Temat stworzony do realizacji celu tymczasowego skok w przyszłość. Więcej informacji na ten temat znajdziesz w temacie dotyczącym dziesięciolecia czarodziejów - tutaj.
Autor
Wiadomość
Elijah J. Swansea
Wiek : 24
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 183 cm
C. szczególne : znamię na karku odporne na metamorfo; okulary do czytania, na szyi drewniana zawieszka w kształcie aparatu fotograficznego. Na prawym przedramieniu rozległa blizna ukrywana metamorfomagią i ubraniami
Widzial ją; widział naprawdę, w sposób, który był dla niego najprawdziwszy – przez obiektyw aparatu. Wpatrywał się w piękne ciało, profesjonalnie wyginające się w taki sposób, by jak najlepiej zaprezentować zakrywającą je w niewielkim stopniu sukienkę z najnowszej kolekcji znanego projektanta mody. Patrzył na nią i choć był to przyjemny widok, wiedział, że środek nie jest nawet w połowie tak urokliwy jak powłoka. Właśnie dlatego, choć uśmiechała się do niego znacząco, po skończonej sesji spakował swój ekwipunek, podziękował jej za współpracę i po prostu deportował się do hotelu, w którym znajdował się jego pokój. Nie miał sił na puste znajomości, które tylko zniechęcały go do dalszych prób. W pewnym sensie już się poddał – najwyraźniej coś było z nim nie tak, skoro bez względu na wszystko w końcu zawsze zostawał sam. Wszedł do pokoju i padł na fotel, czując nagłe zmęczenie intensywnością całego dnia. Rozmasował skroń, przymykając powieki i wzdychając ciężko, samemu chyba nie wiedząc czy bardziej z ulgi, czy wręcz przeciwnie. Miał ochotę na długą kąpiel w towarzystwie lampki czerwonego wina, ale zanim zdążył podnieść się z fotela, do jego uszu dobiegło nachalne stukanie w szybę - dźwięk tak dobrze mu przecież znany. Niechętnie podniósł się i wpuścił sowę do środka, świadom, że ptaszysko nie odpuści dopóki nie weźmie od niego listu. Czyżby kolejna propozycja współpracy? Chciał odłożyć wiadomość na potem, ale w oczy rzuciło pismo tak znajome, że nie pomyliłby go z żadnym innym. Natychmiast otworzył kopertę, w pośpiechu nieco ją rozdzierając. Ale to nieważne, liczyła się przecież treść. Wciąż stojąc w oknie, przebiegł wzrokiem po starannych literach, a potem uśmiechnął się, gdy z koperty wytrzasnął wydruk z polaroidu. – Anemone... – powtórzył na głos tyle co przeczytane imię swojej nowo narodzonej siostrzenicy, nie potrafiąc nazwać emocji jakie obudziły w nim zarówno napisane przez siostrę słowa, jak i uwieczniona na zdjęciu różowa, maleńka buzia. Cieszył się, to pewne, a wzruszenie sprawiło, że zamrugał intensywnie, by osuszyć zamglone oczy, ale mimo to… nie potrafił powstrzymać nuty zazdrości i goryczy jaka się w nim odezwała. Obrzucił zamyślonym spojrzeniem wieżowce Nowego Jorku; za wszelką cenę starał się nie mieć jej za złe, że przestał być mężczyzną jej życia. Właściwie pretensje mógł mieć tylko dla siebie, to przecież on gonił za karierą z uporem godnym maniaka, on stawiał kolejne sesje zdjęciowe w coraz to odleglejszych zakątkach świata ponad rodzinnymi spotkaniami. Teraz, kiedy mimo młodego wieku osiągnął już tak wiele... kiedy jego zdjęcia można było znaleźć w wielu zarówno magicznych, jak i mugolskich galeriach sztuki i na niezliczonych okładkach magazynów – żałował. Oddałby to wszystko, byleby tylko zyskać choć namiastkę tego, co posiadała Elaine. Wciąż zamyślony, powrócił do fotelu, ale zamiast rozsiąść się w nim, wydarł stronicę z pamiętnika, który prowadził niezmiennie od tak wielu lat. Z torby wygrzebał długopis i pochylił się nad kartką, marszcząc w zamyśleniu czoło. Trwał w tym zawieszeniu dobrych klka chwil, a kiedy w końcu odważył się napisać kilka zdań, zaczął kreślić je bezlitośnie, niezadowolony z osiąganego przez siebie efektu. Kiedy w końcu udało mu się sklecić list, na treść którego nie odczuwał zażenowania, była już późna noc. Włożył starannie złożony pergamin do koperty i zaadresował ją swoim kaligraficznym pismem – Pandora Doux. Postanowił, że wyśle go z samego rana, a potem bezzwłocznie uda się w podróż do domu, by spotkać się z najbliższymi. Może jeszcze nie jest za późno? Może da się to wszystko jakoś naprawić...
Coraz rzadziej wychodziłam z domu – nie dało się ukryć, że mimo upływu lat moja popularność nie słabła, powiedziałabym wręcz, ze w związku z wydaniem nowej płyty osiągnęła poziom, którego dotąd nie znałam. Nie byłam w stanie wybrać się w spokojny spacer po Pokątnej, wiec jeśli akurat nie grałam koncertów albo nie nagrywałam czegoś w studio większość czasu spędzałam w naszym zaciszu. Każdego dnia dziękowałam Cassianowi, że zgodził się na przeprowadzkę – Londyn na dłuższą metę był dla mnie zbyt tłoczny, zaś podczas mieszkania w Dolinie absolutnie nie mogłam poradzić sobie z popularnością. To czego pragnęłam jako nastolatka było dla mnie przekleństwem – kochałam muzykę, proces twórczy i występy nad życie, lecz w tym momencie mojej egzystencji potrzebowałam przede wszystkim spokoju. Powrót do Brighton pozwolił mi go odzyskiwać – mały domek nieopodal plaży był dla mnie azylem, zaś możliwość bycia blisko z rodzeństwem i przyjaciółmi z dzieciństwa pozwalała ukoić mi nerwy. W tym wszystkim ważną rolę odgrywał Cassian – wydaliśmy tysiące galeonów na jego leczenie i w końcu dzięki innowacyjnej terapii uzdrowicieli ze Stanów udało nam się pokonać klątwę. Cass odzyskał wzrok, wrócił do pracy i całkiem niedawno został szefem biura aurorów. Byłam dumna z sukcesów zawodowych męża, ale przede wszystkim byłam wdzięczna losowi, że był przy mnie. Wspominałam ze śmiechem czasy kiedy nie chciałam za niego wyjść – jaka ja wtedy byłam głupia.
(…)
Mijał kolejny dzień, kiedy z dala od ludzi czerpałam radość z obcowania z naturą. Siedziałam na plaży z całych sił wdychając morskie powietrze i ciesząc się pozorną zwyczajnością tego dnia, choć w gruncie rzeczy wiedziałam, że to jedno z najpiękniejszych świąt w moim życiu. Nawet nie zauważyłam, gdy usiadł obok mnie zostawiając na moich kolanach bukiet polnych kwiatów. Dobrze mnie znał i wiedział, że nie chcę żadnych materialnych prezentów – mieliśmy wszystko i zapewne gdyby nie cała masa tarapatów, w które powpadaliśmy gdzieś po drodze to oboje zwariowalibyśmy od nadmiaru bogactwa. Byłam wdzięczna za wszystkie przeciwności losu, bo dzięki nim rozumiałam, że nie ma nic piękniejszego niż siedzieć wśród piasku i tonąć w błękitnych tęczówkach mojego najdroższego męża. - Wszystkiego najlepszego, myszko – powiedział uśmiechając się lekko. Od naszego ślubu minęło już dziewięć lat, Cassa dzieliły do czterdziestki zaledwie cztery lata, lecz w moich oczach wcale się nie zmienił. Wciąż był tym pięknym chłopakiem, dzięki któremu zrewidowałam swoje życie nadając mu odpowiedni kierunek. Był moją ostoją, odganiaczem złych snów, pieprzoną miłością mojego życia. - Ja też coś dla ciebie mam – szepnęłam wyciągając z kieszeni kawałek papieru podpisany przez uzdrowiciela. Cass chwycił kartkę w dłonie, by po chwili spojrzeć na mnie z niedowierzaniem. - Będę tatą? – zapytał, a ja skinęłam głową z delikatnie uniesionymi kącikami ust. Nie sądziłam, że jeszcze kiedyś zobaczę go w takiej euforii. Pomyślałam o naszym pierwszym dziecku, które miało narodzić się podczas jego choroby i o drugim, które straciłam trzy lata wcześniej. Żałowałam, że żadne nie przyszło na świat, lecz radość związana z kolejną otrzymaną od losu szansą była jak okład na wszystkie moje rany. Nachyliłam się w stronę Cassiana, by go pocałować – będąc przy nim nie bałam się już co przyniesie los.
Pękało jej serce na myśl o tym, że jej córka właśnie miała zaczynać szkołę. Pękało z dumy i strachu jednocześnie. Wiedziała, że Willow da sobie radę - młoda wdała się w swoich rodziców, miała ich wszystkie najlepsze cechy. Aurora bała się bardziej o to co się stanie z nią i Dorienem, kiedy ich pierworodna zniknie na tak długo. Do tej pory nie opuszczała ich na więcej niż kilka dni, a oni i tak umierali z tęsknoty. Nie wyobrażała sobie tego co się stanie, kiedy ich mała Księżniczka pojedzie do Hogwartu, prawdopodobnie będzie musiała spędzić tydzień w ramionach męża, żeby w ogóle opanować swoje roztrzęsione ramiona i łzy napływające do oczu. Patrząc na rozstanie Sznycla i jego najlepszej przyjaciółki musiała wyjść z pokoju, żeby się opanować. Najchętniej zapakowałaby kota do kufra, żeby młoda nie musiała się z nim żegnać, ale wiedziała, że to nie będzie takie proste. Nie mogła nabawiać kota traumy, a i dziewczynka powinna wiedzieć, że w życiu potrzebne są kompromisy. No i sama nie poradziłaby sobie ze stratą kici i córki jednocześnie. Zbyt dużo dla jej serca. Starała się być dzielna, z pomocą Doriena kupiła wszystko co mogło być potrzebne jedenastolatce na pierwszym roku jej magicznej edukacji, potem nawet spakowała to wszystko do kufra, kilka razy. Pozwoliła nawet swojemu mężowi wybrać się z córką po jej pierwszą różdżkę. Wiedziała jakie to dla niego ważne i nie zamierzała mu tego odbierać, szczególnie kiedy widziała jak mała się cieszy, że tata pójdzie z nią po różdżkę. Kiedy widziała uśmiech na jej twarzy nic nie mogło zepsuć jej dnia. Dopiero wieczorem, kiedy coraz bardziej do niej zaczęło docierać co wydarzy się następnego ranka rozkleiła się kompletnie. Wtulona w ramię swojego męża starała się nie szlochać zbyt głośno, żeby się nie martwił zbyt mocno. Oczywiście nie mogła nic przed nim ukryć, przez cały czas gładził jej włosy i szeptał, że przecież to nie koniec świata i wszystko będzie dobrze. Ufała mu, wiedziała, że nic złego się nie dzieje, jednak i tak nie mogła powstrzymać tych irracjonalnych łez pakujących się do oczu. Zadawała mu głupie pytania w stylu czy Bazyliszek na pewno nie żyje i czy po Wielkiej Bitwie o Hogwart na pewno zostały rzucone odpowiednie zaklęcia obronne i czy ona jako osoba, która ma doświadczenie w tej kwestii może to sprawdzić. On się tylko uśmiechał i skradał jej krótkie pocałunki, zapewniając, że zamek jest bezpieczny. Nie mogła mu odpuścić, więc chyba zmęczony tym wszystkim zabrał ją na herbatę, a kiedy już wrócili do łóżka skutecznie zajął jej myśli czymś innym. Następnego ranka musiała trzymać fason. Z teściami, którzy od wielu lat byli dla niej jak prawdziwi rodzice, przywitała się krótkimi buziakami w policzek i gorącymi uściskami. Ich pożegnaniom nie było końca, Willow była bardzo przywiązana do babci i Aurora poczuła nawet krótkie ukłucie zazdrości, które szybko uleciało jej z głowy, kiedy mała rzuciła jej się na szyję. Jej synowie zachowywali się całkiem przyzwoicie, co pewnie było zasługą Doriena. Ostatnio maluchy strasznie broiły, nie potrafiła ich jednać strofować, kiedy wiedziała, ze to są ich ostatnie zabawy ze starszą siostrą w najbliższym czasie. Ich najmłodszy syn nie chciał zostać z dziadkami, ten środkowy dał się jednak przekupić lodami. Aurora poczochrała mu włosy i obiecała, że przywiozą mu coś z Londynu, po czym razem z Dorienem odeskortowali swoją najstarszą pociechę na dworzec. Zastanawiała się czy jest jakaś kwestia, w której nie zaufałaby swojemu mężowi, skoro wbiegła w ścianę, bo jej powiedział, że tak ma zrobić. Na szczęście bezpiecznie stanęła na ukrytym peronie, z synem na ramionach i córką, która trzymała rękaw jej koszuli. Pozwoliła pożegnać się mężczyźnie z dziewczynką, samej opanowując się na tyle, by nie rozkleić się jak jakaś rozhisteryzowana matka. Przykucnęła przy drobnej blondynce, chociaż nie było to aż tak potrzebne i przytuliła ją mocno, na początku nic nie mówiąc. Potem powtórzyła jej kilka razy jak bardzo ją kocha, że będzie tęsknić, że nic się nie stanie, jak nie trafi do Slytherinu tak jak tata, że przecież mama nie była Ślizgonem (nie ważne, że chodziła do innej szkoły), że na pewno znajdzie sobie koleżanki i inne takie złote rady, które tylko przyszły jej na myśl. Kiedy mąż złapał ją za ramię, informując, że musi już kończyć, bo zaraz pociąg odjedzie bez ich pociechy odsunęła się, próbując ukryć swoje szklanki w oczach i ogólne załamanie. Już po krótkiej chwili mogła tylko oglądać swoją małą Kruszynkę w oknie odjeżdżającego pociągu. Wtuliła się w męża, który już nawet nie próbował zgrywać macho i pomachała do Księżniczki, ignorując łzy spływające po policzkach. Rozstania zawsze były trudne, ale to przerastało wszystkie. Poczekała aż pociąg zniknie za zakrętem, po czym odwróciła się do jednego z trzech najważniejszych mężczyzn w jej życiu. -Kocham Cię Dorien - powiedziała i złączyła ich usta w pocałunku, który miał ich oboje podnieść na duchu. Zaśmiała się, kiedy usłyszała "fuuu" swojego najmłodszego synka i odsunęła się od męża. W końcu obiecali mu lody, nie mogli go zawieść. Wzięła jedną rękę chłopca, Dorien chwycił tą drugą i razem wyszli z peronu, by jak najszybciej wrócić do domu i napisać pierwszy list do ich cudownej uczennicy. (with love for @"Dorien E. A Dear" )
Aurora Therrathiel
Wiek : 29
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 170
C. szczególne : Znamię w kształcie listka na barku, tęczówki zlewające się ze źrenicami
To była najbardziej spontaniczna decyzja jaką podjęłam w życiu. Po tym jak czwarty pierścionek zaręczynowy okazał się równie pechowy co trzy poprzednie, byłam absolutnie pewna, że już nigdy nie wyjdę za mąż. Nie zamierzałam pakować się w kłopoty, ani ryzykować życia albo szczęścia kolejnego ważnego dla mnie mężczyzny. Z drugiej strony jednak życie u boku Francisa Eldermanna było niezmiernie fascynującą przygodą, z której nie byłam gotowa tak po prostu zrezygnować. Bez cienia wahania mogłam powiedzieć, że młodszy ode mnie o niemal dekadę mężczyzna zapełnił wszystkie pustki i uleczył rany, z którymi nie potrafili poradzić sobie jego poprzednicy. Ani publiczna opinia o moim pechu, ani obśmiewana przez niektórych różnica wieku, ani nawet historia mojej klątwy nie były w stanie zniechęcić młodego prawnika do mojej osoby. I byłam za to cholernie wdzięczna, bo z nikim dotąd nie czułam takiej mentalnej bliskości – i choć wywoływało to we mnie wielkie zaniepokojenie, przerastała ona nawet tę niesamowitą więź, którą miałam z Milesem. Nadszedł w końcu ten dzień, kiedy Francis nie zważając na przeciwności losu uklęknął przede mną na jedno kolano, nie prosząc wcześniej o rękę mojego ojca, lecz od razu kierując prośbę do mnie. Jak łatwo się domyślić w tamtym momencie czułam nieprawdopodobne szczęście związane z tym, że tak cudowna osoba zapałała do mnie tak silnym uczuciem, by chcieć spędzić ze mną życie pomimo tej klątwy. Z drugiej jednak strony obawiałam się – każde zaręczyny po kilku miesiącach przygotowań do ślubu kończyły się fiaskiem, a ja jako prawie trzydziestoczterolatka już niemal pogodziłam się ze staropanieństwem, chociażby dla dobra osób, które kochałam. Widziałam dwa wyjścia – uciec z miejsca zdarzenia i dołożyć wszelkich starań aby Francisowi nie spadł włos z głowy albo nie dopuścić do tego, by nasze zaręczyny trwały kilka miesięcy, podczas których jemu mogłaby stać się krzywda. Tak oto, dzięki moim ministerialnym znajomościom, godzinę później staliśmy przed urzędem stanu cywilnego znajdującym się w Ministerstwie Magii. Wiedziałam, że to glupia i nieodpowiedzialna decyzja i że rodzice w życiu mi jej nie wybaczą, a jednak byłam gotowa zrobić wszystko by w moim mniemaniu przełamać to pieprzone przekleństwo i w końcu być tak cholernie szczęśliwa jak tylko na to zasługiwałam – w zamian za te wszystkie lata cierpienia i wyrzeczeń. Tak oto w przeciągu godziny i szesnastu minut z panny Aurory Hestii Therrathiel, słynącej ze swojego staropanieństwa i pierścionkowej klątwy stałam się dumną i radosną Aurorą Eldermann – szczęśliwą mężatką, która miała szczerą nadzieję, że w końcu udało jej się pożegnać z nieustającym pechem. Wiedziałam, że przez następne miesiące będę głównym tematem plotek wyższych sfer, ale nigdy wcześniej nie miałam tego tak głęboko gdzieś. Wychodziłam z Ministerstwa ściskając ukochaną dłoń – gotowa na walkę z nowymi przeciwnościami losu. Nie myślałam o tym co będzie następnego dnia, bo jedyne na czym mi zależało to wbrew rozsądkowi wykraść z rąk losu choćby ociupinę szczęścia na które tak bardzo zasługiwałam.