaj spędzaliśmy tu czas. - Perpetua. Wracaj do domu, dobrze wiesz, że powinnaś odpoczywać - mówię stanowczo z jawnym przerażeniem patrząc na jej wielki brzuch, tak bardzo nie pasujący do jej obecnej wychudzonej buzi. Wciąż była piękna, a widoczny na twarzy smutek nadawał jej w moich oczach melancholijny wyraz.
______________________
Courage is not living without fear
Courage is being scared to death and doing the right thing anyway
Perpetua Whitehorn
Wiek : 45
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 161
C. szczególne : Styl vintage i aura wesołości | Wspiera się na artefakcie: Jarzębinowej Feruli | Na lewym nadgarstku - srebrna bransoletka z tancerką zmieniającą się w łanię; na prawym - bransoleta Wielkiej Wezyrki | Gdy Hux jest obok - mimowolnie roztacza wokół urok
Łudziła się, że jej nagłe odejście z Hogwartu, zniknięcie i powrót na stare śmieci przejdzie bez większego echa i plotek - w końcu czarodziej z Munga wyjdzie, ale Mung z czarodzieja już nie. I może rzeczywiście nikogo nie zdziwiłby powrót Perpetuy do szpitala - gdyby ta nie była chodzącą kupką smutku i nieszczęścia... jakby tego było mało - ciężarną. Powinna tu raczej trafić w charakterze pacjentki przed rozwiązaniem, a nie uzdrowiciela dyżurnego na pozaklęciówce. Wyszło jednak jak wyszło, a koledzy po fachu po jej notorycznych odmowach, kiedy chcieli brać jej dyżury poprzestali na wodzeniu za nią zaniepokojonym wzrokiem. Jeśli coś by się stało, to cóż - lepszego miejsca na 'wypadek' nie mogła sobie znaleźć, była w końcu otoczona uzdrowicielami. I żaden nie mógł jej pomóc. Dzielnie tuptała właśnie do dyżurki, żeby po raz enty zaparzyć sobie rumianek i przysiąść nad 'długoterminowcami' na jej oddziale, żeby pouzupełniać porcje eliksirów na nadchodzący tydzień i zrobić obchód, kiedy... Nie wiedzieć nawet kiedy, została z zaskoczenia zaciągnięta do jednego z gabinetów. Cała się spięła, zaalarmowana - odwykła od jakiegokolwiek kontaktu. Zwłaszcza tego, palców obleczonych w pierścienie. Jeszcze nim podniosła wzrok, by zobaczyć swojego porywacza, doskonale wiedziała kto ją dopadł. A był to człowiek, którego bała się teraz najbardziej, paradoksalnie. — Huxley, jestem w pracy, nie mogę odpoczywać — niemal fuknęła, cofając dłoń jak bez mała oparzona. Jasne tęczówki tylko zerknęły w górę - a Perpetua po raz kolejny dziękowała Merlinowi, że jest tak niska. Mogła wbić wzrok w tańczące płomienie na koszulce Williamsa i przynajmniej udawać, że nie widzi jego przerażonego spojrzenia. — Co tutaj robisz? — Mimowolnie zaczęła poprawiać obszerną szatę uzdrowiciela, choć nie było już żadnego sposobu, żeby ukryć to, co tak ukryć chciała. — W Hogwarcie trwają egzaminy. Jesteś Opiekunem. Gryfoni nie mają żadnych problemów końcowo rocznych? Próbowała być rzeczowa, ignorować swój łamiący się głos i wydawać się bardzo, bardzo zajęta - kiedy sięgnęła po jakiś spis leżący na biureczku i zaczęła go przeglądać drżącymi rękami.
Huxley Williams
Wiek : 45
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 183
C. szczególne : biegające po ciele tatuaże, w pracy przykryte długimi rękawami, chociaż wychodzą na ręce i czasem na szyję | pojedynczy kolczyk szeherezady w uchu
Ignoruję jej wzdrygnięcie się na mój dotyk długich palców, chociaż nie przyzwyczaiłem się do takiej reakcji Perpetuy na mnie. Zamykam za nami drzwi i wpatruję się w przyjaciółkę, która oczywiście stara się nie zerkać w moim kierunku i całą sobą chce uciec z zamkniętego gabinetu. Chociaż nie udałoby jej się zwiać daleko. Jej postura drobna, a jednak wielka, oparta na jarzębinowej lasce, to wszystko sprawiało, że była znacznie powolniejsza niż zwykle i odrobinę groteskowa w tym co teraz próbowała robić. Nie winię jej jednak za ten stan. Winię Caine'a, którego nie dopadłem i nie zabiłem, tylko dlatego że nie mogę iść do Azkabanu i zostawić Perpę samą. Nie mam słów na jej pierwsze słowa, jedynie unoszę do góry jedną brew, co pewnie nie widzi, wpatrzona w kolorowe płomienie. - Przyszedłem zabrać Cię do domu. Albo do Hogwartu póki ja tam jestem. Gdziekolwiek bylebyś przestała pracować - oznajmiam równie rzeczowo co Perpetua. - Gryfonów już nie uratuję. Ale Ciebie mogę. Wyciągam dłoń i powoli wyjmuję jakiś notatnik, który złapała Perpeta w tym zabrudzonym gabinecie. - Sądzę, że to było istotne kiedy ja tu pracowałem - mówię delikatnie odkładając na bok starożytne zapiski i ujmując delikatnie ręce Perpetuy. - Perpa... nadal niewiele wiem o wszystkim, nie chciałaś ze mną gadać i to całkowicie rozumiem. Na pewno nie było łatwo i mogę sobie poczekać... Domyślam się, że to zajmuje Ci jakoś odrobinę głowę, ale nie możesz chodzić do pracy... - dodaję starając się brzmieć rozsądnie. Przesuwam wytatuowanym kciukiem po bardzo drobnej dłoni i pochylam się, starając znaleźć niegdyś tak wesołe spojrzenie kobiety, na której tak bardzo mi zależy i którą widziałem w tylu różnych sytuacjach, również tych tragicznych. Ale jeszcze nigdy w ciąży.
______________________
Courage is not living without fear
Courage is being scared to death and doing the right thing anyway
Perpetua Whitehorn
Wiek : 45
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 161
C. szczególne : Styl vintage i aura wesołości | Wspiera się na artefakcie: Jarzębinowej Feruli | Na lewym nadgarstku - srebrna bransoletka z tancerką zmieniającą się w łanię; na prawym - bransoleta Wielkiej Wezyrki | Gdy Hux jest obok - mimowolnie roztacza wokół urok
Znał ją, aż za dobrze - rzeczywiście chciała uciec i rzeczywiście nie miała jak. Boleśnie zdawała sobie z tego sprawę. Rozbiegane jasne tęczówki co chwila szukały drogi ucieczki i właściwie miała tylko jedną, aktualnie zupełnie niemożliwą. W Mungu, w przeciwieństwie do Hogwartu mogła teleportować się w każdej chwili jako uzdrowiciel. A przynajmniej powinna móc - w obecnym stanie była niemal stuprocentowo pewna, że próba teleportacji skończyłaby się rozszczepieniem, a tego... nie mogła sobie zrobić. W tym całym absurdzie w jakim się znalazła jednak jakoś o siebie dbała. O nią dbała. — Nie potrzebuję ratunku — sarknęła, kartkując notatnik i przygryzając wargę, niemal do krwi. Nie umiała kłamać i na Merlina, potrzebowała ratunku, a całe jej drobne, kruche ciało teraz o to wołało. A Williams był chyba jedyny, który - niestety - mógł to bez trudu dostrzec. Właśnie dlatego specjalnie go unikała. — Hux, nie... — próbowała niemrawo zaprotestować, gdy wyciągał z jej rąk niemal sypiący się ze starości zwitek pergaminów. Jeszcze bardziej niemrawo próbowała zabrać swoje dłonie z uścisku palców mężczyzny. Nie chciała, żeby ją pocieszał, nie chciała żeby był... taki jak zawsze. Wspierający, akceptujący, obojętnie jak wielkiej głupoty by nie uczyniła. A przecież niemal zawsze ją ostrzegał, teraz też. Zaczęło ją piec po powiekami, musiała chrząknąć, żeby odzyskać głos. — Ja muszę chodzić do pracy, Huxley — oznajmiła chrapliwie, zaciskając kurczowo - choć mimo to wyjątkowo słabo - palce na dłoniach przyjaciela. Dalej uparcie unikała jego spojrzenia, choć on szukał jej oczu. Spuściła wzrok w dół, wbijając go w ich ręce. — Nie mogę myśleć. Bo inaczej... Inaczej się rozsypię — normalny ton przeplatał się z szeptem, kiedy tłumaczyła się jak mała dziewczynka - choć ze sprawy absolutnie nie-małej. — A-a, trzymam się dobrze. Naprawdę. Umiem pracować, przecież wiesz. To jedyne co... wychodzi mi dobrze. Daj mi więc to robić, póki mogę. — Mówiła nieskładnie, nie tłumacząc praktycznie niczego, nie nazywając niczego po imieniu - bo po prostu znów zaczynało boleć. A ona bez przerwy uciekała, od miesięcy. Była rozdarta, chcąc uciec przed powoli sypiącym się murem, którym odgrodziła się od swojego bólu i żałości - a który sypał się przy Williamsie. A jednocześnie... bardzo chciała zostać.
Huxley Williams
Wiek : 45
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 183
C. szczególne : biegające po ciele tatuaże, w pracy przykryte długimi rękawami, chociaż wychodzą na ręce i czasem na szyję | pojedynczy kolczyk szeherezady w uchu
Delikatnie krzywię się na to jawne kłamstwo w ustach Perpy. Tylko dlatego, że nie chcę, żeby moja mimika wyrażała zbyt dużo współczucia. Zakładam, że wszyscy patrzyli na nią ze zbolałą miną i wydaje mi się, że powinienem jej tego oszczędzić. Oczywiście na tyle ile umiem, cokolwiek by się nie działo, zawsze było trudno mi ukrywać uczucia, dlatego eliksiry były moją działką, nie oznajmianie diagnoz. - Co nie. Co ty chcesz od tych śmieci sprzed wieku, mamy opał do kominka - mówię delikatnie, uprzejmie, jakbym droczył się jak zwykle; w końcu odkładam na bok pożółkłe kartki. - Musisz? - pytam zdziwiony, nadal próbując znaleźć gdzieś spojrzenie jasnych tęczówek, uciekające mi nieustannie, zbyt skupione na zatrzymywaniu łez. Przynajmniej dłonie w końcu zostały. Jakkolwiek Perpa nie próbowała, powoli z powrotem poddawała się moim ciepłym gestom. - Okej wobec tego, skoro musisz, proponuję ci żebyś pomogła mi. Muszę sprawdzić mnóstwo egzaminów, zrobić zapas eliksirów na ferie, ogarnąć świadectwa Gryfonów... mnóstwo rzeczy - wymieniam powoli wszystko co mam do zrobienia i gdyby nie fakt, że teraz skupiam się na Perpie, może bym się przeraził jak jestem w tyle. - Perpa. Nie to nieprawda, ty nie musisz pracować. Ty nie możesz tak pracować. Za dużo chodzisz. A przecież, Perpa, musisz urodzić zdrową dziewczynkę. Wychowamy ją na pewno wspaniale, ale przecież póki co tylko w twoich rękach jest jej samopoczucie. A to co teraz robisz, na dobre jej nie wychodzi. I twoje samopoczucie i przepracowywanie się... Jeszcze tylko chwilę musisz sama dla niej powalczyć. Potem już nie wspólnie się tym zajmiemy. Cmokam z niezadowoleniem na dalsze słowa przyjaciółki, wręcz z lekkim oburzeniem kręcąc głową. - Co ty opowiadasz. Jedyne w czym jesteś kiepska to dobór frajerów. Jak możesz uzależniać od tego wszystko inne - mówię potrząsając lekko delikatnym dłońmi, wczepionymi w moje, jakbym mógł w ten sposób wyrzucić z niej złe myśli.
______________________
Courage is not living without fear
Courage is being scared to death and doing the right thing anyway
Perpetua Whitehorn
Wiek : 45
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 161
C. szczególne : Styl vintage i aura wesołości | Wspiera się na artefakcie: Jarzębinowej Feruli | Na lewym nadgarstku - srebrna bransoletka z tancerką zmieniającą się w łanię; na prawym - bransoleta Wielkiej Wezyrki | Gdy Hux jest obok - mimowolnie roztacza wokół urok
Obojętnie jak bardzo nie krzywiłby się na jej kłamstwa i kłamstewka - Whitehorn i tak nic nie widziała, bo nie była w stanie podnieść wzroku wyżej niż na huxowe obojczyki. Doskonale wiedziała - znała w końcu sama siebie, a jeszcze bardziej znała siebie przy Wiliamsie - że jeśli tylko jej niebieskie oczy natkną się na jego zielone, to runą wszystkie mury, którymi się obwarowała. Tak jak teraz runął ten jeden, który blokował jej uśmiech - a który teraz przemknął po jej ustach niczym mały promień słońca w reakcji na żart Huxleya. Był to tylko krótki moment, ale całkowicie szczery i mało tego - sięgnął jej szklanych oczu, które przez ten momencik rozbłysły czymś innym niż łzami. Och, przecież od zawsze tak było - z Williamsem wszystko było zawsze... lżejsze, łatwiejsze. Nawet w tak abstrakcyjnie tragicznej sytuacji... która była taka przynajmniej w głowie Whitehorn. — Muszę — powtórzyła uparcie, równie, a nawet bardziej uparcie dalej unikając kontaktu wzrokowego z mężczyzną. Jednak tak, poddawała się, powoli, krok po kroczku... Nie miała w sobie tyle złości i samozaparcia, żeby odrzucić od siebie i Huxleya. Na Merlina, wszystkich, ale jego nie potrafiła. — W porządku, pomogę Ci — przytaknęła bez słowa sprzeciwu, zaraz jednak dodając: — Jak tylko wrócę z dyżuru... nie będę ju- Przerwała, gdy Huxley podjął się dalszych tłumaczeń. Rozumiała jego zaniepokojenie, zwłaszcza, że doskonale wiedziała jak teraz wyglądała. Źle, delikatnie mówiąc. Ale nie rozumiała... Nie. Nie chciała rozumieć i pojmować jego troski, opiekuńczości - bo w tym swoim skrzywdzonym świecie wierzyła, że na to nie zasługiwała. W końcu wpakowała się w najgorsze gówno po sam nos na własne, naiwne życzenie. Jak zawsze, z resztą. — M-My...? — Źrenice jej się rozszerzyły, gdy dotarł do niej sens słów jej przyjaciela. — My? — powtórzyła rozedrganym tonem. Uniosła w końcu smutne, teraz pełne łez i zaprzeczenia tęczówki, w końcu podchwytując jego spojrzenie. — Nie Huxy, nie. Jestem tylko ja. Ty... — zaczęła kręcić głową w wyrazie niezgody, uwalniając jednocześnie wilgoć spod powiek. Właściwie wisiała nad granicą szlochu. — T-Ty masz się zająć sobą. Pracą. Uczniami. Masz być szczęśliwy, a nie robić za moją... naszą niańkę. Poradzę sobie, jak zawsze. Wyplątała swoje dłonie z długich, szczupłych palców, przyciskając już uwolnione ręce do swoich piersi. Jakby w obawie, że zaraz wrócą do tego bezpiecznego uścisku. — Akurat frajerów dobieram sobie wyjątkowo dobrze. Nieomylnie wręcz — zawarczała właściwie, kiedy jasne rozpłakane spojrzenie mieszało się z wirującym granatem. — Nie jesteś mi nic winny, Huxley. Może... powinieneś się wyprowadzić. Ledwo to wypowiedziała - szloch chwycił ją za gardło, jednak zdławiła go wpół dźwięku.
Huxley Williams
Wiek : 45
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 183
C. szczególne : biegające po ciele tatuaże, w pracy przykryte długimi rękawami, chociaż wychodzą na ręce i czasem na szyję | pojedynczy kolczyk szeherezady w uchu
Wciąż nie rozumiem po co w ogóle próbowała budować jakieś mury dla mnie. To była wiecznie syzyfowa praca i nigdy nie udało się zbudować go lepiej niż ze strzechy. Tak jak teraz kiedy ku mojemu triumfowi, widzę przelatujący uśmiech po smutnej twarzy kobiety. A po chwili zgodziła się na mój rozsądny układ dotyczący pracy. Klasnąłbym radośnie w dłonie, gdybym nie miał jeszcze długiej drogi do przebycia i musiał wyjaśnić kilka ważnych rzeczy. I dzięki moim tłumaczeniom nawet spojrzała na mnie (w szoku, ale zawsze). Ileż sukcesów. Oczywiście Perpa zaczęła kręcić głową, mówić jakieś kompletne bzdury w moim przekonaniu i na które po prostu stałem i czekałem aż skończy. I tak widać, że była w złym stanie, bo inaczej opierałaby się jeszcze bardziej. Oczywiście jest mi okropnie przykro widząc Perpę w takim stanie, ale na te pierdoły co mówi aż parskam krótkim śmiechem. Akurat w niefortunnym momencie, kiedy ta próbuje powstrzymać szloch, więc prędko reaguję na to naturalnym gestem. - Ojej, przepraszam, nie chciałem się zaśmiać, już wszystko dobrze - mówię, zakładając że moja nieczułość spowodowała ten wybuch i już wyciągam dłonie, by objąć Perpetuę troskliwie. Ogrzać ją swoimi kolorowymi płomieniami, które wyglądały jakby muskały fartuch uzdrowicielki. - Perpetua, co ty mówisz. Uczniowie, praca, mam to od zawsze, co to dla mnie za ważne aspekty. Zostanie z tobą i wychowywanie małego dzieciaka to coś nadającego życiu sens. W końcu nie mam nic swojego. Złamiesz mi serce jak mnie wyrzucisz z domu - zaprzeczam jej gadce i całuję pachnące jak amorentcja włosy kobiety. - Niańkę? Miałem nadzieję na jakiegoś wujka numer jeden. Albo nawet ojca, o ile Shitcliffe nie przybiegnie tylko po to, żeby o to się spruć. Znając zazdrosnego psidwaka z torebką jako bronią, pewnie tak by zrobił - wygrażam lekko byłemu mężowi Perpy, nadal przyciskając ją do siebie i głaszcząc po plecach. Uznaję jednak, że to nie czas na słanie pogróżek Caine'owi. Na chwilę odsuwam się od Perpy, sprawdzając czy wygląd na odrobinę bardziej przekonaną. Na chwilę przenoszę dłonie na piękną twarz kobiety, stykając zimne pierścionki z jej policzkami. Podnoszę lekko jej główkę, by mogła spojrzeć mi prosto w oczy i nie uciekła mi nigdzie. - Ale zanim pójdziemy naprawiać wszystko, musisz dla mnie coś zrobić. Coś bardzo egoistycznego. I nie jestem pewny czy poczujesz się przez to lepiej - mówię stojąc blisko i starając się zachować poważny ton, chociaż w kącikach oczu widać było bardzo wyraźne kurze łapki, których dwadzieścia lat temu nie było widać wcale.
______________________
Courage is not living without fear
Courage is being scared to death and doing the right thing anyway
Perpetua Whitehorn
Wiek : 45
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 161
C. szczególne : Styl vintage i aura wesołości | Wspiera się na artefakcie: Jarzębinowej Feruli | Na lewym nadgarstku - srebrna bransoletka z tancerką zmieniającą się w łanię; na prawym - bransoleta Wielkiej Wezyrki | Gdy Hux jest obok - mimowolnie roztacza wokół urok
W pierwszym naturalnym odruchu, gdy ten się zaśmiał... Płaczliwy jęk z jej gardła przerodził się w schrypnięty skrzek, kiedy jasne oczy zaszły czernią. Momentalnie, w reakcji na taką... kpinę? Balansowała na cienkiej granicy chwiejnej równowagi, popadając ze skrajności w skrajność, zdradzając tym swoje kompletne rozchwianie. Przytulił ją - a ona... Położyła szpony na jego bokach. Mógł to poczuć wyraźnie przez materiał zaledwie koszulki. Tak jak mógł poczuć to, że wczepia się kurczowo... już normalnymi, smukłymi palcami o krótkich paznokciach w jego ciało. Zalała ją fala ulgi i kompletnego absurdu. Toż doskonale wiedziała, że gadała jak połamana - sama powinna parsknąć śmiechem na swoją dramatyczną przemowę. Kogo jak kogo, ale Huxleya nie była w stanie zwodzić słowami, on ją znał za dobrze. Za dobrze ją rozumiał. Sądziła, upierała się przy tym, że jest sama, bo przecież zawsze tak było... kiedy jego akurat nie było. Mówił wszystko to, co zwyczajnie chciała usłyszeć, a najgorsze było w tym to, że wiedziała, iż nie kłamał i nie mydlił jej specjalnie oczu. Obojętnie jak bardzo nie próbowałaby temu zaprzeczać. On nie szeptał pięknych słówek, żeby tylko ją pocieszyć. On był pocieszeniem, jej chodzącą bezpieczną przystanią - za każdym razem, kiedy świat sypał jej się na głowę. I tak jak przewidywała, to co dręczyło ją od m i e s i ę c y... Dopadło ją teraz, w ramionach Williamsa, gdy ten znów całował ją w czubek głowy, jak zwykł to robić zawsze. Aż zachłysnęła się żalem i poczuciem krzywdy - szloch wstrząsnął jej drobnym ciałem, kiedy przez te kilka chwil przeżywała wszystko, co tak odkładała w czasie. Ekspresowo, w bezpiecznej, huxowej bańce... przestając w momencie, gdy ten wspomniał o Cainie. Cóż, przynajmniej przestając się trząść, bo łkała dalej - notorycznie kręcąc głową w wyrazie zaprzeczenia. Przesłanie było jedno: Nie przybiegnie po to, żeby się spruć, bo ona już mu na to nie pozwoli. Tak jak nie pozwoliła dalej nazywać się Panią Shercliffe. Nie chciała pozwolić również Huxleyowi, żeby się odsunął - jednak siły miała wyraźnie niemrawe i nadszarpnięte. Mruknęła jedynie coś niewyraźnie, głośno pociągając nosem, gdy ujmował jej policzki w swoje dłonie. Już się nie wzdrygała i nie uciekała. Ufnie podniosła niebieskie tęczówki, choć twarz przyjaciela przez ciągle gromadzące się łzy była wyjątkowo niewyraźna. — C-Co... — wydukała, rozganiając łzy szybkimi mrugnięciami, wyostrzając spojrzenie. Chrząknęła kilka razy, odzyskując głos. — Co mam zrobić? Wkradła się nieśmiało na przedramiona Williamsa, obejmując dłońmi jego nadgarstki. Mógłby teraz powiedzieć cokolwiek - na Merlina, gotowa byłaby chodzić po ścianach albo odtańczyć capoeirę. Byleby tylko jej teraz nie zostawiał.
Huxley Williams
Wiek : 45
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 183
C. szczególne : biegające po ciele tatuaże, w pracy przykryte długimi rękawami, chociaż wychodzą na ręce i czasem na szyję | pojedynczy kolczyk szeherezady w uchu
Po moim błędzie przez Perpę przemknął znany mi cień. Oczywiście jak najszybciej zamykam ją w ramionach, by nie wzięła tego do siebie oraz żeby ją jak najszybciej pocieszyć. Mimo tego, że ta właśnie zaczęła wbijać we mnie szpony. Ja oczywiście przejmuję się tym faktem na swój sposób. Delikatnie odsuwam od przyjaciółki dolną część ciała, na tyle ile mogę w tym uścisku. - Weź, schowaj te szpony. Nie pora na takie rzeczy - mówię pół-żartem, pół-serio. Niektóre rzeczy się nie zmieniały i dzika strona Perpetuy nadal była dla mnie najmniej zbadana i najbardziej pociągająca. Po chwili jednak ten lekki żart przeminął, a atmosfera na powrót zmieniła się w ciąg tłumaczeń, pocieszania, próbach uświadomienia Perpie jak tak naprawdę to wszystko wygląda. Nie w jej dramatycznym umyśle, gdzie złapała się kurczowo wszystkiego co najgorsze i skutecznie zainfekowała tym siebie, starając się to samo zrobić swojemu otoczeniu. Zawsze miałem wrażenie, że o ile roztaczając swoją dobroć i radość, zaraża tym wszystkich. Ale kiedy jest smutna działa to podobnie. Oczywiście, że kiedy tylko byłem stawałem się jej przystanią. Z resztą było podobnie ze mną, chociaż ja miałem wrażenie, że ostatnimi czasy byłem po prostu w lepszej kondycji psychicznej. Wcale nie dziwne, ona w końcu była z Cainem, każdy by słabo sobie radził. Nie jestem pewny dlaczego Perpa tam kręci głową i mam nadzieję, że nie na moją uroczą propozycję stania się przybranym ojcem, bo osobiście chcąc nie chcąc, już tak się czułem. W każdym razie na chwilę wymogłem na niej by lekko odsunęła się ode mnie i spojrzała na mnie na tyle normalnie ile może, nawet jeśli jedynie przez wielkie łzy. Wycieram kciukami mokre policzki, po których zsuwała się kolejna łza. Patrzę na zasmuconą wilę, dopiero po dłuższym czasie przerywając ten poniekąd intymny moment blisko siebie. Uśmiecham się lekko. - Pozwól mi powiedzieć a nie mówiłem i potwierdź, że miałem rację - mówię parskając śmiechem na swoją prośbę, po czym z powrotem przenoszę dłonie na talię Perpy (albo raczej po prostu niżej niż twarz, jej talia była dość daleko). - Bo Perpa tak bardzo a nie mówiłem, że już nigdy nie powinnaś podważać niczego co powiem. Chyba jestem ukrytym jasnowidzem. Przytulam ją mocniej, kołysząc w ramionach by nie uciekła na moją egoistyczną jakże prośbę. Załagadzam ją kolejnym pocałunkiem w czubek głowy.
______________________
Courage is not living without fear
Courage is being scared to death and doing the right thing anyway
Perpetua Whitehorn
Wiek : 45
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 161
C. szczególne : Styl vintage i aura wesołości | Wspiera się na artefakcie: Jarzębinowej Feruli | Na lewym nadgarstku - srebrna bransoletka z tancerką zmieniającą się w łanię; na prawym - bransoleta Wielkiej Wezyrki | Gdy Hux jest obok - mimowolnie roztacza wokół urok
Jeśli rzeczywiście tak było i kiedy nie była chodzącym promykiem słońca, a kulejącą kupką nieszczęścia i zarażała tym innych... To mogła jedynie mieć nadzieję, że nie zarazi też swoją nieskończoną głupotą i naiwnością swojej córki, która ostatnio przebywała ze wszystkich znanych (w tym wypadku, rzecz jasna nieznanych, naturalną siłą rzeczy) jej osób najbliżej. Jakby na to nie spojrzeć, dzieliły ze sobą dzień i noc, a Perpetua - tak jak mówił Williams - samopoczucie miała okrutne, bez względu na porę dnia i nocy. I zapewne przyjdzie jej jeszcze złorzeczyć przez to na samą siebie, kiedy w końcu do niej dojdzie jak tragicznie traktowała samą siebie. W istocie, czasem powinna wykazać się większą wyrozumiałością dla siebie, a nie tylko brać wszelkie winy na własne barki. Ale właśnie tak była nauczona - przesiąknięta braniem odpowiedzialności na siebie, już za czasów uzdrowicielskiego stażu, przez pierwsze małżeństwo z Quillem, pracą w Mungu, potem w Hogwarcie i ostatecznie... związek i drugie małżeństwo - choć na szczęście krótkie - z Shercliffem. To ona odpowiadała za wszelkie porażki, to ona układała się i dopasowywała. I cóż. To ona przeżywała i płaciła za swoje wybory - miała wrażenie, że coraz wyższą cenę. Wpatrywała się w niego ze spokojem, ciszę przerywając jedynie swoimi pociągnięciami nosem, gdy łykała swobodnie toczące się łzy. Jednak i te krople chwytał Williams, tak jak i ją na korytarzu. Paradoksalnie, teraz właśnie nie chciała odrywać od niego spojrzenia - pełnego krzywdy, ale i... naprawdę głębokiej wdzięczności, że był, po prostu. Huxley uśmiechnął się lekko - ona, instynktownie, również. Według niego wszystko było takie proste - a ona chciała w to uwierzyć. I zapewne gdyby nie okoliczności - na jego egoistyczną prośbę nie tyle parsknęłaby głośniejszym śmiechem niż mężczyzna, ale i wbiłaby mu kilka palców między żebra. Okoliczności były jednak takie, a nie inne - Perpetua nie była już skrzywdzoną dziewczyną, której nie odpowiadał chłopak. Była zranioną kobietą, po dwóch kompletnie nieudanych małżeństwach i - jakby tego było za mało - w ciąży, pozostawiona sama sobie. — Miałeś rację — odparła cicho, bez choćby cienia sprzeciwu, opierając czoło o obojczyk Williamsa. Wtuliła się w jego chude ciało, kołysząc się razem z nim w powolnym rytmie, wzdychając cicho. Łapała drugi oddech, nagle uspokojona. Oczywiście, że Hux miał rację. — Możesz mówić 'a nie mówiłem' ile razy chcesz, bo miałeś rację. I Huxy, błagam Cię... — wczepiła się ponownie w jego koszulkę, jakby był jej ostatnią deską ratunku. Co wcale tak daleko od prawdy nie leżało. — Nie pozwól mi już nigdy zrobić takiego błędu, choćbyś miał mnie zamknąć w komórce pod schodami — poprosiła, unosząc twarz w górę, by odszukać te ciepłe, zielone tęczówki. Ledwo jednak zerknęła w górę - po jej twarzy przebiegł bolesny grymas i aż sapnęła cicho. — Prosto w nerkę — jęknęła boleśnie, czując dotkliwie jak jej nienarodzona kopia uaktywnia się niespodziewanie.
Huxley Williams
Wiek : 45
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 183
C. szczególne : biegające po ciele tatuaże, w pracy przykryte długimi rękawami, chociaż wychodzą na ręce i czasem na szyję | pojedynczy kolczyk szeherezady w uchu
Cóż nawet jeśli jej córka będzie próbowała się zarazić naiwnością matki, to zawsze będzie miała mój autorytet, jak tylko się urodzi! A ja jak wiadomo zawsze stąpam twardo po ziemi, widzę wszystkiego wady i zalety, rozważnie patrzę na każdą sytuację... No cóż oczywiście tak nie jest, niepoprawny optymista ze mnie, jak z Perpy, po prostu głupi ma szczęście. W każdym razie miejmy nadzieję, że będzie z nas brać przykład, nie zaś narodzi się z jakimiś paskudnymi kejnowskimi genami. Oczywiście, że Perpa zawsze obwiniała siebie. Nie potrafiłem jej nigdy tego oduczyć i jedyne co mogłem robić w tym wypadku to do niej wracać, jak bumerang i złożyć ją z powrotem do kupy. By za jakiś czas nie mogła się rozsypać przy kolejnym swoim wybranku. Całkiem syzyfowa pracę sobie w tym życiu wybrałem! Nie przeszkadzają mi łzy przyjaciółki. Pozwalam jej łkać ile chce, przeplatając jej łzy, moimi łagodnymi słowami pocieszenia; głaszczę plecy przyjaciółki i uspokajająco kołyszę w ramionach, ile tylko chce. Przerwany jedynie moją prośbą, przy której, zaglądam w oczy kobiety i dobrze usłyszeć, że miałem racje, ale nigdy nie więcej nie chciałbym tego takim kosztem, ponownie. - Ok, zamknę Cię na Twoim własnym strychu, jeśli przyprowadzisz do domu... Nie wiem Volarberga pewnego dnia. Poszedłbym się zabić, ale mógłbym też po prostu posiedzieć z wami chwilę i umarłbym z nudów. Podejrzewam, że z Cainem też mogłoby tak być, dlatego nie spędzałem z nim czasu - paplam jakieś głupoty i żarty, by pocieszyć Perpetkę i zagadać jej umysł, podpowiadający jej okropne rzeczy, które zaniżały jej samoocenę. Patrzę pytająco kiedy ta się znienacka krzywi na mój widok. Unoszę do góry brew. - Ach - prędko z podejrzliwości mój wyraz twarzy zmienia się w zdziwienie pomieszane z rozczuleniem, jakbym zapomniał, że dzieci w brzuchu tak robią. - Dobrze, skop tę głupią matkę za takie złe prowadzenie się. Mowa tu i o chodzeniu po szpitalu i o prowadzeniu się z dawcą spermy, wujkiem Shitcliffem - mówię ten monolog do brzucha, nad którym pochylam się, wypuszczając wcześniej Perpetuę z ramion. W końcu składam prędko pocałunek na wielkim bebzolu mojej przyjaciółki i biorę ją za rękę. - Chodź, idziemy na zwolnienie. Uwierz mi wszyscy odetchnął z ulgą, że sobie pójdziesz, nikt cię tu nie chce oglądać. Jesteś na mnie skazana. Uśmiecham się wesoło do przyjaciółki. Na szczęście ten wyrok nie był wcale taki straszny.
+
______________________
Courage is not living without fear
Courage is being scared to death and doing the right thing anyway
Ostatnio zmieniony przez Huxley Williams dnia Nie Lip 25 2021, 13:54, w całości zmieniany 1 raz
Perpetua Whitehorn
Wiek : 45
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 161
C. szczególne : Styl vintage i aura wesołości | Wspiera się na artefakcie: Jarzębinowej Feruli | Na lewym nadgarstku - srebrna bransoletka z tancerką zmieniającą się w łanię; na prawym - bransoleta Wielkiej Wezyrki | Gdy Hux jest obok - mimowolnie roztacza wokół urok
Doprawdy więc była z nich całkiem niezła syzyfowa para... Jedno drugie naprawiało bez końca (choć Huxley zdecydowanie częściej) i również bez końca do siebie wracali. Pytanie tylko, czy rzeczywiście oboje byli skazani na niepowodzenie? Wyglądało na to, że ten ich odwieczny taniec i kręcenie bączków wokół siebie nie miało końca. Udowadniali to sobie za każdym razem. Chociaż teraz było... nieco inaczej. Bardzo inaczej - bo Whitehorn naprawdę sypało się całe życie na głowę. Sypało się tak, że... nawet nie liczyła na Williamsa. Pewna, że naprawdę sobie na to zasłużyła, że nie będzie dla niej zrozumienia - nawet od Niego. I nie mogła wyobrazić sobie słodszej pomyłki. Bo Huxley jednak przy niej był, ponownie, znowu, niezmiennie - bez pretensji. Znalazł ją - j a k z a w s z e. Czy naprawdę była tego warta...? Gdyby tylko Hux słyszał jej myśli - była pewna, że poklepałby ją po głowie z politowaniem. Co najmniej. Albo wygadywał głupoty tak jak teraz, a ona chichotałaby wywracając oczami. Tak jak teraz - tylko wycierając łzy. — To już Twój strych — sprostowała, odzyskując nieco swojego rezonu, choć wyraźnie krzywiąc się na wspomnienie Caine'a. Jego osoba dalej ją bolała i dalej podświadomie wyszukiwała powodów przez które ona to wszystko zepsuła... — Chociaż moglibyśmy zrobić Ci pokój w moim gabinecie, i tak nie będzie mi już potrzebny... Nerka pulsowała jej tępym bólem, choć nie to ją wryło w ziemię i zatkało - a bardziej reakcja Huxleya na tę osobliwość. Ile razy czytała jakieś ckliwe harlekiny, gdzie ktoś przemawiał do okrągłego brzucha ciężarnej... Ale nigdy tego nie doświadczyła. — Jesteś niepoważny — wykrztusiła, teraz śmiejąc się już całkiem w głos - choć dalej roniąc łzy. Tyle, że śmiechu. I wzruszenia, gdy ten niepoprawny optymista obdarował czułościami jej... Ich córkę? To dopiero brzmiało niepoważnie. N i e p o p r a w n i e - jak całe jej życie z resztą. — Przyjmuję cały wymiar kary — westchnęła lekko, odwzajemniając uśmiech Williamsa i ściskając jego dłoń. — Tylko... zdajmy komuś mój dyżur. Było lżej, zdecydowanie. Z Nim, zawsze.
EOT
+
Christopher Walsh
Wiek : 35
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 183
C. szczególne : Blizna u dołu brzucha oraz niewielka blizna na ręce, blizny na piersi po jadzie akromantuli, ciemnogranatowe blizny na lewym ramieniu; obrączka z czarno-zielonej muszli; runa agliz na lewym nadgarstku
Nie do końca pamiętał, jak się tutaj znaleźli. Ból głowy, który uderzył w niego gwałtownie, był nieznośny, tak mocny, że czuł się, jakby ktoś uderzył go z całej siły, jego żołądek zaczął się skręcać z niedowierzania, żółć podchodziła mu do gardła i zrobiło mu się wręcz słabo. Mięśnie mu stężały, gdy próbował powstrzymać się przed wymiotami, dość smętnie zalegając na schodach ganku, zastanawiając się, czy świat zaczął wirować, czy naprawdę widział białe plamy, czy jedynie sobie to wyobrażał. Dłonie mu drżały, a on miał ochotę zaśmiać się w głos, wytykając sobie głupotę dotyczącą brzytwotrawy. Przecież właściwie od samego początku miał pewność, że wpadł właśnie w tę przebrzydłą roślinę, a jednak pozwolił, by myśl ta odeszła gdzieś na dalszy plan. Podejrzewał, że Neil go wyśmieje, pokaże mu kółka na czole i zapyta go, czy znowu miał kilka lat. Chociaż Christopher musiał przyznać, że nie sądził, by był w stanie coś podobnego w ogóle przyswoić, skoro miał pewien problem z tym, by skoncentrować się na tym, co mówił do niego Josh, kiedy pojawił się przed ich domem. Na słowa o teleportacji nauczyciel zielarstwa jedynie mocno zacisnął zęby, mając nadzieję, że jakimś cudem nie zwymiotuje, gdy znajdą się w Mungu, ale to jednak się nie udało. Korytarze szpitala pamiętał nieco jak przez mgłę, mając ochotę powiedzieć, że chciałby po prostu pójść spać. Zaśmiał się jedynie cicho, kiedy naprawdę trafili na jego brata, co potraktował jak prawdziwą ironię losu. Wiedział, że Neil go nie zwymyśla, nie zrobi niczego podobnego, ale domyślał się, że nim wróci mu pełna świadomość, jego starszy brat opowie Joshowi kilka anegdot z ich dzieciństwa, przy tej okazji zdradzając co głupsze wspomnienia, o jakich Chris zdecydowanie wolałby zapomnieć. Łypnął dlatego na brata dość groźnie, mając wrażenie, że za chwilę rozsadzi mu głowę. - Brzytwotrawa - mruknął nie do końca wyraźnie, kiedy ten zapytał go, co właściwie tym razem zrobił, a potem zamknął oczy, zasłaniając je przy okazji dłonią, odnosząc wrażenie, że jeszcze chwila, a po prostu potłucze się, niczym porcelanowe naczynie. Nie stało się nic wielkiego, nic strasznego w porównaniu z tym, co przeszedł w czasie swojego życia, ale musiał przyznać, że ból był nieznośny, powodujący, że miał ochotę po prostu się położyć i zostać tak aż do skończenia świata. Gdzieś podświadomie zastanawiał się nawet, czy Josh nie wytknie mu później, że skoro wiedział, co się stało, to mógł od razu wybrać się do Munga, odnosząc wrażenie, że byłoby to jedną z gorszych rzeczy, jakie mogłyby się zdarzyć. Choć, prawdę mówiąc, nie miałby nawet pojęcia dlaczego.
______________________
After all these years you still don't know The things that make you
beautiful
Joshua Walsh
Wiek : 37
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 193cm
C. szczególne : runa algiz za lewym uchem, obrączka z bladoróżowej muszli, bransoletki na lewym nadgarstku
Joshua nie wiedział, jak właściwie miał się zachować. Nie chodziło oczywiście o to, czy miał od razu zabierać Chrisa do Świętego Munga, czy poczekać w domu aż wszystko stanie się jasne. Wiedział, że jego mąż nie kazałby mu wracać natychmiast do domu, gdyby nie miał ku temu ważnych powodów. W chwili odczytywania wiadomości miotlarz był pewny, że coś poszło nie po myśli jego ukochanego w rezerwacie i choć mogło to być coś niekoniecznie poważnego, świadomość anomalii, jakie miały ostatnimi czasy miejsce w Anglii, malowała w czarnych barwach kolejne scenariusze w głowie Walsha. Nic więc dziwnego, że szybko teleportował się do domu, aby równie szybko zabrać męża do szpitala i tkwić obok niego nieznacznie skołowany. Początkowo zdziwił się, gdy zobaczył swojego szwagra, ale szczęśliwie Neil był do niego raczej pozytywnie nastawiony. To zdecydowanie ułatwiało im komunikację i opisywanie objawów, jakie zdołał sam Josh zauważyć. Objawów, które miotlarzowi nic nie mówiły, ale były wystarczające dla uzdrowiciela. Objawów, które tylko potwierdził sam Chris, gdy zdołał wypowiedzieć nazwę rośliny, przez którą był w złym stanie. Teraz obserwował, jak Neil uważnie bada swojego brata, jak cicho przekazuje pielęgniarkom, co powinny przygotować, wykazując się niesamowitym, zdaniem miotlarza, spokojem. On sam miał ochotę chodzić w kółko, walcząc z samym sobą, czy powinien być zły, czy jednak nie. Josh wpatrywał się teraz w męża, słuchając opowieści o tym, w jakie tarapaty wcześniej wpadał Chris, nie mogąc nadziwić się, że mężczyzna zdołał przeżyć tak długo. Jednocześnie, Josh nie próbował ukryć nikłego uśmiechu, jaki mimowolnie unosił kącik jego ust, gdy słuchał kolejnych opowieści Neila. Żałował, że nie zdołał poznać swojego ukochanego wcześniej. Być może mogliby razem wpadać w różnego rodzaju tarapaty. Nie poprawiało to jednak jego humoru dostatecznie, aby nie miał ochoty zwymyślać Chrisa za to, że znów wylądował w ciężkim stanie, gdy chciał komuś pomóc. Albo czemuś. Czy raczej zwyczajnie coś sprawdzić. Domyślał się, że była to część jego męża, którą przyszło mu zwyczajnie zaakceptować, gdyż nie zamierzał zmuszać go do jakichkolwiek zmian. Mężczyzna nie bez powodu był Gryfonem, a ci byli znani z różnych heroicznych i mało przemyślanych akcji. Dodatkowo, Chris informował go, że chciał sprawdzić stan rezerwatu, więc właściwie mógł spodziewać się, że ten skończy w - Nie powinienem się dziwić, że jednak wpakowałeś się w tarapaty, co? Dobrze, że chociaż tym razem wzywałeś mnie do pomocy... - mruknął w końcu, przeciągając dłonią po swojej twarzy, mimowolnie wspominając czas, gdy Chris został zaatakowany przez akromantulę. Pamiętał, jak bardzo był wówczas wściekły z powodu stanu, w jakim znalazł się jego ukochany oraz przez fakt, że wezwał do Zakazanego Lasu Perpetuę, która musi poruszać się o lasce. Właściwie do tej pory nie wiedział, jakim cudem zdołali dotrzeć wszyscy na miejsce, a emocje zrobiły swoje zacierając część wspomnień. Josh westchnął, czując jak powoli schodziło z niego napięcie, gdy nie wiedział co się dzieje, mając wrażenie, że Chris lada moment zwyczajnie umrze na jego rękach. Nie wiedział, czym do końca skutkuje wejście w brzytwotrawę poza tym, że można było się pociąć. Jednak stan, w jakim był Chris sprawiał, że Josh nie miał ochoty sprawdzać tego na sobie. W jednej chwili przypomniała mu się również ich pierwsza wspólna Celtycka Noc, gdy skierowali się wspólnie na poszukiwanie lunaballi. Wtedy sam niemal wpadł w brzytwotrawę i mógłby wyglądać podobnie, co jego mąż teraz, gdyby właśnie Chris nie złapał go za rękę i przeprowadził bezpiecznie poza pole tego zdradzieckiego zielska. Chociaż może w przeciwnym razie wiedziałby jakie eliksiry mogą pomóc na objawy brzytwówki, albo jak opatrzyć bezpiecznie wszystkie rozcięcia. - Co się działo w rezerwacie, że skończyłeś w brzytwotrawie? Trafiłeś znowu na jakiegoś centaura w potrzebie? - dopytał jeszcze, spoglądając na męża z odrobiną nagany w spojrzeniu, ale wyraźnie było widać, że bardziej od złości, czuł zmartwienie. Kolejny raz odkrywał, że powinien skupić się bardziej na nauce uzdrawiania, aby w razie konieczności móc pomóc od razu. W tej chwili mieli szczęście, że Neil miał dyżur w szpitalu, że mógł im od razu pomóc, a nie musieli czekać aż znajdzie się wolny uzdrowiciel. Miotlarz dziękował sobie w duchu , że jednak postanowił podejść do egzaminu z teleportacji łącznej, kiedy jeszcze byli na etapie krążenia wokół siebie. To zdecydowanie ułatwiało wszystko, od przyjemnego powrotu do domu po randce, aż po sprowadzenie do szpitala po randce jednego z nich z groźnym stworzeniem, bądź rośliną.
______________________
Peace in your gardens and light from your eyes
No one can hold me the way you do
Christopher Walsh
Wiek : 35
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 183
C. szczególne : Blizna u dołu brzucha oraz niewielka blizna na ręce, blizny na piersi po jadzie akromantuli, ciemnogranatowe blizny na lewym ramieniu; obrączka z czarno-zielonej muszli; runa agliz na lewym nadgarstku
Gdyby tylko Christopher był nieco bardziej świadom tego, co się dookoła niego działo, z całą pewnością poprosiłby swojego starszego brata, żeby mimo wszystko powstrzymał się przed zdradzaniem wszystkich jego, nieco żenujących, sekretów. Nie było w tym oczywiście niczego niesamowicie złego, właściwie musiał przyznać, że cieszył się, iż Neil, tak jak i reszta jego rodziny, zaakceptowali Josha i traktowali go zupełnie swobodnie, nie próbując z nim walczyć, spierać się albo sugerować, że mimo wszystko ich związek nie miał ani sensu, ani żadnej przyszłości. Owszem, rodzice Christophera przeżyli pewien szok, kiedy ostatecznie przyznał się im do pewnych spraw, kiedy przestał udawać, chować się i Merlin raczy wiedzieć, co jeszcze, ale wbrew jego obawom, nie mieli nic przeciwko. Od śmierci jego babki wiele się zmieniło, do jego rodzinnego domu wróciła równowaga, której brakowało tam od dawna, zaplanował tam spokój, a co jeszcze piękniejsze, nikt nie musiał się już z niczym ukrywać. To było to, co dla Christophera było najważniejsze, a skoro to otrzymał, to mógł swobodnie powiedzieć, że był naprawdę szczęśliwy. Był spokojny, nawet jeśli dookoła nich działy się rzeczy, które nie były takie miłe, które rodziły obawy o przyszłość, o to, co jeszcze ich czeka, to wiedział, że dokądkolwiek by się nie udał, nie był w tym sam. To zaś była niesamowicie wspaniała rzecz, coś, co zaczął doceniać, gdy wyjechali z Joshem do Australii, a co jedynie zostało potwierdzone w tej chwili. Nie był sam. Nawet wtedy, kiedy jego mąż był na niego wyraźnie zły, czy może raczej nawet wtedy, kiedy potwornie się denerwował, zachowując się, jakby wydarzyła się jakaś nieopisana wręcz tragedia. Był w tym, na swój sposób, słodki, choć Chris nie był w stanie powiedzieć skąd tak właściwie w jego obolałym umyśle wzięła się ta absurdalna myśl. Wiedział, że Josh się martwił i domyślał się, że nawet zapewnienia Neila, iż nie dzieje się nic groźnego, nie mogły go przekonać do tego, że było inaczej. Przynajmniej nie w tej chwili. Zaklęcie sondujące najwyraźniej było faktycznie zbyt miarodajne, by pozwolić Neilowi na wydanie ostatecznej decyzji, a i Josh nie wydawał się zbyt przekonany, że wszystko zostało wyjaśnione, skończyło się więc na badaniu krwi, z czego Christopher nie do końca zdawał sobie sprawę. Migrenowy ból głowy jedynie się nasilał, powodując, że zaciskał z bólu zęby, mając wrażenie, że za chwilę po prostu osunie się na podłogę. Miał świadomość tego, że zapewne z boku nie wyglądało to najlepiej, że mógł dość mocno wystraszyć Josha, ale nie było z nim tak tragicznie, żeby od razu trzeba było załamywać ręce. Na jego uwagę dotyczącą tarapatów jedynie mdło się uśmiechnął, mając wrażenie, że zaraz zacznie zgrzytać zębami, gdy tylko usłyszał śmiech swojego brata, zdecydowanie w tej chwili za głośny. Pewnie właśnie z tego powodu ostatecznie faktycznie osunął się nieco na łóżku, mniej więcej wtedy, gdy jego mąż zadał mu pytanie. Krył się w nim cień żartu, tego był pewien, aczkolwiek była tam również nagana, jakiej nie dało się ukryć, było tam swoiste ostrzeżenie, a przynajmniej tak odczytywał to w tej chwili Christopher. Nie pchał się w problemy, nie pakował się w paszczę lwa, nie próbował być jakimś wybawicielem, ale mimo wszystko nie chciał skończyć, jako przekąska kelpie. Tym bardziej na oczach drugiego czarodzieja, który, jak się okazało, miał równie wielkiego pecha, co on. Można było pomyśleć, że prześladował ich ponurak albo brak księżyca spowodował, że oni sami zachowywali się jak wytrącone z równowagi magiczne stworzenia. Obie opcje były całkiem prawdopodobne, w ich świecie. - Kelpie - wymamrotał, mając wrażenie, że słowa nie mają najmniejszej ochoty przechodzić przez jego gardło. - Nie miałem ochoty... Spotkać się nieco bliżej - wyjaśnił. Neil zerknął na niego, pilnując, żeby faktycznie nie spadł im na podłogę i dopytał, czy w takim razie zupełnym przypadkiem wpadł w brzytwotrawę, co Christopher potwierdził nieco półprzytomnie. Przyznał, że zupełnie się jej tam nie spodziewał, że nie wziął nawet pod uwagę, że może znajdować się na brzegu jeziora, co okrasił krzywym uśmiechem, jasno pokazującym, iż postrzegał to jako błąd i nieskończoną głupotę ze swojej strony. Wiedział, że powinien bardziej uważać, ostatecznie bowiem to on wielokrotnie powstrzymywał innych przed zbyt bliskim zapoznaniem się z jakąś rośliną albo zwierzęciem, a teraz wpakował się w sam środek trawy, co było z jego strony wręcz absurdalnie głupie. Przynajmniej dokładnie tak to postrzegał i nie było chyba siły, która mogłaby to zmienić. Odetchnął głębiej, starając się zapanować nad irytacją na samego siebie, zamykając ponownie oczy, odnosząc wrażenie, że przynosiło mu to ulgę. - Nie muszę tu zostawać? - zapytał, mając nadzieję, że jego starszy brat nie postanowi teraz się z nimi drażnić, że nie postanowi opowiadać jakichś głupot. Chris wiedział doskonale, że brzytwówka, chociaż naprawdę niemiła, nie była aż tak niebezpieczna, jak się wydawało. Nie był jednak w stanie przypomnieć sobie, jak dokładnie się ją leczyło, kołatało mu się jedynie w głowie, że powinien po prostu przez kilka dni zostać w domu, by nabrać sił i odpocząć.
______________________
After all these years you still don't know The things that make you
beautiful
Joshua Walsh
Wiek : 37
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 193cm
C. szczególne : runa algiz za lewym uchem, obrączka z bladoróżowej muszli, bransoletki na lewym nadgarstku
Prawdę mówiąc, sam Josh nie spodziewał się, że zostanie tak ciepło przyjęty do rodziny Chrisa, co jednocześnie wywoływało w mężczyźnie falę ciepła, ale i dziwną gorycz. Starał się nie zastanawiać nad tym, nie szukać w żaden sposób odpowiedzi na pytania, których nie chciał słyszeć. Nie chciał również zastanawiać się nad tym, dlaczego wciąż jeszcze nie zaproponował Chrisowi, aby pojechali do Londynu razem, żeby poznał jego ojca. Mimo wszystko Walsh nie był pewien, czy jego ojciec zaakceptowałby fakt, że wziął ślub z mężczyzną. Ostatecznie, skoro tak ciężko szło mu przyswojenie wiedzy, że magia istnieje, że jego żona i syn są czarodziejami, to jak mógł oczekiwać zrozumienia w kwestii orientacji i wyboru życiowego partnera? Nie był to jednak czas odpowiedni na rozmyślania tego typu. Na to jeszcze będą mieć czas, a teraz Josh czekał, aż Neil potwierdzi, że wszystkie objawy wskazują na brzytwówkę i poda, w jaki sposób powinno z nią walczyć. Miotlarz westchnął, nie wiedząc, czy powinien zacząć się śmiać, czy jednak wytknąć mężowi zaślepienie, gdy tylko przychodziło do magicznych stworzeń. Kelpie... Przecież wystarczyłaby chwila nieuwagi, coś, co zmusiłoby go do spojrzenia w drugą stronę i mógłby zostać wciągnięty na dno jeziora. Z drugiej strony, próbując nie dopuścić do tego, wpadł prosto w brzytwotrawę. W tej chwili Josh miał chęć powiedzieć, że nie wiadomo, co tak naprawdę było gorsze, ale zaraz zdał sobie sprawę z tego, jak źle mogło to zabrzmieć. - Dobrze, że nie dałeś się wciągnąć na dno... Byłeś tam sam? Może lepiej, żebym szedł z tobą następnym razem, albo ktokolwiek inny... - odezwał się jedynie, samemu zaraz spoglądając na uzdrowiciela, czekając na jego decyzję w sprawie zostawania w szpitalu. Wolał zabrać męża do domu ze wskazaniem, co powinien zażyć, żeby wyzdrowieć, które eliksiry były potrzebne. Wyraźnie jednak Neil wahał się, ostatecznie zostawiając ich na chwilę samych, nie tłumacząc, dokąd idzie. Josh przysiadł na brzegu łóżka, na którym leżał jego mąż, Powoli zaczynał się uspokajać, słysząc, że badania wskazują właśnie na brzytwówkę, której leczenie było stosunkowo proste. Mimo to widok Chrisa, który był niesamowicie słaby, nie należał do najprzyjemniejszych. - Nie wiem, co będziesz musiał jeść, żeby wyzdrowieć, ale jestem przekonany, że Mędrka będzie niezadowolona z twojego stanu i chętnie zajmie się matkowaniem tobie - powiedział cicho, uśmiechając się lekko. Skrzatka w jakiś sposób, nie do końca niezrozumiały dla Josha, upodobała sobie Chrisa do tego stopnia, że zdawała się być w niego wpatrzona.
______________________
Peace in your gardens and light from your eyes
No one can hold me the way you do
Christopher Walsh
Wiek : 35
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 183
C. szczególne : Blizna u dołu brzucha oraz niewielka blizna na ręce, blizny na piersi po jadzie akromantuli, ciemnogranatowe blizny na lewym ramieniu; obrączka z czarno-zielonej muszli; runa agliz na lewym nadgarstku
Christopher nie mówił o pewnych rzeczach, o niektóre z nich nie pytał, nie chcąc przypadkiem zrobić czegoś, czego robić nie powinien. Wiedząc o trudnych relacjach starszego mężczyzny z jego rodzicami, wolał nie proponować mu pisania listów, czy czegoś podobnego, byle tylko powiadomił ich o swoich wyborach. Zapewne właśnie z tego powodu tak cieszyło go to, że jego własna rodzina zachowywała się wyjątkowo poprawnie, zupełnie jakby Josh od dawna był jednym z nich. Nawet teraz Neil nie spoglądał na niego z irytacją, nie zarzucał mu, że to, co się stało, było jego winą, a jedynie spokojnie i konsekwentnie wykonywał wszystkie czynności, tłumacząc przy okazji pewne kwestie. Przede wszystkim zaś z prawdziwą przyjemnością zdradzając tajemnice swojego brata, które nie były wcale tak niesamowite, jak mogło się wydawać. - Nie - wymamrotał. - Spotkałem tam opiekuna smoków, który wspomniał mi, że one też są... Niespokojne. A później... Kelpie... A on wpadł na langustnika... - dodał, starając się wyjaśnił jak najlogiczniej to, co się wydarzyło, ale naprawdę czuł się okropnie, a myślenie zaczynało sprawiać mu prawdziwy, fizyczny ból, co było wręcz nieznośne. Irytowało go, drażniło, właściwie wszystko, co się działo, było dla niego czymś zdecydowanie zbyt wielkim, żeby sobie z tym poradzić. Nic zatem dziwnego, że osłonił oczy przedramieniem, starając się osłonić przed światłem i ucisnąć głowę, jakby przez to miała mniej boleć. Domyślał się, że jego brat poszedł po odpowiednie eliksiry, ale prawda była taka, że miał ochotę w tej chwili zacząć krzyczeć, mając nadzieję, że ten mimo wszystko wróci wcześniej. Ostatecznie liczył na to, że ten nieznośny ból, który nie dawał mi spokoju, za chwilę zelżeje, a on będzie w stanie głębiej odetchnął. Ostatecznie bowiem byku rzeczy, które chciał przekazać Joshowi, o które chciał go zapytać albo na co chciał zwrócić uwagę. To, co widział w rezerwacie, być może nie było szczególnie przerażające, być może nie było niczym wielkim, ale jednak rodziło w jego sercu prawdziwy niepokój. Ostatecznie bowiem każde magiczne stworzenie, które zaczynało zachowywać się inaczej, niż powinno, które stawało się niespokojne, było niebezpieczne. Będąc dokładnym, było niesamowicie niebezpieczne, o czym niektórzy czarodzieje zdawali się zapominać. To zaś mogło prowadzić do mało przyjemnych sytuacji i do jeszcze gorszych konsekwencji. Gdzieś w głowie Chrisa wciąż kołatały się słowa Camaela na temat klątw, jakie zaczęły nawiedzać Anglię na jesieni o odnosił wrażenie, że chociaż Pozornie tych już nie było, wciąż prześladowały wszystkich czarodziejów. Choć w innej postaci. - Pewnie to samo... Co przy katarze - mruknął, zaciskając zęby, mając dziwne uczucie, że dźwięk otwieranych drzwi brzmiał w jego głowie, jak wystrzał. Nie miał nawet sił na to, by upewnić się, że wrócił do nich Neil, choć dokładnie tego się spodziewał, mając świadomość, że jego starszy brat prowadził zawsze do końca rzeczy, które zaczął. - Najpierw obrazi się, że nie poprosiłem ją o pomoc - dodał jeszcze, próbując się roześmiać, ale to było zdecydowanie za trudne, kiedy ból zdawał się wręcz rozrywać mu czaszkę. W tej chwili Christopher Cieszył się, że nie miewa na co dzień migrenowych bóli głowy, bo zapewne nie wytrzymałby tego w dłuższym rozrachunku.
______________________
After all these years you still don't know The things that make you
beautiful
Joshua Walsh
Wiek : 37
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 193cm
C. szczególne : runa algiz za lewym uchem, obrączka z bladoróżowej muszli, bransoletki na lewym nadgarstku
- Czyli byliście we dwóch, przy jeziorze i obaj równie mądrze wpadliście na rozdrażnione stworzenia, obaj kończąc w jakiś sposób ranni? Chris... – jęknął Josh, zakrywając na moment dłonią oczy. Nie wiedział, co właściwie miał powiedzieć, a to, co cisnęło mu się na usta, nie miało przełożenia na to, co czuł. Był w jakimś stopniu zirytowany, choć bardziej z powodu tego, że nie był w stanie pomóc, że mogło dojść do tragedii, niż tym, jak ostatecznie skończył jego mąż. Dodatkowo miał poczucie, że nie ma prawa narzekać, skoro dobrze wiedział, z kim postanowił się związać. Plus, widząc minę Neila, kiedy ich zobaczył i słysząc kolejne historie z dzieciństwa Christophera, Josh nabierał przekonania, że w tej chwili jego mąż był właściwie zdrowy, co jedynie wzmagało wewnętrzny jęk bezsilności. - Tylko nie planuj iść na wzgórza smoków, aby upewnić się, czy tam nie byłbyś w stanie pomóc – mruknął jedynie, wzdychając lekko, kiedy zdał sobie sprawę, że o czymś podobnym mógł Chris pomyśleć. Tylko tego brakowałoby, żeby tamtejsi pracownicy zgodzili się na pomoc pasjonata magicznych stworzeń. Z pewnością ewentualny błąd nie skończyłby się paskudną migreną i kilkoma ranami po brzytwotrawie. Josh uśmiechnął się lekko, gdy tylko jego mąż spróbował się roześmiać, choć w jego stanie nie było to odpowiednie. Było w tym coś na dziwny sposób rozczulającego, gdy czując się naprawdę źle, próbował zachować dobry humor. Miotlarz sięgnął dłonią, żeby lekko dźgnąć palcem męża w policzek, prosząc cicho, żeby nie próbował się śmiać, póki boli go głowa. Wiedział, że Mędrka będzie niepocieszona, widząc Chrisa w tym stanie i z pewnością będzie spoglądać na niego, jakby miał jakoś szybciej mu pomóc. - Nawet jeśli dostaniesz coś jak na katar, to mam nadzieję, że będzie paskudne za doprowadzanie innych na skraj ze strachu - powiedział, gdy tylko Neil stanął znów przy nich, tłumacząc jakie eliksiry są w butelkach i czego powinni pilnować. Słysząc, że ma mieć utrzymywaną wysoką temperaturę ciała przez napar z tykwobulwy, uśmiechnąl się lekko do uzdrowiciela, zapewniając, że postara się, żeby Chris nie zapomniał zażyć lekarstwa.
______________________
Peace in your gardens and light from your eyes
No one can hold me the way you do
Christopher Walsh
Wiek : 35
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 183
C. szczególne : Blizna u dołu brzucha oraz niewielka blizna na ręce, blizny na piersi po jadzie akromantuli, ciemnogranatowe blizny na lewym ramieniu; obrączka z czarno-zielonej muszli; runa agliz na lewym nadgarstku
Wiedział, jak okropnie absurdalnie to brzmiało, ale prawda była taka, że ani trochę go to nie dziwiło. To było coś, co po prostu się przydarzało, jak zaś widać, jemu zdecydowanie częściej, niż innym osobom. Najwyraźniej należał do tych osób, które po prostu wpadały nieustannie w takie tarapaty, które po prostu pchały palce między drzwi, by utknąć tam, nie mając pojęcia, jak do tego doszło. Brzmiało to absurdalnie, z czego Christopher zdawał sobie sprawę, ale biorąc pod uwagę liczbę jego dotychczasowych przygód, można było spokojnie przestać się temu dziwić. Najwyraźniej bowiem urodził się do tego, żeby nieustannie robić rzeczy, które powszechnie uznawane były za nieco szalone, za nieco zwariowane, za takie, od których inni ludzie z całą pewnością by stronili. Trudno było powiedzieć, skąd właściwie mu się to wzięło, skoro pod wieloma względami był jednak człowiekiem poważnym, dbającym o innych, ale również o siebie. Nie pakował się bez pomyślunku w sam środek kłopotów, nie spacerował po Zakazanym Lesie, nie mając przy sobie różdżki i innych rzeczy, które mogły przydać mu się w głębi lasu. Nawet teraz kiedy świat stanął na głowie, był ostrożny. Wybierając się do rezerwatu, zachowywał najwyższą ostrożność, wiedząc doskonale, że zwierzęta ponoć nie miały się tam najlepiej, a pracownicy szukali pomocy w opiece nad nimi. Najwyraźniej jednak ratując się od jednego niebezpieczeństwa, po prostu musiał z fasonem wpaść w inne, nie zastanawiając się nawet nad tym, czy to miało jakiś sens. Być może to była jakaś klątwa, o której istnieniu nie miał najbardziej bladego pojęcia. - Może powinienem zastanowić się, czy nie wybrać się na wzgórze smoków - mruknął na to, w formie żartu, ale był w stanie jedynie mdło się uśmiechnąć, wciąż mając wrażenie, że jeszcze chwila, a głowa po prostu mu eksploduje. Czuł się niemalże tak, jakby składał się z elementów gotowych do tego, by odkleić się w każdej chwili, by wybuchnąć, rozbryzgując się po wszystkich ścianach. Myśl ta spowodowała, że z rozbawieniem zmarszczył nos, odnosząc wrażenie, że jeszcze chwila i uda mu się po prostu zasnąć. Neil wrócił do nich, by wszystko wyjaśnić, potwierdzając równocześnie, że faktycznie chorobą, którą udało się złapać jego bratu, była brzytwówka. Dla Christophera nie było to aż takim zaskoczeniem, nie po tym, kiedy zorientował się, w co faktycznie wszedł, w tak niemądry, idiotyczny i całkowicie dziecinny sposób. Wiedział, że powinien bardziej uważać, że powinien rozglądać się dookoła, a nie zachowywać się, jakby jedynym zagrożeniem w jego otoczeniu była kelpie. Miał nauczkę na przyszłość, tym bardziej że teraz musiał przez parę dni po prostu leżeć w łóżku, przy okazji pijąc specjalny napar z tykwobulwy. To nie brzmiało jak coś najprzyjemniejszego na świecie, raczej wręcz przeciwnie. Poza tym nie było co się oszukiwać, w ciągu tych kolejnych dni czekały go niewątpliwie nieco krzywe spojrzenia Mędrki, nie do końca zadowolone miauczenie Wrzos oraz kręcenie nosem Josha, który już teraz sprawiał wrażenie, jakby był nieco załamany zachowaniem swojego męża. - Sprawiacie wrażenie bardzo rozbawionych tym, co się stało - mruknął jeszcze, ciesząc się, że mimo wszystko jego starszy brat nie chciał zostawiać go na obserwacji w szpitalu. Nic nie wskazywało na to, by było to koniecznością, wolał więc spędzić ten czas we własnym domu, doskonale wiedząc, że Wrzos nie przepuści takiej okazji i po prostu będzie na nim nieustannie spała. Tak było jej wygodnie, uwielbiała jego ciepło, jego bicie serca, czuła się wspaniale, gdy mogła koło niego być. Niemniej jednak Christopher nie znosił leżeć bez ruchu, to nie było coś, co przynosiło mu wiele radości, więc wewnętrznie niemalże skręcał się z irytacji na myśl, że będzie musiał poradzić sobie z tak prostą, a jednocześnie denerwującą sprawą.
______________________
After all these years you still don't know The things that make you
beautiful
Joshua Walsh
Wiek : 37
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 193cm
C. szczególne : runa algiz za lewym uchem, obrączka z bladoróżowej muszli, bransoletki na lewym nadgarstku
Josh posłał swojemu mężowi nieco ostre spojrzenie, które zaraz złagodniało pod wpływem kolejnego westchnienia. Nie powinien był w ogóle wspominać o wzgórzach smoków, bo jeszcze za chwilę usłyszy od Chrisa, że postanowił robić kurs tresera smoków i zmienić znów pracę. To, choć byłoby dość nieoczekiwane, nie byłoby aż tak dziwne, a jemu samemu zostałoby jedynie wspieranie męża. MImo to, podejrzewał, że Chris nie zrobi jednak tak ryzykownego kroku. - Muszę znaleźć sposób, żeby zawsze wiedzieć, gdzie jesteś, skoro wpadasz na tak ryzykowne pomysły - powiedział jedynie miękko, dość cicho, kładąc dłoń na udzie męża, lekko je ściskając. Już od jakiegoś czasu myślał o czymś podobnym, a teraz, kiedy Chris ledwie przesłał mu wiadomość na wizzengerze, jedynie utwierdził się w przekonaniu, że potrzebują czegoś, co pomoże im się odnaleźć w każdej sytuacji. Oczywiście wzajemnie, gdyż nie podejrzewał, żeby sam nie miał mieć różnych problemów, skoro z taką łatwością wpadał na licho w teatrze, jak to kiedyś miało miejsce. NIewiele później zostało mu jedynie wsłuchiwanie się w instrukcje Neila i uśmiechanie się lekko kąckiem ust, mając nadzieję, że eliksir jest paskudny w smaku. Nie żeby był w jakiś sposób mściwy, ale za ilość nerwów, jakich potrafił dostarczyć mu jego ukochany zwykłym wyjściem do rezerwatu, chciał żeby zapamietał leczenie na dłużej. Jednocześnie Josh czuł, że sam będzie potrzebował choć jednego wieczoru wyjść gdzieś. Napić się, chwilę wyszaleć, zwyczajnie odreagować ilość zmartwień, jaka ostatnio na niego spadła i choć nie były aż tak przytłaczające, nie chciał doprowadzić do chwili, w której nie będzie umiał nic z tym zrobić. - Daleko mi do rozbawienia, ale mam nadzieję, że lekarstwo jest paskudne… I wizja przytrzymania cię w łóżku jest całkiem przyjemna - powiedział cicho, kiedy Neil na moment odwrócił się, aby uzgodnić coś z pielęgniarką. Josh podejrzewał, że jedynie dawał im w ten sposób możliwość porozmawiania, dogadania jakichkolwiek szczegółów, albo upewnienia się, że naprawdę wolą obaj wrócić do domu. Miotlarz był przekonany, że wraz z ich małym zwierzyńcem poradzą sobie z opieką nad Chrisem i nie zamierzał pozwolić, aby bez większych powodów zatrzymano jego męża w szpitalu. - Wyobraź to sobie… Zero zmartwień przez cały dzień… Jedynie napar z tykwobulwy, kołdra i Mędrka obok, gdy ja będę prowadził zajęcia… Ach, jeszcze oczywiście Wrzos przyjdzie ciebie dogrzewać, jak się nie mylę. Czy to nie miła wizja kilku wolnych dni? - dodał przymilnym tonem, uśmiechając się zaczepnie, zaczynając w końcu oddychać ze spokojnem. Zaraz też zapytał Neila, skąd będą mieć pewność, że brzytwówka minęła.
______________________
Peace in your gardens and light from your eyes
No one can hold me the way you do
Christopher Walsh
Wiek : 35
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 183
C. szczególne : Blizna u dołu brzucha oraz niewielka blizna na ręce, blizny na piersi po jadzie akromantuli, ciemnogranatowe blizny na lewym ramieniu; obrączka z czarno-zielonej muszli; runa agliz na lewym nadgarstku
Christopher uśmiechnął się lekko, ledwie widocznie, nieco przepraszająco, wiedząc doskonale, że z pewnych rzeczy nie powinien żartować. Nie chciał jednak, żeby jego choroba, która była po prostu śmiesznym wypadkiem przy pracy, okazała się jakimś problemem, z którym nie mogliby sobie poradzić, który z jakiegoś powodu by ich przerastał. Nie było w niej niczego dziwnego, nie było w niej niczego strasznego, a wspomnienie o wzgórzu smoków uznał jedynie za żart, który, po zastanowieniu, z pewnością nie był aż tak zabawny, jak mogło się wydawać. - Zacznij od smyczy - mruknął niemalże półprzytomnie, mając ochotę pójść spać. Liczył na to, że jego brat, upewniwszy się, że wie, co mu jest, da mu ostatecznie leki i faktycznie odeśle go do domu, bo przebywanie w szpitalu ani trochę go nie bawiło, ani trochę mu się nie podobało i miał nadzieję, że będzie miał w tym temacie coś do powiedzenia. O ile oczywiście da radę cokolwiek z siebie wydusić, bo odnosił wrażenie, że każda mijająca chwila była dla niego coraz bardziej nieznośna. - Jak będzie paskudne, to cię nim opluję - stwierdził, zaciskając mocno powieki, bo ból głowy stawał się wręcz nieznośny. Nic zatem dziwnego, że z ulgą przyjął do wiadomości kolejne wyjaśnienia Neila, który wywróciwszy oczami na słowa Josha, udzielił mu odpowiedzi na najważniejsze pytanie, zapewniając, że kiedy tylko temperatura spadnie, jego brat powinien wrócić do pełni sił. Wbrew pozorom w leczeniu brzytwówki nie było aż tak wielu trudności, była zresztą chorobą stosunkowo niegroźną, ale bardzo uciążliwą, zwłaszcza dla pacjenta, co Christopher potwierdzał, zaciskając z całej siły zęby. Ponieważ zaś nie było sensu nadal się nad nim pastwić, aczkolwiek Neil wspomniał Joshowi, że właściwie jego młodszemu bratu należało się to za głupotę, ostatecznie podał mu właściwe leki, biorąc się za wyjaśnienie wszystkich najważniejszych kwestii swojemu szwagrowi. Miał bowiem świadomość, że Christopher pewnie wkrótce zaśnie, zbyt zmęczony bólem, żeby móc faktycznie jakoś logicznie myśleć, czy reagować, jak reagowałby w pełni zdrowy człowiek. Młodszy mężczyzna spojrzał na nich spod przymkniętych powiek, mając ochotę poprosić swojego męża, żeby po prostu zabrał go do domu, ale odnosił wrażenie, że jego umysł zamienił się w jedną białą plamę. Myślenie okazywało się dla niego coraz to trudniejsze, a świadomość faktycznie zaczynała mu gdzieś umykać pod wpływem bólu i oczekiwania na polepszenie tego nieznośnego wręcz stanu. - Wracajmy - poprosił cicho, przerywając zapewne rozmowę pozostałej dwójki.
______________________
After all these years you still don't know The things that make you
beautiful
Joshua Walsh
Wiek : 37
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 193cm
C. szczególne : runa algiz za lewym uchem, obrączka z bladoróżowej muszli, bransoletki na lewym nadgarstku
W jednej chwili spojrzenie Josha błysnęło, kiedy półprzytomnie wypowiedziane przez Chrisa słowa rozbudziły jego wyobraźnię. Choć zdecydowanie nie było to na miejscu, kiedy ten cierpiał z powodu migreny i innych uroczych dolegliwości sprezentowanych przez brzytwotrawę. Zamierzał rzeczywiście wybrać się do biblioteki w zamku, żeby posprawdzać księgi z zaklęciami, aby znaleźć jakieś właściwe, albo poszukać eliksiru. Ostatecznie coś musiało istnieć, co pozowoliłoby odnaleźć się w razie konieczności. Zaraz też roześmiał się cicho, niemal krztusząc, gdy usłyszał groźbę męża. Wiedział, że jeśli tylko to zrobi, nie uwolni się od Mędrki. Skrzatka, będąc wyjątkowo zapatrzona w Chrisa, z pewnością będzie narzekać, że nie chcieli jej pomocy, ale zdaniem Josha, będzie się również zamartwiać. Jak matka o swoje dziecko, które przypadkiem zrobiło sobie krzywdę. Była niesamowicie pomocna w domu, ale czasem miotlarz miał wrażenie, że odrobinę za bardzo próbowała im matkować, co prowadziło do myśli, czy może była matką. W końcu skądś skrzaty musiały się brać, ale w takiej sytuacji perspektywa kupowania ich w sklepie była o wiele bardziej nieprzyjemna. Nie było to jednak coś, o czym powinien myśleć w tej chwili. Wysłuchał na spokojnie Neila, próbując zapamiętać wszystkie instrukcje, uprzedzając, że w razie problemów będzie do niego pisał, albo prześle patronusa z pytaniami. Nie zamierzał podawać eliksiru mężowi, bazując jedynie na swojej pamięci, która ostatecznie mogła zawieść. Przyglądał się, jak uzdrowiciel podaje właściwe leki, dopytując o możliwe efekty uboczne, albo alergie. Pamiętał, że Chris nie mógł jeść orzechów, ale co jeśli miałoby się okazać, gdyby jednak miał uczulenie jeszcze na coś, co było składnikiem leku na brzytwówkę? - Zaraz nas zabiorę do domu - obiecał, wstając z łóżka, gotów teleportować ich prosto do drugiego łóżka, jak tylko uzyska wszystkie odpowiedzi od swojego szwagra. Być może wyolbrzymiał, być może zachowywał się, jakby był przewrażliwiony na punkcie zdrowia Chrisa, ale po tym, co widział w skrzydle szpitalnym na początku ich skomplikowanej znajomości, wolał dmuchać na zimne.
______________________
Peace in your gardens and light from your eyes
No one can hold me the way you do
Christopher Walsh
Wiek : 35
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 183
C. szczególne : Blizna u dołu brzucha oraz niewielka blizna na ręce, blizny na piersi po jadzie akromantuli, ciemnogranatowe blizny na lewym ramieniu; obrączka z czarno-zielonej muszli; runa agliz na lewym nadgarstku
Christopher zdawał sobie sprawę z tego, jak zabrzmiały jego słowa i nie zamierzał ich wycofywać, nie zamierzał od nich uciekać, czując w nich mimo wszystko smak czegoś zabawnego, czegoś przyjemnego, choć w tej chwili traktował to raczej jak niemądry żart. Tak samo, jak wspomnienie o tym, co zrobi z lekarstwem. Oczywiste było bowiem, że zastosuje się do wszystkich zaleceń swojego starszego brata, nie mając najmniejszej ochoty na to, żeby leżeć w szpitalu, żeby musieć znosić niektóre rzeczy, żeby cierpieć ponad miarę. Ostatnim, co chciałby robić, to skazywać się na większy ból przez własną głupotę; tak postępowali zapewne jedynie masochiści, a on z całą pewnością nim nie był. Neil nie zamierzał na całe szczęście przetrzymywać ich tutaj zbyt długo, a widząc, że Christopher tak naprawdę zaczął powoli zasypiać, uśmiechnął się lekko pod nosem. Zapewnił, że w razie jakichkolwiek problemów, odpowie na wszystkie pojawiające się pytania, ale zapewnił Josha, że chociaż brzytwówka nie prezentowała się najlepiej – a osoba chora sprawiała wrażenie nieznośnie wręcz cierpiącej – nie była aż tak groźna, jak się zdawało. Poklepał go jeszcze po ramieniu, zachęcając do tego, żeby zabrał Christophera do domu i przypilnował tego, żeby nie wychodził niepotrzebnie z łóżka. - Będę grzecznie spał – mruknął nieprzytomnie w odpowiedzi jego młodszy brat, zaciskając dość mocno zęby, kiedy tylko się poruszył. Owszem, może poczuł się nieco lepiej, a może był już tak zmęczony, że nie rozróżniał do końca własnego stanu, mimo to jednak ból nadal rozchodził się po jego ciele. Głowa bolała, aczkolwiek nie zdawało mu się, że za chwilę z tego wszystkiego zemdleje; nie zmieniało to jednak faktu, że gdy tylko się poruszył, westchnął ciężko. Każdy ruch był w tej chwili nieznośny i musiał przyznać, że naprawdę miał nauczkę, żeby patrzeć, dokąd właściwie idzie. Nie zamierzał wpakować się po raz kolejny w brzytwotrawę. Ani w nic innego, równie przyjemnego. Podziękował swojemu bratu, a później spróbował wstać, aczkolwiek miał wrażenie, że ból, jaki uderzył w jego skronie, za chwilę powali go z powrotem do pozycji leżącej. Domyślał się, że faktycznie kilka kolejnych dni spędzi w łóżku, nie mając siły wstać choćby po to, żeby zaparzyć herbaty, ale był zbyt zmęczony, by w ogóle zastanawiać się nad niefortunnością tego całego zdarzenia.
Nim jednak mógłby upaść, Josh złapał męża mocno w pasie, zarzucając sobie jego ramię na szyję. Domyślał się, że nie będzie to zbyt wygodna pozycja dla Chrisa, ale pozwalała mu wygodniej trzymać go, nie pozwalając na upadek, ani odłączenie się przy teleportacji. Prawdę mówiąc, zastanawiał się przez chwilę, czy nie powinni skorzystać z Błędnego Rycerza, żeby jak najmniej wzmagać migrenę, ale perspektywa jazdy kilkunastu minut autobusem miała się nijak do szybkiej teleportacji. Być może nawet Chris nie zdoła zauważyć, skoro tak źle się czuł. - Dopilnuję, żebyś był grzeczny - mruknął, dziękując raz jeszcze szwagrowi za szybką pomoc i wyjaśnienia w sprawie brzytwówki. Nie mógł powiedzieć, żeby czuł się z tym dobrze, żeby był spokojniejszy, ale przynajmniej wiedział, że od tego Chris nie przejdzie na drugą stronę. Cieszył się, że otrzymali również eliksiry, a nie musieli ich na szybko przygotowywać, bo to skończyłoby się tragicznie. Utrzymywanie stale podwyższonej temperatury ciała nie powinno również być takie trudne, prawda? - Nie puszczaj mnie - powiedział jedynie cicho do swojego męża, aby po chwili z cichym trzaskiem teleportować ich do domu. Tam od razu kazał skrzatce przygotować najcieplejszą pościel, jaką mieli, aby nią okryć męża, kładąc go do łóżka w ubraniach, pozbawiając jedynie butów. Ostrożnie podał mu również eliksir, który dostał od Neila, aby później położyć się obok, obserwując uważnie Chrisa, gotów wzywać uzdrowiciela, gdyby tylko zaszła taka konieczność. Wkrótce jednak zasnął wraz z gorączkującym mężem. + /zt x2
______________________
Peace in your gardens and light from your eyes
No one can hold me the way you do
Salazar Morales
Wiek : 39
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 183 cm
C. szczególne : blizny ciągnące się przy lewej nerce i po prawej stronie żeber | niewielkie, krwawe znamię w kształcie krzyża na grzbiecie prawej dłoni | krwawy znak w kształcie obrączki
Nie pomyślałby, że drugi raz w przeciągu jednego tylko tygodnia będzie musiał kontaktować się z recepcją szpitala świętego Munga. Niedługo czekała go wizyta kontrola związana z leczeniem rozwijającej się w organizmie nitinii, jednak odczuwalny wyraźnie chłód, osłabienie i drżenie mięśni oraz zawroty głowy zaniepokoiły go do tego stopnia, że postanowił umówić się z uzdrowicielem wcześniej, żeby porozmawiać z nim o efektach spotkania z rozwścieczoną nimfą morską, znaną dotychczas wyłącznie z celtyckich wierzeń. Początkowo nie był pewien czy to za jej sprawą narzeka na podupadłe zdrowie, ale wystarczyło że przypomniał sobie to mrożące krew w żyłach spojrzenie, by połączyć kropki i wyciągnąć logiczne wnioski. Przed wejściem zapalił jeszcze papierosa dla uspokojenia zszarganych nerwów, ale tuż po przekroczeniu progu do jego nozdrzy dotarł charakterystyczny, mdły zapach leczniczych ziół i eliksirów. Główny powód, dla którego nienawidził tego miejsca. Skrzywił usta, starając się zatkać nos rękawem koszuli, kiedy wreszcie udało mu się odnaleźć odpowiedni gabinet. Co więcej, miał wystarczająco dużo szczęścia, by nie musieć wystawać w długiej kolejce pacjentów. Minęło może pięć, może dziesięć minut nim wymienił się z wychodzącą z pomieszczenia kobietą, która wyglądała tysiąc razy gorzej od niego. Poparzenia na twarzy, zaczerwieniona skóra na ramionach i tępe, nieobecne spojrzenie. – Dzień dobry. – Przywitał się z odzianym w białą szatę mężczyzną, wyrzucając z pamięci obraz jego poprzedniego gościa. Zamiast tego skoncentrował się na opisaniu swemu potencjalnemu wybawcy spotkania z avalońską boginią i przebiegu choroby, która na razie nie dawała się aż tak we znaki, ale jednak utrudniała mu codziennie obowiązki. Nie mógł sobie również pozwolić na podobne dolegliwości z innych względów, o których jednak pracownikowi szpitala wolałby nie mówić. – …tak, dokładnie, utrzymują się od tamtego dnia, czyli trzydziestego pierwszego sierpnia. – Spokojnym, rzeczowym tonem odpowiadał na pytania rozmówcy, patrząc jak ten wynotowuje najważniejsze informacje w jego karcie chorobowej. – Dobrze, że pan przyszedł. Po przeprowadzonym wywiadzie i badaniach jestem przekonany, że to początek Glacialicistusa. – Paco usłyszał wreszcie diagnozę, ale chyba po jego zakłopotanej minie widać było, że niewiele mu ona powiedziała. – Nieleczona może prowadzić nawet do niewrażliwości na bodźce i zaburzeń świadomości. – Uzdrowiciel wyjaśnił pokrótce ryzyko, wypisując jednocześnie receptę, a raczej dawkowanie eliksiru pieprzowego i zaklęć podwyższających, bądź utrzymujących zdrową temperaturę ciała. – Choroba nie zdążyła się jeszcze rozwinąć, dlatego trzy dni powinny w zupełności wystarczyć. Gdyby jednak temperatura nie ustabilizowała się przez ten czas, proszę trzymać się zaleceń również w następnych dniach. – Morales pokiwał głową ze zrozumieniem, odbierając wręczony mu zestaw fiolek. Podziękował również za pomoc, w zamian uiszczając należną opłatę za wizytę. Nie uśmiechało mu się to, że ostatnio łapie wszystkie możliwe choroby świata, ale przynajmniej Glacialicistus nie brzmiał aż tak poważnie jak początkowo mu się wydawało. Mimo osłabienia opuszczał więc szpital raczej w pozytywnym nastroju, zapisując sobie tylko notkę na wizbooku, by przypadkiem nie zapomnieć o niezbędnych medykamentach.