Zwykły gabinet, jakich wiele. Biurko, do którego poza jego fotel dostawione są jeszcze dwa, równie wygodne. Regały z różnymi książkami o tematyce okołomiotlarskiej. Można tu znaleźć kilka egzemplarzy Quidditch przez wieki, poradnik jak dbać o miotły, kilka starych egzemplarzy magazynów miotlarskich. Na półkach nie brakuje zestawów do konserwacji mioteł, zdjęć składów krajowych drużyn. Na ścianach, pomiędzy różnymi portretami znajduje się również portret pani Hooch, ulubionej profesor Walsha. W rogu pomieszczenia znajduje się obszerna szafa, w której Walsh schował swoje pamiątki, m.in. strój w barwach Katapult, a także zapasowa skrzynia z piłkami do quidditcha. Obok, na niewielkim stoliczku znajduje się zaparzacz do kawy, której aromat miesza się z zapachem pasty do polerowania miotły. Ot, zwykły gabinet.
Autor
Wiadomość
River A. Coon
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 19
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 174
C. szczególne : Ruchome tatuaże, drobna przerwa między lewą jedynką a dwójką, melodyjny głos, lekko włoskie zaciąganie, zapach (figa, cytryna, czarna porzeczka, cedr)
Czuł, że ma małe szanse na powodzenie, ale w swojej porywczości nie potrafił odpuścić sobie choćby spróbowania, więc ledwie pomysł wysępienia usprawiedliwień od opiekuna innego domu pojawił się w jego głowie, a już mknął po schodach gryfońskiej wieży w dół, by trafić pod gabinet Joshuy Walsha. Im bardziej duma zabraniała mu rozmowy z wujkiem, tym bardziej wmawiał sobie, że jest to jedyne słuszne rozwiązanie jego problemu, którego przecież wcale by nie miał, gdyby faktycznie od razu zgłosił się do skrzydła szpitalnego lub chociaż nie zrywał się z tych lekcji, na które po prostu nie miał ochoty chodzić. - Dzień do... - urwał, bo oczywiście ledwo zapukał do drzwi, a już otwierał je szeroko, by przystanąć w pół kroku w zdezorientowaniu, że choć udało mu się wejść do środka, to Walsha nie było widać nigdzie na horyzoncie. Zajrzał czujnie do środka, zaraz wyginając się w tył, by zerknąć to w jedną, to znów w drugą stronę korytarza i choć przez chwilę naprawdę, naprawdę!, miał zamiar się wycofać, to jednak cichy głosił z tyłu głowy zdążył podpowiedzieć mu lepszy pomysł. Wślizgnął się do środka, zamykając za sobą cicho drzwi po czym doskoczył od razu do biurka, ostrożnie przeczesując spojrzeniem jego zawartość w poszukiwaniu pieczątki, która mogłaby zastąpić Walshowy podpis. Serce dudniło mu przyjemnie w mieszance ekscytacji i radości, bo przecież wystarczyło załatwić sobie w ten sposób kilka pustych pergaminów z pieczęcią, by rozwiązać masowo kilka swoich problemów, a bardziej niż tlenu potrzebował tego poczucia, że życie nie wali mu się co chwilę pod ciężarem jego własnych decyzji. Przy sprawdzaniu ostatniej szuflady wstrzymał na chwilę oddech, bo choć nigdzie nie widział upragnionej teraz pieczęci, to oczy zabłyszczały mu mimowolnie na widok upchniętych w rogu galeonów. Zanim zdał sobie z tego sprawę już czuł twardość złota pod palcami, by z ogłupiająco-przyjemnym szumem w głowie schować pospiesznie skradzioną garść do kieszeni. Ma ich jeszcze dużo, nawet nie zauważy, na pewno tego nie odczuje - usprawiedliwił się szybko, bo i przecież był pewien, że ktoś, kto tak beztrosko trzyma pieniądze luzem w szafce biurka, musi mieć ich zdecydowanie za dużo. On sam doceni je znacznie bardziej. Ledwo zamknął szafkę, z przejęcia zapominając o tym, czego właściwie szukał, i zrobił krok w stronę wyjścia, a już zapowietrzał się na widok wchodzącego do sali Walsha. - O-o, jak super, że Pan jednak jest! - wypalił szybko, robiąc jeszcze jeden krok, by udać, że od początku chciał zapaść się w fotelu dla gości, wykorzystując tę krótką chwilę wykręcenia się do Josha tyłem, chcąc złapać głębszy wdech, by przepędzić z twarzy kolory przemujących go emocji. - Bo ja mam do Pana taką super ważną sprawę - rozgadał się błyskawicznie, czując, że jak tylko zamilknie, to z pewnością oberwie już za samo wejście do środka bez zaproszenia, dlatego też wykręcił się zaraz na fotelu, by pewnie spojrzeć wprost w oczy mężczyzny, uśmiechając się przy tym jednym ze swoich najbardziej beztroskich uśmiechów. Bo przecież co złego, to nie on, a skradzione czterdzieści galeonów to zbyt żałosna suma, by w ogóle podejrzewać kogoś o jej kradzież. - Bo- No nie wiem jak to Panu powiedzieć inaczej, ale miałem bójkę. Poza Hogwartem, więc to w ogóle no nie szkolna sprawa, ale koleś mi połamał żebra i bałem się iść do Skrzydła, bo nie wiem jak tutaj ze szlabanami za takie rzeczy, więc no nie za bardzo z tym leczeniem pykło, więc na kilka lekcji nie poszedłem, aleee nie poszedłem też na kilka przez to, że- że chorowałem i wtedy już byłem w skrzydle, ale nie chciałem zwoleniania, bo to taka trochę wstydliwa sprawa i nie chciałem, żeby jakieś ploty poszły, ale potem jednak nie miałem kilka razy siły iść na lekcje, więc tak w sumie to mi się strasznie dużo nieobecności nazbierało - wyrzucał z siebie słowo za słowem, gestykulując przy tym żywo tak, jak tylko on w tej szkole potrafił, jakby naprawdę płynęło w nim choć trochę włoskiej krwi. - Ale nie mogę o tym porozmawiać z profesorem Williamsem, bo jakby, to mój wujek, rozumie Pan. Straszny przypał przed wujkiem się tłumaczyć z takich rzeczy i na pewno by powiedział rodzicom, a ja jestem już przecież dorosły, więc chyba rozumie Pan, jakie to by było upokarzające - dokończył z zabójczą powagą, wpatrując się w Walsha z nieskrywanym błaganiem o przytaknięcie bijącym z ciemnych oczu.
Joshua Walsh
Wiek : 37
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 193cm
C. szczególne : runa algiz za lewym uchem, obrączka z bladoróżowej muszli, bransoletki na lewym nadgarstku
Nie zdarzało się często, żeby wychodził z gabinetu bez zamykania go. Właściwie zawsze zamykał, upewniając się, że drzwi nie ustąpią przed pierwszym lepszym alohomora. Nie chodziło o to, żeby trzymał w środku niesamowicie cenne przedmioty, ale nie miał ochoty pozwalać, żeby jego gabinet stał się miejscem schadzek dla dzieciaków, szczególnie gdy rzadko w nim bywał. Tym razem zapomniał, zbyt rozkojarzony, wychodząc na moment za jednym z uczniów, z którym oddalił się za bardzo od swojego kantorka i ku swojemu zdziwieniu, po powrocie zastał w środku studenta. Gryfona, który od razu zasypiał go tłumaczeniem swojej obecności, co z jednej strony było nawet zabawne, a z drugiej podejrzane, szczególnie że portret pani Hooch spoglądał na dzieciaka tak, jakby miał zamiar go spopielić samym spojrzeniem, a pozostałe dyskutowały o czymś zaciekle. Niby dlaczego mamy mu mówić? To on nie zamknął swojego gabinetu. Widać, że teraz opiekunowie nie wiedzą, jak zajmować się podopiecznymi. Kiedyś to nawet kary były lepsze, a teraz niby co zrobi? Jednak powinniśmy powiedzieć. Jak nie to przewiesi nas do łazienek i będziemy ciągle poza ramami siedzieć. Joshua spojrzał na portrety, marszcząc brwi, po czym zaklęciem zamknął drzwi z gabinetu, nim ostatecznie spojrzał znów na Gryfona, uśmiechając się krzywo do niego. - Więc tak, witam panie Coon, miło, że przyszedł pan z problemem do mnie, ale następnym razem radziłbym nie wchodzić do czyjegoś gabinetu, jeśli ten jest pusty - zaczął prosto, nie odrywając badawczego spojrzenia od chłopaka, zastanawiając się, o co mogło chodzić portretom, jednocześnie mając dziwne wrażenie, że to, co spotkało dzieciaka, brzmiało dla niego dziwnie znajomo. Pobicie i wstydliwa choroba, która raczej na pewno była chorobą weneryczną? To brzmiało, jakby właśnie siedzący przed nim student był trzecim z dramatu Solberga i Moralesa, ale nie miał pojęcia, jak powinien o to zapytać. Zdecydował się więc odczekać jeszcze chwilę, spróbować sprowokować chłopaka do powiedzenia czegoś więcej, jednocześnie zamierzając sprawdzić, o czym mówiły portrety, które nie zawsze były pożyteczne. - Idąc dalej, chce pan ode mnie, opiekuna drugiego domu, usprawiedliwienia pańskich nieobecności z powodu… Nie leczenia się w terminie? Jeśli choroba nie została nam zgłoszona, to z pewnością pańscy rodzice już wiedzą, że coś jest nie w porządku, chyba że profesor Williams ma inne podejście do tego tematu i nie próbował dowiedzieć się, gdzie pan się podziewa. Potrzebuję wiedzieć więcej, żeby zgodzić się na podpisanie usprawiedliwień dla innych profesorów, i nawet jeśli nie chcesz rozmawiać ze swoim opiekunem, to ja raczej będę musiał to zrobić - mówił dalej, przechodząc na drugą stronę biurka, obrzucając je badawczym spojrzeniem. Szuflada, głupcze. - A teraz proszę mi powiedzieć, dlaczego porterty reagują w ten sposób i niemal zmuszają mnie do zajrzenia do szuflad biurka. Co w nich jest, albo czego nie ma? Od pańskiej odpowiedzi wiele zależy - dodał, zmęczonym tonem, spoglądając wprost na Rivera, podejrzewając już, czego mogło ubyć. Galeony, które odkładał za każdym razem, gdy wściekał się na dzieciaki i odreagowywał to na nich. Nie załatwił sobie karnego słoika, więc miał karną szufladę i podejrzewał, że mogła być lżejsza o kilka sztuk, choć naprawdę nie chciał tego sprawdzać.
______________________
Peace in your gardens and light from your eyes
No one can hold me the way you do
River A. Coon
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 19
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 174
C. szczególne : Ruchome tatuaże, drobna przerwa między lewą jedynką a dwójką, melodyjny głos, lekko włoskie zaciąganie, zapach (figa, cytryna, czarna porzeczka, cedr)
Oczy otworzyły mu się nieco szerzej w zalewającej go panice, ale choć czuł wybijające się na policzkach ciepło, to uparcie nie spoglądał w stronę szepczących portretów, nie wierząc, że naprawdę mógł popełnić tak amatorski błąd. Skrzyżował jednak ręce na piersi, gotów wyprzeć się wszystkiego, bo przecież wiszącym od dekad portretom zwyczajnie mogło się nudzić i próbowały doszukiwać się dramy absolutnie wszędzie. - Wolałem sprawdzić czy Pan nie zasłabł czy coś - stwierdził, zaplatając ciaśniej ręce, by nie gestykulować przesadnie, czując jak dłonie w nerwach rwą mu się do większej żywotności. - Jestem dorosły, nie muszą wiedzieć... - wtrącił nieco ciszej, poniekąd też się powtarzając i zaczynając tracić nadzieję na ugranie czegokolwiek, a wiec i zaczynając żałować, że nie uciekł stąd szybciej, decydując się na zagadanie na śmierć Walsha. Z każdym kolejnym słowem czuł jak grunt zapada mu się pod nogami, więc i w końcu nie wytrzymał, celując pełnym oburzenia spojrzeniem w jeden z najbardziej rozgadanych portretów. - Snitches get stitches - wymamrotał do niego bezgłośnie, przysięgając sobie w duchu, że jeszcze kiedyś zemści się rozcięciami na śpiących portretach, nawet jeśli gdzieś w duchu wiedział, że nawet pod wpływem silnych emocji nie zebrałby się w sobie na taką agresję, rzucając tylko puste groźby i ciskając iskrami ze wściekłego spojrzenia. Na moment spuścił głowę w dół, biorąc głębszy wdech, podczas którego błyskawicznie rozważył każdą możliwą opcję reakcji od kłamstwa aż po próbę ukradkowego teleportowania galeonów ze swojej kieszeni, by w końcu z przymkniętymi oczami wyciągnąć z kieszeni niemal całe skradzione złoto, ciasno zaciskając usta, gdy to z brzękiem uderzyło o drewniany blat stołu. - Przepraszam - wydusił z siebie, doskonale wiedząc, że skrucha działała na nauczycieli najlepiej, jeśli tylko odegrało się ją odpowiednio wiarygodnie. - Nie planowałem tego, naprawdę przyszedłem do Pana, ale... Mam- Mam wrażenie, że wszystko się sypie, tym mocniej gdy próbuję to poskładać, najpierw choroba i bójka, teraz wszystkie te koszty i nieobecności... - podjął szybko, ciasno mieszając prawdziwe myśli z podkoloryzowanymi kłamstwami, gdy spojrzenie błądziło mu po ziemi, a i ręce rozluźniały się do bardziej nerwowej zabawy palcami. - To była tylko desperacka chwila słabości. Po prostu bardzo chciałbym wyjść w końcu na prostą... - dodał ciszej, unosząc na wpół szczerze skruszone spojrzenie na Josha, by dokończyć: - I bardzo pomogłoby mi w tym usprawiedliwienie nieobecności. Jestem dobrym uczniem, miałem po prostu mały poślizg po przeprowadzce. Może Pan sprawdzić moje akta z Calpiatto. Czysta kartoteka, przysięgam.
Joshua Walsh
Wiek : 37
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 193cm
C. szczególne : runa algiz za lewym uchem, obrączka z bladoróżowej muszli, bransoletki na lewym nadgarstku
Jestem dorosły - w ostatnim czasie te słowa z ust studentów działały na nerwy Walsha. Widział dobrze, jak bardzo chcieli być traktowani i uznawani za dorosłych i jak wiele mieli przed sobą nauki na ten temat. Dzieciaki, uznające, że po osiągnięciu pełnoletności mieli już wystarczającą wiedzę, aby o siebie dbać i móc samemu decydować i najlepiej, aby nikt nie sprawował nad nimi kontroli. Tymczasem najczęściej prawda była zupełnie inna i Walsh był przekonany, że i River będzie musiał być sprowadzony na ziemię. Bycie dorosłym i uważanie się za dorosłego to były niestety dwie różne rzeczy. Nie miał jednak w tym momencie czasu na wyjaśnianie tego, bowiem sprawa prawdopodobnej kradziezy wyszła na wierzch i już po chwili chłopak wyciągał z kieszeni jego galeony. Ciemne spojrzenie Josha, zwykle ciepłe, gwałtownie stwardniało, gdy mężczyzna spoglądał na kolejne monety. Nie sprawdzał wciąż, czy na pewno ich ilość się zgadza, nie sprawdzał, ile ubyło z szuflady, ale już sam fakt, że chłopak rzeczywiście pokusił się na nie, sprawiała, że miał ochotę krzyczeć. Był zły i zaufanie, jakim obdarzał każdego dzieciaka, właśnie się złamało. Jednocześnie pamiętał słowa byłego ucznia, który zarzucił mu i całej kadrze, niezwracanie uwagi na młodzież, że nie dostrzegają równego rodzaju krzyków o pomoc. Mimo to nawet jeśli Gryfon właśnie tego w tym momencie potrzebował, nie powinien był próbować kraść. - Mówisz, panie Coon, że jesteś już dorosły, tak? Co grozi za kradzież? Wydalenie ze szkoły, zgłoszenie do Ministerstwa... Jeśli w chwili słabości sięgasz po tak łatwe rozwiązania, co będzie przy okazji większych problemów? Czysta karta ze starej szkoły może równie dobrze oznaczać, że nikt cię do tej pory nie złapał na gorącym uczynku - powiedział twardo, zaklęciem przenosząc galeony do szuflady, nim usiadł w swoim fotelu, nie spuszczając spojrzenia z Rivera. - Branie odpowiedzialności za własne czyny. Tym jest przede wszystkim dorosłość. Skoro uważa pan, że jest dorosły, powinien w jakiś sposób sam wyjaśnić sprawę z nieobecnościami. Wstydliwa choroba, zakładam, że weneryczna, nie bierze się z przypadku. Czyżby bójka była z nią w pewien sposób powiązana? - dopytywał dalej, czując, że zdecydowanie będzie potrzebował po tej rozmowie obecności swojego męża, aby dojść do siebie. Co się stało z tą młodzieżą, że zaczynała robić podobne głupoty jeszcze w szkole? Najgorsze jednak było, że zachowywali się jak dzieciaki, bawiąc się w dorosłych, chcąc być traktowani jak dorośli, ale tylko wtedy gdy było wygodne. W innych okolicznościach znów zaczynali być dzieciakami, które potrzebują usprawiedliwienia za nieobecności, zamiast przyjąć na klatę konieczność powtórzenia roku za olewanie zajęć, bądź skierować się do właściwych nauczycieli. - Nie mówię, że nie podpiszę tego usprawiedliwienia. Jednak na razie nie widzę podstaw, aby to zrobić.
______________________
Peace in your gardens and light from your eyes
No one can hold me the way you do
River A. Coon
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 19
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 174
C. szczególne : Ruchome tatuaże, drobna przerwa między lewą jedynką a dwójką, melodyjny głos, lekko włoskie zaciąganie, zapach (figa, cytryna, czarna porzeczka, cedr)
Potrafił kłamać. Potrafił udawać. A przynajmniej tak długo, jak nie zaczynały docierać do niego silniejsze emocje, bo wtedy można było czytać z niego wszystko jak z otwartej księgi. Nie potrafił wstrzymać oburzonego prychnięcia, ani nerwowo podrygującej nogi; nie potrafił utrzymać spojrzenia w miejscu, nawet jeśli przez chwilę twardo wbijał je w oczy Walsha i nie wiedział jak przerwać zaciskanie szczęki, by w momencie jej rozluźnienia broda nie zaczynała mu drżeć żałośnie od nadmiaru bezsilności, jaka zalewała go w tym momencie. Bo właśnie tego nienawidził najbardziej w byciu nastolatkiem. Bycia w pełni zależnym od humoru tak zwanych dorosłych. - Fascynuje mnie, że wszyscy "prawdziwi dorośli" zawsze traktują mnie jak dziecko, aż do momentu, gdy nie jest im wygodniej zrobić odwrotnie - wyrzucił z siebie, niekoniecznie kontrolując ten wymach dłoni w górę, by nakreślić w powietrzu ironiczny cudzysłów. - Mam przyjmować rację starszych jako świętość, siedzieć cicho i słuchać się rozkazów czy zakazów, jeść warzywa i nie palić, stawiać się w dormitorium do konkretnej godziny i ubierać się pod linijkę, ale gdy sobie nie radzę - Z KONSEKWENCJAMI TEGO CO ZROBILI MI CI DOROŚLI - to zawsze słyszę, że jestem przecież dorosły i mam znaleźć rozwiązanie sam - pociągnął od razu nieco głośniej, ale znacznie szybciej, wyrzucając z siebie słowa z prędkością, z którą włoski akcent zaczynał naturalnie się uwydatniać. - Nie widzi Pan podstaw i ich Pan nie zobaczy, non scassare la minchia, bo nie będzie Pan chciał ich widzieć. Nie chce Pan nadstawić karku za kogoś problematycznego, bo tak jest łatwiej, niż spróbować zrozumieć przez co przechodzę, gdy ten stary hijo de puta nie ma absolutnie żadnych konsekwencji za to, że mnie zaraził i nie zrobił absolutnie nic, by mnie nie połamano za to, że to on nie umie być wierny. Jak to mają być te konsekwencje dorosłych, to... To nie jest sprawiedliwe! - wydusił z siebie, sam nie wiedząc w którym momencie poderwał się z zajmowanego miejsca, milknąc teraz gwałtownie w oszałamiającej fali wstydu, że nie tylko wrzeszczy tu jak kompletny dzieciak, łamiąc się nagle pod kolejną już z całej serii porażką, ale też że po raz kolejny balansuje na granicy rozklejenia się, po której przekroczeniu nie będzie już powrotu. - Co Pan w ogóle może wiedzieć o tym, do czego człowiek jest zdolny za kilka galeonów? Nic z tego nie jest "łatwym rozwiązaniem" - prychnął pogardliwie, tym gniewniej, im bardziej obraz rozmywał mu się już w rozwodnionych akwarelach, a jednak nie potrafił wcale ruszyć się z miejsca, nie mogąc ani usiąść z powrotem na swoje miejsce, ani tak po prostu uciec szturmem z gabinetu.
Joshua Walsh
Wiek : 37
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 193cm
C. szczególne : runa algiz za lewym uchem, obrączka z bladoróżowej muszli, bransoletki na lewym nadgarstku
- Usiądź i weź głęboki wdech - powiedział prosto, kiedy tylko chłopak wyrzucił wszystko z siebie, spoglądając na niego, jak stoi w miejscu. Josh podejrzewał, że ten miał wielką ochotę wyjść z gabinetu i zapomnieć o tym, że w ogóle tutaj przyszedł, ale skoro nie zrobił tego od razu, tkwiła w nim być może jeszcze jedna rzecz - potrzeba rozmowy. Choć skłamałby, gdyby miał powiedzieć, że nie miał w tym momencie ochoty wyrzucić dzieciaka za drzwi. Świadom jednak już raz popełnionego błędu w trakcie podobnie burzliwej rozmowy, teraz starał się zapanować nad swoją złością kierowaną nie tyle w Rivera, co jego sposób patrzenia na to, co się działo. - Zamiast unosić na mnie głos i zarzucać, że nie mam zamiaru cię zrozumieć, zastanów się, jak ty rozmawiałbyś z kimś, kto, chcąc od ciebie czegoś, jeszcze próbował cię okraść, po czym zacząłby się tłumaczyć, mówiąc, że chciałby już wyjść na prostą… Napijesz się czegoś? - zaproponował, przywołując z jednej z szafek butelkę z wodą dla siebie. Potrzebował ostrożnie dobrać słowa, nie chcąc, żeby River wyszedł, nim ostatecznie wszystko się wyjaśni. Wbrew temu, jak chłopak zdołał go odebrać, nie chciał być kolejnym dorosłym, który nie interesuje się dzieciakami. Choć nie raz powtarzał sobie, że powinien rzucić tę pracę w cholerę, bo nie ma zdrowia na podobne utarczki z nastolatkami, tak wiedział, że był im potrzebny. Były osoby, które nie chciały rozmawiać z innymi, a młodym sercom ciężko było zaufać starszym. Musiał również przyznać, że tak jak wcześniej miał podejrzenia co do tego, kto jest tłem dla historii Gryfona, tak teraz nabrał pewności, że chodziło właśnie o Paco i Solberga, a to sprawiało, że miał większy pogląd na sytuację, która w żadnym stopniu nie była normalna. Świat naprawdę był mały… - Nie próbuj nakręcać samego siebie twierdzeniem, że nie będę chciał zrozumieć tego, co się z tobą dzieje, bo również nie wiesz wszystkiego o mnie. Nie zakładaj niczego z góry. Mówiąc o podstawach, chodziło mi o wyjaśnienie sytuacji, a to chyba możemy zrobić bez krzyku, prawda? - mówił dalej spokojnie, niemal ciepło, choć wiele kosztowało go niepodniesienie głosu na dzieciaka. - Mówisz o konsekwencjach tego, co zrobili ci dorośli, że jeden mężczyzna zaraził cię wenerą i chcesz, żeby on poniósł konsekwencje tego, co zrobił tobie. To znaczy czego? Jeśli to był gwałt, powinieneś to zgłosić, żeby aurorzy nim się zajęli. Jeśli jednak sam tego chciałeś… Nitinia ma to do siebie, że można nie być świadomym choroby, nim będzie za późno. W kwestii zdradzania się nie wypowiem, bo to już sprawa tamtego mężczyzny. Pobicie - znów pytam, czy zgłosiłeś to komuś? Jeśli nie zgłosiłeś żadnego wykroczenia, nie możesz oczekiwać, że tamci poniosą konsekwencje. Jednocześnie nie masz pewności, czy jakieś ich nie dotknęły przez to, co się stało - tłumaczył dalej, mając wielką nadzieję, że nie dowie się za chwilę, że Paco zgwałcił dzieciaka, o którym wyraził się, że sam wskoczył mu do łóżka. Pamiętał, że Max przyznał, że złamał żebra włoskiemu dzieciakowi, ale mówił też, że liczył na ból. Być może River się bronił i ostatecznie wyszła z tego bójka, nie zaś pobicie, które można byłoby zgłosić. Miotlarz miał wrażenie, że wpadł w sam środek wenezuelskiej telenoweli, jakich mugole wiele produkowali i nie wiedział, jak z tego się wykręcić, kiedy jednocześnie wiedział, że powinien pomóc. - No i ostatnia kwestia - łatwe rozwiązania to te, które oferują szybkie pieniądze na już. Nie muszą być łatwe do zniesienia, jak kradzież, czy sprzedawanie swojego ciała. Jednak zawsze można wybrać inną drogę, jak znalezienie pracy, jak prośba o pomoc kogoś, kto może jej udzielić. Naprawdę wolisz sięgać do cudzych szuflad, zamiast przyjść, powiedzieć szczerze co się dzieje, wyjaśnić wszystko i poprosić o pomoc? - zadał ostatnie pytanie, patrząc uważnie na chłopaka, ale kiedy pierwsza złość minęła, jego ciemne oczy zdradzały troskę i chęć pomocy, ale od Gryfona zależało, czy będzie mógł mu jej udzielić.
______________________
Peace in your gardens and light from your eyes
No one can hold me the way you do
River A. Coon
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 19
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 174
C. szczególne : Ruchome tatuaże, drobna przerwa między lewą jedynką a dwójką, melodyjny głos, lekko włoskie zaciąganie, zapach (figa, cytryna, czarna porzeczka, cedr)
Zaklął cicho pod nosem, bo niezależnie od tego jak intensywnie nie trawiłyby go teraz płomienie złości, to usiadł - błyskawicznie, bez zastanowienia i z oddechem ulgi, do którego w życiu by się teraz nie przyznał. Wzrok sam opadł mu na podłogę, a gdy tylko brwi ściągnęły się w irytacji, to i broda jakoś tak zadrżała z emocji wytykanych mu błędów, przez co bez namysłu odrzucił propozycję napoju zaprzeczeniem głową, choć usta spierzchły mu już od nerwowego podgryzania dolnej wargi. Tylko konieczność złapania oddechu dała mu ten ułamek sekundy potrzebny do powstrzymania się, by podchwycić ten pomysł, który spiął go momentalnie w nadziei - wystarczyłoby powiedzieć, że cały ten problem rozpoczął się od gwałtu. Nawet pokazując wyrywki wspomnień w myślodsiewni brak delikatności Meksykanina można byłoby w ten sposób odebrać na jego niekorzyść. Nikogo nie obchodziłoby wtedy już to, że wylał na Paco piwo czy że przespał się z kimś, kto był już wtedy zajęty. Rozmyślił się jednak tak samo gwałtownie, jak spodobał mu się ten pomysł, bo nawet jeśli jedyne, co mężczyznę obchodziło, to fakt, czy jest pełnoletni, to nie mógł odmówić mu tego, że ten faktycznie zatrzymał się wtedy, gdy go o to błagał. W końcu nie mógł mieć pretensji o coś, na co się zgodził, nawet jeśli idąc do Paco szukał innego rodzaju pracy. - Wiedział, że jest chory - burknął więc tylko, tego jednego będąc pewnym, bo i doskonale pamiętał reakcję mężczyzny w barze - ten konkrety moment, w którym ten zrozumiał gdzie popełnił błąd i jakie są jego konsekwencje. Nie wątpił też zresztą, że gdyby nie było tam Solberga, to wszystko potoczyłoby się inaczej, a on może dostałby od ręki pieniądze za leczenie i to bez żadnej zbędnej bójki. - Nie sprzedałem siebie - zaprzeczył nie tylko gwałtowniej, ale i głośniej, niemal zadławiając się własną śliną z oburzenia, bo przecież o niczym takim nie mówił, a już zdecydowanie nie chciał tak myśleć o nagrodzie, jaką otrzymał od Moralesa. - Przecież proszę o pomoc t e r a z - zauważył, nie dostrzegając jednak kiedy znów wstał z fotela, wracając na niego z policzkami czerwieniącymi się przez poczucie bezsilności, bo na razie nie wyszło z tego absolutnie nic dobrego, a gdyby odpuścił sobie całą tę próbę i szybko zwiał z galeonami, rozwiązałby przynajmniej jeden ze swoich problemów. - Nie nadaję się do żadnej pracy. Nie mam kwalifikacji - dodał spokojniej, bo i z większą pokorą wbitą przez ojca, który może sam wyższego wykształcenia wcale nie posiadał, ale wystarczająco potrafił wyłożyć mu to, że on sam bez niego nie będzie w stanie zdobyć żadnej pracy, bo jest zwyczajnie nieudolny.
Joshua Walsh
Wiek : 37
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 193cm
C. szczególne : runa algiz za lewym uchem, obrączka z bladoróżowej muszli, bransoletki na lewym nadgarstku
Szczęśliwie Joshua nie mógł wiedzieć, o czym myślał chłopak, jakiego pomysłu niemal się uczepił. Mógł obserwować chłopaka, w miarę mówienia do niego i powtarzania sobie w myślach, że powinien być spokojny. Nie było to łatwe z uwagi na sam temat i zachowanie Rivera sprzed chwili. Jeśli Walsh miałby być szczery – przez próbę kradzieży, nie wiedział, czy powinien odbierać jego reakcje za szczere, czy wyuczone. Ostatecznie nie brakowało urodzonych aktorów, ale takie myślenie nie prowadziło w żadne konkretne miejsca. Dlatego miotlarz jedynie świdrował spojrzeniem Gryfona, jednocześnie nie próbując stawiać między nimi bariery mówiąc – profesor to twój wróg. Nie po to starał się rozmawiać z dzieciakami, żeby od innego stronić, choć miał ochotę znów zacząć krzyczeć, że nie nadaje się na to stanowisko i nigdy nie chciał być nauczycielem. - Spokojnie, nie mówię, że to zrobiłeś, a jedynie wskazuję inne łatwe, a jednocześnie obciążające sposoby radzenia sobie. Dobrze, że nie próbowałeś w tę stronę iść i mam nadzieję, że nigdy nie spróbujesz – zapewnił od razu, patrząc uważnie na Rivera, chcąc się upewnić, że zrozumiał, co miał na myśli. Nie sugerował, że dokładnie to zrobił Coon, choć jednocześnie nie zdziwiłoby go to z uwagi na samego Salazara. Jednak usłyszenie tak gorliwego zapewnienia, przyniosło ulgę. Zaraz też westchnął, przeciągając dłonią po włosach, po czym upił trochę wody. Przyglądał się chwilę chłopakowi, milcząc i jedynie zastanawiając się nad jego słowami. Nie miał kwalifikacji, nie nadawał się do pracy, ale chciał wyjść na prostą, choć jednocześnie nie widział innego wyjścia, jak kraść. To brzmiało jak błędne koło, z którego należało Gryfona wybić, ale być może nie w ten sposób, w jaki sam próbował. Machnął różdżką, aby podać Riverowi, mimo jego wcześniejszego zaprzeczenia, butelkę z wodą. - Napij się, dobrze ci to zrobi – powiedział spokojnie, wstając z miejsca, żeby obejść biurko i przysiąść na nim przed studentem. – Dlaczego uważasz, że nie nadajesz się do pracy? Masz dwie ręce, dwie nogi, jesteś zdrowy. Są różne miejsca, gdzie potrzebują pomocy studentów – możesz zostać sprzedawcą choćby u Zonka, albo kontrolerem biletów w Błękitnym Rycerzu. Nie musisz od razu iść pracować dla Gringotta, czy starać się o posadę asystenta w Ministerstwie Magii. Wystarczy drobna praca, która da ci galeony, które zarobione dadzą ci większą satysfakcję niż to, co próbowałeś zrobić przed chwilą – zauważył, wymieniając jedne z prostszych zawodów, do których nie pamiętał, aby było konieczne posiadanie specjalnych umiejętności. – Dlatego, zanim ci podpiszę usprawiedliwienia, powiedz mi dlaczego masz o sobie takie zdanie i czego do tej pory próbowałeś, a co nie wyszło tak, jak powinno – zachęcił, uśmiechając się łagodnie, jednocześnie dając znać studentowi, że nie wszystko zostało przesądzone i przynajmniej nieobecności będą wyjaśnione.
______________________
Peace in your gardens and light from your eyes
No one can hold me the way you do
River A. Coon
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 19
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 174
C. szczególne : Ruchome tatuaże, drobna przerwa między lewą jedynką a dwójką, melodyjny głos, lekko włoskie zaciąganie, zapach (figa, cytryna, czarna porzeczka, cedr)
Złapał butelkę w obie dłonie, zaraz już odkręcając ją bezmyślnie, by przy słownym poleceniu prychnąć cicho i zakręcić ją z powrotem... tylko po to, by zaraz i tak się z niej napić, dając się rozproszyć suchości w gardle i irytacji, że Walsh po prostu nie jest w stanie tego wszystkiego zrozumieć. Bo tak, ma dwie ręce, ma dwie nogi, jest zdrowy, a jednak mimo tego jest kompletnie bezużyteczny, co tylko podkreśla żałosność całej tej sytuacji. - Przecież wiem - burknął cicho, spojrzeniem molestując dywan pod swoimi stopami, który zaczął nerwowo pocierać podeszwą trampek, zaraz już z całych sił zaciskając szczękę, by powstrzymać się od komentarza, że nie sądzi, by ciężka praca przyniosła mu większą satysfakcję od przyjemnego uderzenia adrenaliny, gdy w kilka minut mógł zdobyć dzienną dawkę, którą otrzymałby w sklepie Zonka. Wyprostował się jednak z zalążkiem uśmiechu, gdy tylko padło słowo "podpiszę", ale gdy ciemne spojrzenie wylądowało na oczach Walsha, uśmiech zrzedł mu znacząco, zamieniając się w drobny grymas, bo i dotarł do niego wtedy sens całej nauczycielskiej wypowiedzi. - Próbowałem... - zaczął, ale zirytował się tylko, ściągając brwi pod duszącą go świadomością, że to niczego nie zmieni, że to wcale nie ma znaczenia co powie i wcale nawet nie wie, co mógłby powiedzieć, bo większość jego pomysłów na dorywczą pracę ginęło gdzieś przed realizacją jeśli nie w powątpiewających komentarzach ojca, to w uporze ciotki, która wolała, by wakacje poświęcił na zapoznanie się z materiałem szkolnym na następny rok. - Po pierwsze to skupienie się na studiach jest ważniejsze - wydusił z siebie w końcu, przerywając ciszę, w której rytmiczne klikanie ściskanej butelki irytująco odmierzało mu mijające sekundy. - Po drugie to nawet jak miałem wakacje, to nie radziłem sobie z pracą, gdy pomagałem ojcu na kutrze rybackim, więc- Mam plan, tylko muszę skończyć studia, bo praca i studia to dla mnie za dużo, nie ogarnę tego i zjebię dwie rzeczy jednocześnie, zepsuję coś ważnego ze zmęczenia, albo- albo coś zgubię - wyrzucił z siebie pospiesznie, gestykulując przy tym butelką wody, ale żadne słowa czy gesty nie miały szans dobrze oddać tego, jak z tym wszystkim się czuł i jak pewny porażki był, skoro i bez pracy jego oceny znacząco się już pogorszyły w ciągu ostatnich dwóch lat. - Łatwo Panu myśleć, że to takie proste, bo już Pan zapomniał jak to jest mieć siedemnaście lat albo od zawsze pan wiedział, co chce robić w przyszłości, więc wszystko samo się układało, a teraz i tak Pan dzieli wszystkie wydatki z mężem, więc nie jest Pan z tym sam, tak jak ja - zarzucił mu, jakby w ogóle można było porównywać ich przypadki ze sobą i jakby wiedział absolutnie wszystko o przeszłości Walsha. - Jedyna rzecz, w jakiej jestem dobry, nie przyniesie mi tyle galeonów, by się z tego utrzymać.
Joshua Walsh
Wiek : 37
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 193cm
C. szczególne : runa algiz za lewym uchem, obrączka z bladoróżowej muszli, bransoletki na lewym nadgarstku
- Co wy macie z tymi wszystkimi tekstami, że my już nie pamiętamy, jak to jest być młodym, że zapomnieliśmy, jak to jest popełniać błędy i inne tego typu? - powiedział nagle Walsh, nie kryjąc cienia irytacji na słowa chłopaka. Pokręcił zaraz głową, przesuwając dłonią po brodzie, wiedząc, że nie mógł poddać się tej złości, choć jednocześnie miał ochotę nim potrząsnąć. Burza hormonów zamknięta w ciele nastolatka, którego rozum nie nadążał za pragnieniami - innymi słowy najgorsze możliwe połączenie. Odetchnął głębiej, rzucając jedynie, że to nie ma teraz najmniejszego znaczenia. - Studia tak naprawdę nie są ważne, River. Zapamiętaj to - powiedział całkowicie poważnie, wpatrując się w chłopaka z nieznacznym uśmiechem na twarzy. - Jeśli masz przed sobą cel, który chcesz osiągnąć, musisz rozejrzeć się za tym, co możesz zrobić, aby dotrzeć na szczyt. Nie zostaniesz uzdrowicielem, czy pracownikiem Ministerstwa, jeśli nie ukończysz studiów. Jednak żeby być kierowcą Błękitnego Rycerza, już tego nie potrzebujesz. Możesz być kelnerem, możesz pracować w teatrze. Studia nie są najważniejsze, a jedynie twój pomysł na siebie i nie daj sobie wmówić, że jest inaczej - kontynuował spokojnym tonem, mimowolnie żałując, że sam nie usłyszał podobnych słów przed laty. Niewiele zmieniłoby to w jego ścieżce kariery, ale być może szybciej skończyłby z zawodowym graniem, a być może byłby wciąż w drużynie, zamiast siedzieć w Hogwarcie. Być może wcześniej dostrzegłby problem z chorobą babci, a może zdołaliby znaleźć dla niej spokojniejsze miejsce. Wiele niewiadomych przynosiło podobne myślenie i chciał ograniczyć tego siedzącemu przed nim Gryfonowi. - Wiem, że ciężko jest czasem wyrwać się spod presji rodziców… Znam wiele osób, które miało z tym problem, ale czasem podobna presja jest też odpowiednią motywacją. Jeśli twoi bliscy nie pomagają ci osiągnąć celu, musisz podjąć trudną decyzję, co z tym chcesz zrobić - mówił dalej, czując, że wchodzi na niepewny teren, ale ostatecznie nie wiedział wiele o chłopaku, a skoro ten nie chciał, żeby jego ojciec dowiedział się o niezbyt poważnych problemach, to nie mogło być za dobrze. - Zawsze możesz przerwać studia. Znaleźć pracę, w której będziesz mógł zarobić na tyle, żeby wynająć mieszkanie, być może z innymi równieśnikami i zastanowić się nad tym, co chcesz robić i czy naprawdę potrzebujesz kończyć studia, które nie są najważniejsze. No i praca na kutrze niekoniecznie jest czymś dla ciebie, ja też nie pcham się do obserwatorium astronomicznego, nawet jeśli wiem co nieco o gwiazdach. Musisz na spokojnie znaleźć swoją drogę, która nie będzie polegała na kradzieżach, czy bójkach - dodał, wyciągając rękę po usprawiedliwienie, które miał podpisać Gryfonowi.
______________________
Peace in your gardens and light from your eyes
No one can hold me the way you do
River A. Coon
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 19
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 174
C. szczególne : Ruchome tatuaże, drobna przerwa między lewą jedynką a dwójką, melodyjny głos, lekko włoskie zaciąganie, zapach (figa, cytryna, czarna porzeczka, cedr)
- No bo jest Pan stary - odpowiedział szczerze, bez żadnego filtra, bo i nie zdążył go włączyć, mrugając zdezorientowany, bo i niezbyt rozumiejąc jak ten może tego nie widzieć. Był w końcu dwa czy trzy razy starszy od niego, prawda? A przynajmniej tak mu się wydawało, bo jak dla niego Walsh mógł mieć zarówno trzydzieści jak i pięćdziesiąt lat. - Ale ja nie mam pomysłu... - mruknął cicho, bo przecież już dawno usłyszał, że sprzedawanie kubków i talerzy to nie pomysł na życie, a co najwyżej dorobienie sobie albo hobby, a sam też wcale nie chciał mieć pracy, której będzie musiał się wstydzić - a wstydziłby się wszystkiego, co byłoby równie nudne czy mało dochodowe jak kelnerowanie. Jedyny plus, że nie śmierdziałby rybą i glonami. - Mhm - przytaknął, naprawdę - naprawdę - chcąc się zgodzić, więc i się zgadzając, nawet jeśli miał w głowie całą masę wątpliwości, od których ta aż zaciążyła mu na chwilę w dół, by ukryć smutek, którego nie miał sił już przykrywać złością. - Ale ja to, proszę Pana, niezbyt bym chciał też tak... przerwać studia - przyznał ostrożnie, znacznie ciszej w zawstydzającej go szczerości, gdy podawał mu już pogięty świstek papieru z usprawiedliwieniem do podpisania. - Ogarnięcie się w tej rzeczywistości wydaje się trudne, ale w takiej no, takiej serio dorosłej, gdzie nie mam bezpiecznej opcji dokarmienia się czy przespania w Hogwarcie... - urwał, kręcąc głową, nie potrafiąc przyznać się do tego, że zwyczajnie brzmiało to przerażająco, bo przecież był Gryfonem, więc i niezbyt wypadało mu się bać czegoś tak niepozornego. - Może zacznę od tego, że postaram się trochę bardziej o obecność i oceny? - zaproponował więc pokornie, unosząc bursztynowe spojrzenie na Walsha, by uśmiechnąć się do niego szerzej. - I poszukam lepszej drogi od... no, od tej dzisiejszej?
Joshua Walsh
Wiek : 37
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 193cm
C. szczególne : runa algiz za lewym uchem, obrączka z bladoróżowej muszli, bransoletki na lewym nadgarstku
- Nie na tyle, żeby mieć demencję - odpowiedział automatycznie Josh, pocierając dłonią oczy, mając wrażenie, że część tej rozmowy zdecydowanie przekraczała granice jego cierpliwości. Szczególnie, kiedy usłyszał, że chłopak nie ma pomysłu na pracę. Kwintesencja młodzieży - oczekiwania góry galeonów za oddychanie, bo świat powinien być im wdzięczny za ich istnienie. Miotlarz wiedział, że w tym momencie jego myśli zdecydowanie za bardzo galopowały, ale nie potrafił powstrzymać sam siebie przez wewnętrznym monologiem przekleństw i kpin, choć z zewnątrz jedynie przyglądał się studentowi. Widział smutek i słyszał go w jego słowach, co mogło świadczyć o jego zdolnościach aktorskich, albo rzeczywistych uczuciach w stosunku do całej sytuacji. Walsh wolał zakładać, że River w końcu przestał udawać, że jest skruszony, jak - zdaniem miotlarza - na początku spotkania. - Chciałbym, żebyś zastanowił się nad tym, w czym jesteś dobry, co lubisz robić. Po feriach, żebyś miał dużo czasu na rozmyślanie, chcę żebyś napisał mi listem, albo przyszedł osobiście powiedzieć o tym, a także o tym, czego się boisz w związku z podjęciem odpowiedzialności za samego siebie - powiedział prosto, stanowczo, spoglądając na chłopaka, kiedy ten obiecał się zmienić, a przynajmniej spróbować. Oddał mu podpisane usprawiedliwienie, wpatrując się w chłopaka uważnie, nim ostatecznie uśmiechnął się lekko, ciepło. - Przemyśl to, naprawdę. Chętnie pomogę ci znaleźć odpowiednie zajęcie, a co do opcji bezpiecznego noclegu… Zawsze możesz w razie problemów przyjść do nas do domu. Pokój się znajdzie i jakaś rada, a teraz idź i zrób wszystko, żebym nie musiał odsyłać cię do Azkabanu - powiedział, na koniec przybierając nieco żartobliwy ton, choć ostrzeżenie było poważne. Martwił się o Gryfona, o to, co jeszcze może go czekać, jeśli znów popełni błąd i miał nadzieję, że nie dojdzie do czegoś podobnego. + /zt x2
______________________
Peace in your gardens and light from your eyes
No one can hold me the way you do
Terry Anderson
Rok Nauki : VI
Wiek : 16
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 173 cm
C. szczególne : mocny szkocki akcent, piegi na całym ciele, kilka pryszczy na twarzy, niedawno przeszedł mutacje
Od powrotu ze szkolnej wycieczki minęło już kilka dni, które Terry spędził niemal całkowicie w łóżku. Nie opuszczał dormitorium ani na posiłki, ani na lekcje, nie chcąc spotkać na nich Baxtera, któremu nie potrafiłby spojrzeć w oczy po tym wszystkim, co zaszło między nimi pierwszej nocy w namiocie. Prawdę powiedziawszy, chłopak unikał kontaktu z kimkolwiek, a nie tylko z Krukonem, pogrążając się coraz bardziej w bezdennej otchłani wyrzutów sumienia. Nieustannie wracał myślami do tamtych wydarzeń, próbując zrozumieć, co takiego nim kierowało, kiedy raz za razem okładał chłopaka pięściami, pomimo że ten nawet nie próbował się bronić. Na samo wspomnienie pobitej twarzy Leroy’a Puchonowi robiło się niedobrze. On do tego doprowadził. On brutalnie pobił drugą osobę. Brzydził się sam sobą, kiedy przypominał sobie ulgę, jaką czuł, zadając kolejne ciosy. Jak do tego doszło? Takie i inne pytania kłębiły się głowie piętnastolatka, nie dając mu spokoju, za to coraz bardziej napawając chłopca lękiem i odrazą skierowaną we własną stronę. Wiedział, że postąpił nagannie – nie miał co do tego najmniejszych wątpliwości, nie zdziwił się więc, kiedy któregoś dnia otrzymał list od opiekuna Hufflepuffu, w którym ten wzywał go na rozmowę w swoim gabinecie. Można powiedzieć, że nawet się tego spodziewał, w końcu podobne przewinienie nie mogło zakończyć się na kilku ujemnych punktach. Nie kwestionował żadnej z nałożonych na niego kar – zasłużył na nie, ba, zasłużył na znacznie gorsze sankcje, biorąc pod uwagę, jak karygodnie zachował się na szkolnej wycieczce. Mógł jedynie podejrzewać, jakie zdanie mają o nim teraz pozostali uczniowie. Następnego dnia, Terry po raz pierwszy od tygodnia wziął prysznic i założył na siebie coś innego niż piżama. Poczekał, aż wszyscy opuszczą dormitorium, by udać się na lekcje, po czym wyśliznął się ukradkiem i ruszył w kierunku gabinetu profesora Walsha. Szedł ze spuszczoną głową, bez słowa mijając szczebioczące portrety, z którymi zwykle wdawał się w luźne pogawędki, by wymienić co ciekawsze plotki. Kiedy dotarł na miejsce, zdał sobie sprawę, że lekko dygoce z nerwów. Kiedy ostatni raz jadł porządny posiłek? Przełknął ślinę, wziął głęboki wdech i zapukał. Cokolwiek się stanie, zasłużył sobie na to.
Nie wiedział, czego tak naprawdę miał się spodziewać w sprawie Andersona. Dzieciak był raczej z tych cichych, którzy trzymali się na uboczu. Sprawiał wrażenie raczej wycofanego, co Josh obserwował u części dzieciaków, którzy pochodzili z mugolskich rodzin. Jedni od razu zachwycali się obecną wszędzie magią i pragnęli korzystać z niej na każdym kroku, a inni nie potrafili pojąć pewnych zasad, albo wręcz bali się magii. Josh sam pamiętał, jak czuł się, kiedy pojawił się pierwszy raz w Hogsmeade u swojej babki, która jako pierwsza użyła przy nim czarów i jak czuł się później, kiedy przekroczył mury zamku. Nie rozumiał, dlaczego wcześniej nikt nie poinformował go o magii, ani dlaczego nie mógł być sobą, gdy spotykał się z ojcem, kiedy spotykał się ze znajomymi z podwórka, a wzmianki o Ministerstwie nie pomagały w niczym. Walsh podejrzewał, że podobnie mogło być z Terry’m, albo zmagał się z czymś większym, czymś co nakazywało mu trzymać się z daleka, a co w końcu sprawiło, że wszystkie jego tamy puściły. - Wchodź do środka. Chcesz cynamonkę? - odezwał się, kiedy tylko usłyszał pukanie do gabinetu i otwarł drzwi przy pomocy zaklęcia, aby zamknąć je zaraz za chłopakiem. Przy biurku w otwartym oknie siedziała Fruzja - lelek wróżebnik, którą Josh głaskał po głowie, zapewniając dzienną dawkę pieszczot. Zdziwił się, że przyleciała za nim do Hogwartu, ale najwyraźniej zbliżał się deszcz. Tylko wtedy lelki wylatywały i to było co najmniej fascynujące. Miotlarz spojrzał na Puchona i uśmiechnął się do niego, gestem wskazując talerz cynamonek, których zapach unosił się w gabinecie, mieszając się z zapachem pasty miotlarskiej, skórzanych foteli i starych mebli. - Możesz się rozluźnić, naprawdę. Chciałem po prostu porozmawiać, dowiedzieć się, co się wtedy wydarzyło. Ja otrzymałem jedynie list od profesora Avgusta informujący, że pobiłeś innego ucznia, że odjęto ci już punkty. Zawieszenie w najbliższym meczu jest spowodowane narzuconą przeze mnie dyscypliną i naprawdę przykro mi, że musisz być przykładem - mówił spokojnie, nie przestając głaskać Fruzji, która nadstawiała mu swój łeb, jednak patrzył prosto na Andersona, pokazując, że jest w tej chwili dla niego. - Nie jesteś uczniem, który co chwilę pakuje się w bójki, albo szuka wszędzie zwady. Jestem więc pewien, że na wycieczce wydarzyło się coś, co poskutkowało bójką.
Nigdy do tej pory nie miał ani potrzeby, ani konieczności, by odwiedzić borsuczego opiekuna w jego gabinecie, czuł się więc nie tylko zestresowany czekającą go rozmową, ale i skrępowany ów pierwszą wizytą w nowym dla chłopaka miejscu. Gdyby był w lepszej kondycji, zapewne wypełniałaby go ciekawość i ekscytacja na myśl o odkryciu kolejnej części zamku, tym bardziej, że profesorski gabinet to wręcz idealny cel niewinnych szczeniackich psot. Samo dostanie się do środka pomimo rzuconych na drzwi zaklęć, stanowiłoby dla piętnastoletniego Puchona osiągnięcie, którym z pewnością chełpiłby się przed niepozbawionymi poczucia humoru przyjaciółmi. A gdyby udało mu się pozmieniać oceny na jakichś pracach domowych…ha! to by dopiero było. Jednak myśli Terry’ego były dalekie od harców i dowcipów, kiedy ze zwieszoną głową wkroczył do królestwa profesora Walsha. – Dzień dobry panie profesorze. – przywitał się cichutko, zatrzymując się tuż przy wejściu. Ledwo poznał własny głos, ochrypły i słaby, zupełnie nie podobny do zwykle dźwięcznej, momentami nawet piskliwej barwy. Dni spędzone samotnie pod kołdrą, podczas których chłopak nie odzywał się słowem do nikogo, musiały najwyraźniej odcisnąć piętno na wciąż rozwijających się strunach głosowych. Dopiero co narzekał, że przez mutację brzmi jak rozstrojona harmonijka, a teraz miał problem z wydukaniem pełnego zdania bez zakrztuszenia się. Nędzny obraz żałosnej osoby, którą bez wątpienia był. Kolejny kompleks, który będzie sobie wypominał. Odchrząknął i grzecznie odmówił oferowanej cynamonki, czując zbyt wielkie skrępowanie, by pozwolić sobie na tak poufałą czynność jak pałaszowanie słodkości. Jego żołądek miał jednak inne plany – ledwo nauczyciel wspomniał o jesiennym przysmaku, do nozdrzy Puchona wkradł się zapach korzennych przypraw i świeżo upieczonego ciasta, od których ślinka mimowolnie zaczęła napływać do ust. Żołądek skurczył mu się boleśnie, wydając z siebie głośny, przeciągły dźwięk, niezaprzeczalnie świadczący o tym, jak bardzo chłopak był głodny. Na piegowatej twarzy pojawił się szkarłatny rumieniec wstydu – przecież dopiero co podziękował za cynamonkę, nie może teraz ot tak zmienić zdania! Profesor Walsh i tak musiał już widzieć w nim ofermę i ofiarę losu, w dodatku niezrównoważoną, chłopak nie chciał kopać pod sobą głębszego dołka. Bez słowa pokiwał głową, potwierdzając słowa nauczyciela. Pobił innego ucznia. Odjęto mu punkty. Wszystko się zgadzało, a jednak wypowiedziane na głos i to przez jedną z najmilszych osób, jakie Terry spotkał w Hogwarcie, jego haniebne czyny uderzyły chłopca jak policzek. Brutalnie okładał pięściami kolegę z klasy i jeszcze czuł przy tym ulgę. Czuł, że oczy zaczynają go piec od zbierających się pod powiekami łez, zamrugał więc kilka razy, nadal nie podnosząc wzorku na dorosłego czarodzieja. Było mu tak cholernie wstyd za to co zrobił, a jednocześnie odczuwał paraliżującą wręcz odrazę do samego siebie. Przemoc nigdy nie jest rozwiązaniem – czy nie tego uczyła go mama? Brakowało mu odwagi, by spojrzeć opiekunowi w twarz, utkwił więc spojrzenie w ogromnym ptaku, który przysiadł niedaleko biurka i domagał się uwagi, ani trochę nie przejmując się rozgrywającą się w gabinecie sceną. Po chwili zastanowienia Terry pokręcił przecząco głową. – Nie panie profesorze, nic się nie wydarzyło. – odpowiedział, starając się zabrzmieć pewnie i przekonywująco. Nie istniało wszak żadne usprawiedliwienie dla tak okrutnego zachowania, a już na pewno nie należały do nich przepychanki słowne między dwójką nastolatków, ani nawet rzucony przez Baxtera urok. Nic nie tłumaczyło nagłego wybuchu Puchona poza jego własnym zwichrowaniem, z którego najwyraźniej nie zdawał sobie wcześniej sprawy. – Rozumiem, dlaczego nie mogę grać w najbliższym meczu. Wiem, że postąpiłem karygodnie, przepraszam. – dodał, po czym odważył się zerknąć na nauczyciela i z wahaniem zapytał – Wie pan, czy u Leroy’a wszystko w porządku? To znaczy, czy nic mu nie jest? Podczas wycieczki obsesyjnie unikał Krukona, a po powrocie do zamku zaszył się w dormitorium, nie miał więc zielonego pojęcia, co działo się z Baxterem.
Walsh uśmiechnął się ciepło do chłopaka, spoglądając na niego tak, jakby chciał zapytać, czy był pewien, że nie chciał jeść, po czym machnięciem różdżki podsunął mu talerz. Przywykł do tego, że najczęściej każdy, kto wchodził do jego gabinetu, odmawiał poczęstunku, aby później brać go z wdzięcznością. Jeśli wiec było coś do jedzenia, należało się częstować, a tym bardziej, gdy żołądek domagał się tego w tak głośny sposób. - Nie są zatrute, jedz śmiało. Jeśli wolisz kanapki, to powiedz, skrzaty z pewnością chętnie coś przygotują - zapewnił jeszcze, nim przeszedł do ważniejszego tematu, który już tak przyjemny nie był. Słuchał Andersona, przyglądając mu się uważnie i mimowolnie zastanawiał się, jak wielką niechęcią chłopak pałał w tej chwili do siebie. Dostrzegał jego pokorę, słyszał ją także w jego słowach, a to było wystarczające, aby nie trzeba było sięgać po dodatkową karę dla niego. Dodatkowo był to pierwszy taki wyskok chłopaka i nie skończył się tak źle, jak mógł, więc Walsh nie widział powodu, dla którego Terry miałby być aż tak przygnębiony. Chyba że zawiódł samego siebie, zrobił coś, czego obiecywał sobie nie zrobić. - Prawdę mówiąc nie sprawdzalem, jak czuje się pan Baxter. Ma swojego opiekuna, a do moich podopiecznych należysz ty, Terry - powiedział łagodnie, uśmiechając się wciąż nieznacznie, całkowicie szczerze. - Musiałbym skłamać, gdybym miał powiedzieć, że nie martwię się o ciebie. Frazesy, że podobne zachowanie nie jest podobne do ciebie brzmią strasznie sucho i jak powtarzane każdemu, ale w tym przypadku myślę, że są jak najbardziej na miejscu. Dlatego pytam, co się tam wydarzyło. Chciałbym wiedzieć, co spowodowało, że cichy i spokojny do tej pory chłopak, nie zdołał zatrzymać swoich pięści… - mówił dalej, nie odrywając spojrzenia od Puchona, nie brzmiąc jednak ostro, czy karcąco. - Znam przynajmniej jedną osobę, która jest na co dzień spokojna, trudno sprowokować go do kłótni, ale kiedy wszystkie granice zostają przekroczone, nie waha się i potrafi uderzyć. Nigdy nie jest to bezmyślne działanie, czy atak pod wpływem impulsu. Przypominasz go, dlatego przepraszam, ale nie wierzę, że nic się nie wydarzyło. Opowiedz mi o tej wycieczce.
______________________
Peace in your gardens and light from your eyes
No one can hold me the way you do
Terry Anderson
Rok Nauki : VI
Wiek : 16
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 173 cm
C. szczególne : mocny szkocki akcent, piegi na całym ciele, kilka pryszczy na twarzy, niedawno przeszedł mutacje
Unoszący się w powietrzu zapach świeżo upieczonych cynamonek był tak intensywny, niemalże namacalny, że w pierwszej chwili Terry’emu zakręciło się w głowie, gdy uderzyła go słodka woń jesiennego wypieku. Boleśnie odczuł wyrzuty pustego żołądka, dopominającego się o należną mu namiastkę posiłku. Było jednak w tym aromacie coś jeszcze, jakaś znajoma nuta, która na moment przeniosła chłopca w zupełnie inne miejsce. Nie stał już w profesorskim gabinecie, zmęczony wyniszczającą złością na samego siebie, a zamiast tego siedział w babcinej kuchni, obserwując wyrastające w piekarniku ciasto ze śliwkami, uśmiechnięty od ucha do ucha, szczęśliwy i beztroski. Babcia opowiadała mu właśnie, co wydarzyło się w ostatnim odcinku jej ulubionej telenoweli, a on słuchał z wypiekami na policzkach, chłonąc każde słowo ukochanej staruszki. Wszystko było w najlepszym porządku – czuł się kochany, mógł być sobą bez obaw o krzywe spojrzenia czy drwiny, a życie przed nim wydawało się bezpieczne w swojej prostocie i zwyczajności. Z czułością spojrzał w kierunku babci, jednak nie dostrzegł jej wyrozumiałego, łagodnego lica. Zamiast niego, znajoma twarz wpatrywała się w chłopca wzrokiem pełnym zawodu i odrazy. Ocknął się, czując kolejny skurcz w żołądku, tak silny, że niewiele brakowało, a Puchon zwinąłby się w kulkę na samym środku pomieszczenia. Czerwieniąc się po czubki uszu, sięgnął po jedną z oferowanych przez nauczyciela przekąsek, by następnie nieśmiało odgryźć najmniejszy możliwy kawałeczek. Był nieprzyjemnie świadomy każdego swojego ruchu, jak gdyby obserwował go tuzin oczu, tylko czekając, aż piętnastolatek ośmieszy się w taki czy inny sposób. - Dziękuję, bardzo dobre. – wybąkał, nie bardzo wiedząc, co innego może powiedzieć. Oboje zdawali sobie sprawę, że Puchon nie przyszedł tu na herbatkę, nie było więc sensu odsuwać w czasie nieuchronnej bury. Prawdę powiedziawszy, Terry po stokroć wolałby, żeby profesor na niego nakrzyczał, zwymyślał go za naganne zachowanie lub wymierzył surowszą karę, zamiast łagodnie wypytywać, co spowodowało nagły wybuch u dotąd spokojnego piętnastolatka. Tak wyrozumiałe podejście opiekuna wywoływało w chłopcu tym silniejsze poczucie winy. Nie zasługiwał na podobną dobroduszność, zasługiwał na karę. Z zaciśniętym gardłem słuchał spokojnego głosu nauczyciela, choć w głębi duszy miał ochotę krzyczeć. Nie istniało żadne usprawiedliwienie dla jego zachowania podczas biwaku, dlaczego więc mężczyzna usilnie próbował takowe znaleźć? Ile razy jeszcze usłyszy, że brutalne bójki są do niego niepodobne? Terry miał wrażenie, że doszukiwanie się jakiejkolwiek przyczyny dla jego nagłego wybuchu było nie fair w stosunku do Baxtera. Mógł za nim nie przepadać, ale to Krukon był ofiarą całej sytuacji, dlaczego więc Walsh martwił się o niego? Nie zdając sobie z tego sprawy, chłopak zacisnął mocno pięści, zgniatając pozostałości po trzymanej w cynamonce, wbijając jednocześnie wzrok we własne dygoczące kolana. Było mu niedobrze na samo wspomnienie szału, który ogarnął go tamtej nocy, nie chciał więc opowiadać komukolwiek o przebiegu bójki. Bał się, jak nauczyciel może zareagować, poznawszy wszystkie szczegóły dotyczące feralnego wydarzenia – czy uzna chłopca za zagrożenie dla innych uczniów i odeśle do domu? A może stwierdzi jakieś zaburzenia i zamknie na oddziale psychiatrycznym w św. Mungu? Nigdy nie był w czarodziejskim szpitalu i nie korciło go, by ten stan rzeczy zmieniać. - Zostaliśmy przydzieleni do wspólnego namiotu. – zaczął, starając się zapanować nad drżącym głosem. Co on sobie o nim pomyśli? – Wie pan, nie przepadamy za sobą, ale nie do tego stopnia, żeby nie móc dzielić namiotu. – spróbował wytłumaczyć, nie chcąc streszczać całej relacji między nim a Baxterem. Miał wrażenie, że słowa plączą mu się, nie mogąc uformować logicznych zdań, które w pełni oddałyby to, co chciał przekazać - Na początku wszystko było dobrze. Kiedy wróciłem z ogniska, Leroy już spał, więc położyłem się obok i też próbowałem zasnąć… - zawahał się na wspomnienie gadającego przez sen Krukona, a także tego, jak chamsko rzucił mu później w twarz zdobytymi w ten sposób informacjami. Nadal nie miał pojęcia, czy chłopak rzeczywiście zakochał się w koleżance z domu, pamiętaj za to, że chciał, by jego słowa zraniły Baxtera. Wstrętne i obrzydliwe zachowanie. - Potem chyba namiot się zapadł, zapanował chaos, pokłóciliśmy się… - urwał, czując jak serce wali mu w piersi. Nie chciał kontynuować, nie chciał przyznawać się przed nauczycielem do zwierzęcej furii, która go opętała. – Także jak Pan widzi… jak mówiłem, nic nie usprawiedliwia mojego zachowania. – zakończył niemal piskliwie, tonem, w którym pobrzmiewała panika. Nie wiedział, ile jeszcze tego spotkania wytrzyma, nim wreszcie da za wygraną i wybuchnie spazmatycznym płaczem, wyrzucając z siebie całą kotłowaną od tygodni złość.
Joshua Walsh
Wiek : 37
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 193cm
C. szczególne : runa algiz za lewym uchem, obrączka z bladoróżowej muszli, bransoletki na lewym nadgarstku
Walsh uśmiechnął się lekko, siadając bokiem na swoim biurku, pozwalając Fruzji siedzieć w otwartym oknie, wyraźnie czekając na kolejny deszcz, nim poleci do domu. Mężczyzna skupiał się jednak w pełni na swoim podopiecznym, chcąc omówić z nim problem, jaki tkwił gdzieś głębiej. Był o tym przekonany, obserwując Andersona, słuchając jego odpowiedzi, która krążyła wokół jednego - był winny i zasługiwał na karę. - Wyjaśnię od razu nieporozumienie, do którego doszło - zaczął w końcu, marszcząc lekko brwi. - Ja nie szukam wytłumaczenia twojego ataku na Krukona, żeby to wytłumaczyć. Nie szukam usprawiedliwienia. Gdyby tak było, nie zawieszałbym cię na najbliższy mecz. Również uważam, że za bójkę, czy może raczej pobicie, skoro pan Baxter się nie bronił, należy się kara i taka została wymierzona. Jednak nie jesteś osobą, która co chwilę kończy z siniakami na twarzy, albo wysyła innych do Skrzydła Szpitalnego - wyjaśniał dalej Walsh, a jego twardy ton stopniowo znów łagodniał, kiedy mężczyzna uśmiechnął się lekko, omiatając spojrzeniem swój gabinet, szukając czegoś, co pomogłoby mu wyjaśnić swój sposób patrzenia na całą sprawę, ale nie zawsze miotlarskie akcesoria nadawały się do metafor. - Pytam co się dzieje, czy jest coś, w czym mógłbym ci pomóc. Wydaje mi się, że tłumisz w sobie wiele emocji, które akurat na wycieczce znalazły ujście, prowadząc do problemów. Pytam, z czym się mierzysz, żeby jakoś spróbować ci pomóc. Jako twój opiekun, nie jako kolejny profesor, który szuka jaką karę ci wymierzyć. Jeśli teraz coś tak trywialnego sprawiło, że zareagowałeś tak agresywnie, równie dobrze możesz spodziewać się podobnych własnych reakcji w przyszłości. Skoro w tej chwili czujesz się z tym źle, czy nie lepiej spróbować to rozwiązać? Dlatego pytam, co się dzieje Terry - powiedział w końcu spokojnie, spoglądając na chłopaka, zaklęciem przyciągając do siebie powoli kubek ze wciąż ciepłą kawą, której upił łyk, czekając na odpowiedź, reakcję chłopaka. Zastanawiał się, czy jego mugolskie pochodzenie miało z tym jakikolwiek związek, czy może chodziło o coś zupełnie innego.
______________________
Peace in your gardens and light from your eyes
No one can hold me the way you do
Terry Anderson
Rok Nauki : VI
Wiek : 16
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 173 cm
C. szczególne : mocny szkocki akcent, piegi na całym ciele, kilka pryszczy na twarzy, niedawno przeszedł mutacje
Pobicie. To słowo kołatało się w jego głowie, odkąd tylko opuściło usta nauczyciela. Walsh miał rację, to nie było bójka, on naprawdę kogoś pobił. Zrobiło mu się niedobrze na wspomnienie szału, który go wtedy ogarnął. Nie panował nad sobą i to było najbardziej przerażające w całej tej historii. Wiele razy wdawał się w różnego rodzaju szarpaniny, ale zawsze było to świadome, wyważone działanie – wiedział, na ile może sobie pozwolić i kiedy należy przestać. Nigdy wcześniej nie okładał kogoś pięściami dla samej przyjemności zadawania bólu, a tamtej nocy w namiocie naprawdę czuł ulgę, kiedy tłumione dotąd emocje przybrały fizyczny kształt uderzenia. Żołądek podszedł mu do gardła i niewiele brakowało, by zjedzona przed chwilą cynamonka wylądowała na dywanie. Terry zmusił się do kilku głębokich wdechów, marząc o szklance wody, by chociażby przepłukać usta. Nie śmiał jednak o nią poprosić i bez tego czuł się niezręcznie w profesorskim gabinecie. Dopiero po chwili w pełni dotarł do niego sens wypowiedzi nauczyciela, jak gdyby runęła jakaś niewidzialna ściana, która dotychczas tłumiła jego łagodny i pełen troski głos. Spojrzał na mężczyznę wzrokiem przestraszonego dziecka, na moment zapominając o całej złości i obrzydzeniu, które jeszcze przed chwilą żywił wobec swojego niedawnego zachowania. - Uważa Pan, że to się może powtórzyć? Ja nie chcę nikogo skrzywdzić. – powiedział niemal płaczliwie, desperacko pragnąc, by czarodziej mu uwierzył. Przemknęło mu przez myśl, że może chcą go gdzieś zamknąć, skoro uważają go za potencjalne niebezpieczeństwo dla innych, ale szybko odrzucił taką możliwość. Walsh mówił, że jedyna kara, która go spotka to zawieszenie na najbliższy mecz. Dłonie zaczęły mu się pocić z nerwów, gdy próbował zebrać się w sobie, by odpowiedzieć na zadane pytanie szczerze, bez ogródek. Co się dzieje? - Ja sam nie wiem, co się ostatnio ze mną dzieje. – zaczął cicho, zmuszając się, by spojrzeć w twarz opiekuna – Zawsze miałem wrażenie, że nie pasuję w Hogwarcie, ale w tym roku to jakby przybrało na sile.
Joshua Walsh
Wiek : 37
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 193cm
C. szczególne : runa algiz za lewym uchem, obrączka z bladoróżowej muszli, bransoletki na lewym nadgarstku
Obserwował uważnie zmiany, jakie zachodziły w chłopaku, mając wrażenie, że widzi jak w jego głowie szaleją przeróżne myśli. Jakie dokładnie - tego nie był w stanie w żaden sposób się dowiedzieć, o ile Anderson nie postanowi wypowiedzieć ich na głos, ale Walsh był pewien, że był to prawdziwy chaos. Czy cynamonka leżąca na dywanie nie była tego idealnym przykładem? Walsh obserwował chłopaka i to, co się wokół niego działo z uwagą, badając ostrożnie, jak powinien się zachować, jak powinien zareagować, a kiedy tylko usłyszał niemal zrozpaczone pytanie Andersona, uśmiechnął się do niego ciepło. - Wiem, że nie chcesz nikogo skrzywdzić i to sprawia, że bardziej martwię się o ciebie, niż innych - zauważył spokojnie, machnięciem różdżki pozbywając się cynamonki z dywanu, ale nie podawał kolejnej chłopakowi. Miał wrażenie, że Puchon był tak zestresowany, że po kolejnym gryzie mógłby zwrócić wszystko, co zdołał przełknąć. Czekał na to, co jeszcze Terry powie, czekał na moment, w którym wystarczy delikatnie nacisnąć, aby chłopak naprawdę mu zaufał i otwarł się, dzieląc ze swoimi problemami. Nie musiał długo czekać, jak się po chwili okazało, kiedy pierwsze wyznanie wypadło spomiędzy ust Andersona, wywołując ciche westchnienie Josha. - Wiesz, że tak naprawdę wiem, jak się czujesz? - zapytał retorycznie, spoglądając na moment w stronę okna, aby po chwili znów wrócić spojrzeniem do Puchona. - O tym, że jestem czarodziejem, dowiedziałem się mając jedenaście lat, choć moja matka była czarownicą. Żyłem pośród mugoli i z dnia na dzień trafiłem w świat, gdzie wszystko jest w jakimś stopniu magiczne. Rozumiem to uczucie, że nie do końca tu się pasuje i najlepsze na to jest znalezienie własnej niszy, własnej dziedziny, w której wszystko inne przestanie się liczyć - wyznał spokojnie, przekrzywiając nieco głowę, spoglądając z uwagą na Puchona. - Czy wydarzyło się coś, w zamku, albo u ciebie w domu, co może być powodem tego, że właśnie teraz czujesz się gorzej? - zapytał jeszcze, chcąc dowiedzieć się o nim, jak najwięcej. Nie chciał opierać swojej opinii o nim na bazie własnych doświadczeń, które mogły mu jedynie lepiej zrozumieć Andersona. Jednak to, z czym chłopak się mierzył, było czymś zupełnie innym, do czego zdecydowanie należało podejść indywidualnie bez ogólnikowych zdań z serii “mugolak w świecie magii, czyli jak zaakceptować prawa czarodziejów”.
______________________
Peace in your gardens and light from your eyes
No one can hold me the way you do
Terry Anderson
Rok Nauki : VI
Wiek : 16
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 173 cm
C. szczególne : mocny szkocki akcent, piegi na całym ciele, kilka pryszczy na twarzy, niedawno przeszedł mutacje
Słysząc zapewnienie profesora, Terry nieco się uspokoił, choć serce nadal biło mu jak oszalałe, a w głowie szumiało od natłoku myśli. Walsh wierzył mu, że nie chce nikogo więcej skrzywdzić… to dobrze, ale chłopak nadal nie uzyskał odpowiedzi na swoje pytanie. Czy podobna sytuacja może się powtórzyć? Tamtej nocy silne emocje wzięły nad nim górę, uwalniając niemal zwierzęcą brutalność, której bodaj wspomnienie budziło w chłopcu przerażenie i odrazę. Nie panował wtedy nad sobą, nad swoim zachowaniem, jak więc zachowałby się, gdyby podobna sytuacja miała się powtórzyć? Co może zrobić, żeby nigdy już nic takiego nie miało miejsca? Do tej pory ufał sobie bezgranicznie, jednak po tym, co wydarzyło się w lesie, Terry miał wrażenie, że grunt usunął mu się spod nóg, jak gdyby cała wiedza, którą posiadał na swój temat okazała się iluzją. Nie miał pojęcia, czego może się po sobie spodziewać, trwał więc w nieustannym napięciu, jak gdyby podejrzewał, że w każdej chwili może wydarzyć się coś złego, na co musi być przygotowany. Nie wybaczyłby sobie, gdyby ponownie doprowadził do tragedii. Wiele go kosztowało, by wypowiedzieć na głos to, co dręczyło go już od dłuższego czasu. Czym innym było bowiem niewinne narzekanie przed przyjaciółmi, że chłopak lepiej czułby się w zwykłej niemagicznej szkole, a czym zupełnie innym obnażenie przed nauczycielem najgłębiej wrośniętych kompleksów. Bał się, że nauczyciel go wyśmieje, albo co gorsza każe mu wziąć się w garść i przestać zrzędzić, bo przecież nie dzieje mu się żadna krzywda. Wiele osób oddałoby fortunę za umiejętności magiczne, dlaczego więc on wymyśla sobie problemy? Wpatrywał się nerwowo w czarodzieja, szukając na jego twarzy jakiejkolwiek oznaki rozbawienia lub politowania, jednak nic takiego nie dostrzegł. Chłopak miał wrażenie, że minęły całe minuty zanim opiekun wreszcie odpowiedział, a gdy jego słowa dotarły do Puchona, wywołały w nim coś na podobieństwo konsternacji. Niby zdawał sobie sprawę, że prawie każdy czarodziej mugolskiego pochodzenia miewa czasami większe lub mniejsze problemy z zaadaptowaniem się w magicznym świecie, nigdy jednak nie przypuszczał, by ktoś taki jak profesor Walsh mógł kiedykolwiek czuć, że odstaje od reszty w jakimkolwiek aspekcie. Nie znał nikogo, kto nie darzyłby mężczyzny szacunkiem, a nierzadko także szczerą sympatią. Szybko jednak otrząsnął się ze zdziwienia i pokręcił nieśmiało głową. - Nie to nie tak… to znaczy, nie do końca… - zarumienił się na myśl o tym, co zaraz powie, a różowa plama na chorowito bladej twarzyczce sprawiała niemal upiorne wrażenie. To, do czego zamierzał się przyznać było głupie, żałosne i dziecinne – wiedział o tym doskonale – skoro jednak zaczął temat, nie mógł się teraz wycofać, nawet jeśli po wszystkim profesor będzie go traktował z politowaniem godnym pięciolatka. - To nie tak, że mam wrażenie, że tu nie pasuje, bo moi rodzice nie są magiczni. – zaczął, opuszczając wzrok i wpatrując się ponownie w dywan, z którego nie wiadomo kiedy zniknęła upuszczona przez niego cynamonka – Zanim przyjechałem do Hogwartu, wie Pan, miałem znajomych, mieliśmy swoje żarty, swoje zajęcia… Znaliśmy się praktycznie od dziecka, wiedzieliśmy o sobie wszystko, no i sam nie wiem, po prostu czułem się wśród nich dobrze. – przerwał na chwilę, próbując jak najlepiej ubrać w słowa to, co czuł – Może nie było to nie wiadomo jak wspaniałe życie, wiadomo, ale przynajmniej każdy wiedział czego się spodziewać, wiedzieliśmy jakie są zasady gry, rozumie Pan? Na przykład mieliśmy takiego sąsiada, stary wojskowy, pozwalał nam podkradać jabłka ze swojego ogrodu, o ile niczego nie niszczyliśmy. – urwał, zdając sobie sprawę, że plecie od rzeczy. Zarumienił się jeszcze bardziej, ale dzielnie kontynuował. – Chodzi mi o to, że były pewne zasady, według których funkcjonowaliśmy i wszyscy je znaliśmy i chyba po prostu dawały mi one pewne poczucie bezpieczeństwa? No a potem przyjechałem tutaj i ani nie znałem zasad, które tu panują, ani nie miałem przy sobie przyjaciół… Nigdy nie byłem szczególnie bystry, ale wtedy po raz pierwszy poczułem się jak prawdziwy półgłówek. – skończył, nabierając głęboko powietrza. Nawet nie zdawał sobie sprawy z tego, jak bardzo potrzebował wydusić to z siebie. Choć z początku niechętnie, gdy już zaczął mówić, słowa wylewały się z niego niczym potok tak, że chłopak nie mógł przestać, dopóki nie powiedział już wszystkiego, a i wtedy nabrał nagle ochoty, by dodać jeszcze kilka zdań. Teraz siedział naprzeciwko nauczyciela, niby wciąż w tym samym miejscu, ale wszystko wydawało się jakieś inne, jak gdyby na chwilę opadł z jego ramion ogromny ciężar, który chłopak nosił tak długo, że przestał zdawać sobie sprawy z niego sprawy i dopiero teraz w pełni uświadomił sobie, jak bardzo mu on ciążył. Ośmielony tym nagłym odkryciem, Terry zdobył się na jeszcze jeden akt odwagi, chcąc na dobre rozprawić się z tematem. - Im więcej dowiaduję się o czarodziejskim świecie, tym bardziej uderza mnie, jak niesprawiedliwy jest. I chyba to mnie najbardziej w tym wszystkim irytuje. Mogę naprawić dowolny przedmiot w ułamku sekundy, istnieją tysiące magicznych lekarstw, a gdy przychodzi co do czego i tak nie mogę z tej wiedzy skorzystać by pomóc najbliższym. Czarodzieje to hipokryci. – skończył i teraz tylko spoglądał na opiekuna wyczekująco, jak gdyby oczekiwał na wyrok. Co mężczyzna o nim pomyśli teraz, kiedy już wszystko się wydało? Trochę już za późno na takie wątpliwości.
Joshua Walsh
Wiek : 37
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 193cm
C. szczególne : runa algiz za lewym uchem, obrączka z bladoróżowej muszli, bransoletki na lewym nadgarstku
Obserwował zmagania nastolatka z własnymi myślami, to jak wyraźnie jest pełen wątpliwości i złości, tym razem z pewnością kierowaną ku samemu sobie. Nie potrzebował czytać w jego myślach, aby domyślać się, co za tym stało i było mu w pewnym stopniu przykro. Chciał zapewnić Andersona, że nic złego już się nie wydarzy, że nie zaatakuje kolejny raz innego ucznia, ale nie mógł tego zrobić. Za dobrze wiedział, że podobne sytuacje mogą się powtarzać, jeśli nie pokona źródła swojego gniewu. Do tego czasu z pewnością będzie przenosić złość na innych, atakując ich, gdy tylko poczuje się w jakiś sposób sprowokowany. Uśmiechnął się lekko do chłopaka i usiadł na biurku naprzeciw niego, po czym poprosił cicho o karafkę z wodą, która po chwili pojawiła się na jego biurku. Nalał trochę do szklanki i podał chłopakowi, uśmiechając się wciąż ciepło, słuchając jego opowieści. Rozumiał, o czym mówił, tak doskonale to rozumiał… - Terry, zacznę od czegoś, co może zabrzmi źle, ale zaraz wszystko wyjaśnię - zaczął powoli. - Cieszę się, że nie dopatrujesz się problemów w swoim pochodzeniu, w swoich rodzicach. Jestem zdania, że to, czego zdołałeś się nauczyć pośród mugoli przez te lata, przyda ci się w dalszym życiu, pomoże odnaleźć się także tutaj. Wydaje mi się jednak, że zbyt surowo oceniasz ostatnie cztery lata. Jesteś pewien, że teraz nie mógłbyś powiedzieć, że znasz zasady rządzące terenem wokół? Nie próbowaliście wkradać się do Wrzeszczącej Chaty podczas wycieczek do Hogsmeade? Może i czułeś się źle na samym początku, ale na pewno wciąż tak jest pomiędzy twoimi znajomymi? - zapytał, spoglądając na niego uważnie, ale nie oczekiwał natychmiastowej odpowiedzi. Odetchnął głębiej, a cień smutku pojawił się na jego twarzy, kiedy ważył kolejne słowa, zastanawiając się, jak odpowiedzieć na pozostałe rozterki chłopca. - Przede wszystkim, ty wciąż uczysz się zaklęć, panować nad magią, więc nie możecie używać czarów poza szkołą. To jest jedna z zasad, która ma na celu ochronić was i wasze otoczenie. A teraz powiedz mi, czy pamiętasz z historii, co się działo w przeszłości, kiedy niemagiczni ludzie trafiali na tych obdarzonych magią? Nie przeczę, niektórymi rozwiązaniami mogliby dzielić się z mugolami, ale czy jesteś pewien, że to na pewno zakończyłoby się dobrze? Twoi najbliżsi zostaliby wyleczeni, ale na pytanie co ich uleczyło, powiedzieliby, że tajemnicze lekarstwo. W najlepszym wypadku próbowanoby zdobyć recepturę eliksiru. W najgorszym… - urwał, zagryzając na moment zęby, nie czując się dobrze z tym, co mówił, ale miał świadomość, że nie bez powodu Ministerstwo ukrywało czarodziejski świat przed mugolami. - Pamiętaj, że strach przed tym, co nieznane, najczęściej prowadzi do tragedii. Obecnie technologia poszła tak do przodu, że nie zdziwiłbym się, gdyby czarodziej zostałby poddawany różnym testom, gdyż mugole chcieliby dowiedzieć się, co sprawia, że ma moc… Tak jak mugole nie rozumieją magii i jej się obawiają, tak czarodzieje nie rozumieją technologii i jej się obawiają. Możesz próbować pomóc najbliższym w chorobie, korzystając z maści, czy eliksirów, ale bezpieczniej dla ciebie, abyś nie robił tego często, a już na pewno nie sięgał po silniejsze środki. Nikt nie może zabronić ci pomagać bliskim, ale musisz pamiętać o podstawowych zasadach… No i jeśli chodzi o twoich rodziców, przez to że jesteś czarodziejem, oni są bardziej uprzywilejowani, oni mogą wiedzieć o wszystkim - mówił dalej, w końcu milknąc i przekrzywił nieco głowę. Zastanawiał się, czy właśnie ta bezradność była źródłem gniewu, być może niechęci Andersona. Chciał zapytać, ale wiedział, że teraz chłopak potrzebował chwili na własne myśli i zamierzał mu ją dać, jednocześnie dając coś więcej niż tylko puste słowa. - Mój ojciec boi się magii i jej nie rozumie. Do tej pory zaprzecza jej istnieniu i jest gotów wzywać pogotowie, kiedy tylko wspominam o tej szkole. Więc dla niego uczę wychowania fizycznego w zwykłej szkole i trenuję dzieciaki w drużynie piłkarskiej… Nie przeczę, że czarodzieje są hipokrytami, ale prawo zakazujące używania magii pomiędzy mugolami nie wzięło się znikąd - dodał jeszcze cicho. - Zapewniam cię, że nie jesteś mniej zdolny od innych, tylko musisz odłożyć swoją niechęć na bok, aby to dostrzec. Znaleźć swój sposób na życie pomiędzy tymi dwoma światami, a wtedy zniknie również złość, która powoli cię spala, a teraz znalazła ujście.
Nie było łatwo przyznać się przed nauczycielem do czegoś tak żałosnego jak tęsknota za domem, za przyjaciółmi czy rodziną. Podobne czułostki były akceptowalne jedynie u pierwszaków i to zaledwie przez pierwszy miesiąc lub dwa. Do tego czasu należało przyzwyczaić się do nowej sytuacji i - no cóż – żyć dalej. A jednak Terry siedział właśnie w gabinecie profesora Walsha i użalał się nad sobą, niczym zasmarkany kilkulatek, któremu zabrano lizaka. Początkowo chłopak czuł się ogromnie skrępowany tymi wszystkimi wyznaniami i podświadomie czekał, aż czarodziej mu przerwie, stwierdzi że to nie są prawdziwe problemy i poradzi, żeby Puchon przestał wymyślać, tylko wziął się za siebie. Nic takiego jednak nie nastąpiło, a z każdym kolejnym wypowiedzianym zdaniem Terry nabierał coraz to więcej odwagi, aż wreszcie skończył swoją tyradę, czując się zdecydowanie lepiej niż kiedy wszedł do pomieszczenia, pół godziny temu. Przez kolejnych kilka minut siedział cicho, wsłuchując się uważnie w odpowiedź nauczyciela i zastanawiając się nad tym, co powiedział. Czy po czterech latach czuł się w Hogwarcie swobodniej niż na początku? Tak, to na pewno. Czy czuł się tu dobrze? Tego nie był już taki pewien. - Jest lepiej, niż było na pierwszym roku. – zaczął powoli, przypominając sobie paraliżujący wręcz stres przed wyśmianiem i złośliwe żarty starszych uczniów, których ofiarą często padał przez pierwsze miesiące pobytu w zamku. Był wtedy jak pusta skorupa, która machinalnie poruszała się od klasy do klasy, nie angażując się emocjonalnie w żadne szkolne aktywności. Teraz pozwalał sobie na zdecydowanie więcej – żartował, zadawał pytania podczas zajęć, a czasem zdarzało mu się nawet publicznie wyrazić swoją opinię, choć obawa przed zrobieniem z siebie pośmiewiska nadal pozostawała głęboko wryta w jego podświadomości. – Ale są takie rzeczy, których chyba nigdy nie zrozumiem. Na przykład każde niemagiczne dziecko w ma wspomnienie oglądania wieczorynki przed snem. To takie uniwersalne przeżycie, rozumie Pan? I czarodzieje też mają takie swoje drobiazgi, których nie rozumiem i które zawsze będą stanowiły między nami wyrwę. – starał się opisać jak najdokładniej, co miał na myśli, jednak było to na tyle nieścisłe i mętne, że piętnastolatek z trudem szukał odpowiednich słów. Westchnął i spojrzał na profesora ze zrezygnowaniem. – A najgorsze w tym wszystkim jest to, że czuję się jakbym był zawieszony między magicznym i niemagicznym światem, i tak naprawdę nie należał do żadnego. Do tej pory cały czas żyłem w przekonaniu, że gdybym rzucił to całe czarowanie i wrócił do domu, to wszystko byłoby jak dawniej. Ale moi znajomi mają już własne życia i kontakt nam się coraz bardziej urywa, więc nawet gdybym faktycznie miał wrócić, to nie wiem, czy byłoby do czego. No i tak żyję, tu nie pasuję, tam też już nie. – wzruszył ramionami, próbując nonszalancją zakryć to, jak bardzo go to ostatnie zdanie bolało. Kiedy przeszli od prywatnych żali do spraw poważniejszych, w serce chłopca ponownie wkradła się frustracja. Co z tego, że takie są zasady, ktoś je przecież wymyślił i mógł popełnić błąd. Na pewno nie znał zwykłych ludzi i ich problemów, przyzwyczajony do komfortu, który zapewniały czary. – No dobra, czaję ten cały argument, że uczniom wolno używać czarów tylko w szkole. Ale jak już ją skończę, to też nie będę mógł pomóc wszystkim, którzy na to zasługują. Jaka w tym sprawiedliwość, że Pan wyleczy katar jednym eliksirem, a ktoś inny umrze na zapalenie płuc w szpitalu? – bulwersował się, korzystając z danej mu możliwości, by wyrazić swój sprzeciw wobec idiotycznych praw obowiązujących w czarodziejskim świecie. Im większe targały nim emocje, tym bardziej zauważalny stawał się jego akcent, tak że po chwili Terry wyrzucał z siebie zdania w zupełnie innym rytmie niż zazwyczaj, akcentując słowa nie tam, gdzie powinien, co dla nieprzyzwyczajonego odbiorcy mogło przypominać odgłosy dławienia. – A zresztą kto wie, czy ta niechęć, o której Pan mówi nie jest spowodowana właśnie tym, że utrzymuje się magie w sekrecie. Przecież kiedy wynaleziono kino ludzie też na początku wybiegli z sali wrzeszcząc w niebogłosy a teraz proszę, nikt nie boi się iść na projekcje najnowszego Marvela. Gdyby ludzie mieli większą styczność z magią, to prędzej czy później na pewno by się do niej przyzwyczaili, prawda? Gdy trochę ochłonął i usłyszał o ojcu profesora Walsha, zrobiło mu się głupio, że zareagował w taki a nie inny sposób. Zwiesił głowę, rumieniąc się aż po czubki uszu i wymamrotał ciche „Przepraszam”. Nie był w stanie wyrazić, jak bardzo doceniał cierpliwość nauczyciela, jego empatię i otwartość, dlatego było mu wstyd, że ponownie dał się porwać własnej irytacji. Co prawda nie rzucił się na opiekuna z pięściami, ale nawet takie potyczki słowne były przecież do Puchona niepodobne. Pozwolił, by pokrzepiające słowa zakotwiczyły się w jego pamięci, po czym nieśmiało zapytał: - A jak Pan to zrobił? Znalazł sposób na życie pomiędzy dwoma światami? Czy może wybrał Pan jeden z nich?
Joshua Walsh
Wiek : 37
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 193cm
C. szczególne : runa algiz za lewym uchem, obrączka z bladoróżowej muszli, bransoletki na lewym nadgarstku
Walsh miał wrażenie, że widzi cień rozluźnienia u Andersona, choć to słowo nie do końca oddawało to, co działo się z chłopakiem. Bardziej jakby opuściło go początkowe napięcie, przez które nie potrafił nawet zjeść cynamonki, a przecież były naprawdę dobre. Słuchał Puchona, uśmiechając się lekko, kiedy przyznawał, że miał już powoli dobre wspomnienia z Hogwartem, że stopniowo rozluźniał się pośród zamkowych murów. To było dobre i na tym powinien chłopak się skupiać, a wyraźnie zdawał się tkwić wciąż w przeszłości, co Josh dostrzegł z cieniem smutku. Rozumiał, bardzo dobrze rozumiał jak trudno patrzyło się w przód, kiedy coś z tyłu zdawało się ciążyć, ale też wiedział, jak ważne było po prostu odpuszczenie niektórych spraw. - Ty też masz takie wspomnienia z dzieciństwa i jestem pewien, że gdybyś podpytał innych z mugolskich rodzin, byłbyś w stanie znaleźć choć jedną osobę, która wiedziałaby, o czym mówisz. Na przeszłość nie jesteś w stanie nic poradzić, ale to od ciebie zależy, jak będą wyglądać kolejne dni. Możesz skupiać się na tym, czego nie masz, co w swoim odczuciu straciłeś, albo na tym, co zyskałeś i budować coś nowego. Nie jest powiedziane, że gdybyś pozostał pomiędzy mugolami, miałbyś wciąż kontakt z tymi samymi osobami. Zastanów się na spokojnie, gdy będziesz sam, co możesz zrobić z niewiedzą w zakresie tematów, które sprawiają, że tracisz pewność siebie. Może wystarczy po prostu poczytać, albo z kimś porozmawiać, aby wszystko się wyklarowało? - zaproponował spokojnie, przekrzywiając nieco głowę. O ile nie uważał niczego ze swojej przeszłości, z dzieciństwa za coś tak ważnego, żeby brakowało mu tego w magicznym świecie, tak rozumiał uczucie wyobcowania. Te chwile, kiedy wspominał o bajkach Disneya, a czarodzieje pytali w jakiej dziedzinie Disney był dobry i czy w teatrze można zobaczyć jego sztukę. Z resztą, nie miało znaczenia, czy bajki Disneya, studia Pixar, czy innych mugolskich twórców, a z jakiegoś powodu te bajki były dla miotlarza ważne, choć z perspektywy czasu były jedynie błahostką. Podejrzewał, że wspomnienie o wieczorynkach i innych przyzwyczajeniach było równie ważne dla Terry’ego. - I najważniejsze, to nie tak, że nie pasujesz nigdzie. Pasujesz do każdego z tych światów, rozumiesz zasady działania każdego z nich, a to daje ci przewagę w wielu dziedzinach. Od ciebie jedynie zależy, do czego to wykorzystasz, ale podejrzewam, że ty teraz wiesz więcej o niemagicznym świecie niż nie jeden z Ministerstwa - dodał jeszcze, mrugając do chłopaka zaczepnie, nim temat zszedł na poważniejszy temat. Tutaj nie było złotego środka. Nie można było przyjść do mugoli i powiedzieć, że zna się magię i można wyleczyć wiele chorób. Pomijając narażanie innych czarodziejów, zaklęcia i eliksiry nie leczyły wszystkiego. Wciąż istniały choroby, na które nie było rozwiązań, na które czarodzieje także umierali. Nikt nie był nieśmiertelny, ani cudownie zdrów do dnia, w którym uznawał, że teraz pora umrzeć. Słaby uśmiech czaił się w kąciku ust profesora, kiedy Puchon wylał z siebie wszystkie żale, a później przygasł słysząc wzmiankę o starym Walshu. - Nie przepraszaj za swoje przekonania i wyrażanie własnego zdania - powiedział prosto, po czym odetchnął głębiej, samemu sięgając po szklankę z wodą, aby napić się, na moment zawieszając rozmowę. - Mam nadzieję, że jesteś świadom, że magia nie rozwiązuje problemów. Jeśli wyleczyłbyś zapalenie płuc, chcieliby leku na kolejną chorobę. Możemy komuś wymazać pamięć, ale już jej nie przywrócimy. Możesz spróbować pomówić z rodzicami i zapytać, co oni myślą na ten temat, jak oni uważają, że zareagowaliby ich znajomi na magię... To może ci pomóc uspokoić tę burzę w twojej głowie - zaproponował jeszcze z namysłem, domyślając się, że skoro chłopak wciąż uczęszczał do Hogwartu, to państwo Anderson nie byli jak jego ojciec. Szczęście dla Terry’ego. Walsh chwilę trwał w zamyśleniu, nim uśmiechnął się cieplej, wskazując ręką na gablotę, w której wisiała jego koszulka z czasów, gdy grał dla Katapult, a także tkwiła zamknięta miotła. - Kiedyś lubiłem astronomię, ale po pewnych wydarzeniach nie chciałem do niej wracać. Okazało się jednak, że szybko łapałem wszystko, co było związane z quidditchem, a także zielarstwem. W końcu uznałem, że skoro w sporcie jestem dobry, skoro czuję się częścią całości grając z innymi, to zostanę przy tym. Ty jesteś dobry z transmutacji, a z tą dziedziną wiąże się wiele możliwych przyszłych zawodów. Wiesz, choćby twórca, a w tym przerabianie mugolskich dzieł na magiczne, jak motocykle i samochody, czy ekspres do kawy, który stoi w kuchni... Masz jeszcze czas, ale przemyśl swoje mocne strony, posłuchaj profesorów, znajomych i spróbuj - dodał jeszcze, uznając, że przemilczy fakt, że tak naprawdę na swoim miejscu poczuł się dopiero, gdy znalazł odpowiednią osobę. Miał wrażenie, że mimo wszystko młodzież słuchająca podobnych słów czuła się zażenowana i częściowo im się nie dziwił. Nie chciał również, aby piętnastolatek zastanawiał się, czy jego aktualny obiekt westchnień jest tym właściwym, a po ewentualnym zerwaniu uznawał, że teraz już nie ma miejsca dla niego między czarodziejami. Nie, takich rzeczy zdecydowanie należało unikać, temat zostawiając na czas, gdy wyjdzie z Hogwartu i będzie wciąż chciał się spotykać i rozmawiać, gdy będzie mieć problem.
+
______________________
Peace in your gardens and light from your eyes
No one can hold me the way you do
Terry Anderson
Rok Nauki : VI
Wiek : 16
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 173 cm
C. szczególne : mocny szkocki akcent, piegi na całym ciele, kilka pryszczy na twarzy, niedawno przeszedł mutacje
Zmierzając do profesorskiego gabinetu pół godziny temu, Terry nie przypuszczał, że rozmowa z opiekunem przyniesie tak nieoczekiwany obrót. Spodziewał się surowej reprymendy, może nawet zawieszenia, w końcu jego przewinienie nie należało do błahych, które można by zbyć machnięciem ręki i odjęciem kilku punktów. A jednak los miał wobec chłopca inne plany, bo od kilkunastu minut rozmawiał z nauczycielem o niesprawiedliwościach czarodziejskiego świata – i to niemal na poważnie, bez cienia politowania ze strony czarodzieja. Mając to wszystko na uwadze, a także doceniając ogromną cierpliwość, która go tu dzisiaj spotkała, Terry zaczął inaczej spoglądać na profesora Walsha. Wcześniej Puchon dość nieufnie podchodził do całej szkolnej kadry, i choć starał się nikogo nie antagonizować, to traktował pracowników Hogwartu mniej więcej w taki sposób, jak traktuje się strażników więziennych – może z odrobinę większą dozą szacunku. Słowa nauczyciela potwierdziły w pewien sposób jego własne przypuszczenia, które wykiełkowały w jego młodym umyślnie w trakcie ostatnich kilku miesięcy. Czy nadal miałby świetny kontakt z pryjaciółmi gdyby nigdy nie trafił do Hogwartu? Z niektórymi pewnie tak, w końcu wybór szkoły średniej Terry w zupełności uzależniał od tego, gdzie wybierała się większość jego dawnej paczki, ale od pewnego czasu chłopak nie mógł oprzeć się wrażeniu, że prędzej czy później kontakt ze znajomymi i tak musiał osłabnąć. Z pewnością łatwiej byłoby im utrzymywać przyjaźnie, gdyby chłopak był na miejscu, ale nawet wówczas z biegiem lat spotykaliby się coraz rzadziej i rzadziej. Do tej pory Puchon starał się odpychać podobne myśli, ale gdy wypowiedziano je na głos, Terry nie mógł dłużej udawać. Może faktycznie powinien skupić się na tym, co przed nim, zamiast tkwić uczepionym w przeszłości, której tak naprawdę już nie ma? Nie znalazł żadnych słów, którymi mógłby odpowiedzieć nauczycielowi, ograniczył się więc do nieśmiałego pokiwania głową. Rany, kiedy życie tak się skomplikowało, że trudno było mu zrozumieć własne emocje? Czując się zdecydowanie lepiej, niźli na początku rozmowy, Terry niepewnie sięgnął po kolejną z cynamonek, które choć zdążyły już ostygnąć, to nadal wyglądały naprawdę apetycznie. Teraz, kiedy adrenalina i stres zelżały, chłopak w pełni odczuł skręcający mu się z głodu żołądek i nie potrafił oprzeć się unoszącej się wciąż w pomieszczeniu słodkiej, korzennej woni. Ciastko zostało zjedzone w mgnieniu oka, a Puchon od razu nabrał ochoty na następne. Powstrzymał się jednak, pochłonięty dalszym rozwojem prowadzonej rozmowy. - Może i nie rozwiązuje wszystkich problemów, ale na pewno pomaga. – wzruszył ramionami, ale nie zlekceważył profesorskiej uwagi – Na początku na pewno byłoby ciężko przekonać ludzi do czarów, ale myślę, że z biegiem czasu by się do tego przyzwyczaili. Może po prostu jestem optymistą. Być może przemawiała przez niego dobroduszna naiwność, że ludzie w gruncie rzeczy mają dobrą naturę, a może nie miał jeszcze okazji zweryfikować swoich poglądów, w każdym razie Terry głęboko wierzył, że czarodzieje i mugole mogli jedynie skorzystać na wzajemnej współpracy. Gdyby połączyć technologię i czary – ah co by to dopiero było! Z uwagą wsłuchiwał się we wszystko, co miał mu do powiedzenia profesor, mimochodem zauważając, że chyba nigdy nie dowiedział się o nim tylu wiadomości co w ciągu ostatniej godziny. Prawdę powiedziawszy Terry dotąd nie interesował się za bardzo życiem prywatnym swoich nauczycieli, co jak się właśnie przekonał, mogło być ogromnym błędem z jego strony. Pokiwał w zamyśleniu głową, po czym uśmiechnął się, chyba pierwszy raz od tygodni. - Dziękuję panie profesorze, to… naprawdę mi ta rozmowa pomogła. – zarumienił się lekko, a wychodząc z gabinetu odwrócił się jeszcze i nim opuściły go resztki odwagi dodał – Ma Pan chyba pedagogiczną żyłkę. – po czym zamknął za sobą drzwi i puścił się pędem w kierunku kwater Hufflepuffu.