Przy drodze prowadzącej do Hogsmeade znajduje się drzewo. Jego widok niektórych odstrasza, a niektórych przyciąga. Jednak przechodniu, nie jest to zwykła roślina rosnąca przy dróżce. Podejdź i przyjrzyj się dokładniej. Widzisz tę dziurę w pniu ? Wrzuć tam rzecz, o której chcesz zapomnieć. Bądź ostrożny i pewny swej decyzji. Już nigdy jej nie odzyskasz. Magiczna siła wyrwie ci owe wspomnienie na zawsze. Gdy tylko zajrzysz do środka ujrzysz wielkie, zielone oko, które będzie cię nękać w najgorszych koszmarach. Warto dodać, że jedyna rzecz wyróżniająca je od innych to ogromne rozgałęzienie, które zdoła zasłonić dwójkę ludzi.
Z puchonką bardzo dobrze się dogadywali, o dziwo ale na prawde bardzo dobrze. Mieli bardzo podobne do siebie charaktery, więc dlaczego jeden jest w Gryffindorze, a drugi w Hufflepuff? Może dlatego, że jak byli małymi dziećmi to byli zupełnie inni, na pewno podczas tylu lat nauki jakieś zmiany nastąpiły, on tam po sobie widzial wiele zmian, ale tak na prawdę z puchonką nie przyjaźnili się od początku szkoły. Dopiero gdy Derek był w szóstej, a ona w siódmej klasie, los chciał, że wtedy sie spotkali i na prawdę bardzo dobrze dogadywali. Derek w czymś tam jej pomógł, a później zaczęli się coraz to częściej spotykać, bo nawet dzień dla nich bez siebie to była katorga, przynajmniej dla niego. Nawet teraz, Derek jedynie na nią spojrzał i dziewczyna dokładnie wiedziała co mówić, aby poszło po myśli gryfona, a więc na pewno jakaś tam więź jest, że tak doskonale się dogadują. - Jasne, tylko najpierw to musisz mnie poznać z tą Twoją Lailą. Tak wiele o niej słyszałem, a nawet nigdy mi jej nie przedstawiłaś. - mruknąl spoglądając na nią. Na prawdę wiele razy schodzili na tor rozmowy o właśnie wspomnianej wcześniej puchonce tylko jakim cudem mogli o niej rozmawiać gdy Derek wcale nie wiedział o kim jest mowa? Przez opowiadania Bambi chłopak już chyba znał Lailę na wylot, na prawdę bardzo dużo o niej wiedział, ale też zdawał sobie sprawę, aby nigdy jej o tym nie powiedzieć, bo wtedy kto wie co by z przyjaźni Bambi i Laili wyniknęło. Wszystko mówili sobie w tajemnicy i nigdy nie wychodziło to poza nich dwojga. Kremowe piwo na pewno mu się przyda po dzisiejszych atrakcjach, ale jak na razie jeszcze nie chciał zostawiać krukona tutaj tak samego. Na pewno po pewnym czasie Beatrice i Derek pójdą w swoją stronę, a krukon w swoją, ale jeszcze chwilę chciał spędzić w jego towarzystwie. - Tak,tak! - zawołał zadowolony. Przeniósł wzrok na Ambroge. - Za cztery dni będzie już trzy miesiące, tak? - spojrzał na Bambi. Oczywiście zmyślił, ale chciał, aby to wyglądało na prawdę bardzo teatralnie, pewnie potem przy piwie kremowym będą się z tego śmiać, ale kto wie jaki Derek wtedy będzie miał humor, a znając jego nie będzie zadowolony.
Och nie, nie. Ambroge zupełnie mylił pojęcia! Oni wiedzieli o sobie dosłownie wszystko! Odkąd tylko zaczęli się przyjaźnić, a sama Bambi dokładnej daty w pamięci nawet nie potrafiła przywołać, to mówili sobie po prostu o wszystkim. Bee opowiadała mu na przykład o tych wszystkich fajnych chłopcach co jej się tak podobali, a ona wstydziła się do nich podejść, on z kolei odpowiadał jej że jak ona nie podejdzie to on zrobi to z chęcią. Potem pojawił się pan Friday, o którym opowieści nasłuchała się Bambi najwięcej w swoim życiu. To nie było tak, że nie wiedzieli o sobie nic. On wiedział, że Puchonka boi się węży i że jakby chciał jej zrobić niemiłego psikusa wystarczyłby zwykły pajączek. Miał też pojęcie o tym, że panicznie boi się Zakazanego Lasu, więc gdyby komuś przyszło do głowy ją tam zaciągnąć, Derek na pewno leciałby jej na ratunek! Byli wspaniałymi przyjaciółmi, a przecież lepszego przyjaciela niż mężczyzna kobieta nie znajdzie. To, że nie powiedziała mu o mieszkanku, wynikało po prostu z faktu, że jej głupiutka sówka zaginęła gdzieś w trasie, a Bambi nie będzie prosić się swojego rodzeństwa, bo oni tylko by ją wyśmiali. Już na wstępie jej mówili, że taka dziwna, genetycznie spaprana sowa nie wróży nic dobrego. Ona stwierdziła, że udowodni im, że jest inaczej! No i też był drugi czynnik, a mianowicie fakt, że sama nie była pewna tego, czy w ogóle się przeprowadzi. Psikus nadszedł sam, bo Bambi nie mogła zamieszkać z Lailą i smutno jej się trochę zrobiło. - No właśnie!- stwierdziła zakładajac ręce na biodra, ze zdziwioną miną, bo niby czemu wcześniej nie wpadła na taki genialny pomysł? Przecież zamiast snuć samych opowieści, po prostu mogła Coppy'ego poznać z Howettówną! - Na pewno się polubicie - pokiwała z uznaniem głową, bo to było zupełnie niemożliwe żeby dwójka jej przyjaciół nagle miała się nie polubić. Nie. Takie rzeczy w przyrodzie nie istnieją. Dopiero po chwili dotarło do niej, że Piątek na powrót dołączył się do ich rozmowy. Faktycznie. Nie musiała wtedy się tak wydzierać żeby ją dosłyszeć. NO TRUDNO. Płakać z tego powodu nie będzie. Uniosła głowę na Dereka, w chwili kiedy Ambroge zapytał ich o związkowy staż. Uśmiechnęła się delikatnie do niego i pokiwała głową na znak zgody. - Zgadza się, będziemy mieli co świętować. W sumie to możemy się wybrać we trójkę wtedy nawet na piwo! Albo gdzieś...- zastanowiła się przez chwilę czy to aby na pewno był taki dobry pomysł. Jak nie, to Derek ochrzani ją kiedy będą na osobności no. - Lubisz malować- stwierdziła po chwili, gapiąc się na sztalugę (?), na ktorej Krukon malował obraz. Jakby to cokolwiek miało wnieść do rozmowy. Może gdyby się wszyscy razem polubili (no dobra, tamta dwójka już się lubiła tylko za nic nie chcieli się do tego przyznać!) to chłopak by jej namalował coś fajnego na ścianie? Ona też rysowała, ale była pewna, że większość jej rysunków to nie arcydzieła.
Trzy miesiące.. Spóźnione gratulacje w takim razie – uśmiechnął się do Dereka, choć tamten być może tego nie zauważył. No cóż. Skoro był już z kimś w związku, to chyba nie miał się czym martwić. W ogóle o czym on myślał?! Widzi gościa pierwszy raz od jakiegoś roku, gadają ze sobą plus/minus jakiś kwadrans, a ten myśli że znowu się zejdą. – Oj Ambroge, Ambroge.. – sam siebie w duchu pocieszał. Oczywiście wiedział, że teraz gdy Derek jest z tą całą Bambi, notabene bardzo ładna mu się trafiła kobieta, to wszystko stracone. Cóż. Na szczęście została mu sztuka. Choć ta, jakoś tak wypięła się na niego, sądząc po tym, co mu wychodziło, a raczej nie wychodziło, dzisiejszego dnia. - Ano lubię. Lubię.. – przytaknął na słowa dziewczyny. Cały czas patrzył jednak na płótno i dzieło ostatnich kilku godzin. Tak. Zdecydowanie odbiegało od pozostałych. Nie tylko pomysłem na kompozycje, ale także wykonaniem. - Dziecko w przedszkolu namalowało by lepiej.. – powiedział pod nosem, choć wiedział, że oczywiście przesadza. Po prawdzie, to było dobre. Ale nie dla Ambroga. On był perfekcjonistą. Nie przewidywał pomyłek w tym, co tworzył. Wszystko miało być dokładnie takie, jakie chciał ,żeby było. Inaczej nie miało to sensu. Z resztą, pan Coppy mógłby się w tej sprawie wypowiedzieć. Wielokrotnie widział, jak Krukon poniewierał swoimi rysunkami, obrazami. Dlaczego? Bo były fatalne. Jego czekał ten sam los. Chłopak w spokoju zdjął płótno ze sztalugi, po czym rzucił je za siebie, tak by nikomu nic się nie stało. No, a potem to już tylko wyjąć różdżkę, rzucić odpowiednie zaklęcie i po bohomazie piątkowym ani śladu. Sztalugę złożył, po czym pomniejszył za pomocą odpowiedniego zaklęcia, po czym schował do plecaka, który przytargał tu ze sobą. Myślał, że coś mu dziś wyjdzie ciekawego. Niestety. Widać muzy odwróciły się tego dnia od biednego, młodego Krukona. - Więc. Gdzie i jak się poznaliście? Jeśli można wiedzieć? – zapytał, siadając na ziemi. Musiał się jakoś od stresować po jakże nieudanej próbie malowania. Wątpił, czy akurat Derek mu w tym pomoże, mimo to podjął temat. Nadal jednak był zdumiony. – Derek ma dziewczynę.. – powtarzał cichutko pod nosem. Tak cicho, że żadne z nich nie mogło tego dosłyszeć.
Jestem inwalidą postowym, od razu mówię, bo po co się niepotrzebnie nastawić, z pozytywną energią podchodzić, jak tu zaraz wybije jakieś szambo? Ironia jej tragicznego losu zaznaczyła grubą linią drogę do tego drzewa? A może to właśnie przez samodzielny spacer donikąd trafiła właśnie tutaj i ze swojej głowy wymazała wszelkie obrazy, jakie kiedykolwiek posiadała? Jednego była pewna, nie wie, kim jest. Nigdy nie wiedziała. Widząc w lustrze odbicie swej twarzy, przykrywała je wielkim znakiem zapytania. Teraz stała się czarną plamą, stojącą przed drzewem, tępo wpatrującą się w rośliny, z których nic nie potrafiła odczytać. Dziwne wrażenie pojawiło się w jej głowie, wyrywkami mogła coś powiedzieć, mogła coś określić, ale nieważne, jak mocno przyciągała do siebie fakty, nic się nie łączyło. Może zleciała z tego drzewa? Przecież tak często pakowała się w kłopoty, przecież jej życie składało się z porażek, ale skąd ona mogła to wiedzieć? Jeśli kiedykolwiek wcześniej uważała, że jest zdezorientowana, to teraz osiągnęła apogeum tego stanu, a jednak wydawała się być oazą spokoju, jakby spłynęło to po niej, jakby było to coś całkiem naturalnego, ot, kontrolne oczyszczanie, kilka kubków zielonej herbaty bez cukru. W jej sercu szalał niepokój, ale stała jak sparaliżowana. Ten wszechobecny wiatr wbił ją w ziemię, w którą jednocześnie zatapiała się, jakby brodziła po kolana w ruchomych piaskach. Walczyła z własnymi sprzecznościami, próbując opanować hałaśliwy ul, który powstał w jej głowie, sprawiając fizyczny ból. Jedna sekunda, jedna minuta, może godzina, niewiadoma dzieliła ją od wybuchnięcia i całkowitego załamania się. Czuła się bezradna, bez planu na dalsze działanie, bez możliwości pomocy samej sobie, a przecież powinna chociaż udawać, że walczy. Taki był jednak z nią problem, ona wszystkiego się bała. Ktoś przecież musiał ją znać, musiał wiedzieć, kim jest. Wiedziała tylko tyle, że w jakiś sposób istnieje, że jest w Hogwarcie i to jej dom. Istnieje.
Alan Howett
Rok Nauki : III
Wiek : 31
Czystość Krwi : 50%
Dodatkowo : Legilimencja i oklumencja, teleportacja
- Jude! - pomachał z oddali, gdy tylko wypatrzył, zupełnie przypadkiem, drobną sylwetkę swojej dziewczyny. Nieważne, że tak rzadko się widywali. Życie pochłonęło go na tyle, że wcale mu to nie przeszkadzało. Zapomniał już, kiedy rozmawiali ostatnio, ale nie wiedział jeszcze, że ona zapomniała wielu więcej rzeczy. I że miejsce, w którym właśnie się spotykają, jest jakimś dziwnie trafnym zrzędzeniem losu. - Co u ciebie, kruszynko? - zapytał, po raz pierwszy chyba używając w stosunku do niej takiego określenia. Podszedł do niej i założył jej niesforny kosmyk za ucho (hehe), a potem oparł się o pień drzewa, zwanego drzewem zapomnienia. Zapewne później będzie zastanawiał się, czy Jude aby nie wrzuciła do dziupli jakiejś części siebie, ale o tym później. Po prostu musiałam użyć słowa dziupla, bo nie dawało mi spokoju. W każdym razie warto wspomnieć, co Howett miał w głowie, bo nie był to bynajmniej tak totalny mindfuck, jakiego doświadczyła Jude. Nie, on doskonale zdawał sobie sprawę, w jakiej są sytuacji, a byli w... dziwacznej. To nie tak, że przestało mu zależeć, ale częstotliwość ich spotkań, która była znikoma, sprawiła że przestał się starać. Czy kiedykolwiek nastąpi coś, co zmieni ten stan rzeczy? Co sprawi, że ponownie będzie musiał się wysilić? Wątpił w to. Wątpił, zapowiadał się wieczny spokój, żadnych burz, wichur, huraganów... A on nie znosił spokoju. Spokój nie przynosi tego dreszczyku emocji, który do życia był mu niezbędny. I pod tym względem się różnili. Wiedział jednak doskonale, że nie może dać tego po sobie poznać. Bądź co bądź, wciąż mu zależy. - Nie przygotowujesz się do balu? - zapytał, przypominając sobie, że nie zaprosił jej tylko i wyłącznie dlatego, że nakazane było przyjść samemu. Żadnych par! W gruncie rzeczy to ciekawe doświadczenie, ale on absolutnie nie planował się tam pojawić. Ot tak, zwyczajnie mu się nie chciało. Nie zdziwiłby się, gdyby Jude też by sobie odpuściła. Nie wyspałaś się, czy co? - zapytał Howett, marszcząc brwi. Jude wyglądała trochę dziwnie i właściwie sam nie wiedział, co mu nie pasowało, ale coś było nie tak. Coś było źle.
Dziwna była to z nimi sprawa. Swoim towarzystwem cieszyli się naprawdę rzadko, już nawet nie mijali się na korytarzach jak dawniej i Jude sama nie potrafiła powiedzieć, co się z nimi stało i dlaczego. Ale ponieważ miała tendencję do zrzucania całej winy na siebie, to stwierdziła, że jej nagły wyjazd do matki to wszystko zdeptał, że przez to, że nie dawała mu znaku życia, nie odzywała się i nawet nie uprzedziła, w jakiś sposób sprawiła, że jemu przestało zależeć, wycofał się tylko dlatego, że ona zawsze trzymała go na dystans. W dodatku nadal nie dała mu odpowiedzi, czy chce z nim zamieszkać. Sugerował jej to, proponował, a ona za każdym razem tę kwestię wrzucała w najciemniejsze zakątki swojego umysłu i nie chciała do niej wracać, wyciągać, myśleć o tym. Wszystkie jej zabiegi dały całkiem porządne podstawy do mianowania się najgorszą dziewczyną roku i dania swojemu wybrankowi więcej przestrzeni. Alan był żywiołami, miał w sobie niezliczone pokłady energii, a Jude zawsze miała wrażenie, że w jakiś sposób go ogranicza, że podcina mu skrzydła i nie daje się wyszaleć, a przecież to właśnie sprawiało, że był szczęśliwy. Więc się wycofała, nie latała za nim jak chorobliwie zazdrosna dziewuszka, ich spotkania były przypadkowe, nawet sowy nie krążyły między ich pokojami tak często, jak kiedyś. Właściwie to nie krążyły w ogóle. Jude zamykała się w sobie, zamykała się w pokoju i godzinami po prostu siedziała... milcząc, nie myśląc o niczym, bo jej umysł był pusty. Więc może to, co dziś się jej przytrafiło, było tylko efektem dziwnych zmian, zachodzących w jej głowie? Może to jakiś sposób ratowania własnej psychiki? Może nie potrafiła poradzić sobie z natłokiem myśli, które wiecznie odkładane, w końcu przebiły się przez ściany i wysypały do pustego pokoju? Na różne sposoby można rozpatrywać jej stan, ale żaden logicznie nie tłumaczy tej bezsensownej amnezji. Bo przecież to było absolutnie bezsensowne! Przecież takie rzeczy widuje się tylko w filmach, takie rzeczy zdarzają się po poważnych wypadkach, ewentualnie wyjątkowo inwazyjnych operacjach, przecież nic takiego nie mogła przytrafić się jej. A głowę ponownie miała pustą. Szalał w niej wiatr, już z niczym nie walczyła, przecież już nie miała z czym walczyć. Nie było Alana, nie było matki, brata, nie było nikogo. Tylko ona i to ogromne drzewo z ciemną dziuplą, do której miała ochotę wskoczyć, bo to wydawało się jej ciekawe. Jude, Jude, Jude. - Czy to jej imię? Czy to do niej krzyczy ten wysoki młodzieniec? Podchodzi bliżej, uśmiecha się, czy powinna odpowiedzieć tym samym? Jak ma zwalczyć dezorientację, która malowała się na jej twarzy? On mówi dalej, chce zacząć rozmowę, nazwał ją kruszynką? Dlaczego to zrobił? Przecież daleko jej do kruszynki, przecież dlatego nie je. Wyciąga rękę w jej stronę, bawi się jej włosami, czuje bijące od niego ciepło, reaguje z opóźnieniem. Cofa się o krok i patrzy dalej, tylko tyle może zrobić. Bal? Jaki znowu bal? Przecież ona nie lubi takich zabaw, trzyma się od nich z daleka, bo pełne są ludzi, jaki sens ma to spotkanie, skoro ona boi się ludzi, skoro ich unika? - Nie wiem. - W końcu odważyła się na słowa, słowa, które nic nie tłumaczą. Czy wyspała się dziś? Czuje się zmęczona, ale zawsze jest zmęczona, bo nie je, nie ma energii, nie ma białka, tłuszczów... Nie patrzy na niego. - Nie wiem. - Powtarza po raz kolejny, trochę ciszej, sama do siebie, teraz już wie. Nic nie wie, właśnie to sobie uświadomiła.
Alan Howett
Rok Nauki : III
Wiek : 31
Czystość Krwi : 50%
Dodatkowo : Legilimencja i oklumencja, teleportacja
Dziwna była z nimi sprawa, a jeszcze dziwniejsza będzie teraz. Ciekawe, kiedy w ogóle Alan zorientuje się, że Jude straciła pamięć? Znów uraczyła go swoją krótką, ale jakże wiele mówiącą, lub może wręcz odwrotnie, odpowiedzią. Nie wiem. On nie wiedział, który raz słyszy już te dwa słowa z jej ust. Pieprzona niewiedza, która przesiąkała Jude na wskroś! Kiedyś to dla niego było intrygujące i ciekawe, jednak w tej chwili zdawało się być męczące, irytujące. Wieczne niezdecydowanie, czy to może mieć w ogóle jakieś powody? Jakieś źródło, jakieś dno? Czy to cała Jude? Czasem wydawało się to banalne, zwykłe "nie wiem", wkrótce jednak zaczęło go przerastać. Ona myślała, myślała wiele i to było to, czym się różnili. On nie zaprzątał sobie głowy pytaniami bez odpowiedzi, na wszystko miał swój sposób, jakieś proste rozwiązanie. Kiedy ją poznał, to było piękne - spróbować czegoś innego, spróbować znaleźć drugą stronę medalu, bo choć Alan był człowiekiem niezwykle żywiołowym i momentami skomplikowanym, tak się bynajmniej czasami zdawało, to jednak mentalność miał cholernie prostą. I teraz ta jego prosta mentalność, przestała ogarniać tok rozumowania Jude, przestała go pojmować. - Jak to: nie wiesz? - zapytał łagodnie, obejmując ją ramieniem. Bzdury! Nie można przecież nie wiedzieć, czy idzie się na bal. To była prosta sprawa, która prawie wcale nie wymagała zastanowienia, w czym więc problem? Pewnie gdyby przypomniał sobie, że Jude nie przepadała za takimi wydarzeniami, nie dziwiłoby go to. Tym razem było inaczej. W dodatku zaraz usłyszał kolejne słowa, te same słowa, słowa przepełnione beznadziejnością i pustką, ociekające nią na każdym kroku. Zniecierpliwił się trochę i natychmiast przestał obejmować puchonkę ramieniem. Starał się nie okazywać swojej nerwowości, ale to było od niego silniejsze. Dlaczego ona taka jest? Bez życia? Bez energii? Myślał, że ucieszy się na jego widok... On się ucieszył. Sądził, że rzuci mu się w ramiona, jak dawniej. Tymczasem nic takiego się nie stało. - Głupoty gadasz. Wszystko w porządku? - może lepiej, aby przestał zadawać pytania, aby nie uzyskać odpowiedzi. Odpowiedzi, tej samej za każdym razem. Postanowił więc zapytać o coś, co musiało mieć konkretny powód. - Co cię tutaj sprowadza? Wieki cię nie widziałem, chyba byłaś bardzo zabiegana. Och, już łatwiej byłoby użyć legilimencji.
Ona też nienawidziła raczyć go niewiedzą, samej sobie w twarz pluła, kiedy łapała się na tym, że znowu jest to jedyna rzecz, jaką może mu powiedzieć. Jude nie panowała nad własnymi blokadami. Całe jej życie kręciło się wokół tworzenia blokad, miały być użyteczne, miały być jej schronieniem, ale tak naprawdę stały się bolesną zagładą. Odrywały ją od ludzi, niczym watę od zaschniętej krwi, otaczającej świeżą, głęboką ranę. Czuła, że go denerwuje, czuła, że powinna zmienić swoje zachowanie, przynajmniej próbować. I próbowała, ale w zamknięta w czterech ścianach, wychodziła z pokoju, mając w głowie piękny plan, idąc za nicią ideałów, a kiedy przyszło jej witać się z Alanem, nić pękała, lądowała w błocie, ginęła, zostawiając Jude w sytuacji beznadziejnej. Walczyła z wiatrakami, walczyła sama z sobą, walczyła ze wszystkim, nawet z Alanem, choć ta walka raniła ich obojga, niszczyła ich uczucie, które słabło, bladło, a teraz było już na granicy zniknięcia. Niestety, tak było. Nie mogła się okłamywać, za długo to robiła ich związek kolejnej próby mógł nie przetrwać, a przecież nie było to nic drastycznego! Przetrwali rzekome zdrady puchonki, okrutne plotki, które dookoła ich głów latały, przeżyli nawet udawaną ciążę Hery, byli w idealnym miejscu do zapoczątkowania czegoś pięknego, nie było już sytuacji, z którą by sobie nie poradzili, a wakacyjna rozłąka ich pokonała? To było bez sensu, to nie miało logicznego wytłumaczenia, nie z perspektywy ich doświadczeń. Teraz zaczęła panikować. Wychodziła z fazy otępienia i obojętności. On obejmował ją ramieniem, a ona w oczach rozwijała swój strach. Czego miała spodziewać się po tej nieznajomej twarzy? Rozchyliła wargi, żeby zaprotestować, ale w gardle miała gigantyczną gulę. Co planował ten chłopak? Kim był dla niej? Czy nie wykorzysta jej chwilowej dezorientacji do hańbiących czynów? Nie czuła się przy nim bezpiecznie, po raz pierwszy, od ich poznania, nie czuła się przy nim bezpiecznie, bo nie wiedziała, że może się tak czuć, że powinna się tak czuć, bo od tego go ma, od tego mają siebie, żeby polegać na sobie, być wzajemnym oparcie. - Nie... - Wiem? Po raz kolejny chciała z siebie wyrzucić, ale wydało się jej to bardzo głupie, infantylne i ograniczone. Ile razy powtarzać można tą samą formułkę? Czy powinna się przyznać? Czy to nie wpędzi jej w jeszcze większe kłopoty? - ...Pamiętam. - Mogła to być odpowiedź na jego pytanie, ale mogło być to też wyznanie. Straszliwe wyznanie, które dałoby mu przewagę, którą i tak już miał.
Alan Howett
Rok Nauki : III
Wiek : 31
Czystość Krwi : 50%
Dodatkowo : Legilimencja i oklumencja, teleportacja
A jednak go raczyła i było to trudne do zwalczenia. Niewiedza była jak choroba, do takiego doszedł wniosku Alan po którymś ze swoich przemyśleń, kiedy zastanawiał się, czy kiedykolwiek dostanie odpowiedź inną od tych dwóch prostych słów. I on wariował, wpierw na jej punkcie, później z powodu jej punktu, punktu widzenia, dokładniej rzecz ujmując. Początkowo zapowiadało się pięknie, wydawało się, jakby przeciwieństwa się przyciągały i dopełniały wzajemnie, z czasem jednak okazywało się, że wcale tak nie jest. Te braki nie pasują do siebie idealnie, nigdy nie będą w stanie pokryć ich całkiem, może to nie jest to? Bzdury, przecież oboje czuli, że to jest to, oboje to widzieli, ale z każdym dniem ta wizja bladła, a nienamacalne uczucie ich łączące, stawało się dodatkowo coraz mniej odczuwalne. To było straszne, a mogliby przecież przed tym uciec, schronić się, razem... Gdyby tylko oboje byli dostatecznie trzeźwo myślący, aby nie tyle dostrzec co się dzieje, a ratować tę sytuację. Czy którekolwiek z nich podejmie się tego wyzwania? Czy podejmie się go Alan, który właśnie rozważał w swojej głowie włamanie się do umysłu Jude? Nie chciał naruszać jej prywatności, przestrzeni osobistej, ale czuł jednocześnie, że powinien. Może to jest wyjście? Zobaczyć co w jej głowie świta - czy to faktycznie pustka, za której zapełnianie zaraz będą musieli się zabierać, czy też zwykła beznadziejność, której już nie będzie dało się naprawić, zwalczyć? Jest tylko jeden sposób, aby się o tym przekonać. Szkoda, że nie dostrzegł tego przerażenia w jej oczach. Być może wtedy zaniechałby tego szatańskiego planu, jakim było użycie legilimencji. W końcu nikłe są szanse na to, aby ktokolwiek nie zauważył, jak inna osoba wnika do jego umysłu, przenika go, odkrywa najskrytsze myśli i marzenia. A to za chwilę miało się stać. Za chwilę miało się spełnić. - Nie pamiętasz? No dobra, skoro nie chcesz mówić, to nie mów - wzruszył ramionami, zastanawiając się, czy to nie jakaś głupia gra. Gra, w którą on nie miał ochoty grać. Zabawa, w którą nie lubił się bawić. Trzeba ją skończyć raz na zawsze! Dlaczego ona nic mu nie mówi? Dlaczego nie patrzy mu w oczy? Dyskretnie wyjął z kieszeni płaszcza różdżkę i szepnął ciche "Legilimens". Dawno już nie penetrował niczyjego umysłu. Spojrzał w jej tęczówki o niezidentyfikowanej barwie, bo nie chce mi się sięgać do karty. Zaczął czytać z niej, niczym z otwartej książki, a to co zobaczył, na pewno nie było tym, czego się spodziewał. To był prawdziwy chaos i zamęt, jakiego nie miał nawet on. Pierw była to pustka i ciemność, myślał, że niczego nie dostrzeże, że może Jude zna oklumencję. Dopiero później pojawiły się obrazy, obrazy jakby wyrwane z kontekstu, nic nieznaczące. Była tam również jego twarz, jak w krzywym zwierciadle, zniekształcona, obijająca się. I wreszcie znaki zapytania, pytania, mnóstwo pytań bez odpowiedzi. Odpowiedzi, które on znał i które były dla niego oczywiste. Dlaczego ona zadaje sobie pytanie, kim on jest? Myśli przecież nie oszukują. Umysł da się oszukać, ale myśli płyną z serca, a serce nie oszukuje. Boi się go? Trzęsie? Ponownie sięgnął do kieszeni i czar prysnął, przestał z niej czytać, wyszedł z jej głowy. Rzucił jej przerażone spojrzenie, minę miał niewyraźną, nie wiedział, co ma z tym wszystkich począć. Nie wiedział, co się dzieje, nie wiedział tego tak samo, jak i ona. Czy zauważyła...? Co się z nią dzieje? Jude, co się z tobą dzieje?
Jude ogólnie zawsze prześladowała myśl, że na Alana nie zasługuje, od małego żyła w przekonaniu, że już do końca będzie sama, że taki właśnie jest jej plan na życie i nie próbowała zmieniać tego na siłę, relacja z Alanem przyszła jej całkiem naturalnie. Uśmiechali się do siebie na korytarzu, był tylko bratem jej przyjaciółki, był uroczy w swym szaleństwie i sprawiał, że jej twarz dziwnie promieniała. Znikała ta bolesna wręcz konsternacja i pojawiał się błogi spokój. Wewnętrzny, bo to, że dookoła spokój samą sobą rozsiewała, było bardziej niż oczywiste. Była męczącym spokojem, ale czasem ludzie tego właśnie potrzebowali, potrzebowali wyciszenia, które uchroni ich od głupstw, wtedy zjawiali się obok, ale ona nie potrafiła sobie z tym radzić, to zawsze było niezręczne, dziwne, przerażające. A z Alanem? Jego desperacko przywoływała. Natarczywie patrzyła mu w oczy i nie potrafiła tego kontaktu przerwać. Pozwoliła mu być blisko, zaufała mu, może troszeczkę wbrew sobie. Działała impulsywnie, nawet jeśli w jej przypadku brzmi to absurdalnie. Działała emocjonalnie, kierowała się sercem, a ono wpychało ją w jego ramiona. Teraz jej serce nie mówiło nic. Kątem oka obserwowała każdy ruch nieznajomego, chciała dać sobie czas na ewentualną ucieczkę. Czy on się na nią zdenerwował? Jego ton był jakiś dziwnie oschły, a wzruszenie ramionami emanowało negatywnymi uczuciami. Może zgubiła siebie, swoją historię i wspomnienia, ale z pewnością nie straciła tej zdolności zazwyczaj bezużytecznej, jaką było odczytywanie Alana. Jeszcze większe zaskoczenie wtargnęło na jej twarz. Chciała jak najszybciej zakończyć to banalne przedstawienie, chciała odwrócić się i uciec, nie wiedziała gdzie, szłaby prosto przed siebie, dotarłaby na skraj urwiska lub w miejsce bardziej zatłoczone, gdziekolwiek, byle uciec od prześwietlających ją tęczówek. To nigdy nie była gra, Jude nie znała się na kokietowaniu i zwodzeniu, jeśli to robiła to z okrutnej nieświadomości. Zauważyła, że chłopak wyciąga różdżkę. Czymś odpowiednim wydało się jej sięgnięcie po swoją, ale nie zdążyła nawet unieść ręki. Zamarła. Wpadła w dziwne otępienie i poczuła się obnażona. Nie byłą sama, nie była TAM sama. Jej umysł był jedynym bezpiecznym dla niej miejscem, nikt nie mógł poznać mnożących się obaw, ale teraz nie była tam sama, musiała uciekać z własnej głowy, ale jak to zrobić? Oklumencja była jej nieznana, mogła tylko stać i bać się dalej. Teraz strach nie siedział tylko w jej sercu, teraz rozprzestrzenił się na całe ciało, nie kontrolowała go, nie kontrolowała tego, że trzęsie, że dolna warga drży, a oddech przyśpieszył do tego stopnia, że z każdą kolejną chwilą zaczynało brakować jej powietrza, nie mogła nadążyć za samą sobą. Przestał. Schował różdżkę i stał się jej odbiciem. Widziała strach w jego oczach, jakby własnego czynu się przeraził, jakby zrobił coś strasznego. - Co ty mi zrobiłeś?! - Krzyknęła patrząc mu prosto w oczy. To był pierwszy raz, kiedy wydała z siebie dźwięki tak głośne, to był pierwszy raz, kiedy czuła w sobie taką wściekłość, ale tego wiedzieć nie mogła. Może to jej typowa reakcja na pogwałcenie prywatności. - Dlaczego to zrobiłeś?! - Nie wiedziała jeszcze, co to dokładnie było, ale skoro wywołało taką reakcję, to nie mogło być niczym dobrym. Delikatnie wyciągnęła różdżkę, nie chciała, żeby to zauważył, mógłby ją przecież znowu zaatakować, na taką ewentualność musiała być przygotowana. Dobrze, że nie wiedziała, jak kiepskim jest czarodziejem, miała przynajmniej jakiekolwiek nadzieje na to, że zaklęcie jej wyjdzie, mogła się łudzić, naiwna! Ale ponoć sukces właśnie od wiary zależy.
Alan Howett
Rok Nauki : III
Wiek : 31
Czystość Krwi : 50%
Dodatkowo : Legilimencja i oklumencja, teleportacja
Jude w ogóle prześladowały myśli wszelakie, najczęściej nietrafne zupełnie - że jest za gruba, że zbyt niedoskonała, że nie zasługuje na Alana właśnie. A może Alan miał być dowodem na to, że jest zupełnie odwrotnie? Że zasługuje na wiele więcej, niż jej się wydaje? Przecież zostali dobrani wtedy, na tych pamiętnych walentynkach... Howett pamiętał nawet, że wspólnie zakradli się do tajnej kryjówki jakichś uczennic Hogwartu, których oboje nie znali. On dostał tam nutkę wyciszenia, ona iskierkę szaleństwa. Chyba żadne nie spodziewało się tego, co ich dotknęło, czym zostali obdarzeni. I owszem, Jude była chodzącą ciszą i spokojem, niejednokrotnie sielskim, będącym dokładnie tym, czego Alan w danej chwili potrzebował. Kto by się spodziewał po takim szaleńcu, że zakocha się w oazie spokoju? I kto spodziewałby się po oazie spokoju, że zakocha się w takim szaleńcu... A ów zakochanie z czasem zaczęło stawać się męczące, Alan już sam go nie pojmował. Miał jednak to do siebie, że często porzucał rozum, kierował się sercem, a serce było zawsze szczere. Nie zmuszał siebie do niczego, nie narzucał sobie wielkich ideałów, nie działał wbrew sobie - był wolnym strzelcem, robił to, na co miał ochotę. Czy teraz, kiedy Jude straciła pamięć, będzie mógł "zaprogramować" ją od nowa? Dodać jakąś iskierkę szaleństwa? Czy to będzie receptą na ich problemy? Czy to będzie receptą na wszystko? Jednak on jeszcze nie wiedział, że Jude straciła pamięć. Dla niego więc receptą była legilimencja, użyta przemyślanie, bo akurat nie chciał pochopnie podejmować decyzji, które mogłyby skrzywdzić jakoś Jude, zranić ją. Ta właśnie taka była, jednak czy to w ogóle by coś zmieniło? Zdawało mu się, że Jude już mu nie wierzy, już straciła zaufanie... I wierzył, że poprzez legilimencję się upewni, uzyska odpowiedzi na nurtujące go pytania. Tymczasem nie dowiedział się niczego konkretnego, same znaki zapytania, a wkrótce przekonał się również, że nie było to chyba właściwe posunięcie. - Ty nigdy na mnie nie krzyczałaś... - wyszeptał po kilku przeraźliwie długich chwilach ciszy. Był zdziwiony, otępiony, oszołomiony. Chyba pierwszy raz słyszał, jak Jude podnosi głos, dlatego zostały stłumione wszelkie wyrzuty, które w ułamku sekundy zakotłowały się w nim. "To dla twojego dobra!", "Nie ufasz mi!", "Chcę wiedzieć, co z tobą!", krzyczało jego wnętrze. Ale on tylko stał, nie rozumiejąc co się dzieje. Nie pojmował jeszcze, że jego dziewczyna straciła pamięć, nie docierało to do niego. Według jego toku rozumowania świat był banalnie prosty, więc bardziej prawdopodobnym dla niego będzie, że uzna to za głupią gierkę, niźli naprawdę poważny problem. - Dobra. Masz rację. Nie powinienem był używać legilimencji. Przepraszam. Na swoje wytłumaczenie mam tylko to, że martwię się o ciebie. Moja dziewczyna dziwnie się zachowuje, mam nic z tym nie robić? Nie potrafię... Mam cię w takim razie zostawić w spokoju? - zapytał, wpierw oburzony, stopniowo uspokajając się i przechodząc w stan beznadziejności w głosie. Nie wiedział, co z nią począć. Co począć ze sobą. Z nimi... Chciał to uratować, spróbować przynajmniej, bo choć ich miłość bladła z dnia na dzień, to jednak wciąż była miłość i tego był pewien.
Zaprogramowanie jej od nowa było by całkiem dobrym planem, gorzej, jeśli w pewnym momencie pamięć wróci i dowie się o wszystkich zabiegach przeprowadzonych w jej głowie, bez wyraźnej zgody, bez przemyślanego pozwolenia na kreację jej od fundamentów. Chociaż... znając starą Jude, przyjęłaby to z pokorą, bez słowa zaakceptowałaby fakt, że pewnie poczułaby się oszukana, ale co, jeśli górę nad starą Jude, wzięłaby ta nowa? Którą opętałoby rozgoryczenie i wszystko i tak by się zepsuło? Z każdej strony ryzyko jakieś czyhało na nich, obejść problemu się nie dało, mogli tylko ryzykować, on mógł ryzykować, bo już nic do stracenia nie miał, już stracił swoją ukochaną JJ i to jeszcze zanim ona straciła pamięć. Gnili od środka, razem z duszą, gniła ich miłość. Rozpędzeni zmierzali ku końcowi, ale każde z nich miało jednak promyk nadziei w sercu, że jeśli wystarczająco długo zwlekać będą, nie dopuszczą do siebie żadnych wątpliwości, będą udawali, że wszystko między nimi jest dobrze, to wątpliwości znikną. Rozpłyną się w czasie i nigdy już nie wrócą. Nadzieje pięciolatków na lody serwowane w porze obiadowej. Byli niewinni, byli naiwni, a w swej naiwności aż uroczy. Kiedy chłopak swe zdziwienie pokazał, ona zmieszała się lekko. Faktycznie, naskoczyła na niego, a on wypomniał jej to delikatnie, nigdy na niego nie krzyczała? Więc jak do niego mówiła? Przecież chłopak ten wyglądał na osobnika, któremu od czasu do czasu w twarz wrzasnąć należy, żeby się ogarnął i scen nie robił, żeby się nie połamał przypadkiem! Jude nie wiedziała, że kiedyś potrafiła przemówić do niego zwykłym uśmiechem, cichymi szeptami, które wylewała w jego uszka. Na twarz wstąpiła jej mina nieokreślona, jakby powiedzieć coś chciała, ale jednocześnie samą siebie powstrzymywała, bo - No to może powinnam. - Brwi zabawnie zmarszczyła, głowę lekko przechyliła i wzrok swój w tym samym czasie na bok skierowała. A bo co! Jakiejś legilimencji na niej używa, jak worek treningowy traktuje, a jej się wcale to nie podoba, nie będzie siedziała cicho, jak mysz kościelna pod miotłą! Bo nie wiem sama czemu, wydało się jej, że osobą jest raczej asertywną i sprzeciwić się potrafi. Bo przecież gdyby nie, to pewnie już dawno zginęła by w tłumie. Prawda? Prawda? - No i gdzie ona jest? - Na początku nie zrozumiała, że to własnie o niej mówił, nie miała przecież żadnych podstaw, żeby tak przypuszczać! Ona? Taka bambaryła, tłuszczem obrośnięta, jak mogła zwracać na siebie uwagę gryfońskiego chłopca? No raczej, że nie zwracała. - Może powinieneś do niej iść, skoro ma problem? I ja nie rozumiem, co właściwie ma twoja dziewczyna do mnie? - Ah, głupiutka głupiutka, tak to sobie zrozumiała, że jakieś spowinowacenia nastały, może jego dziewczyna jej przyjaciółką była, o ile Jude jest w stanie przyjaciół mieć? A może były siostrami? - Nie wiem co masz zrobić, nie znam Cię przecież, co lubisz robić? Zrób co lubisz. - Ale w jej słowach nie było agresji, właściwie mówiła całkiem beztrosko, nie wiedząc, skąd ta beztroska się nagle w niej wzięła. Trochę jak mała dziewczynka stała tak przed nim i cudowne rady dawała na tematy, na które najmniejszego pojęcia nie miała. Uśmiechnęła się nawet nieśmiało, delikatnie bardzo. Miło.
Alan Howett
Rok Nauki : III
Wiek : 31
Czystość Krwi : 50%
Dodatkowo : Legilimencja i oklumencja, teleportacja
Być może zaprogramowanie od nowa Jude nie jest genialnym pomysłem, właśnie z racji iż pamięć prędzej czy później może wrócić, ale Alan kompletnie nie zdawał sobie z tego sprawy. Nie myślał teraz o konsekwencjach, jak zwykle zresztą, zajęty teraźniejszością. Tym co nastąpi potem, będzie się przejmował dopiero wtedy, gdy to się stanie. Oby tylko nie było za późno! Poza tym... czy można zacząć kompletnie od nowa? Chyba nawet po stracie pamięci w człowieku pozostają te same stare cechy, na których oparta była jego cała osobowość. Dezorientacja może pozwolić na zmianę ów persony tylko chwilowo, a z czasem, kiedy wszystko zacznie się układać, powrócą stare nawyki i cechy, których rzekomo miało już nie być, miały zniknąć jak tamta pamięć - co wtedy? Być może to najmniejszy problem, być może nieistotny, być może teraz najbardziej powinni skupić się na ratowaniu tego, co ich łączyło. Inne sprawy były drugorzędne. Czyż nie powtarzano im zawsze, aby słuchali głosu serca? Nie wmawiano im tych wszystkich bajeczek o miłości, wielkiej i największej w świecie, niepokonanej, niezwyciężonej? Owszem, od małego byli uczeni o takich wartościach, przynajmniej tak powtarzano w domu Howettów, a później w szkole. Więc teraz mają wytłumaczenie na tę swoją naiwność, jako małe dzieci uwierzyły i teraz widać tego konsekwencje. Zresztą kto by myślał racjonalnie? Racjonalne myślenie przysparza problemów, nie przygód. A ich relacja powinna być jak najbardziej przygodą. - Nie przeczę. Ale też nie bronię, bo bardzo uroczo wyglądasz, kiedy tak się denerwujesz - oznajmił już normalnym tonem, obdarzając ją leciutkim uśmiechem. To przechylenie główki i ton, w jakim powiedziała ostatnie zdanie, był taką miłą odmianą w dzisiejszej rozmowie. Z której kompletnie nic nie rozumiał, więc przynajmniej to proste zdanie pojął bez problemu. Och, a nowe, asertywne wcielenie Jude! Zobaczymy w czasie, co z tego wyniknie i jak to wyglądać będzie. Jak w ogóle pokaże się przyszłość, czy strata pamięci będzie miała jakiekolwiek plusy, czy też zupełnie odwrotnie. - Przestań już, nie wrabiaj mnie! - zaśmiał się Howett, bagatelizując wszelkie problemy. Zbagatelizował jej niewiedzę, jej dziwaczne pytania, a wszystko co ujrzał w jej głowie, wrzucił do wielkiego wora zatytułowanego "na później". Nie miał w zwyczaju odkładać spraw na potem, w tym jednak wypadku musiał to wszystko dokładnie przemyśleć, bo Jude wydawała się całkiem normalna i zabawna w tej swojej niecodzienności, jej nowe wcielenie bardzo mu się spodobało i chłopak pomyślał sobie, że ma lepszy dzień, dlatego tak perfidnie próbuje go nabrać. Żartownisia. - No nie wiem, co takiego łączy cię z moją dziewczyną. Może imię, nazwisko, wygląd, osobowość, szkoła... I przede wszystkim chłopak, macie tego samego. Zaczął wyliczać na palcach, podchwyciwszy grę puchonki. A niech się bawi, jeśli chce! Było całkiem miło, tak inaczej, a ten uśmieszek... Niby bardzo mu się to spodobało, ale miał wrażenie, że wciąż jest coś nie tak, a i mętlik w jego umyśle stał się jeszcze większy. Co o tym wszystkim myśleć? Na początku wydawała się taka poważna, poza tym legilimencja nie kłamie, no chyba, że pokazała mu to, co pokazać chciała... Ale to potrafią tylko ci, co znają oklumencję. Teraz z kolei atmosfera zmieniła się, przemieniła na milszą - co robić, co robić? Jedno jest pewne - na pewno nie psuć tak milutkiej chwili.
Jackson nigdy nie była uczona o miłości, nie miała wzorców do naśladowania, bo jedyne emocje, które kierowała w jej stronę matka, to nienawiść. Zaczęła uznawać więc, że całkiem normalne są relacje w jej rodzinie, że brak ojca o niczym złym nie świadczy. A kiedy została odesłana, poczuła żal i smutek, poczuła się zawiedziona i rozczarowana, ale przecież tak miało być, przecież tak powinno być. U ciotki poznała trochę emocji, poznała empatię, kocha ją, ale daleko temu do prawdziwej miłości, uczucia Jude były patologiczne, sama Jude była patologiczna, dlatego tak ciężko było do niej dotrzeć, wychowała się w rodzinie dysfunkcyjnej i w jakiś sposób przejęła ten schemat i ciężko było się od nawyków odzwyczaić. Teraz miała okazję lepszą niż kiedykolwiek! Teraz mogła stać się lepsza, wewnętrznie piękniejsza i bardziej funkcjonalna! No a przecież nic tak nie cieszy, jak funkcjonalna dziewczyna! If you know what I mean. - Wcale się nie denerwuję. - Ze stoickim spokojem odparła, wrzucając się jednocześnie w fazę wyparcia. No przecież ciśnienie trochę jej podskoczyło! Ale bardzo możliwe, że to zestawienie wydarzeń tak na nią działało, jakby nie patrzeć, nadal nie wiedziała kim jest i nie wiedziała też, czy może ufać temu bezimiennemu chłopakowi, który zwracał się po jej imieniu, a teraz jeszcze wmawiał jej, że w jakiś sposób są razem, są ze sobą, tworzą parę. - Okej, teraz może trochę się denerwuję! - Oburzyła się lekko i chyba tylko nadal trwający paraliż, powstrzymał ją przed tupnięciem nogą. - Ty sobie coś insynuujesz, ty sobie coś wymyślasz i mnie wrabiasz. - Źle, że zbagatelizował jej ciężki stan, bo przez to zgasiła się dziewczyna poważnie, stała w ponownym otępieniu, pośpiesznie próbowała analizować i za myślami gonić, fakty zbierała, Alana analizowała, odpowiednie łatki mu przypisywała, ale nieważne, jak wieloma określeniami by go określiła, to kartka nadal pusta pozostaje, nie wie o nim nic konkretnego, a on wydaje się wiedzieć o niej całkiem sporo. - Nie pamiętam Cię, przecież pamiętałabym. - Wątpliwe spojrzenie w jego rozweselonych oczach utkwiła w nadziei, że chłopak jednak przestanie się z niej nabijać, że za chwilę powie jej, że faktycznie, nie zna jej, raz na korytarzu ją zobaczył i w nagłym natchnieniu, przy dopływie pozytywnej energii, postanowił uraczyć małym żarcikiem, zdezorientowaną niewiastę przy drzewie. - Pamiętałabym. - Napięcie znowu jakby rosło, uśmiech powoli znikał z twarzy, głos przycichł. Nerwowo przygryzła wargę. Przecież prawdziwa Jude nigdy nie zrobiłaby Alanowi tak okrutnego żartu. Nieważne, jak wiele czasu spędziłaby z małą Howettówną czy Herą. Za bardzo ceniła sobie szczerość i w pewnym sensie powagę chyba też. Wolała uciekać do zaczarowanego świata zupełnie sama, odrywać się od rzeczywistości za pomocą własnego umysłu i to dostarczało jej wrażeń wspaniałych, nie potrzebowała zabawiać się z koleżankami, latać po szkole w dziwnych przebraniach czy innych pierdół. Była po prostu spokojną, nieśmiałą Jude o smutnych oczach.
Alan Howett
Rok Nauki : III
Wiek : 31
Czystość Krwi : 50%
Dodatkowo : Legilimencja i oklumencja, teleportacja
Jude mówiła Alanowi to, co uważała za słuszne. Nie wiedział wiele o jej rodzinie, jedynie to, co ona mu przekazała. I nie zadawał pytań, nie kwapił się do poznania jej przeszłości od A do Z, wystarczyła mu teraźniejszość i być może przyszłość, która pięknie się przed nimi malowała, a w którą nie wybiegał zanadto. Nie wiedział, jaki jest zalążek problemów Jude, ba! Nie wiedział nawet, że ona jakiekolwiek ma, jej odpowiedzi ograniczały się do minimum, a on nie wyrywał się, nie dopytywał. Ów schematy, według których postępowała puchonka, zdawały się być wpisane w jej osobowość. Tak zresztą było, z tą tylko różnicą, iż on myślał, że miała to wpisane od początku, odgórnie narzucone, że taka była jej osobowość. Nie miał pojęcia, że wpływ na to miały pewne czynniki otoczenia, ona nie opowiadała mu, mówiła mu stanowczo za mało. Czy gdyby opowiedziała mu swoją historię od początku do końca, czy to by coś zmieniło? Nie wiadomo, miałby tę świadomość, ale nikt nie wie, czy byłoby inaczej. Warto sprawdzić? To kwestia sporna, jako że teraz Jude być może stanie się nowym człowiekiem, lepszym człowiekiem, bardziej funkcjonalnym właśnie. A taka funkcjonalność na pewno mogłaby całkiem ładniutko objawić się we wspólnym mieszkanku! Co chyba jednak na razie musi sobie wybić z głowy. A szkoda, bo już próbował wyrobić sobie nawyk opuszczania klapy w toalecie. O wszystkim pomyślał! - Nie żartujesz? - zapytał beznamiętnie, z milczeniem wysłuchawszy każdego jej słowa. Jeśli żartowała, to wychodziło jej to genialnie. Jeśli zaś była całkiem poważna, a właśnie taka wydawała się być, to mają poważne kłopoty. Po jej wywodzie zapanowała cisza, przeraźliwa cisza na kilka sekund, które zdawały się być minutami, godzinami, wiecznością. Może były? W głowie Alana toczył się bój, radość walczyła ze stresem, a dylemat w co uwierzyć, pozostawał nierozwiązany. Czy naprawdę coś jest nie w porządku? Czy te odpowiedzi, które uzyskał, były odzwierciedleniem jej umysłu? Czy była z nim szczera? - Dobrze - zaczął po chwili zastanowienia. - Może więc zacznijmy od nowa. Odszedł na bezpieczną odległość, zastanawiając się, czy to w jakikolwiek sposób będzie pomocne. Może to jest to? Nowy początek, nowy start? Jude by go nie okłamała, wiedział o tym, dlatego tak bardzo dziwiło go jej zachowanie. To było całkiem nie w jej stylu. - Cześć, jestem Alan Howett. Masz coś przeciwko, abym dotrzymał towarzystwa tak pięknej dziewczynie, jaką jesteś ty, w ten jesienny dzień? - zapytał uśmiechając się, jak gdyby nigdy nic. Wyciągnął przy tym dłoń. Miał nadzieję, że szybko minie Jude ten dziwny stan, w którym się znalazła. W przeciwnym razie to znaczyłoby, że... musi ją zdobywać od nowa.
Stan ich wiedzy diametralnie się odwrócił. Teraz to on wiedział o Jude zdecydowanie więcej, niż ona wiedziała o swojej osobie. Kiedyś była panią własnych tajemnic, mogła dawkować je odpowiednio, czasem Alanowi do uszka szeptać, a teraz to on musiał uświadomić ją, przedstawić Jude Jackson, innej Jude Jackson. I nie miała żadnej pewności, że powie jej prawdę, nie musiała wierzyć w nic, co powie, a jednak jakiś wewnętrzny ogień podpowiadał jej, żeby iść za nim, żeby przystać na wszystko, co proponuje. Intrygował ją, ciekawił i w żaden sposób nie potrafiła tego zjawiska wyjaśnić. Może to jego uroda? Może emanująca energia, pozytywna aż do bólu? A może zauroczył ją, bo jest pierwszą osobą, którą widzi? Musi to sprawdzić, chciała to sprawdzić. Z tej niewiedzy i ułomności, może zrobić swoją wielką przygodę. W głębi duszy czuła, że zawsze chciała przeżyć przygodę, że lubiła je przeżywać, tak się jej wydawało właśnie! To aż przykre, jak bardzo się myliła. Tak już miała, że postanowiła sobie wyobrazić siebie, taką prawdziwą, taką, jaką być powinna. Nie tylko Alan miał tu pole do popisu, jej wyobraźnia, nagle niezwykle aktywna, też mogła się rozwinąć. - No witaj chłopcze. - Całkiem na luzie powiedziała i uśmiechnęła się nawet szeroko, radośnie, wcale nie nostalgicznie. Tak prosto, bez wielkich tajemnic, bez zmuszania swojego towarzysza, do gimnastykowania się przy interpretacji. Tak było chyba lepiej, prawda? - Też bym się przedstawiła, ale chyba wiesz o mnie więcej, niż ja sama. - I ramionami wzruszyła, schodząc na ścieżkę, która mogła ich gdzieś doprowadzić. Przy drzewie stać to trochę niebezpiecznie, nigdy się nie wie, kiedy piorun uderzy, albo paskudne chochliki zechcą wyrywać włosy. Jude miała za ładne włosy. - Jeśli takimi tekstami wyrywasz laski, to chyba im współczuję. - Zaśmiała się! Dobrze słyszycie! Zażartowała z Alana i się jeszcze zaśmiała! Biedna, nie wiedziała też, że to właśnie sobie samej współczuje, bo takie urocze komentarze Howetta zawsze serce jej zmiękczały. - Czy ja gdzieś mieszkam? - Ruszyli do przodu, nie mogli marnować czasu, każda sekunda była ważna, każda sekunda, to nowa informacja, może jeśli spędzi z nim wystarczającą ilość czasu to dowie się wszystkiego? Może podczas nagłego spaceru, uderzy w nią grad informacji, jej mózg ocknie się ze snu i będzie już starą sobą? Nie zważając na potencjalne niebezpieczeństwo, JJ udała się za Alanem. Prosto do jego mieszkania!
Był jak jej marionetka. Sterowała nim, pociągając za sznurki. Czech jeszcze nigdy nie był w takim stanie. Nigdy żadna dziewczyna tak go nie omotała. Kiedyś to on ustalał zasady gry. O niego się biły. One stawały na rzęsach żeby nie spojrzał. Żeby obdarzył je spojrzeniem swoich niebieskich oczu. On nie musiał kiwać palcem. Był Panem i Władcą. A teraz? Teraz nie mógł jeść nie mógł spać. Jeżeli jej nie zobaczył, chociażby z daleka. Chodził jak struty całymi dniami. Aż do momentu gdy ją zobaczył. Czasem wychodził z wykładów, bo wiedział że ma zielarstwo. Obserwował ją w szklarni jak z nausznikami wyciąga mantragorę. Czatował na nią całymi dniami przy schodach które prowadziły do dormitorium Slytherinu. A jak widział ją w towarzystwie jakiegoś gościa, nóż otwierał mu się w kieszeni. Napisał setki listów. W każdym z nich starał się ubrać w słowa co do niej czuję. Nazwać to dziwne, nieznane dla niego uczucie. A potem je adresował i chował na dnie kufra. Może kiedyś nadejdzie dzień że wszystkie je wręczy? Trudno mu było powiedzieć. Nigdy nie nalegał na spotkanie. Zawsze czekał aż napisze. Aż na niego spojrzy, do niego podejdzie. Miał w sobie blokadę, którą trudno było mu ściągnąć. Nie chciał jej się narzucać, psuć jej życia. Nie ustalili nigdy zasad swojej znajomości. Leo nie miał nigdy dziewczyny. Nie znał zazdrości ani nic z tych rzeczy. Nawet nie potrafił sobie wyobrazić jakby to było tę dziewczynę mieć. Gdy dostał list, ubrał się w jakaś kurtkę, jeansy i trampki. Był tak podekscytowany że nawet nie zwrócił uwagi że pada. Wskoczył z dormitorium jak z procy. Dzięki swojej dobrej orientacji w terenie od razu znalazł rzeczone drzewo. Voice miała rację, faktycznie chronił od deszczu, mimo to Czech musiał użyć dwa razy zaklęcia, aby dobrze wysuszyć swoją kurtkę. I znów czekał. Odpalił papierosa. Nie należało to do jego ulubionych zajęć. Ale dla spojrzenia tych oczu był gotów poczekać. W sumie to za każdym razem gdy nachodził go tego typu stan, zawsze zaczynał się sam łajać w myślach. Jak do cholery, mógł do tego doprowadzić? Stał się zależny, od jakiejś dziewczyny. Zaraz jednak przypominał sobie to jak na niego działała. Dziś było podobnie. Nagle, naszła go niesamowita i wręcz nierealna myśl- może powinien w końcu nazwać to uczucie które ewidentnie między nimi było? Może ona tylko czekała, aż w końcu Leo nazwie ją swoją dziewczyną. Odpalił kolejnego papierosa. I czekał.
Ech, Voice, po co ci była ta sukienka? Ludzie oglądają się za tobą, gdy biegniesz korytarzem, bo w życiu cię takiej nie widzieli. Nie widzieli cię tak szczęśliwej, tak ubranej. Co z tego, że zamek na plecach jest niedopięty, ciemna bluza nie ochroni cię przed deszczem, a czarne martensy raczej nie nadają się do skakania po kałużach. Granatowy materiał podkreśla błękitny odcień twoich oczu. Wyglądasz olśniewająco. A ta sukienka, kiedy ją kupiłaś? Dla niego? No popatrz, Voice, do jakiego stopnia cię zdobył. Już nie udawaj, że nic między wami nie ma. Wszyscy doskonale wiedzą, że ci faceci noszący cię wieczorami do lochów na rękach zostali odstawieni na dalszy plan. Chciałabyś, żeby to on to robił, nie kłam, że nie. Żeby to on usiłował cię pocałować na dobranoc. Wtedy nie odwracałabyś zmieszana głowy i nie mówiłabyś, że nic z tego. Może częściej powinnaś być tak radosna, jak teraz, gdy pędzisz pośród smug deszczu? Może powinnaś mu powiedzieć, czego chcesz? Może powinnaś mu pokazać, że to właśnie on jest dla ciebie najważniejszy? Zrób to. Nie bój się. Co masz do stracenia? Ukryła się w końcu pod gałęziami drzewa, z wilgotną kurtką, zdejmując z głowy przemoczony kaptur. Czekał. Narastała w niej chęć pocałowania go, przytulenia, jak zawsze wtedy, gdy zauważała go gdzieś niedaleko, przyglądającego się jej i myślącego, że zostaje niezauważony. Gdyby ciepło bijące z jej uśmiechu mogło rozgrzać jej zmarznięte, drobne ciało, byłaby chyba najszczęśliwszą osobą na świecie. Tak bardzo za nim tęskniła. Za tym, co jej dawał, chociaż chyba nie miał o tym pojęcia. Za tą bliskością, która nie była po prostu fizyczna. Za bliskością, której nikt nigdy jej nie dał. - Cześć - powiedziała cicho, miękko, zdając sobie sprawę z tego, że ostatnio jakoś się do niego nie odzywała. Powoli do niego podeszła i przytuliła się. Jak dawno go nie dotknęła? Nie pozwalała sobie na to na korytarzu? Zawsze chciała tylko unikać ciekawskich spojrzeń. Nie chciała wysłuchiwać pytań. Nie chciała tłumaczyć, że nie wie, co między nimi jest. Że on jej tego nie wyjaśnił. Że nigdy nie nazwał jej swoją dziewczyną. A przede wszystkim nie zniosłaby kpiącego wzroku i pytania kolejny naiwniak? W życiu tak o nim nie pomyślała. Nie myślała o tym, że mógłby być kolejnym facetem, z którym po prostu się prześpi. Co nie oznacza, że nie pragnęła też jego ciała. Ono po prostu nie było najważniejsze. To nie ono ją zatrzymywało. Zatrzymywało ją... No właśnie, co? To, co dostała w listach? Ktoś wredny powiedziałby, że nic w nich nie było. Że to zwykła zabawa w podchody. Voice kazałaby się takiej osobie pierdolić. Ona po prostu już była jego, bez żadnego powodu, bez żadnych wyjaśnień. I wiedziała, że on jest jej, chociaż by się do tego nie przyznał. Skoczyłby za nią w ogień. Może skoczą kiedyś za rękę?
Jak ją zobaczył, jak się odwrócił miał wrażenie że całe zło odeszło z tego świata. Czuł się jak piętnastolatek który z aparatem na zębach i w zbyt dużej koszuli próbuje poderwać najładniejszą dziewczynę w klasie. I że ta dziewczyna na klasowej imprezie zabrała go do łazienki i pocałowała w policzek. Do cholery Priborsky, nie do takiego życia przywykłeś. Nie do takiego uczucia. Co się z nim działo, pytam po raz setny. A on tylko szczerzył się jak głupi. Jakby wygrał na loterii. Może faktycznie tak było. Może po kolejnym zakręceniu kołem fortuny w tej dziwnej grze zwanej życiem trafił najwyższą lokatę? Szczęście? Nigdy by się nie przyznał, ale bardzo tego pragnął. Gdyby tylko wiedział że go widzi, przestałby. Przestałby za nią łazić. Ze strachu rzecz jasna. Nie chciał żeby miała go za wariata. Nie chciał żeby kiedykolwiek go wyśmiała, albo podeszła do niego i zdziwiona zapytała czemu się na nią gapi. Bóg jeden wie, jak bardzo tego nie chciał. Ale nie wiedział że go zauważa. Może nie chciał wiedzieć?: -Cześć, ślicznie wyglądasz- powiedział a na jego ustach widać było szczęście. Szeroki uśmiech dawno nie był tak szczery. A gdy do niego podeszła, gdy skróciła między nimi ten dziwny dystans, serce mocniej zabiło mu w piersi. Nigdy się tak nie czuł. Pytania innych uczniów nie były dla niego problemem. Miał ich w dupie. Miał cały ten zamek w dupie. I Sfinksa też. Chyba najbardziej się bał że zobaczy w jej oczach niechęć do siebie. Że ona go odepchnie. Ale z drugiej strony, nie chciał w nieskończoność nie móc być przy niej cały czas. Nie chciał chować się pod drzewami przed oczami innych. Chciał całemu światu wykrzyczeć... No właśnie co? Czemu tak bał si powiedzieć że ją kocha? Czemu tak bał się przyznać oczywistą rzecz? Czemu tak okropnie gubił się sam ze sobą? Nie wiedział. Nie chciał teraz o tym myśleć. Przez gałęzie prawie nie padało. Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że dziewczyna jest cała mokra. Wyciągnął różdżkę i szepnął zaklęcie którym wcześniej sam osuszył swoje ubrania: -Będziesz przez mnie chora...- wyszeptał jej do ucha. Miał lekkie poczucie winny. Swoimi oczami znalazł jej. Sukienka tak pięknie podkreślała ich kolor. Tonął. Nawet nie wiedział ile tak stali patrząc na siebie: -Tęskniłem, Mała. Nawet nie wiesz jak cholernie bardzo- nie odważył się tego powiedzieć głośniej niż szeptem. Uczucia wręcz w nim buzowały. Jak długo jeszcze wytrzyma. Przyciągnął Voice bliżej do siebie. Był spragniony jej bliskości, jej zapachu, jej głosu. Pragnął jej obecności.
Nie chciała, żeby przestawał. Chciała wciąż ukradkiem zerkać przez ramię i zdawać sobie sprawę z tego, że on gdzieś tam jest, że chowa się za najbliższym rogiem. Tylko że nie chciała już udawać, że go nie widzi. Chciała żeby przy niej był, żeby żadne się nie ukrywało - ona przed innymi, a on przed nią. Żeby przestał się obawiać, że go odrzuci. Czuła, że tak jest. Czuła ten dziwny rodzaj strachu, którego nikt inny nie był w stanie zauważyć. Nie mogłaby go odepchnąć. Był światełkiem. Nie - był światłem. Był drogą, na której to jebane światło się pojawiło. Był drogowskazem, którego zawsze szukała, by się odnaleźć. Gdy było jej źle czytała po raz kolejny listy od niego. Listy zapisane krzywymi literami, które mimo setek odczytań wciąż wywoływały na jej twarzy uśmiech. Niektóre fragmenty znała na pamięć, chociaż w życiu by się do tego nie przyznała. To było zabawne. Cholernie zabawne. Zacisnęła lekko, na ułamek sekundy wargi, zakłopotana, jakby próbując ukryć uśmiech. Rzadko słyszała coś takiego bez żadnego seksualnego podtekstu. Bez żadnego chciwego uśmiechu. Bez błysku w oku, który zwiastował wydarzenia z kolejnych godzin. - Dziękuję - odparła cicho, tuląc się do niego. Mogła się założyć, że to nie tylko w jej piersi serce tłukło się tak mocno. Słyszała to miarowe bicie do momentu, gdy uniosła głowę, by spojrzeć mu w oczy. Oczy, które były jej azylem. W których topiła się, żeby zapomnieć. Zapomnieć o tych popierdolonych ludziach, którzy ją otaczali. O własnych i cudzych kłamstwach, o bólu, o bliznach. O matce, która niedawno kazała jej rzucić szkołę po zakończeniu siódmego roku i zażądała, żeby Voice wróciła do Windsor. Żeby naprawiły swoje relacje. Ale Lloyd nie chciała nic naprawiać. Chciała zbudować coś nowego i nie chciała tego robić z matką, a z Leo. Chciała postawić ich mały zamek na tym gruzowisku, które miała w sercu. Na pobojowisku, które śniło jej się co noc. Które na stałe znalazło sobie miejsce w jej głowie, które sprawiało, że po prostu zaczynała się bać. Bać się tego, że w końcu zobaczy siebie na tym gruzowisku i że zda sobie sprawę z tego, że to jej dusza. Że to ona sama jest tylko kupką szczątek tego, co kiedyś w sobie miała. Kupką złamanych nadziei i zranionej miłości. Gdy osuszył jej ubrania stopniowo zaczęło jej się robić ciepło. Pewnie bardziej z powodu jego bliskości niż rzeczy, które miała na sobie, ale tylko połowicznie była w stanie się sobie do tego przyznać. Usiłowała odpychać od siebie uczucia, bo bała się, że zrani samą siebie. Że usłyszy z jego ust, że to nie tak. Że nie tak chciał to rozegrać. Że po prostu wyobraziła, ubzdurała sobie jego emocje. Że to, co zrodziło się w jej głowie było jedną, wielką nadinterpretacją. Nie zniosłaby tego. Choćby powiedział jej to w najmilszy, najczulszy, najdelikatniejszy sposób. Rozsypałaby się na kawałki. - Spraw, żebym później mogła samej sobie powiedzieć, że było warto - szepnęła, głaszcząc go lekko po policzku. Nie mogła się powstrzymać. Nie mogła wyzbyć się tego wszystkiego, co w niej buzowało. Nie mogła wyrzucić ze swoich oczu tej miłości. Tego pragnienia. Tego, co nią władało. Mogła tylko doszukiwać się w jego oczach czegoś podobnego. Czegoś, co chociaż na moment rozwiałoby złe myśli. - Ale nie napisałeś. Nie złapałeś mnie na korytarzu... Dlaczego? - spytała, pewnie nieświadoma powodów, dla których to wszystko robił. Czuła uciekające z jej płuc powietrze, gdy przyciągnął ją bliżej. Jej serce zabiło jeszcze mocniej. Pogładziła lekko dłonią jego ramię, patrząc mu w oczy. W jej głowie wszystko się wahało. Z sekundy na sekundę coraz bardziej gubiła pewność tego, że on czuje to samo, co ona. Zgubiła się pośród własnych myśli. Niech pomoże jej się odnaleźć.
Cała ich znajomość była swego rodzaju podchodami. Listami pełnymi szczerości, a potem unikami rzeczywistością. Oboje tak się bali. Bali się że nawzajem się potracą. Swoją bezpieczną przystań. Miejsce gdzie nie muszą nikogo udawać. Ten strach był jak kornik. Wyjadał w grubym pniu uczucia korytarze. Strach wszystko niszczył. Czemu oni nic z tym nie zrobili? Czyżby naprawdę oboje nie mogli w szczęście uwierzyć? W to że naprawdę może być dobrze? Że miłość o której wszyscy tyle mówią, istnieje naprawdę, i właśnie im się przytrafiła? To było takie zabawne. To jak bardzo się pogubili. Co z tego że dostali mapę, skoro trzymali ją do góry nogami? Leoś nie był nauczony miłości. Oczywiście kochał siostrę, matkę. Ojca też kochał, mimo że nigdy go nie poznał. Ale nie umiał kochać jak mężczyzna kobietę. Nawet sam seks, nigdy nie wiązał się dla niego z miłością. Odreagowywał. Dawał upust emocją, nad którymi nie raz nie umiał panować. Frustrowało go to jak okropnie jest zagubiony. A religijna matka, która zaszła w ciąże za wcześnie, nie umiała go tej miłości nauczyć. Nie potrafił mieć jej tego za złe. Ba, nawet nie zadawał sobie z tego sprawy, że go nie nauczyła. Pracował dla niej, żeby nie musiała uczyć mugolaków religii. Uczyć pieprzonej miłości do stwórcy. Miłości którą się dostawało, której nie można było być nauczonym. Nie dopuszczał do siebie tej myśli, ale żal mu było matki. Była żałosna. Czy on też był skazany na taki los? Czy kiedyś przez przypadek też zmajstruje dzieciaka byle jakiej pannie? I będzie pracował do końca życia sprzedając zwierzęta, albo naprawiając rury? Czy właśnie taki los miał go spotkać? Voice była jak szansa. Jak promyk. Jak nadzieja. Mobilizowała go. Gdy o niej myślał, chciał być lepszy. Dziewczyna pewnie nawet nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo był gotów się dla niej zmienić. Jak poświęcić. Tylko temu wszystkiemu towarzyszył strach. Że jego promyk nadziei zgaśnie, zanim zdąży się dobrze rozpalić. Że to wszystko co teraz czuł, pryśnie jak bańka mydlana. Jak sen. Nie chciał tego tracić. Chyba pierwszy raz w życiu czuł się naprawdę szczęśliwy. Na jego twarz wpłynął błogi spokój, gdy pogłaskała go po policzku. Złożył krótki, delikatny pocałunek na jej ustach. Ten niewinny całus pewnie przerodziłby się w namiętny pocałunek gdyby nie jej następne słowa. Co on miał jej odpowiedzieć? Sam zbeształ się w myślach za to że myśli nad kłamstwem. "Priborsky do cholery, weź się w garść. Powiedz jej", pomyślał. Przecież jej obiecał, że nigdy nie będzie kłamał. Jeszcze chwilę to trwało zanim odpowiedział. Widział ten strach w jej oczach. Przygniatał go. A jednocześnie mobilizował do tego żeby w końcu powiedzieć jej o tym co myślał przez ostatnie tygodnie.: -Bo się bałem. Bałem że na mnie spojrzysz i powiesz "Spierdalaj". Bo wiesz Mała, ja nie mogę Ci nic dać. Nie jestem jak Ci wszyscy Anglicy. Nie dam Ci mieszkania w Londynie. Nie dam Ci nawet mieszkania na prowincji Czech. Czasem nie stać mnie na papierosy, a co dopiero na kwiaty czy kolacje. Nie jestem jak Ci faceci którzy się wokół Ciebie kręcą. Nie jestem ani przystojny, ani bogaty. Nie pamiętam nawet kiedy moja matka ma urodziny. Nie pamiętam o rocznicach, walentynkach. Nie umiem rozmawiać. Nie mam przyjaciół. Wszyscy mnie nienawidzą- tu przystanął, aby sprawdzić czy w jej pięknych oczach nie czai się niechęć. Nie, ona go po prostu słuchała.- I mimo to że Cię kocham, kocham jak wariat nie mogę Ci nic ofiarować. Nie mogę nawet zagwarantować że przez mnie nie zapłaczesz. Nawet nie do końca rozumiem co znaczy kochać. Ale wiem, że to właśnie do Ciebie czuję. Że Cię kocham. I boję się, tak cholernie się boję, że w Twoim życiu nie będzie dla mnie miejsca. Że to wszystko jest jakimś cholernym snem. Nawet sobie nie wyobrażasz jak mi na Tobie zależy, Voice. Jak bardzo Cię kocham...- był tak zdenerwowany, że drżały mu usta a jego czeski akcent nigdy nie był aż tak wyrazisty. Czekał na ten siarczysty policzek. Albo na to że się odsunie zakłopotana i zacznie go przepraszać, że to nie tak miało wyjść. Że to nie o to jej chodziło. Że inaczej to sobie wyobrażała. Zaczął żałować tego wszystkiego co powiedział. Tak cholernie żałował...
Dlaczego tak bardzo bali się przed sobą przyznać, że spełniły się ich marzenia? Może bali się nie tylko odrzucenia. Może bali się, że te marzenia okażą się bzdurą, albo że okażą się nie ich. To tak cholernie dziecinne, że Voice, tłumacząc to sobie w tej blond główce, sama nie mogła zrozumieć toku swojego myślenia. Ani byłego, ani obecnego. Nie mogła ułożyć słów w zdania, nie mogła zastanowić się nad żadnym gestem, który w jego stronę uczyniła. Każdy z nich był impulsywny. Wyrwany z tego wszystkiego, co tłukło się w jej sercu. Był częścią tego wszystkiego, ale niespojoną z niczym. Był częścią całości i indywidualnością zarazem. Bo Voice nie mogła się zdecydować, czy to właściwe. Czy powinna była odwzajemnić ten pocałunek? Czy powinna była się uśmiechać? Wciąż coś mówić? Głaskać czule jego ramiona, jakby myśląc, że go dzięki temu odciąży? A przede wszystkim, czy słowa, które właśnie kierował w jej stronę powinny właśnie tak na nią działać? Uszczęśliwiać i przybijać równocześnie? Nie chciała, żeby tak to wyglądało. Żeby myślał sobie, że go odtrąci. Żeby przejmował się stanem swojego portfela, wymyślał jej oczekiwania. Sądził, że nie jest w stanie jej mieć. Jej dłonie zatrzymały się, a oczy straciły cały wyraz. Po prostu na niego patrzyła. Patrzyła i nie rozumiała. Zastanawiała się, jak mu wyjaśnić, że niepotrzebnie się martwi. Gdy skończył początkowo po prostu pochyliła głowę. Nie mogła patrzeć na jego drżące usta. Nie mogła znieść, jak bardzo się z tym męczy. Jak bardzo męczy się z uczuciami do niej. To bolało. Wszystko to, co powiedział okropnie ją bolało, a równocześnie pozwalało stwierdzić, że czują się podobnie. Że są rozdarci między miłością a niepewnością. Ostrożnie przesunęła prawą dłoń z jego ramienia na szczękę, by przesunąć kciukiem po drżących ustach. Po chwili delikatnie pocałowała uspokojone wargi, zbyt krótko, żeby nasycić się tą czynnością. Z powrotem objęła jego szyję, po czym zbliżyła twarz do jego ucha, omiatając je ciepłym oddechem, gdy z wyraźnym bólem szeptała kolejne słowa. - Chcę ciebie. Nie pieniędzy, nie kwiatów, nie prezentów. Chcę ciebie. Prawdziwego, mojego. Ja cię nie nienawidzę... To samo ty ostatnio powiedziałeś mi. Dla siebie jesteśmy wyjątkowi, wiesz o tym. To ja cię prowadzę, a ty prowadzisz mnie. Idziemy dalej razem. Razem przez to wszystko. - Nie wiedziała, jak reaguje na jej słowa. Może nie chciała wiedzieć. Cieszyła się, że nie patrzy mu teraz w oczy. Pewnie rozsypałaby się na kawałki, gdyby to robiła. - Nic mi nie obiecuj. Nic poza jednym. Obiecaj mi, że ze mną będziesz. Mimo tego, że w środku jestem połamana. Że każdy dotyk mnie boli. Że boję się ludzi. Bo ciebie jednego się nie boję i tobie ufam. Twojego dotyku pragnę. Ciebie kocham. Ciebie kurwa tak mocno kocham. Do szaleństwa. Odsunęła się lekko. Na tyle, że mogła spojrzeć mu w oczy, nie czując na swoim policzku jego ciepłego oddechu. Odwróciła jednak wzrok, zaciskając lekko wargi, jakby zastanawiając się, czy nie przeprosić. Mogła go odepchnąć. Sprawić, że niedługo przestałby cierpieć. Ale ona brnęła w to dalej. Mimo tego, że bała się konsekwencji. Mimo że bała się straty.
Normalnie to by się tym nie przejął. Był typem który tylko brał. Ktoś mu się dawał, on brał. Nie dziękował ani nie prosił. Był wiecznym chłopcem, Piotrusiem Panem. Wszystko mu było wolno. Z niczego nie musiał się tłumaczyć, za nic nie był odpowiedzialny. Ale teraz było inaczej. Między nimi wytworzyła się więź. Zależało mu. Liczył się z jej uczuciami. Planował z nią swoja przyszłość. Nie przyzna się do tego głośno ale myślał czasami jakby to było mieć rodzinę. Być kochającym ojcem i mężem. Zarabiać na rodzinę. Jeszcze nie mieściło się to w jego czeskiej łepetynie. Ale uczucia jakie budziła w nim Voice, sprawiły że przestał być chamskim dziewiętnastolatkiem. Zaczął dojrzewać. Pojmować miłość, jej konsekwencje. I pierwszy raz z kimś tak się liczył. Może własnie dlatego tak się bał? Najpierw zrobił, potem pomyślał. I bał się że to jego zaangażowanie pójdzie na marne. Z drugiej strony, to czemu tak się nad wszystkim zastanawiał? Od kiedy myślał nad tym co robił, nad tym co mówił. A gdzie jego raz kozie śmierć? Przecież nie mógł całe życie siedzieć jak mysz pod miotłą. Nigdy nie miał takich dylematów. Jak używać słów, jak coś powiedzieć, żeby nie zabrzmieć źle. Od kiedy tak się nad tym zastanawiał. Przecież miał jasny cel- być z Voice do końca życia. Tak, wiedział że to ta jedyna. Wiedział że to ona jest księżniczką, a on jej księciem. Był tego pewien jak tego że trawa jest zielona. I wiedział jak ten cel osiągnać. Więc po co rzucać sobie kłody pod nogi? "Priborsky do chuja, bądź że mężczyzną." Znów sam się zbeształ w myślach. Zamierzał o nią walczyć. Rzucić palenie, żeby mieć na kwiaty dla niej. Na niezapominajki, żeby ładnie wyglądały przy jej oczach. Nawet gdyby zamierzała go po tym desperackim wyznaniu wyśmiać, nie zamierzał odpuścić. Przecież nie bez powodu właśnie na siebie trafili w tej korespondencji. Już nie zamierzał uciekać. Już nie zamierzał się bać. Chciał całemu światu ogłosić, jak bardzo ją kocha. Jej dotyk go ukoił. Znów go ukoiła. Była jego oazą. I jak niby miałby z niej zrezygnować? Musiałby być nie spełna rozumu. Gdy poczuł jej ciepło w swoich ramionach, spłynął na niego spokój. Słuchał jej niemal z zapartym tchem. Wchłaniał każde słowo. Ona naprawdę go kochała. I umiała o tym mówić dużo lepiej niż on. Jej ostatnie chyba, zmieniło się w na pewno. Serce waliło mu jak szalone. Czy to się działo naprawdę? Aż nagle się odsunęła. Czemu? Nie rozumiał i chwilę stał taki osłupiały. Nagle wszystko zaczęło się układać. Miał ochotę sam siebie pierdolnąć w ryj. Czemu on wszystko tak skomplikował. Przecież jej od początku nie zależało na jego portfelu. Tylko na nim. Własnie an tym polegała miłość. Nie była jak każda inna panna z która spał. Była jego. Od pierwszego listu była jego. I oboje dobrze o tym wiedzieli. Nie pozwolił jej długo stać z dala od siebie. Jednym krokiem skrócił dystans który ich dzielił. Znów była blisko. Swoją ciepłą dłonią objął jej policzek, patrząc na nią czule. Nigdy nie czuł się tak kochany, tak potrzebny.: -Jestem Twój. Od pierwszego listu który do Ciebie napisałem. Jestem po prostu Twój. Pamiętasz co Ci obiecałem? Że pomogę Twoim ranom się zagoić. I wiesz co Mała? Dam Ci tyle cholernego szczęścia, że nie będziesz wiedziała co z nim zrobić. Przy mnie nie musisz się bać. Zawsze dotrzymuję obietnic. Nie dam Cie nikomu nigdy skrzywdzić... Zbudujmy sobie razem szczęście. Zasługujesz na nie Mała- uśmiechnął się do niej. Jego oczy się do niej uśmiechały. Drugą ręką objął ją w tali i przysunął do siebie. Pocałował ją tak, jak jeszcze nigdy nikogo nie całował. Bo nigdy nikogo nie kochał. A przez pocałunek teraz wypływała z niego cała ta cholerna miłość. Z niechęcią się od niej oderwał. Na usta wpłynął mu łobuzerski uśmiech.: -Teraz mamy problem...- zawiesił głos, aby zbudować napięcie- Musisz zostać moją dziewczyną. Bo nie zamierzam Cię nikomu oddać. NIKOMU!- na koniec zrobił poważną minę, ale zaraz ciepło się roześmiał i pocałował ją w szyje. Swoim szczęściem mógłby odepchnął każdą burzową chmurę.
Księżniczka. Określenie, jakim Voice mianowała się jako naprawdę mała dziewczynka. Kilka lat później nie była już w stanie uwierzyć, że kiedyś dla kogoś nią będzie. Teraz się z tym oswajała. Oswajała się z miłością. Na początku kochała matkę, ale nie pamiętała już tego. Później pokochała eliksiry, ale one przynosiły ulgę w bólu na krótki czas. Niedawno sądziła, że da radę pokochać brata, z czego oczywiście nic nie wyszło. A na sam koniec, gdy całe to serce, która chciała komuś dać było już rozpierdolone na kawałeczki, pojawił się on. Najpierw list od niego, później kolejny. Później ją zawiódł. A później był kolejny list i znów omotał ją sobie wokół palca. Ich pierwsze spotkanie jeszcze bardziej utwardziło w niej wszystkie te uczucia, które znała tylko z opowieści matki, które snuła płacząc i krzycząc. Teraz już wiedziała, że nie są niczym złym. Że są rzeczą, na którą każdy człowiek za sługuje. Na które ona też zasługuje. I których każdy powinien zaznać, bo dają szczęście. A kto nie chce go spróbować? Był te pieprzone dwa lata starszy. Mieszkał w Czechach. Jak duża była szansa na to, że się spotkają? Prawie żadna. A tutaj proszę - sfinks, korespondencja, a ostatecznie oni, schronieni pod drzewem, bijący się z myślami. Z myślami, które normalnie ich nie nawiedzały. Bo które z nich wcześniej zastanawiało się nad tym, co będzie dalej? Układało wszystkie słowa, wszystkie gesty w jedną, spójną całość? Na pewno nie ona. I na pewno nie wtedy, gdy się od niego odsunęła. Uśmiech, który pojawił się na jej ustach, gdy chwycił jej policzek i spojrzał na nią w ten najcudowniejszy na świecie sposób też nie był zaplanowany. Niczego sobie nie nakazywała, jak to miała w zwyczaju. Z resztą, czy da się nauczyć wywoływania w oczach szczęścia? Tak bezgranicznego? Ten pocałunek, który z zadowoleniem odwzajemniła z powrotem się w niego wtulając tylko utwardził ją w przekonaniu o tym, że wszystko właśnie się ułożyło. Że oboje to wszystko zrozumieli. Wiedziała, że się o nią zatroszczy. Że przynajmniej się postara. Czuła, że może mu zaufać. Że złapałby ją, gdyby rzuciła się tyłem w jego stronę. Że pomoże jej zbudować ten ich mały zamek. Ich mały świat, gdzie nie będą musieli niczego się bać. Że będzie jej ostoją. Jej miejscem odpoczynku. A przede wszystkim była pewna, że może liczyć na szczerość. To jej obiecał na samym początku. Nie wiedziała, że potrafi kogoś tak uszczęśliwić. Że potrafi to zrobić samą swoją obecnością. Ej, zaraz zaraz. Jaki kurwa problem? Miało ich nie być. Wszystko miało być okej. Patrzyła tylko z niezrozumieniem w jego oczy, żeby po chwili uśmiechnąć się i lekko zadrżeć, gdy pocałował ją w szyję. - Przykro mi, Priborsky - och, nawet udało jej się w miarę dobrze wymówić jego nazwisko! - ale nie będziesz miał szansy, by mnie komuś wyrywać. Bo wiesz, jestem twoją dziewczyną i bardzo mi to odpowiada, więc nie spodziewaj się, że zobaczysz mnie w ramionach jakiegoś innego faceta - dodała, dźgając go lekko palcem w tors.
Coś pchało ich w swoją stronę. Los? Bóg? Fatum? Nie wiem. Ale chyba najważniejsze że się odnaleźli. Że mógł teraz trzymać ją w swoich ciepłych ramionach. I pierwszy raz od dawna niczym się nie przejmować. Jakby zobaczył go teraz któryś ze znajomych, przetarłby oczy z nie dowierzania. Że niby Priborsky zakochany? To był niecodzienny widok. Ale miał ich w dupie. Miał to wszystko głęboko w dupie. Gdyby ktoś w wakacje powiedział mu że jakaś mała blondynka poprzestawia mu tak priorytety, to by go zwyczajnie wyśmiał. Ale cieszył się że dostał od losu taką szansę. Kto inny jak nie Bóg mógłby dać mu tyle szczęścia. Może powinien zacząć w niego wierzyć. Nie chciał o tym myśleć. Nie chciał robić sobie problemów. Na pewno nie teraz kiedy był najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. Zaśmiał się ciepło gdy spróbowała wypowiedzieć jego nazwisko. Zawsze szyderczo śmiał się z Anglików którzy kaleczyli jego ojczysty język. Ale tu nie było mowy o szyderze.: -No, no widzę postępy wiesz jak się wymawia moje nazwisko- puścił jej oczko, po czym powiedział po czesku- Jakby tylko jakiś pajac Cię dotknął to jak Boga kocham, zawisnął by na wierzbie bijącej. Stali tak pod tym drzewem. Jak wariaci. Przy Voice z Leosia wychodziły wszystkie dobre cechy. Nikt inny go takiego nie znał. Czułego, spokojnego. Szczerego i dobrego. Takiego kochanego. Częściej się uśmiechał. Nikogo celowo nie ranił. Był z każdym dniem coraz lepszy. Leo był jak diament. Ubrudzony i zakurzony. Nie oszlifowany. A Voice była jego jubilerem. Jedyną osobą która znała się na tym rodzaju diamentu. I sprawiała że stawał się najpiękniejszym brylantem. Stali tak razem patrząc w sobie w oczy. Jak w jakiejś komedii romantycznej. Oboje topili smutki w swoich oczach, napawali się szczęściem: -Powiedz mi Mała, czym ja sobie na Ciebie zasłużyłem? Chyba ten dług będę spłacał do końca życia- i znów ją pocałował. Tym razem namiętniej. Nie umiał lepiej pokazać jak głębokie uczucie do niej żywi.
Była tak cholernie spokojna. Niczego się nie bała. Nie zastanawiała się nad tym, co już było. Bo jeszcze nigdy nie było tak dobrze. Jego ramiona osłaniały ją przed tymi z reguły natrętnymi myślami, wspomnieniami, tym, co mieszało jej w głowie i sprawiało, że była coraz słabsza. Dodawały jej energii. Energii, która pozwalała jej się uśmiechać, tulić do niego, tłumaczyć, na czym polega to wszystko, co między nimi jest. Nie znała znaczenia niektórych słów. Niektórych uczuć. Ale starała się jak mogła, żeby poprowadzić go właściwą drogą. Żeby ją odnaleźć i pójść nią razem z nim. To była ich szansa. Szansa na to, żeby zaznać całego tego szczęścia, które tylu ludzi dookoła już osiągnęło. Im też się należało; zasługiwali na nie. Każdy zasługiwał. Voice do tej pory w to nie wierzyła, ale teraz powoli się do wszystkiego przekonywała. Usiłowała zrozumieć miłość, zrozumieć, jak to jest mieć nadzieję; jak to jest potrzebować i być potrzebnym. Wiedziała, że znajdzie w nim odpowiedź. W jego niebieskich oczach. Niebieskich oczach, których zewnętrzne kąciki gładziła teraz lekko opuszkami palców. - Mam wiele różnych talentów, ale zdecydowanie nie do wymawiania twojego nazwiska - odparła, uśmiechając się cierpko i spływając dłońmi z powrotem na jego szyję, którą objęła ramionami. Pocałowała lekko jego szczękę, po czym przytuliła do niej na moment policzek. Po tym geście wyraźnie można było zauważyć, że mu ufa. Że jest w stanie zamknąć oczy i pozwolić mu sobą pokierować, bo wie, że się o nią zatroszczy. Że nie pozwoli, żeby stała jej się krzywda. Otwierała się przed nim jak przed nikim innym. Ktoś złośliwy spytałby się, czy z nią wszystko w porządku. Czy na pewno jest trzeźwa i nie wpadła w depresję. Wyśmiałaby go i grzecznie kazała spierdalać. Starych przyzwyczajeń chyba nie da się pozbyć. Odwzajemniła pocałunek, tym razem pewniej i intensywniej, pozwalając powiekom lekko opaść. Nagle, wręcz gwałtownie go zapragnęła, żeby po chwili uspokoić się, niechętnie odrywając się od niego. Czy to wszystko nie działo się zbyt szybko? A z drugiej strony, dlaczego akurat to przyszło jej do głowy? Och, Voice, wciąż obawiasz się zbyt wielu rzeczy. - A myślisz, że dasz radę być ze mną do końca? - spytała całkiem poważnie, jakby z nutą obawy, patrząc mu w oczy. Bała się, że to, co między nimi jest po prostu się wypali. Zbyt szybko, by zdążyła się tym nasycić. Nie chciała go tracić. I nie chciała bać się tej straty.