C. szczególne : znamię na karku odporne na metamorfo; okulary do czytania, na szyi drewniana zawieszka w kształcie aparatu fotograficznego. Na prawym przedramieniu rozległa blizna ukrywana metamorfomagią i ubraniami
Największy i najjaśniejszy pokój w całym domu, stanowi jego wizytówkę. Ma znacznie wyższe ściany niż reszta pomieszczeń w rezydencji i okna rozciągające się na ich całej wysokości. Gdyby jakimś cudem zabrakło tu dla kogoś miejsca – a jest to trudne, biorąc pod uwagę, że w salonie znajduje się nie tylko kanapa, ale również szezlong, wygodne fotele oraz niewysoki stolik z miękkimi stołkami – pufy i poduszki zdają się pojawiać znikąd. Choć może być to zasługa zawsze czujnego skrzata Faworka. W pomieszczeniu nie zabrakło oczywiście znamion sztuki – już na samym wejściu wita nas zadbany i zawsze nastrojony fortepian, ściany obwieszone są ulubionymi obrazami i zdjęciami stworzonymi przez członków rodziny, i często można natknąć się tu na wyniesione z domowej biblioteczki książki, porzucone, kto wie, być może w nagłym napływie weny twórczej. Można stąd wyjść bezpośrednio na ogród.
Ostatnio zmieniony przez Elijah J. Swansea dnia Czw Paź 26 2023, 21:45, w całości zmieniany 1 raz
Elijah J. Swansea
Wiek : 24
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 183 cm
C. szczególne : znamię na karku odporne na metamorfo; okulary do czytania, na szyi drewniana zawieszka w kształcie aparatu fotograficznego. Na prawym przedramieniu rozległa blizna ukrywana metamorfomagią i ubraniami
Zadanie wyznaczone im przez profesor Psikus nie napawało go optymizmem. Już samo wytrzymanie nieuniknionego towarzystwa Cassiusa w trakcie lekcji nadszarpnęło jego nerwy i wykorzystało pokłady kumulowanej w głębi siebie cierpliwości. Co prawda nie doszło między nimi do poważniejszego spięcia – może ze względu na pewną niezręczność wynikającą ze spotkania w Wielkiej Sali, a może dzięki towarzystwu sztuki, która w ich rodzinie od zawsze łagodziła obyczaje – ale wiedział, że z innym partnerem u boku, bawiłby się na pewno o wiele lepiej. Cassius sprawiał, że odruchowo napinał się, gotów na wymierzoną w niego ofensywę, która nie zawsze musiała przecież nadejść; gotów na wzniesienie defensywnych murów, które bez wyjątku powstawały przy każdym ich spotkaniu. Ich spotkanie miało być dodatkowo utrudnione – przynajmniej dla niego – ze względu na wygląd stworzonej przez niego rzeźby. Czy Cassius dostrzegł w niej to, co próbował przekazać? Czy zrozumiał co takiego miał na myśli? Trudno było mu cokolwiek wywnioskować, jako że Ślizgon powstrzymał się od komentarza. W pierwszej chwili po odłożeniu pędzla żałował, że zdobył się na taką szczerość, z czasem pojął zaś, że w przypadku sztuki, nie potrafiłby skłamać nawet gdyby chciał. To zadanie nie było mu na rękę, stawiało go w nader niewygodnej sytuacji, ale, cóż, stało się. Już wcześniej miał w głowie zalążek pomysłu, nieśmiały i niepełny – zwykły szkic pozwalający na określenie miejsca, w którym chciałby zrobić sesję zdjęciową. Teraz jednak, gdy zatrzymał się w progu i zobaczył go siedzącego w jednym z wygodnych foteli z tą swoją niewymuszoną nonszalancją, która była jego stałą towarzyszką, wiedział dokładnie jakiego Cassiusa chce pokazać światu (a przynajmniej pani profesor). – Gotowy? – zapytał, przekraczając w końcu próg salonu, do czego musiał się w pewnym sensie zmusić. Położył na stole torbę, w której trzymał aparaty i obiektywy, i zaczął wyciągać z niej sprzęt, by zająć w jakiś sposób ręce. – Nie będę trzymał Cię długo, postaram się streścić najbardziej jak mogę. W końcu na niego spojrzał i zatrzymał na moment spojrzenie, zastanawiając się czy powinien od razu podzielić się z nim swoją wizją, czy może po prostu przygotować wszystko i wykonać, a pokazać mu dopiero efekty ich współpracy. Sięgnął po różdżkę i machnął nią, odsłaniając zasłony i wpuszczając tym samym więcej światła; choć podejrzewał, że tak czy inaczej nie obędzie się bez dodatkowego oświetlenia w postaci zaklęcia. Pochylił się nad stolikiem, chcąc wybrać najodpowiedniejszy obiektyw, a potem przysiadł na boku jednego z foteli, by go założyć. – Chciałbym… – zmarszczył brwi, zastanawiając się jak ubrać swoje myśli w odpowiednie słowa – chciałbym żeby te zdjęcia wyglądały… domowo. Żeby pokazały Cię w sytuacji, w której nie widzi Cię każdy, ale żebyś dalej był sobą. Przetransmutuję Twoje ubranie, hm? – oderwał wzrok od aparatu, przy którym majstrował aż do tej pory i utkwił w kuzynie pytające spojrzenie błękitnych tęczówek. Czy Cassius pozwoli mu zrobić to po swojemu?
Dzisiejszy dzień wcale nie miał być przyjemny. Konieczność wykonania pracy domowej wisiała nad Cassiusem niczym bicz boży nad grzesznikiem. Czuł się zobowiązany do jej nadesłania, chociaż sam nie do końca rozumiał dlaczego tak było. Nie odpowiadał mu temat, ani też nie czuł żadnej lojalności względem nauczyciela. Nie uważał, aby nadmierne wysilanie się było w ogóle celowe. Konieczność skorzystania z aparatu tylko dodatkowo psuła mu humor. Nie znał się na fotografii. Potrafił zrobić kilka prostych zdjęć, ale daleko im było do prawdziwych dzieł. Przy kuzynie miał poczuć się ze swoją niewiedzą jeszcze gorzej, co wcale nie wpływało pozytywnie na jego dzisiejsze nastawienie. Starał się je w sobie zdusić i podejść do tego zupełnie zadaniowo, ale wymagało to od niego ogromnego skupienia na powściąganiu języka. Nie był przekonany czy przy Elijahu uda mu się tego dokonać. Zawsze potrafił wytrącić go z równowagi… Wolał nie myśleć też o ostatniej lekcji. Obraz siebie, jaki dostrzegł na rzeźbie nie tylko go poruszył, ale nawet zmusił niechcący do przemyśleń. Pomimo upływu czasu, ten obraz wcale nie zacierał się w jego pamięci. Wyrył się w niej, jak większość szczegółów przechwytywanych przez jego uważne oko, co tylko dodatkowo potęgowało jego niemrawy nastrój. Nie chciał pamiętać zieleni zazdrości czy uznania talentu, jakiego dopatrzył się w przeróżnych kolorach. Cassius wmówił sobie, że była to tylko i wyłącznie jego fałszywa interpretacja. Drobna pomyłka, mogąca zdarzyć się każdemu artyście, który nie operuje kolorem. I chociaż starał się przekonać samego siebie, że tamta lekcja naprawdę nie miała żadnego znaczenia, z jakiegoś powodu wciąż trzymał miniaturkę rzeźby, jaką wtedy wykonał. Miętosił ją nawet w dłoniach, utrwaliwszy ją uprzednio zaklęciem i dopiero wtedy, gdy usłyszał jak otwierają się drzwi salonu, wcisnął ją pospiesznie do kieszeni bluzy, jak nastolatek przyłapany na robieniu czegoś niedozwolonego. Poprawił pozycję na fotelu, sprawiając wrażenie, że była ona jeszcze bardziej niedbała, niż chwilkę temu i przyjrzał mu się dłużej, kiedy szykował sprzęt. - Nie. Nie ma szans, żebym mógł być na to gotowy - odpowiedział z pewnym opóźnieniem na jego pytanie, krzyżując z nim spojrzenia, gdy na niego spojrzał. Cassiusowe oczy nie zdradzały dosłownie niczego. Wyglądał jak wykuty z kamienia, co już samo w sobie było pewną wskazówką co do tego jaki ma dzisiaj nastrój. Czuł coś, co go niepokoiło, bądź odsłaniało, więc dusił w sobie te emocje, a z racji, że zazwyczaj tego nie robił ten stan zapewne nie miał potrwać szczególnie długo. Niemniej, takie próby wyraźnie sugerowały, że podobne emocje mogły go odsłonić przez kuzynem. Nie mógł do tego dopuścić. Pozwolił mu działać wiedząc, że gdy chodziło o zdjęcie, nie ma najmniejszego sensu na stawanie okoniem, zwłaszcza że sam również potrzebował kogoś kto mu później z tym zdjęciem pomoże. Coś za coś. On da sobie jakieś zrobić, a kuzyn po prostu się ustawi i powie mu kiedy nacisnąć przycisk. Win - win, nie? Nagle zwątpił w to, czy na pewno chce stawać naprzeciwko obiektywu. Ściągnął brwi, jakby się zastanawiał. - A nie mogę się po prostu przebrać? - Zapytał, taksując kuzyna ostrożnym spojrzeniem. Nie ufał mu, jeśli chodziło o transmutowanie ubrań, ale nie bez powodu. Ich wieczne utarczki nie pozwoliły im na nawiązanie tej więzi. Niemniej, zaprotestował najwyraźniej dla samej sztuki, bo chwilę później po prostu machnął dłonią. - Tylko nic mi nie utnij. - Oznajmił, bo nawet nie można było tego prośbą nazwać. Po prostu to zakomunikował. Sucho, sztywno. Zupełnie nie jak Cassius Swansea.
Elijah J. Swansea
Wiek : 24
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 183 cm
C. szczególne : znamię na karku odporne na metamorfo; okulary do czytania, na szyi drewniana zawieszka w kształcie aparatu fotograficznego. Na prawym przedramieniu rozległa blizna ukrywana metamorfomagią i ubraniami
Uniósł nieznacznie brew, zastanawiając się, czy naprawdę jest to dla niego aż taka katorga. Oczywiście nie mógł mieć mu tego za złe, bo było to zadanie domowe, a nie dobrowolna sesja zdjęciowa. No i nie ułatwiał mu niczego swoim mało entuzjastycznym podejściem, był tego świadom. Był, ale nie potrafił niczego z tym zrobić. Zresztą w ich przypadku przełamana niechęcią obojętność była chyba bardziej naturalna niż uśmiechy i słowa zachęty. Prawda była taka, że gdyby Cassius postanowił oznajmić mu, że nie może doczekać się zdjęcia, chyba uciekłby stąd gdzie pieprz rośnie, święcie przekonany, że świat skończy się lada moment. Błękitne, jasne oczy skrzyżowane z tymi bardziej chmurnymi, cassiusowymi, również nie wyrażały zbyt wiele. Może bladą iskrę zaciekawienia, a może zniecierpliwienia. Potrafił kryć swoje emocje, choć w tym momencie nie widział potrzeby, by w tym względzie uciec się do perfekcji, był wszak w domu, nawet jeśli w obecności kuzyna nigdy nie potrafił poczuć się w pełni komfortowo. Powoli pokręcił głową, a jego mina mówiła wyraźnie, że nie ma z tym co dyskutować. – Mam konkretną wizję – odpowiedział, zsuwając wzrok na tors Cassiusa, zastanawiając się nad szczegółami wymyślonego przez siebie ubrania. Wiedział, że może nie przypaść mu do gustu i nie był pewien czy ten fakt bardziej bawił go, czy martwił. Upewnił się, że założył obiektyw w odpowiedni sposób, odłożył aparat na stół i chwycił za różdżkę, obejmując ostrokrzew szczupłymi palcami. – Mówisz o rękawie, czy może o ręce? – pokusił się o żart, a nawet o delikatny uśmiech, jednocześnie celując w niego różdżką. Niewerbalnie rzucone sumptuariae leges zmieniło strój Cassiusa w to, co Elijah trzymał w wyobraźni, a był to wyjątkowo luźny i wygodny strój. Miękkie, materiałowe, choć dość eleganckie spodnie, ciepła bluzka i ciemny cardigan, całość utrzymana w ciepłych barwach. Był zadowolony z efektu jaki uzyskał, co odbiło się na wyrazie jego twarzy. Elijah stał się... nieco mniej zdystansowany i spięty, a wszystko to dlatego, że wszedł w dobrze znaną mu rolę fotografa. W końcu poczuł, że lada moment ponownie stanie za obiektywem, a przecież nigdzie nie czuł się tak swobodnie jak tam. Gdziekolwiek by nie był, aparat dzierżony w ręku przynosił mu dogłębny spokój. – Stań tam – wskazał na wypełniony książkami, zdjęciami i winylowymi płytami róg ich salonu i zaraz sam przesunął się w tamto miejsce – chodzi mi o to żebyś wyglądał tak jak Ty – nie zwracaj uwagi na ubrania. Są miękkie i domowe, ale Ty wcale nie musisz taki być. Nie powinieneś. Właściwie... najlepiej by było gdybyś zrobił tę minę, którą robisz zawsze kiedy widzisz mnie gdzieś, gdzie się mnie nie spodziewałeś – czy to kolejny uśmiech? Pojawiło się ich więcej, niż mógłby się spodziewać. Był wyraźnie ożywiony, dlatego mówił więcej. Za pomocą zaklęcia Lumos maxima zawiesił kulę światła w pewnej odległości od nich, gotów operować nią tak, by uzyskać jak najodpowiedniejszy efekt.
Cassius Swansea
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 185cm
C. szczególne : Niewielkie blizny łobuza weterana, dość często ma ślady farby na dłoniach. Na lewej dłoni nosi prostą i cienką złotą obrączkę.
Jakiż był to paradoks życia. Elijah Swansea rozśmieszający swojego znienawidzonego kuzyna. Prawdę mówiąc, Cassius szybciej spodziewałby się, że zaśmieją się oboje dopiero wówczas, gdy faktycznie uda mu się obciąć mu trochę za dużo… materiału. Ślizgon wyśmiałby nieudane zaklęcie, Krukon zaś to co przypadkiem by nim odsłonił, gdyby akurat natrafił na jakiś wyjątkowo niezadbany fragment nieomal przyklejonego do sztalugi kuzyna. Wiecie, na przykład plecy. Od pochylania się po farby niedługo garb mu wyrośnie. - Myślę, że szybciej celowałbyś po prostu w język - odpowiedział, faktycznie nie potrafiąc się w niego ugryźć i jakby odzyskując nieco swojego uszczypliwego poczucia humoru. Była to jego jedyna reakcja obronna na wycelowaną weń różdżkę. Ściągnął tylko brwi, faktycznie niepewien tego co zaraz stanie się z jego ubraniem, ale i nie zaprotestował. Pozwolił mu się przebrać, zerkając ze zdziwieniem na to co na niego włożył. Tak luźny i wygodny strój, który zarazem byłby elegancki był dla niego niejaką nowością. Samodzielnie zdecydowałby się raczej na coś zupełnie innego. Na więcej skóry i poszarpanych fragmentów materiału, może nawet na koszulkę z jakimś seksistowskim nadrukiem. - Nawet nie masz pojęcia jak cieszę się, że to mówisz - zakomunikował, spoglądając na kuzyna z niejaką ulgą. - Nie zniósłbym odgrywania wobec ciebie ciepłych uczuć. Na sam widok takiego przedstawienia pękłby ci obiektyw. - Mówiąc to uśmiechnął się zaczepnie, ale wciąż pozostawał posłuszny jego poleceniom. Przeszedł we wskazane mu miejsce, a kiedy odwrócił się przodem do Elijaha, zmrużył nieco oczy pod wpływem światła padającego ze świetlnej kuli. - Masz na myśli minę „zaraz strzelę go zaklęciem” czy może „na Merlina, ani chwili spokoju”? - Rozmową starał się najwidoczniej przykryć zdenerwowanie rolą w jakiej się znalazł. Mimo wszystko, nad ciałem panował całkiem nieźle, albo może po prostu dobrze grał. Stanął przed nim rozluźniony, starając jakoś zgrać się z odzieniem, w jakie ubrał go kuzyn i posłał w stronę obiektywu swoje zwyczajowe, nieco prowokacyjne spojrzenie. - Tak? Czy mam się inaczej ustawić? Prowadź modela, panie fotografie. - Zażądał, zaskakująco gładko wchodząc w swoją rolę. Niepewność zdradzała jedynie pewna sztywność szczęki, której nawet nie było widać, dopóki nie starał się gadaniem zagłuszyć tego zdenerwowania. Spróbował kilku różnych pozycji, faktycznie czekając na wskazówki Elijaha. Ba, zamierzał nawet z nich skorzystać. Mimo wszystko, Cassius nie był aż tak złośliwy, aby psuć mu tę chwilę. Sztuka była sztuką, nawet jeśli w jego mniemaniu fotografia była jedynie jej marną namiastką.
Elijah J. Swansea
Wiek : 24
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 183 cm
C. szczególne : znamię na karku odporne na metamorfo; okulary do czytania, na szyi drewniana zawieszka w kształcie aparatu fotograficznego. Na prawym przedramieniu rozległa blizna ukrywana metamorfomagią i ubraniami
W pierwszej chwili przyznał mu rację – chętnie, czy też nie do końca. Język Cassiusa był tą częścią ciała, której wielokrotnie chciał go pozbawić. Uciąć, skrócić i wyrzucić tak daleko, by nigdy nie powrócił na swoje miejsce. W drugiej... doszedł do wniosku, że Cassius Swansea z uciętym, a nie ciętym językiem nie byłby tą samą osobą. I o ile nie przepadał za swoim kuzynem, tak niekoniecznie chciał, aby ten się zmieniał. To było pokręcone, pod wieloma względami nielogiczne – ta ich relacja oparta na wzajemnej niechęci. Bo przecież Eliemu nie przeszkadzało to, jakim Cass był człowiekiem. Wychowali się w jednym domu, wpajano im zbliżone do siebie wartości; różnili się, ale pod wieloma względami byli podobni, zwłaszcza, że sam Elijah zmienił się przez ostatni rok. Chyba trochę dorósł, a na pewno bardziej otworzył się na świat. Nie, jemu przeszkadzało to, że bał się go poznać... ale jednocześnie bał się, że nigdy mu się to nie uda. A gdyby odciął mu język, pewnie nigdy by to nie nastąpiło. Zastanawiał się czy Swansea będzie protestował na swój nowy wygląd, ale przyjął to – o dziwo? – całkiem dobrze, komentując to komfortową dla nich obojga ciszą. Nie roztrząsał więc tego, nie chcąc, aby zmienił zdanie. Przecież to, żeby Cassius poczuł się niekomfortowo nie leżało w jego interesie, bo rzutowałoby to na jakość ich zdjęć. A trzeba zaznaczyć, że Krukon nie traktował tego bynajmniej jak zwykłego zadania domowego. To była sesja zdjęciowa, jego praca i pasja i nie liczyło się teraz to, że byli do niej „przymuszeni” – zamierzał bez względu na wszystko potraktować ją tak profesjonalnie, jak tylko potrafił i oznaczało to cholernie wysokie oczekiwania co do efektów. – Na początek strzel mnie zaklęciem. Na brak spokoju czas przyjdzie trochę później. – podniósł aparat i zmienił kilka ustawień, gdyż ostatnim razem robił zdjęcia w plenerze. Potem podniósł go do twarzy, zerkając na świat – który, o zgrozo, stanowił teraz Cassius – ze swojej ulubionej perspektywy. – Spróbuj nie mrużyć oczu. Tak, wiem, że razi, ale przez to wydają się mniejsze i nie widać nietypowej... – ugryzł się w język zdecydowanie za późno, nie pozostawało mu więc nic innego jak potulnie dokończyć, prawiąc kuzynowi wyjątkowo niezgrabny, niechętny i mimowolny komplement – barwy tęczówek. Obróć się trochę w moją stronę, prawym profilem w stronę okna. Możesz wziąć w rękę książkę, będzie ciekawiej. – sięgnął po różdżkę i przesunął kulę nieznacznie bliżej okna, by wzmocniło wpadające przez nie dzienne światło, ale go nie zakłócało. Potem skupił się już na naciskaniu spustu migawki, robiąc co najmniej kilkanaście zdjęć po to, by móc wybrać to najlepsze. Między zdjęciami dało się słyszeć ciche, choć zrozumiałe „tak jest okej”, „zostań”, „broda wyżej” i kilka innych drobnych uwag, których Swansea nie był nawet do końca świadomy. W końcu przestał, rozglądając się po salonie; jego wzrok padł na stare, choć zadbane pianino. Pogładził się po policzku, zastanawiając się nad czymś. – Masz papierosy? – zapytał nagle i zapewne dość niespodziewanie – Jak nie to może ja jakieś mam, ale na górze... – już wplątał go w swoje plany, a przecież nawet nie zapytał go o zdanie. Przywykł do tego, że na „planie” miał pełnię władzy. – Chyba nie masz nic przeciwko żeby zapalić jednego? – dodał, tak na wszelki wypadek.
Cassius Swansea
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 185cm
C. szczególne : Niewielkie blizny łobuza weterana, dość często ma ślady farby na dłoniach. Na lewej dłoni nosi prostą i cienką złotą obrączkę.
Nie skomentował tych słów, więc Cassius podążył tą samą drogą. Nie próbował mu też przeszkadzać, bo chociaż nigdy nie miał okazji w pełni obserwować kuzyna w jego żywiole (tak skutecznie tego unikał), miał tę świadomość, że w takich sytuacjach sprawy mają się dokładnie tak, jak w jego przypadku, gdy mówiłoby się o malarstwie. Niezależnie od tego kogo malował, Cassius potrafił całkowicie stracić głowę dla swojego dzieła i wykonać tytaniczny wysiłek tylko po to, aby stworzyć ten jeden, jedyny obraz, który w danym momencie podsuwała mu wyobraźnia bądź rzeczywistość. Nastawiał się więc powoli na bardzo długą sesję zdjęciową. Normalnie pewnie by mu to nie przeszkadzało, aczkolwiek obecność właśnie Eliego w roli fotografa jednak w jakiś sposób wpływała na jego swobodę. Ten Swansea miał to do siebie, że światła reflektorów tylko podkreślały wiele z jego cech charakterystycznych, między innymi butę i dumę, jakie biły od niego na co najmniej kilometr. W tym momencie pierwszych kilka minut okazało się wypełniać kliszę jedynie sztywnymi ramionami i już nieco mniej zadowolonymi minami. - Co jeszcze mam nietypowe? - Zapytał, aby w jeden ze znanych sobie sposobów przegadać elementy, które drażniły go w obecnym położeniu… a drażniło go ich całkiem niemało, chociaż nie do wszystkich przyznawał się głośno. - Kurwa, daj to światło trochę niżej czy w bok, gdziekolwiek, bo oślepnę. - Poskarżył się, ściągając usta w grymasie zirytowania, ale i tak go posłuchał. Sztuka dla sztuki, jak to mówią. Odwrócił się prawą stroną ciała w kierunku okna, marszcząc jeszcze brwi, kiedy Elijah kazał mu wziąć książkę. Nie pamiętał kiedy po raz ostatni trzymał takową w rękach. Niektórych ludzi kultura czytania najwyraźniej nie obchodziła zupełnie, bo w pierwszym momencie złapał ją do góry nogami. Obrócił ją sekundę później, ściskając ją palcach i chowając lekko za sobą, żeby to drobne przekłamanie rzeczywistości mniej rzucało się w oczy. W pewnym momencie jego mimika twarzy się rozluźniła. Starał się proponować coś od siebie. Raz uniósł rękę na własną pierś, innym razem zwiesił ją luźno wzdłuż boku. Podciągał rękaw lub go opuszczał, zburzył nawet własną fryzurę. Kiedy trzeba było trzymać wyżej brodę, posłusznie ją unosił. Miał wprawę w zastyganiu w jednej pozycji wyniesioną z wielogodzinnych sesji malarskich, więc gdy Eli kazał zatrzymać mu się na moment, posłusznie spełniał jego prośbę. Rozkazowi by się nie podporządkował, co zapewne kuzyn odczuł, jeśli ton jego głosu stał się nawet na moment zbyt nieznoszący sprzeciwu. Cassius wówczas nieco ociągał się z wykonaniem swego zadania. Tych kilkanaście zdjęć później przez głowę przemknęła mu dziwna myśl. Fotografowanie było dla niego czarną magią, chociaż miało pewne punkty wspólne, głównie pozowanie i często niezbędną obecność modela. Mimo tego wydało mu się to jakieś takie… przyjemniejsze i prostsze, niż malarstwo. On poświęcał godziny na swoją pracę, Eliemu wystarczało kilka pstryknięć i wszystko miał gotowe. Oczywiście, zdawał sobie sprawę z konieczności selekcji oraz obróbki zdjęć, ale lekceważył to w ten swój najbardziej ignorancki sposób. To samo przecież można było pomyśleć o jego zajęciu. Kilka pacnięć farbą i dziękujemy, obraz gotowy. Po jego pytaniu uniósł lekko brwi ku górze i prychnął, klepiąc się po kieszeniach. - Mam nadzieję, że zawartości kieszeni mi nie transmutowałeś. - To pytanie brzmiało wyłącznie jak zaczepne twierdzenie. Na szczęście te spodnie też miały tylną kieszeń. Cassius sięgnął po napoczętą i wygniecioną paczkę papierosów. Prychnął, słysząc kolejne pytanie. - Nie, zwykle nie mam - odpowiedział prawie nieuszczypliwym tonem, zaglądając do środka opakowania. Zawahał się, nieco skonsternowany jej zawartością. Swansea zawsze miał przy sobie co najmniej kilka rodzajów fajek. Szybko nudził się jednym smakiem czy zapachem, będąc pod tym względem bardzo niestandardowym palaczem. Zawahał się przed samym wyborem konkretnego papierosa, ale ostatecznie zdecydował się na Hogsa. Kusiły go też Feniksowe, ale było im potrzebne skupienie, a zapach tych właśnie fajek zapewne doszczętnie zniweczyłby jego szanse na zrobienie jakiegoś znośnego zdjęcia. Wsunął go więc pomiędzy zęby i odpalił mugolską zippo, siadając jednocześnie przy fortepianie. Zauważył jak wcześniej w zamyśleniu na niego spoglądał. Niedbale rozsunął kolana, odkładając trzymane przedmioty na klapę osłaniającą klawisze. Jednocześnie oparł łokieć o sam fortepian, a drugą rękę zwiesił luźno przed sobą. Zmrużył piekące go od świateł oczy, jednocześnie głęboko się zaciągając. Cholera, właśnie tego mu było teraz potrzeba.
Elijah J. Swansea
Wiek : 24
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 183 cm
C. szczególne : znamię na karku odporne na metamorfo; okulary do czytania, na szyi drewniana zawieszka w kształcie aparatu fotograficznego. Na prawym przedramieniu rozległa blizna ukrywana metamorfomagią i ubraniami
Na krótki moment zamarł, odsuwając aparat tylko na tyle, by móc spojrzeć na niego w normalny sposób. Było to jedno z tych oceniających, krytycznych spojrzeń, które Cassius pewnie dobrze znał. – Jesteś nietypowo denerwujący – mruknął i w normalnej sytuacji pewnie zacisnąłby wargi w jakimś bliżej nieokreślonym grymasie. Teraz o dziwo nie miał na to ochoty. Podniósł aparat z powrotem do twarzy, westchnął i dodał nieco ciszej – Kości policzkowe, durniu. Masz mocne rysy twarzy, a obiektyw takie lubi. Nie marudź, jest dobrze. Jakby na zawołanie przesunął kulę w taki sposób, by rzeczywiście bardziej je uwydatnić. Zdecydowanie na to zasługiwały. Mimo to nie przestawała być rażąca, nie miał pod tym względem za grosz litości dla kuzyna i nawet gdyby dalej jojczył, najpewniej nie zwracałby na to więcej uwagi, nazbyt pochłonięty „pracą”. Gdyby Elijah wiedział co takiego chodziło Cassiusowi po głowie, z pewnością by się w nim zagotowało, dobrze więc, że był łaskaw zachować to dla siebie. Nie lubił mówić na temat fotografii, bo uważał, że słowa nie są w stanie wystarczająco dobrze wyjaśnić co czuł, kiedy przez naciśnięcie jednego przycisku mógł pokazać innym w jaki sposób widzi świat. To właśnie dlatego najbardziej lubił fotografować ludzi – uwielbiał ten moment kiedy model oglądał efekty ich pracy i mógł zobaczyć które cechy fotograf uznał za najbardziej interesujące i godne uwydatnienia. Słowa nie mogły przedstawić innym jak wiele znaczyło dla niego to, że może na wieczność zachować wypatrzony przez siebie skrawek rzeczywistości w formie niezmienionej przez styl malarski, czy zakrzywionej wyobraźnią. To nie było tylko wciśnięcie przycisku – to był cały proces. Czasem cierpliwe wyczekiwanie na idealny moment, a czasem refleks, którego wymagało niespodziewane ujęcie. Nie był w stanie obronić swojej sztuki – musiała bronić się sama. Zdjęcia przedstawiały to, co istniało w rzeczywistości, ni mniej, ni więcej. Nie był w stanie kilkoma pociągnięciami pędzla poprawić tego, co było nieładne czy też niewygodne; nie mógł pominąć tego, co istniało, ani dodać czegoś, czego nigdy tam nie było. Bolało go to, że w ich rodzinie postrzegano fotografię jako sztukę gorszego sortu. Choć walczył z tym od lat i powinien już przywyknąć, nigdy nie przestało go to drażnić. – Wątpisz w moją transmutację? – uniósł brew, bo był to naprawdę krzywdzący zarzut. On żył transmutacją, był transmutacją. W żadnej innej dziedzinie magii nie czuł się równie swobodnie, co w niej. Ale z drugiej strony... co Cassius mógł o tym wiedzieć? Czy można było w ogóle powiedzieć, że znał go w jakimkolwiek stopniu? Zerknął na trzymany w ręku aparat i po krótkiej chwili zastanowienia odłożył go na stolik, sięgając po inny – mugolski, którego używał nieco rzadziej. – Te będą nieruchome – miał ochotę podzielić się z nim tą informacją, mimo że nie musiał i przede wszystkim nie wiedział, czy w ogóle go to interesuje. Może chciał sprawdzić czy jakkolwiek na to zareaguje? Podejrzewał, że nie będzie nastawiony niechętnie wobec mugolskiego wynalazku, ale z drugiej strony – kto by go tam wiedział? Co tak naprawdę siedziało w głowie Cassiusa Swansea? Nim zdążył go poinstruować, Ślizgon sam z siebie zrobił to, o co chciał go poprosić... co więcej, zrobił to tak cholernie dobrze, że w niemym zachwycie objawionym jedynie nieco rozchylonymi wargami szybko uniósł aparat i zrobił zdjęcie – to jedno jedyne, wyjątkowe i niepowtarzalne. Pochwycony przezeń kadr był tak perfekcyjny, że przeszedł go dreszcz zwiastujący skrytą pod rękawami białej koszuli gęsią skórkę. Był przekonany o tej perfekcji, choć jeszcze nie miał jej przed oczyma... mimo to postanowił zrobić jeszcze kilka zdjęć, tak na wszelki wypadek. Nim jednak nacisnął spust migawki, podszedł do Cassiusa, sprawnie przejął jego papierosa i wsunął go między wargi, zaciągając się lekko. Potem tą samą złodziejską ręką poprawił jego włosy w sposób, który bardziej odpowiadał jego wizji, zaciągnął się raz jeszcze i oddał mu papierosa. Nie przepadał za hogsami, ale nie zwykł wybrzydzać kiedy miał ochotę na kilka buchów. Przeszedł na drugą stronę fortepianu i uwiecznił kilka bliższych ujęć, tworząc kolejny w swoim życiu portret – ta forma była chyba jego ulubioną. – Koniec – oznajmił w końcu, luźno opierając się biodrem o instrument – Chyba nie było aż tak źle? Twoja kolej. Ta część podobała mu się znacznie mniej... nie przywykł do roli modela i choć wiedział co powinien robić, aby ułatwić pracę fotografowi, nie wiedział czy odnajdzie się po tej stronie obiektywu.
Cassius Swansea
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 185cm
C. szczególne : Niewielkie blizny łobuza weterana, dość często ma ślady farby na dłoniach. Na lewej dłoni nosi prostą i cienką złotą obrączkę.
Uśmiechnął się, ściągając wargi w kierunku jednego z kącików. Taka odpowiedź jak najbardziej mu pasowała, Elijah nie musiał w żadnym razie dodawać niczego więcej. Mimo wszystko, padły kolejne słowa, które dla Cassiusa nie miały większego znaczenia. Był na tyle zadufany w sobie, że doskonale zdawał sobie sprawę z większości swoich zalet, chociaż nieszczególnie rozumiał jakie wrażenie w aparacie mogła robić jego twarz. Dobrze było wiedzieć, że nie tylko stojąc za sztalugą mógł porażać swoją perfekcją. Prawdę mówiąc, gdyby tylko obcięto mu język, mógłby robić o wiele lepsze wrażenie wyłącznie za pomocą tej swojej cholernej twarzy i nieugiętemu spojrzeniu rzucanemu przez trójkolorowe oczy. - Super, więc spraw, aby było je widać. Niech wszystkie panny w Hogwarcie wyskakują z bielizny na widok Twojego zdjęcia. - Zażądał, chociaż wcale nie musiał. Kuzyn i tak przesunął tę swoją magiczną kulę. Wciąż raziła i denerwowała Cassiusa, ale tym razem wyjątkowo odpuścił sobie grymasy. Chciał jak najprędzej skończyć te sesje zdjęciową. Gdyby tylko ktokolwiek inny zajmował się uwiecznieniem go na fotografii, nie miałby najmniejszego problemu ze spędzeniem przed obiektywem kilku godzin. Elijah jednak nie był jego ulubionym fotografem, nawet jeżeli jego prace faktycznie wcale nie były takie złe. Ocena ta była czysto subiektywna, podyktowana wiecznym, nienazwanym konfliktem pomiędzy nimi. - Wisi mi twoja transmutacja. - Skomentował, jak zwykle bezpośrednio przedstawiając własne myśli. - Wątpię w Twoją uprzejmość, dzieciaku. Nie zdziwiłbym się, gdybyś nawet w normalnych okolicznościach zamienił mi zapalniczkę w kawałek kamienia. - Wyjaśnił, ściągając przy tym brwi co nadało jego twarzy gniewnego wyrazu. Wcale się jednak nie złościł, jeszcze nie. Rzucił tylko okiem na mugolski aparat. - Jak sobie chcesz - wzruszył ramionami, bo faktycznie nie robiło mu to najmniejszej różnicy. Z malarstwem miał podobnie. Podczas jednej sesji ożywiał swoje płótna, aby następnego dnia pozostawiać je dokładnie takie jak pierwotnie stworzone. Martwe w swej prostocie i ciemnych, mrocznych barwach. Poza tym, na tym statku to kuzyn był kapitanem. Dopiero jego zuchwałość wystawiła cierpliwość Ślizgona na próbę. - Ej! - Syknął, kiedy papieros został mu odebrany, krzywiąc się malowniczo, gdy w jego włosach zanurzyła się jednocześnie ręka kuzyna. Chwycił go za nadgarstek, uniemożliwiając mu na moment ruch. - Bądź tak miły i weź sobie całego. Jakbym chciał Twoje zarazki to co roku dawałbym ci buziaka na urodziny. - Jego oczy cisnęły gromami w Krukona, ale nie doszło do niczego więcej. Puścił go, ale papierosa już nie odebrał, a przynajmniej nie bez dramatyczności. Wziął go pomiędzy szczupłe palce i bezczelnie zgasił o klapę fortepianu, najpewniej wypalając na nim ślad. Potem pozwolił na jeszcze kilka zdjęć, chociaż taki nachmurzony nie prezentował się już najpewniej tak dobrze jak wcześniej. Cholera, było mu już absolutnie wszystko jedno. - To się okaże jak zobaczymy efekty. - Skomentował jego słowa, sięgając jednocześnie po aparat, który dziwnie leżał mu w ręku. Nigdy nie przywykł do jego ciężaru. Pędzel był pod tym względem o wiele wdzięczniejszym towarzyszem. - Zrobimy to szybko i mam nadzieję, że bezboleśnie. Chce, żebyś wziął aparat. - Zarządził i wstając z miejsca, spróbował odnaleźć odpowiednie miejsce, chociaż ewidentnie czuł się w tej roli zagubiony. - Zrób też te swoją fryzurę. Wiesz, tę, w której wyglądasz jakbyś dopiero wstał z łóżka, a na powitanie wiatr walnął Cię w twarz. Nosisz ją chyba co drugi dzień. - Zamachał ręką, pokazując niewyraźnie co miał na myśli. Wiedział jednak, że kuzyn doskonale zrozumie. Fryzura do podrywania, tak ją milcząco nazywał. Przygotował się, zamierzając zrobić co najmniej kilkadziesiąt zdjęć, aby podczas jednego ustawienia zrobić to jedno, jedyne zdjęcie którego potrzebował. Wiedział, że nic więcej z siebie nie wyciśnie.
Elijah J. Swansea
Wiek : 24
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 183 cm
C. szczególne : znamię na karku odporne na metamorfo; okulary do czytania, na szyi drewniana zawieszka w kształcie aparatu fotograficznego. Na prawym przedramieniu rozległa blizna ukrywana metamorfomagią i ubraniami
Wzruszył ramionami i ściągnął brwi w niemalże identyczny co Cassius sposób. Zabawne... zupełnie jakby byli rodziną, nieprawdaż? Choćby dwoił się i troił nad przekonywaniem innych (i samego siebie), że z tą częścią rodziny nie łączy go nic więcej niż nazwisko i wspólni przodkowie, istniały upodabniające ich szczegóły, których nie dało się w żaden sposób przeskoczyć. W większości (tak jak teraz) nie był ich nawet świadom. – Po co miałbym Cię drażnić, skoro potrzebuję Cię do wykonania zadania? Nie sądzę żeby profesor Psi.. Mi... – machnął ręką, nagle zdając sobie sprawę, że nie ma szans, aby przypomniał sobie obcobrzmiące nazwisko nowej nauczycielki z międzyszkolnej wymiany. – Żeby potraktowała mnie ulgowo tylko dlatego, że strzeliłeś focha. – a co do tego, że Cassius byłby do tego zdolny, nie miał żadnych wątpliwości. Nie rozumiał go, więc nie potrafił przewidzieć jego zachowania, a skutkiem tego było to, że zakładał zawsze najczarniejszy scenariusz, uznając, że lepiej być mile niż niemile zaskoczonym. W jego głowie zdenerwowany przetransmutowaną zapalniczką Ślizgon rzuca pełne jadu „sam rób sobie zdjęcia” i dumnie wychodzi z salonu, tudzież teleportuje się od razu w jakieś ustronne miejsce. Nie chciał by do tego doszło, więc powstrzymał się od złośliwości, na które czasem sobie wobec niego pozwalał. Zależało mu na tym żeby dobrze wypaść i nie chodziło tylko o to, że chciał zabłysnąć przed nauczycielką, która jeszcze go nie znała – dostał szansę popisania się znajomością swojej dziedziny i gdyby spieprzył ją w tak bezmyślny sposób, długo plułby sobie w brodę. Zależało mu na tym, ale tylko do momentu, gdy pochwycił swoje idealne zdjęcie. Wówczas nie miał już nic do stracenia – perfekcyjny kadr został uwieczniony na kliszy, trafił w jego ręce i miał w nich zostać już na zawsze. W życiu nie przyznałby się jak wiele przyjemności sprawiła mu świadomość, że do swojej kolekcji zdjęć może dołączyć to przedstawiające Cassiusa; że zupełnym przypadkiem jego kuzyn pojawił się w gronie fascynujących twarzy, które tak lubił zbierać. Czuł ogromną satysfakcję w związku z tym, że udało mu się go sfotografować i jednocześnie uniknąć niezręczności związanej z proszeniem go o zapozowanie. To chyba dlatego uciekł się do złośliwej kradzieży papierosa – by zatuszować swoją radość, zatuszować ją chochliczym poczuciem humoru. By utrzeć mu nosa, ale i móc bezkarnie się uśmiechnąć. W chwili kiedy pochwycił jego rękę, zaśmiał się szczerze, kręcąc głową z rozbawieniem. – Przesadzasz, Cassie. – skwitował, akcentując zdrobnienie jego imienia, podejrzewając, że może go ono zirytować. Nie zależało mu na reszcie zdjęć – to znaczy, oczywiście, że spróbował je zrobić jak najlepiej, ale swoim małym psikusem ewidentnie zrujnował ich kruchą współpracę, zgodnie z wcześniejszymi przewidywaniami irytując Cassiusa do stopnia, który sprawił, że znów się na niego zamknął. Kiedy przyszedł czas na jego pozowanie, nieznacznie się spiął. Choć robiono mu już przecież zdjęcia, nigdy nie przywykł do stania po tej stronie obiektywu. Nie było to związane z jego pewnością siebie, ta bowiem miała się całkiem dobrze – jako metamorfomag miał dużą świadomość swojej urody, którą zresztą operował w taki sposób, by osiągać jak najbardziej zadowalający go efekt. To była chyba kwestia braku kontroli... choć wciąż miał do czynienia z aparatem, wcale nie miał już nad nim władzy. Nagle musiał się dostosować, choć przecież nawykł do wydawania poleceń – no i pozostawała mu ta gorzka myśl, że on przecież zrobiłby to lepiej (nawet jeśli w ogóle jeszcze nie zaczęli!). Westchnął bezgłośnie, podniósł się z miejsca i przeszedł kilka kroków, by odpowiednio ustawić się względem światła. Po tej stronie rzeczywiście raziło znacznie bardziej, ale i do tego nie przyznałby się Cassiusowi. W międzyczasie zmienił fryzurę, posługując się w tym celu przede wszystkim metamorfomagią – tylko nieznacznie dopomógł sobie palcami, układając kilka najoporniejszych kosmyków. Osobiście preferował nazwę „fryzura przystojnego kapitana”. – Jeśli stanę w tę stronę – tu obrócił się odpowiednio i podniósł aparat do twarzy, spodziewając się, że może mu chodzić o coś podobnego – będziesz mógł wykorzystać cień rzucany przez aparat, twarz będzie wyraźniejsza. Utkwił wzrok w kuzynie, zastanawiając się czy ten w ogóle życzy sobie, by dawał mu jakieś wskazówki. Nie miał niczego złego na myśli, udało mu się nawet uniknąć przemądrzałego tonu – jedyne czego pragnął to to, by sesja poszła sprawnie i skończyła się możliwie jak najszybciej. Wiedział, że zależy na tym im obu. Zapozował, by pokazać mu, co takiego miał na myśli, a przy tym liczył, że od razu uda się zrobić kilka zdjęć. Jeśli Cassius zaczął, kilka razy nieznacznie zmienił pozycję i minę, stosując się do ewentualnych zaleceń pana fotografa. Wciąż był spięty, ale skupił się na swoim celu... a był nim jak najszybszy koniec.
Cassius Swansea
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 185cm
C. szczególne : Niewielkie blizny łobuza weterana, dość często ma ślady farby na dłoniach. Na lewej dłoni nosi prostą i cienką złotą obrączkę.
W głębi duszy odrobinę rozbawiło go zawahanie kuzyna przy obco brzmiącym nazwisku profesorki od działalności artystycznej. Dokładnie tak samo zaczął nim manipulować podczas rozmowy z Caelestine i nie zapowiadało się, aby w najbliższym czasie którekolwiek z nich przyswoiło sobie tę tajemną wiedzę, jaką było spamiętanie „Fikusa”. Jak widać łączyło ich zdecydowanie więcej, niż nawet te nieszczęsne brwi, chociaż tak jak Elijah, Cassius czułby się zdecydowanie lepiej gdyby nie wiązano go w żadnym stopniu z osobą kuzyna. Najlepiej byłoby, gdyby Elio można było tak po prostu wymazać za pomocą jakiejś niewidzialnej gumki i pozostawić z tego duetu tylko Elaine. Niestety, aborcja do dziewiętnastego roku życia jeszcze nie została zalegalizowana, więc musiał obejść się smakiem, unieść dumą, a smutek wepchnąć gdzieś głęboko do szuflady, bo niestety, ale kto jak kto, ale akurat on doskonale zdawał sobie sprawę z podobieństw między nimi. Im silniej je dostrzegał, tym większym dupkiem się stawał, ewentualnie tym bardziej się od niego odgradzał. Oba wyjścia były dobre tak długo, aż nie trafiała im się jakaś durna sesja zdjęciowa. Cassius zamilkł na wieki, bo i po całym tym incydencie z papierosem po prostu odechciało mu się jakiegokolwiek gadania. Starał się trzymać na wodzy swój gorący temperament, zdając sobie aż za dobrze sprawę, że gdyby złamał kuzynowi nos to najpewniej Elaine dałaby mu wykład stulecia. Żeby tylko, prawdę mówiąc. Nie spodziewał się, aby w ogóle przestała z nim rozmawiać - co byłoby dla niego chyba największą możliwą karą w tym zakresie - jednak nie poddawał ani przez chwilę w wątpliwość jej wściekłości lub po prostu zawodu. Nie pojmował zupełnie dlaczego jego kuzynka aż tak kocha tę wsze jaką był jej brat, co z kolei pod rozmyślania poddawał stosunkowo często. Niemniej jednak, w tym momencie pozwolił sobie na milczącą koncentrację, wręcz przesycając atmosferę tą cichą, nigdy nie sformułowaną na głos groźbą. „Jeszcze jedno słowo”, zdawały się szeptać jego jasne oczy, zerkające w tym momencie przez obiektyw aparatu. To, że w samej sztuce fotografii Ślizgon nie widział nic interesującego już doszliśmy. Niestety, w połączeniu z kilkoma innymi czynnikami, takimi jak fakt, że było to zadanie domowe, w dodatku wykonywane z osobą, która zdążyła mu się narazić (jak zawsze) drobnostką sprawiało, iż Swansea po prostu robił zdjęcia mocno na tak zwany odpierdol. Strzelał w dowolnym momencie, poddając się tej artystycznej twórczości z bliżej niewypowiedzianym lekceważeniem. Trudno jednak powiedzieć czy było to spowodowane jego kompletną nieznajomością trzymanego sprzętu czy przekorną chęcią zagrania kuzynowi na nosie i zasygnalizowania mu jak bardzo gardzi pospolitą sztuką, jaką on się trudnił. Brak komentarza do tej sytuacji mimo wszystko wskazywał na nieobycie, a jednak czy Elijah będzie w stanie nie spoglądać na to wszystko spokojnie i nie sugerować się wrodzoną złośliwością Cassa? Rzeczona złośliwość miała wiele wspólnego z upartością. Podszeptywała mu ona, aby zdeptał podsuwane mu rady i nie korzystał z tych judaszowych podszeptów. Nie ufał mu na tyle, aby wiedzieć czy faktycznie wyjdzie mu to na dobre, ale w pewnym momencie po prostu… to się stało. Zrobił mu zdjęcie dokładnie w tej pozycji, w której ustawił się Krukon. I na brodę Merlina, wyszło tak zajebiste, że gdyby tylko Cassius miał zamiar zakładać fotograficzne portfolio to jak nic ten kadr by się tam znalazł. Udało mu się zachować niewzruszony wyraz twarzy, chociaż wewnątrz czuł tę zdradliwą ekscytację, artystyczne pobudzenie, jakie do tej pory towarzyszyło mu w takim stopniu wyłącznie przed sztalugą. Coś się kończy, coś się zaczyna. - Won na balkon… i rozluźnij ramiona, bo stoisz spięty jak goryl - zaatakował, machnąwszy ręką na kuzyna, aby ten skierował się na zewnątrz. - Usiądź - zarządził, gdy wyszli na zewnątrz. Wtedy też przez krótką chwilę korygował samodzielnie jego pozycję układając mu rękę tu czy tam. Widać było w nim to malarskie zacięcie, wizję artystyczną, która nie dopuszczała inwencji własnej modela. Miał kompletny plan na jego ciało, a nawet na układ jego włosów. Ot w zupełnym przeciwieństwie do poprzedniego zdjęcia, tym razem skupił się na tym jednym kadrze, jaki chciał uchwycić. Reszta miała być wyłącznie zabezpieczeniem. Strząsnął niedbale ostatni kosmyk na twarz Elio i ustawił się przed nim z aparatem. - Teraz - oznajmił, bombardując go błyskami oraz oczekując, aby dopiero w tym momencie zaczął rozwijać tę pozycję w inną, tym razem dowolnie już wybraną.
Elijah J. Swansea
Wiek : 24
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 183 cm
C. szczególne : znamię na karku odporne na metamorfo; okulary do czytania, na szyi drewniana zawieszka w kształcie aparatu fotograficznego. Na prawym przedramieniu rozległa blizna ukrywana metamorfomagią i ubraniami
Zaczynał się irytować. Denerwować. Złościć i rozstrajać. Jakimś cudem obecność Cassiusa zawsze prędzej czy później tak na niego działała – choć trzeba przyznać, że dnia dzisiejszego stało się to z nad wyraz dużym opóźnieniem; zazwyczaj wystarczał mu sam widok zadufanej miny kuzyna, aby pojawiała się w nim iskierka rozdrażnienia. Szło im nieźle, ale w końcu obaj pękli. Elijah nie był tutaj bez winy i był tego bardzo dobrze świadom, ale nie ma się co oszukiwać – Cassius również niczego nie ułatwiał, uparcie milcząc, podczas gdy Krukon, choć zwykle nie mówił zbyt wiele, produkował się, aby jakoś ułatwić im obu zadanie. Chciał dobrze... i może to właśnie było zgubne? Elijah Swansea nie dostrzegał bowiem, że jego dobre chęci podszyte były zarozumiałością, która w normalnej sytuacji mogłaby go zawstydzić. Nie widział tego, albo nie chciał widzieć – rzecz sporna, jednak nawet gdyby był jej w pełni świadom, w życiu by się do niej nie przyznał. Przecież to Cassius był pyszałkowaty i zuchwały... te cechy nie pasowały do osoby, którą chciał być Krukon. Niemniej, zawrzało w nim kiedy pojął, że kuzyn nie zamierza korzystać z jego rad, choć niewątpliwie były dobre i przydatne. Uparty jak hipogryf, głupi jak troll, a na dodatek zachowuje się jak chochlik kornwalijski, strzelając zdjęcia w taki sposób, by mnie zdenerwować. Założę się, że robi to celowo. Był bliski pełnego irytacji prychnięcia i powstrzymał się tylko dlatego, że nie chciał pokazać kuzynowi, że udało mu się go zdenerwować. Ileż satysfakcji dałaby mu świadomość, że Cassiusowi tak naprawdę spodobało się uczucie towarzyszące zrobienie dobrego zdjęcia. Miałby w końcu swój dowód na to, że fotografia wzbudza emocje w równym stopniu co każda inna dziedzina sztuki. Dopatrywał się w nim jakichś oznak, że z aparatem w ręku mógłby czuć się nieźle, ale jego mina jak zwykle pozostawała dla niego nieodgadniona. Nigdy nie poznał go na tyle, by kuzyn przestał być dla niego tajemnicą. Nie spodobał mu się ton, jakim nakazał mu przeniesienie się na balkon i na krótką chwilę utkwił w nim spojrzenie, wyglądając tak, jakby miał dosadnie zaprotestować. W końcu jednak dał za wygraną i choć nie wyglądał na zachwyconego, bez marudzenia wyszedł na zewnątrz, chwytając w płuca rześkie wrześniowe powietrze. Sztuka wymagała poświęceń. Cassius pozwolił zmienić swoje ubranie, on zaś zgodził się na balkonowe wygnanie i, co więcej, zastosował się do jego wskazówek. Znosił cierpliwie ustawianie i przestawianie, układanie i psucie jego fryzury. Kiedy zaś przyszedł odpowiedni moment, posłał w stronę aparatu zmęczone i raczej niezadowolone spojrzenie, czując, że ma już szczerze dość całej tej sesji. Zdążył przeżyć ich już kilka, ale jak dotąd żadna nie była aż tak wyczerpująca. Niechętnie oparł o rękę policzek i czekał aż to wszystko po prostu się skończy. Dopiero wówczas odetchnął z ulgą i wstał, prostując się w pełni. Wyciągnął rękę po aparat. – Wywołam je i prześlę Ci już gotowe. – powiedział mu, przejmując swoją zabawkę. Poczuł się lepiej, czując w ręce ciężar tak dobrze mu znany, że niemożliwy do pomylenia z jakimkolwiek innym. – Obyśmy nie musieli oglądać się w najbliższej przyszłości – dodał nieco ciszej, choć mimo wszystko nieco się uśmiechnął i wrócił do pomieszczenia, pakując cały sprzęt z powrotem do torby, w której go tu przyniósł. Zatrzymał się w drzwiach salonu, i zerknął na Cassa jakby chciał coś jeszcze powiedzieć, ale ostatecznie zacisnął wargi i wyszedł. Chwilę potem dało się słyszeć jego kroki na schodach.
| z/t
Cassius Swansea
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 185cm
C. szczególne : Niewielkie blizny łobuza weterana, dość często ma ślady farby na dłoniach. Na lewej dłoni nosi prostą i cienką złotą obrączkę.
Wszystko co dobre szybko się kończy, a wszystko to co nam niemiłe… no właśnie, kończy się trochę później niż „szybko”. Dla Cassiusa sesja z kuzynem nie byłaby może jeszcze aż tak traumatyczna i nieprzyjemna, gdyby tylko można było w jakikolwiek sposób odizolować ich od czynników, które ich w sobie nawzajem drażnią. Może wystarczyłoby, gdyby mocno się naćpali? Warte spróbowania, gdyby jeszcze kiedykolwiek zdarzyła im się tak… patowa sytuacja jak w dniu dzisiejszym. Wyjątkowo Ślizgon zignorował miny Elio, pozwalając mu na strzelanie fochów do woli. Wizja zakończenia tego męczącego spotkania była zbyt blisko, aby odpuścił na ostatniej prostej. Zrobił mu kilkanaście zdjęć w tej pozycji, chociaż miał szczerą chęć na wybebeszenie mu flaków już przy drugim, kiedy to wywracanie oczami doprowadzało go już do szewskiej pasji. Prawie rzucił w niego aparatem kiedy skończył i tylko ten jeden gest zdradzał jak bardzo jest na niego wściekły oraz ile razy zdążył życzyć mu już śmierci w męczarniach podczas minionego kwadransa. - Zrób wszystkim przysługę i wpadnij pod pociąg - odgryzł się, jak zwykle strosząc się na widok jego uśmiechu. Nie wracał nawet do salonu. Stojąc tak jak stał, przywołał za pomocą zaklęcia paczkę papierosów. Zaciągnął się, gdy już zapalił jednego różdżką. Zanim się zorientował, zaczął drugiego. Palił szybko, nerwowo. Cokolwiek, byleby tylko uspokoić palące emocje. Nie zauważył wzroku, który posłał mu Elijah, a nawet jeśli to całkowicie go zignorował. Dopiero kilkanaście minut później również opuścił salon.
| zt
Alexander D. Voralberg
Wiek : 39
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 198
C. szczególne : wysoki i wychudzony | blady | blizny wokół ust i na twarzy | nienaturalnie białe oczy i mogące wywołać niepokój spojrzenie
Cały zmachany i zadyszany uchylił drzwi od swojego mieszkania ledwo wtaczając się do środka. Poranne przebieżki w zimie miały swoje plusy i minusy – miał wrażenie, że zaraz wypluje zamarznięte płuca, ale z drugiej strony był w stanie przebiec naprawdę sporą odległość w takich warunkach, aniżeli w cieple. Ledwo drepcząc zbliżył się do wysepki w kuchni i przywołał do siebie butelkę wody, wypijając całą zawartość w trymiga i mając ochotę na to, aby dorwać się do drugiej. Zdecydowanie się odwodnił. Opierając się tyłem o blat rozejrzał się po salonie, jasne oczy zatrzymując na chwilę na kalendarzu, w którym widniała konkretna data siedemnastego stycznia. Przechylił głowę jakby zdając sobie sprawę, że na swój sposób coś oznaczała, ale absolutnie nie mógł sobie przypomnieć co. Wzruszył ramionami. Pewnie nic ważnego. Odsunął się od blatu i ruszył w kierunku łazienki, gdzie zrzucił z siebie przepocone ubranie i bez cienia namysłu wskoczył pod – a jakże – chłodny prysznic, korzystając z jego dobrodziejstwa jeszcze większego wychłodzenia jego zmęczonych mięśni. Miał wrażenie, że coraz mocniej się forsował i niekoniecznie było to dobre dla jego organizmu, ale nie zapowiadało się, aby miał dostać jeden ze swoich ataków. Przynajmniej na razie. Poza tym obecna temperatura zdawała się czynić cuda. Uwielbiał zimę. Oparł się głową o ścianę prysznica i stał tak, delektując się wodnym masażem, kiedy dotarła do niego pewna informacja. Dość istotna – wbrew wcześniejszym założeniom – informacja. Siedemnasty stycznia. S-I-E-D-E-M-N-A-S-T-Y. Ocknął się natychmiastowo rzucając kilka przekleństw i autoinwektyw pod nosem i wyskoczył ze swojej oazy spokoju niczym oparzony, jeszcze chwilę wcześniej wyłączając wodę. Porwał po drodze czyste rzeczy i ubrał się w trakcie zbiegania ze schodów, o mało nie potykając się o własne nogawki (a z jego wzrostem było to nad wyraz prawdopodobne). Podszedł jeszcze bliżej do kalendarza i upewniwszy się, że się nie pomylił - i że ten pieprzony datownik również nie wywalił żadnego błędu – pomknął z powrotem na górę gwiżdżąc w trakcie na swoją sowę, która natychmiast poleciała tuż za nim i wylądowała na swoim podejście w biurze, tuż przy biurku, gdzie stał jej właściciel. Lewą ręką pisał coś na pergaminie, coś co brzmiało jak jesteś w domu? i podpisując się, szybko zawiązał rulonik i przywiązał go do sowiej nóżki, wypuszczając Cassiopeię przez okno, aby mogła pomknąć do adresatki. Jakim cudem zapomniał? Sam nie wiedział, zapewne była to kwestia jego podejścia do dat różnorakich, a już na pewno tych dotyczących jego osoby. Ale w tym przypadku nie mógł odpuścić, po prostu byłoby to co najmniej nie na miejscu i… zależało mu. Oczekując na powrót ptaszyska, sam szybko ogarnął się, zaczesując (to na nic) niesforne włosy i zakładając koszulę na prawidłową stronę, bo aktualnie szwy miał na zewnątrz. Wyprasował ją sobie zaklęciem i ostatni raz sprawdził czy wszystko ze sobą wziął, a kiedy tylko uzyskał odpowiedź na zadane pytanie, to od razu zeskoczył na dół – szybciutko jeszcze wypił trochę wody – i wybiegł na dwór, szybkim krokiem zmierzając ku swojemu celowi. Nie miał daleko, ale im bardziej zbliżał się do miejsca docelowego tym bardziej nachodziły go myśli z serii co on do cholery robi. Wchodzenie w środek paszczy lwa co prawda było jego specjalnością, ale odwaga opuszczała go z każdym kolejnym metrem, kiedy zbliżał się do rezydencji Swansea. Voralberg, nie bądź tchórzem. Czymże była rodzina Éléonore, na którą potencjalnie się narażał, wobec tego co do tej pory przeżył? Chyba niczym wielkim prawda? Ewentualnie jego największym koszmarem, bo wiedział jak źle może się ta konfrontacja zakończyć. Ale w końcu idzie tam do niej prawda? Dla niej. Czy to nie on ostatnio wspominał, że przyszedłby bez względu na okoliczności, jeżeli by tylko poprosiła? Teraz co prawda szedł tam z własnej nieprzymuszonej inicjatywy i woli… ale… chyba nie miał na to dobrego argumentu, tak sam dla siebie. Ostatni raz biorąc głębszy oddech, przybrał swoją naturalną neutralność i wszedł na teren rezydencji, nieco wlekąc się po ścieżce, ale w końcu chcąc nie chcąc docierając do drzwi wejściowych. Zapukał knykciami w twarde drewno. I już chyba powoli żałował, ale słowo się rzekło.
Okulary zsunęły się na czubek nosa gdy usłyszał pukanie do drzwi. Szczerze powiedziawszy nie miał pojęcia czy ktoś znajdował się poza nim w domu. Od miesiąca próbował dokończyć rozdział, w którym dr Whitehouse odkryje, że jego współpracownik jest poddany długotrwałemu zaklęciu Imperio. To pochłaniało jego pełną uwagę, a jednak czasem z korytarza dobiegały go kroki powracającej z zakupów Elizabeth, przemykającego Elijaha, który najwyraźniej postanowił spędzać większość czasu ze swoją dziewczyną. To głównie Elaine zaglądała do tego gabinetu i w milczeniu zajmowała się swoimi sprawami, towarzysząc mu przy tym swoją osobą. Éléonore powinna być o tej porze w pracy… chyba, że wróciła kilkanaście minut temu, gdy Faworek pytał kogoś na głos o zaparzenie herbaty. Skrzat był czymś zajęty, a więc Edward Swansea powstał ze skórzanego fotela i w domowych papciach przeszedł z gabinetu do drzwi wejściowych. Nie miał daleko, raptem parę kroków. Chód miał powolny, nawet można rzec, że nieco flegmatyczny. Skierował swój wzrok na leżące na stoliku zdjęcie zrobione kilka dni po świętach. Gdzież ten chłopak się podziewa? Powinien z nim porozmawiać na temat wydłużających się nieobecności. Zanim doszedł do drzwi należało poczekać dokładnie dwie i pół minuty. Otworzył je czterdziestosiedmioletni mężczyzna, którego uroda przeminęła wraz z wiekiem. Mimo wszystko było widać w rysach jego twarzy, że był niegdyś przystojnym młodzieńcem. Wzrok miał przenikliwy, a kolor oczu nieco ciemniejszy niż jego dzieci. Okulary zawieszone na łańcuszku spoczywały na wysokości jego mostka. Widząc wysokiego mężczyznę zmarszczył blade brwi. Niecodziennie mają niezapowiedzianych gości. Z reguły gdy ktoś kogoś się spodziewał to materializował się dosłownie znikąd zanim on bądź Elizabeth dojdą do drzwi. - Witam, w czym mogę panu pomóc? - nie wyglądał on na sprzedawcę cegiełek pomocy dla kalekich ofiar drugiej wojny czarodziejów, którzy ostatnimi czasy nękają ich swymi ofertami. Opierał dłoń o klamkę i utkwił wzrok w mężczyźnie. Nie miał przy sobie kwiatów a więc nie powinien być gościem żadnej z jego córek. Ubiór jednak miał dobrany ze smakiem, a więc może…? Nie dodawał nic ponadto pierwszej uprzejmości. Hmm, ten strój pasowałby do skorumpowanego polityka, Alberta Williamsa, który w piątym rozdziale okazał się zacierać ślady tuż pod nosem aurorów. Albert zawsze miał poczucie stylu, a bez sensu aby miał siedzieć w garniturze w trakcie spotkania z informatorką z dzielnicy Nokturnu. Zawiesił na gościu nieco zamyślony wzrok. Tak, to byłaby dobra zmiana.
W tatę Swansea wciela się Eskil Clearwater
Alexander D. Voralberg
Wiek : 39
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 198
C. szczególne : wysoki i wychudzony | blady | blizny wokół ust i na twarzy | nienaturalnie białe oczy i mogące wywołać niepokój spojrzenie
Co on najlepszego robił? Chyba nie do końca przemyślał ten ruch, ale wszechogarniająca go panika w związku z zapomnieniem o dzisiejszej dacie zadziałała na jego niekorzyść. Był ostatnimi czasy zbyt narwany. Stał jak ostatni kretyn pod tym cholernym domem czekając na… no właśnie, na co? Prawdopodobieństwo, że otworzy mu Éléonore było tak nikłe, jak to, że Elijah rzuci poprawne aquamenti przyjdzie tu kiedykolwiek następnym razem. Ale przecież do niej napisał… powinna się go spodziewać i może po prostu ona otworzy i wyjdzie na dwór? Będą mieli to z głowy. Może nie ma jej rodziców… znowu? Miał złe przeczucia. Krążył na ganku w tę i we w tę, co rusz próbując się jeszcze wycofać i co rusz wracając na miejsce. Zbierał się na powrót na odwagę. Czuł jak klatka piersiowa drżała mu od rozdygotanego serca. Zachowuj się Voralberg, nie masz piętnastu lat. Stanął ponownie pod drzwiami, metr, może dwa od ich progu i odchrząknął, szykując się na najgorsze. Splótł dłonie z tyłu ciała chwilę przed tym jak drzwi uchyliły się przed nim, ukazując jego jasnym oczom mężczyznę w średnim wieku. Który przyglądał mu się z równą ciekawością jak on… wróć, Voralberg zdecydowanie nie przyglądał mu się tak natrętnie. Czy starszy Swansea wiedział kim jest? Czy w ogóle wiedział o jego istnieniu? W jego głowie rozbrzmiało na raz kilkanaście różnych myśli, a w jego klatce piersiowej buchnęło tak duże gorąco, że mogłoby rozpalić całą wioskę. Mimo wszystko na zewnątrz nie było widać po nim absolutnie nic, ani jednego drgnięcia mięśni twarzy spowodowanego zdenerwowaniem czy stresem. Typowy Alex. Nie trwało to długo, zanim zadarł z lekka podbródek i uniósł kącik ust w uprzejmym uśmiechu. Sam nie wiedział czy z powodu tego, że chciał wyglądać miło, czy też powstrzymywał śmiech na widok jego koszuli. Skarcił się w myślach, jednak wyrazu twarzy nie zmienił. Zdecydowanie nie zachowywał się jak on. To się nazywało to pierwsze, dobre wrażenie? - Dzień dobry. – to powinien właśnie powiedzieć, prawda? Przywitać się, jak normalny człowiek, udawać, że wszystko jest w porządku. Co dodać? Zapytać o jego córkę? O jego córkę, jak to brzmiało. Jak na ironię nigdy nie miał do czynienia z ojcami swoich wybranek… w końcu jego poprzedni „teść” nie żył. Absolutnie nie wiedział, jak się zachować, a bynajmniej nie pomagały w tym niespodziewane okoliczności, które miały wyglądać całkowicie inaczej. – Czy zastałem Éléonore?
Nie czuł upływu czasu między zadanym pytaniem a chwilą uzyskania odpowiedzi. Wszelkie oczekiwania wypełniały myśli kierujące go do tworzonego kryminału. Styczniowy chłód powiewał i wpadał do wnętrza domu, a Edward czekał na odpowiedź z tą samą mimiką przez każdą sekundę tego nietypowego spotkania. - Ach, Éléonore. - teraz wszystko jasne! Obejrzał się przez ramię w kierunku schodów i nieco roztargniony powrócił wzrokiem do mężczyzny. Piękna, kochana mała Élé, ten drobny kwiatuszek, umawiała się z mężczyzną i nie wspomniała o jego wizycie? - Myślę, że tak. Proszę wejść. - cofnął się o jeden krok i wpuścił gościa do środka. Ta marynarka też mógłaby pasować do Williamsa. Powiewałaby na wietrze niczym pióra czarnego łabędzia, który wzbija się do lotu… - Może to chwilę zająć. Zapraszam. - głos miał spokojny lecz trudno było wyczytać z niego cokolwiek więcej. Życzliwość, surowość, niemiłe zaskoczenie? Nie, Edward Swansea wydawał się trochę rozmarzony. Powoli i delikatnie zamknął za nim drzwi, aby następnie nieśpiesznym krokiem przejść do dużego salonu. Nie oglądał się za siebie, oczekiwał, że gość wejdzie za nim. Wskazał mu dłonią jasną sofę ustawioną obok szklanego stolika na którym znajdowała się taca z eleganckimi filiżankami z łabędzim motywem jak i samonagrzewający się imbryk. - Z kim mam przyjemność…? - odwrócił się przodem do gościa. Nie zawołał Élé. Nie zrobił nic w kierunku sprowadzenia swojej córki albo chociażby zebrania informacji czy ta znajduje się na terenie domu. Szczerze powiedziawszy to Edward o tym zapomniał. Wolał poczekać aż za jakiś czas skrzat powróci i się tym zajmie. Do tego momentu Edward miał pełnić rolę ugoszczenia mężczyzny. Robił to już wielokrotnie, a więc nie krępowało go to jak w dniu kiedy nastoletnia Élé powiedziała mu, że ma chłopaka i chce go zaprosić na herbatę. Położył dłoń o grubszych palcach na oparciu fotela stojącego naprzeciw sofy i nie siadał, czekał jeszcze na informację z kim ma do czynienia. Potarł swoje oko i wyrwał się z zamyślenia związanego z zastanawianiem się w którym momencie dr Whitehouse ma odkryć fortel groźnego gangstera.
Alexander D. Voralberg
Wiek : 39
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 198
C. szczególne : wysoki i wychudzony | blady | blizny wokół ust i na twarzy | nienaturalnie białe oczy i mogące wywołać niepokój spojrzenie
Miał wejść. W sensie, że do środka? Zdecydowanie wolałby zostać na zewnątrz i tu zaczekać na dziewczynę. Nawet o mało nie wyrwało mu się krótkie „zaczekam tutaj”, ale w ostateczności nie odważył się tego powiedzieć. Byłoby to całkowite pogwałcenie jakichkolwiek zasad kultury. Może to chwilę zająć. Bał się, że zmarznie? W tej temperaturze mógłby wystać i całe popołudnie, byleby nie musieć odgrywać tej całej szopki. Gdzie była Éléonore, skoro mężczyzna zapewniał go, że nie spotka jej tak prędko. Czyżby najpierw miał przejść przez przesłuchanie? Jak to się stało, że Éléonore nie słyszała jego przybycia? Na Merlina, dlaczego zadawał sobie tyle pytań? Postąpił krok w przód, wahając się, choć wkrótce dołączając kolejne trzy i przekraczając próg tej jaskini lwa… czy raczej łabędzia. Stary Swansea nie wydawał się być taki zły, raczej… specyficzny, można rzec, że w jakiś sposób byli podobni. Choć on sam nie posiadał córki i nie musiał mierzyć się z… no właśnie, z kim? Kim on był? Poza tym, czy w tym domu dzisiaj było więcej osób? Elijah? Elaine? Ich matka? W końcu dziś były urodziny Éléonore, więc było to dość prawdopodobne. Na pierwszy rzut oka nie zapowiadało się jednak, aby tak miało być, ale nie mógł już w tym momencie ufać niczemu. Jeśli teraz wyskoczy na niego cała rodzina, to raczej długo nie przetrwa tego spotkania i chyba zrezygnuje. Czy powinien zacząć się modlić, aby starsza z sióstr pojawiła się u szczytu schodów i przerwała tę szopkę? Dość opornie wszedł do środka, jakby stawiał stopy na nieznajomym terenie i spodziewał się, że zaraz coś na niego wyskoczy. Nie miał bynajmniej na myśli bestii, ale zdaje się, że ta rodzina była jej metaforą. W każdym razie dla niego. Powoli stawiał kolejne kroki docierając do centrum pomieszczenia i stając tuż obok wskazanej, jasnej sofy. Z czystej kultury nie zasiadł na niej, czekając aż chęć do podobnego ruchu wyrazi gospodarz. Ten z kolei wolał zadać mu pytanie, dość konkretne. Czyli nie wiedział. Raczej domyślałby się, jak się nazywa gość, jeżeli Éléonore by mu powiedziała. - Alexander Voralberg, miło mi pana poznać. – z trudem zatarł zająknięcie przy pierwszej literze, ale ostatecznie mu się udało dalej trwać w swoim przedstawieniu. Nie wyciągnął ręki do przodu, wciąż mając obie zaplecione za plecami, ale zważywszy, że stali od siebie dość spory kawałek to nie uważał tego za zbyt duże faux pas. Nie sądził, że będzie aż tak trudno. Mężczyzna witający go, z kolei zdawał się być zamroczony… czy może tonął w myślach tak jak on? Jedyną różnicą był fakt, że na pewno nie do końca przeżywał to spotkanie, a całkowicie inny temat o którym zaklęciarz nie miał zielonego pojęcia. I nie był pewien czy chciałby wiedzieć.
Głos mężczyzny wyrwał go z zamyślenia. Zrobił kilka kroków naprzód i wyciągnął przed siebie dłoń, by solidnie uścisnąć jego rękę. !- Edward Swansea. Proszę usiąść. Chce się pan napić malinowego chruśniaka? - zapytał spokojnie wskazując dłonią łabędzi imbryk. To by było na tyle. Usiadł wygodnie w fotelu wierząc, że gość zrobi to samo. Jeśli wyraził chęć na ciepły napitek to nalał mu do filiżanki, jeśli nie to jedynie zakotwiczył w nim spojrzenie. Obserwował go w milczeniu, a jego spojrzenie też odpływało do rozważań związanych z pisanym kryminałem by po chwili wrócić i skoncentrować się na nowo na mężczyźnie. Cisza była niezręczna, ale najwyraźniej Edwardowi nie przeszkadzała. Czyżby miał problem z nawiązaniem rozmowy? Podniósł wzrok ponad jego ramię kiedy przez korytarz przebiegł Gabriel ze swoją siostrą Gabrielle, dzierżącą w ramionach ponad dwadzieścia łabędzio-perłowych balonów. Krzyknęli "cześć wujku!", a gdy dostrzegli kto siedzi naprzeciw to było widać na ich twarzy konsternację. Tak, padł jego tytuł "profesor zaklęć?!" co zadziałało na Edwarda w dziwny sposób. Nabrał powietrza do płuc i na jego szerokiej twarzy pojawiło się niedowierzanie. Odczekał aż dziatwa zniknie na schodach i utkwił na nowo wzrok w gościu. - Kim pan jest? Umawia się pan z moją córką? - miał zmarszczone groźnie brwi. Niezwykle rzadko się unosił, teraz też było bardziej widać po nim konsternację jakby próbował ułożyć sobie coś w głowie. Sięgnął do kieszeni spodni po lnianą chusteczkę i począł nią wycierać szkiełka okularów w złotawej oprawie. Nie spuszczał wzroku z mężczyzny. Nie był chyba zbyt mile zaskoczony odkryciem jego profesury połączonej z jakimś interesem względem Éléonore. Chyba, że chodziło mu o Elaine? Nie, chyba nie. Edward nie był ani trochę poinformowany a więc postanowił dowiedzieć się bezpośrednio z samego źródła, którym dzisiaj był Voralberg.
Alexander D. Voralberg
Wiek : 39
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 198
C. szczególne : wysoki i wychudzony | blady | blizny wokół ust i na twarzy | nienaturalnie białe oczy i mogące wywołać niepokój spojrzenie
Alexander miał to do siebie, że nie czynił prozaicznych błędów. Albo nie dopuszczał się ich wcale, a jak już jakiś popełnił to miał on wydźwięk i subtelność bombardy maximy, spotęgowanej jeszcze dwukrotnie. Dzisiejszy przypadek był właśnie tym drugim przykładem, w którym w gorszy moment nie mógł się wpieprzyć i nie zrobi tego przez najbliższy czas. Szczerze mówiąc to wolałby już po raz drugi zaliczyć bitwę z wiwernem w Zakazanym Lesie, aniżeli siedzieć tu z ojcem Éléonore i bawić się w small-talk lub co gorsza w przepytki na jego własny temat. Wywiad. Z Alexandrem Voralbergiem. Brzmiało to jak abstrakcja. I to bynajmniej nie czuł się tak dlatego, że bał się gospodarza… ile on mógł mieć lat? Pięćdziesiąt? I to maksymalnie. Nie. Czuł się źle, bo przechodziły go dreszcze zażenowania i całkowite zagubienie się w sytuacji z którą miał do czynienia po raz pierwszy w życiu. Zdecydowanie nie był na to gotowy i to go stresowało jeszcze bardziej. Po co on tu przychodził? O tyle dobrze, że utrzymywanie zimnej krwi szło mu z kolei całkiem nieźle. Lata praktyki. Uprzejmie odmówił nalania mu tej herbaty (swoją drogą co oni wszyscy mieli z tym Malinowym Chruśniakiem?) i mimo spierzchniętego gardła nie poprosił nawet o szklankę wody. Powstrzymał się w ostatniej chwili od oblizania ust, w spokoju acz niezłomnie patrząc na równie przyglądającego mu się mężczyznę. Nie odzywał się, bo nawet nie wiedział co miał powiedzieć, a że był kim był to i jemu cisza pozostawała całkowicie obojętna. Jak dla niego mogli tak siedzieć i analizować się do jutra – choć miał szczerą nadzieję, że dziewczyna za chwilę (już za momencik!) się tu pojawi. Ratuj mnie. Czy mogło być gorzej? Czy to nie jest tak, że jak człowiek zada sobie to pytanie to w istocie przekonuje się, że tak? Nie odwrócił się przez własne ramię, kiedy mężczyzna zerknął w tamtym kierunku, ale pomodlił się w duchu aby dostrzegł tam własną córkę, która zorientowała się, że jednak ktoś przyszedł. Może w ogóle jej nie było? Może pomyślała, że przyjdzie później i wyszła? Będzie pokutował ten wypad przez najbliższy tydzień uderzając głową w ścianę. Był kretynem. Nigdy więcej się tu nie pojawi, to na pewno. Profesor zaklęć. – dobiegło do jego uszu. Wspaniale, fantastycznie. Tylko tego tu brakowało. Absolutnie nic nie zrobił sobie z „groźnego” spojrzenia pana Swansea, patrząc na niego ze swoim voralbergowym, zewnętrznym spokojem, mimo że w środku rozgrywało się małe piekiełko. A więc nie wiedział o nim nic? Tak nic a nic? Prawdopodobnie nie wiedział również o jego istnieniu jeszcze pół godziny temu. Chyba powinno go to dotknąć…? Jakoś mierzwić, że jego partnerka nie powiedziała o nim swoim rodzicom? Szczerze? Chyba jej podziękuje. Miał dziwne wrażenie, że gdyby dowiedzieli się wcześniej, to teraz nie miałby tu życia jeszcze bardziej niż w tym momencie. - Tak. – odpowiedział krótko, bo co miał dodać? Szczegółowe daty? Rozpiskę? Kalendarium? Zgrabnie pominął pierwsze pytanie udając, że połączył je w jedną odpowiedź, z której wynikało, że jest partnerem jego córki. Bo przecież mógł uznać, że nie pytał go o zawód… z drugiej strony tu też miał tyle odpowiedzi…ale może w końcu jego rozmówca złapie takt i nie będzie wypytywał go aż tak szczegółowo. – Czy Éléonore jest w domu? Może powinienem przyjść później? – o tak, zdecydowanie powinien o to zapytać już wcześniej, bo jeśli nie to ulotni się stąd z prędkością drętwoty. I już nigdy nie wróci. To brzmiało jak fantastyczny plan. Szkoda, że taki nierealny.
Milczenie przerywało tykanie zegara wiszącego na jednej ze ścian obszernego salonu. Mrugał powoli i spoglądał na swego milczącego rozmówcę jakby zastanawiał się co on tutaj właściwie robi. Powietrze wokół powinno zgęstnieć od nerwów jednakże Edward Swansea zachowywał pełen spokój. Wydawał się dosyć zamyślony dopóki przemykający po piętrze bratankowie nie wzbudzili podejrzeń swym komentarzem. Tik tak, tik tak. Oni dalej milczeli, spoglądali na siebie, a łabędzi imbryk skurczył się w sobie rozżalony, że nie weźmie udziału w tym cichym spotkaniu. Uniósł dłoń do swojej brody i rozmasował ją, jakby się nad czymś zastanawiał. Mężczyzna wydawał się zdecydowanie zbyt stary jak na jego małą Éléonore. - A pana zawód to...? - poprosił o sprostowanie. Dziatwa jego brata może i podsunęła trochę podejrzeń, ale wolał usłyszeć to z ust samego Alexandra. Chciałby wiedzieć o tym trochę więcej. Coś mu tu nie pasowało. Élé z reguły nie ukrywała jeśli umawiała się z kimś dosyć regularnie. Oczywiście sam Edward jej o to nie pytał i może to był błąd? Z przyjemnością zamieni z nią parę słów gdy już się pojawi. - Wydaje mi się, że jest w domu. - odparł swobodnie. Flegmatycznym ruchem wyciągnął zza pazuchy różdżkę i wyczarował w powietrzu swego patronusa - jakby nie patrzeć, łabędzia. - Kwiatuszku, bądź tak miła i zejdź do salonu. - nadał wiadomość, a świetlisty czar pomknął piętro wyżej, aby otulić się swym ciepłem wokół najstarszej córki. Edward odłożył swą wysłużoną różdżkę i oparł dłoń o podłokietnik fotela. Jego wzrok na nowo spoczął na mężczyźnie. - Długo się znacie? - kolejne pytanie wszak odnosił wrażenie, że nie powinno być tutaj milczenia. Elisabeth świergotałaby niczym nowo narodzony ptak i nie pozwoliłaby nawet na sekundę ciszy. Sam Edward zdecydowanie wolał pominąć te wszystkie zasady i konwenanse jednak był przykładem dla młodzieży. Przez piętro przewinęła się jego szwagierka z synem, ktoś coś wołał w ogrodzie, a skrzat najwyraźniej krzątał się w kuchni jeśli wierzyć odgłosom odstawianych garnków i talerzy. Za około czterdzieści minut ten salon zapełni się wieloma osobami o nazwisku Swansea na wspólny obiad.
Alexander D. Voralberg
Wiek : 39
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 198
C. szczególne : wysoki i wychudzony | blady | blizny wokół ust i na twarzy | nienaturalnie białe oczy i mogące wywołać niepokój spojrzenie
Tak to zawsze wyglądało? Tak to powinno wyglądać? Nie miał zielonego i kompletnego pojęcia. Czy powinien powstrzymać go przed zadawaniem tylu pytań czy wręcz przeciwnie, powiedzieć coś więcej niż zdawkowe odpowiedzi na kolejne pytania? Tak bardzo sobie nie radził. Chciał zrobić dobre wrażenie, ale nie wiedział czy mu się uda. Zaraz, zaraz, co? Chciał zrobić dobre wrażenie? Niedoczekanie, nawet o tym teraz nie myślał! Zastanawiał się jak przetrwać kolejne pytania i nie wypaść na skończonego kretyna, który wyrwał mu córkę z jakiegoś prozaicznego powodu. Bo tak nie było. Zdecydowanie nie. - Na dłuższą metę praktykuję zaklęcia. – powiedział machinalnie, nie zastanawiając się nawet nad doprecyzowaniem tego stwierdzenia. To nie tak, że robił to złośliwie albo nie chciał się przyznać (dobra dobra), ale fakt faktem tak uważał. Nie był tylko profesorem w Hogwarcie, zajmował się też zaklęciami poza obszarem swojego zawodu docelowego i to określenie bardziej do niego pasowało. Ktoś był różdżkarzem, ktoś eliksirowarem, a on zaklęciarzem. Tak, wszystko się zgadzało. Czy powinien również go o coś zapytać? Wolał nie. Wyskoczyłby jeszcze z jakimś niebanalnym nietaktem. Kwiatuszku. Nareszcie. Nieco czujniej zerknął na mężczyznę, kiedy ten zza pazuchy wyjął różdżkę i skierował ją połowicznie w jego stronę, aby wyczarować patronusa. Cóż, technikę na jego miejscu by dopracował, ale raczej nie powie mu tego wprost. Byłoby to chyba niegrzeczne. I jeszcze ten łabędź… czy u nich wszystko musiało być związane z tym ptactwem? Duże to, agresywne i wredne. Całkowicie nie pasowało do flegmatycznego ojca Éléonore. Pokaż mi swojego patronusa a powiem Ci kim jesteś… - Półtora roku. – wyrwał się z zamyślenia, fokusując białe oczy na mężczyźnie. Nie bawił się w półsłówka, odpowiadał wręcz automatycznie… po co miał mówić coś w stylu „długo”, „ponad rok” i inne bliżej nieokreślone okresy czasu, skoro za chwilę i tak musiałby je doprezycować? Zwrócił uwagę na to, że robiło się w okolicy dość tłoczno, ale starał się to mentalnie przemilczeć i wciąż trzymać swój neutralny, acz udawanie sympatyczny fason. Éléonore zdecydowanie mogłaby się pospieszyć.
...To był ciężki dzień. Nie miała nawet czasu ugryźć dyniowego pasztecika, którego kupiła w drodze do pracy. Działo się zdecydowanie za dużo i za szybko. Miała wrażenie, że ledwie założyła buty do tańca, a już skończyła się ostatnia próba. I tylko zmęczone mięśnie uzmysławiały jej faktyczną liczbę godzin spędzonych na podskokach, piruetach i... upadkach. Czy otrzymała list? Ależ oczywiście! Tę niesforną (acz uroczą) sowę rozpoznałaby i na krańcu świata. Spodziewała się jednak, że to życzenia urodzinowe lub coś, co miało być ich subtelną, alexową formą. Dlatego nie otworzyła koperty od razu, a jedynie wsadziła ją do wewnętrznej kieszeni płaszcza. I... kompletnie o niej zapomniała. Ot, zmęczenie. A jakby tego wszystkiego było mało, to po powrocie od razu skierowała swoje kroki do sypialni. Łóżko miało wyjątkowo silne przyciąganie, któremu nie umiała się przeciwstawić. Zasnęła. ...Typowy dla tego domu harmider zagłuszył pukanie do drzwi i późniejszą rozmowę w salonie. Spała słodko, niczym dziecko. Śniły jej się wyjątkowo przyjemne, choć odrobinę pokrętne, sny. Dopiero wiadomość od ojca, przekazana łabędzim patronusem, wyswobodziła ją z objęć Morfeusza. Z bólem serca (i wciąż bólem mięśni) usiadła na łóżku i dłonią przetarła oczy. Która była godzina? Jaki rok? A planeta? I najważniejsze: jak długo spała? Czy ktoś do niej przyszedł? Czy na dole był..? ...Zamarła. Przed oczami przeleciały jej najróżniejsze obrazy, w tym twarz ojca z okularami za nisko opuszczonymi na nosie i z kamienną miną. Czy wciąż spała? To byłoby najlepszą odpowiedzią, ale niestety... błędną. Poprawna była taka, że... Alex właśnie konfrontował się z Edwardem. OSŁODKAROWENO. Wybiegła z pokoju zbyt szybko, zbyt gwałtownie. Zamroczyło ją na kilka sekund, ale mimo czarnych plam - schodziła po schodach dalej; przecież znała je na pamięć. Przystanęła dopiero na przedostatnim stopniu, próbując się uspokoić, spojrzeć na sytuację trzeźwo i choć odrobinę ją przeanalizować. Wyraźnie słyszała głos Voralberga, choć ten nie odzywał się za wiele. Nie wierzyła, że przyszedł sam z siebie, ale... tak właśnie było. I w dodatku wpadł prosto w paszczę lwa. Nie, gorzej! W dziób łabędzia. Choć może... może gdyby natrafił na jej matkę, to byłoby jeszcze fatalniej..? Powinna szybko go stamtąd zabrać, tylko że... wyglądała dość niestosownie. Nie miała na sobie nic prócz starej, białej koszulki z dziurą i białych (a do tego zbyt krótkich!) spodenek. Rozwichrzone włosy sterczały na wszystkie strony świata, różdżka została gdzieś wśród poduszek. Czuła, że ta konfrontacja będzie kompletną katastrofą, ale przecież nie miała wyjścia. ...Powoli weszła do salonu. ...Nogi miała jak z waty, w głowie jej szumiało. Zagarnęła włosy za uszy i uśmiechnęła się pogodnie w stronę ojca, choć w rzeczywistości miała wrażenie, że wszystkie organy wewnętrzne właśnie tańczą kankana. Nie tak wyobrażała sobie ich pierwsze spotkanie. Nie tak to miało wyglądać! Powinna powiedzieć rodzicom o nim wcześniej, już dawno, ale... bała się. Jak jakaś naiwna nastolatka. Na Merlina, przecież była dorosła! Coś ją jednak blokowało. Może wizja zbyt entuzjastycznej reakcji mamy? Niby kiedyś tam napomknęła, że się z kimś widuje, ale nic poza tym. Elisabeth zdążyła chyba zapomnieć. A ojciec? Ta relacja nie była zbyt prosta. Nie miała z nim tak dobrego kontaktu, jak bliźniaki. Może dlatego, że... była do niego zbyt podobna? - Widzę, tato, że poznałeś już Alexandra. - wydusiła z siebie zdanie twierdzące, cudem bez zająknięcia. Brawo, Swansea. Aleś spostrzegawcza! Mimowolnie naciągnęła nogawki, by zakryć jak największą powierzchnię ud. Szczęśliwie z odsieczą przyszedł niezastąpiony Faworek, który podał jej granatowy szlafrok. Przyjęła ubranie z wielką wdzięcznością i kompletnie zignorowała fakt, że była to własność ciotki. - O czym rozmawiacie? - I jak długo? Zadała niepewne pytanie, jednocześnie ubierając się w to odzienie. ...A potem spojrzała na Alexandra oczami pełnymi wyrzutów sumienia. Było jej cholernie głupio.
Praktykuję zaklęcia. Nie dostarczyło mu to zbyt wielu informacji. Odnosił wrażenie, że to bardzo ogólnikowa odpowiedź i co więcej, rzucona celowo. Czyżby zasłona dymna? Uniósł jedną brew i pozostawił swoje wypolerowane okulary z powrotem na wysokości swojego mostka. Nabrał powietrza do płuc i rozsiadł się wygodniej na fotelu, a dłonie splótł na swoim brzuchu. Elisabeth ostatnio napomknęła, że Faworek przynosi mu za dużo kanarkowych kremówek. Nie rozumiał co ma na myśli, przecież formę ma jeszcze całkiem niezłą. Oczywiście to nie te lata kiedy śmigał na miotle, ale nie przesadzajmy - cukier jest potrzebny przy poszukiwaniu natchnienia do zapisania kolejnego rozdziału. - Półtora roku? - powtórzył i skonfundował się. Mentalnie szykował się, aby zadać pytanie jak długo się spotykają kiedy do jego uszu dobiegły nadchodzące kroki. Podniósł głowę i wstrzymał oddech na widok skąpego ubioru córki. Popatrzył na nią dosyć wymownie, ale ograniczył się jedynie do skromnej i krótkiej nagany wzrokowej. - Nie wiedziałem, że spałaś. - odezwał się cokolwiek przepraszająco, odrywając na moment wzrok od Alexandra, któremu póki co odwlekło się dalsze wypytywanie. Potrząsnął głową i uniósł dłoń w geście zaprzeczenia gdy Faworek rzucił się do stolika gotów zalać filiżanki malinowym chruśniakiem. - Tak, właśnie wspominał, że znacie się już półtora roku. - w słowach tych ukrywał pewną dozę pretensji bądź żalu, że nie został poinformowany, że się z nim umawia. Gdyby byli razem to z pewnością okazałaby mężczyźnie powitalny gest czułości. - Mówił właśnie, że para się zaklęciami... może pan powiedzieć na ten temat coś więcej? - skierował ciemnoniebieskie oczy z powrotem na Alexandra. Nie śpieszył się, mówił powoli, reagował również niemalże flegmatycznie, a i nie wykazywał żadnych objawów, że miałby zaraz wrócić do swojego gabinetu. W innych okolicznościach powitałby Éléonore z ulgą, bowiem wówczas mógłby powrócić do swojego świata fantazji kryminalnej jednak teraz chciał choć trochę dowiedzieć się co słychać u jego córki. Skoro umawia się z tym oto mężczyzną to... - ... może zostaniecie na obiad? - spoglądał to na jedno to na drugie, a Éléonore mogła wiedzieć, iż pytanie to padło z paru powodów - po pierwsze, Elisabeth urwałaby mu głowę gdyby dowiedziała się, że tego nie zaproponował w chwili, gdy w domu przebywał luby ich córki. Po drugie - chętnie rzuciłby na pożarcie pozwoliłby pozostałym Swansea poznać Alexandra i po trzecie, Faworek znowu robił zapas jedzenia jak dla zastępu aurorów i dodatkowa gęba do wykarmienia byłaby jak znalazł.
Alexander D. Voralberg
Wiek : 39
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 198
C. szczególne : wysoki i wychudzony | blady | blizny wokół ust i na twarzy | nienaturalnie białe oczy i mogące wywołać niepokój spojrzenie
Miał wrażenie, że sytuacja powoli wymyka się spod kontroli. Jego kontroli. A bardzo nie lubił, kiedy coś szło nie po jego myśli. Ale czy spodziewał się czegoś innego? Czego miał oczekiwać, skoro osobiście, z własnej nieprzymuszonej woli władował się do jaskini łabędzi. Po prawdzie to myślał, że wyjdzie całkowicie inaczej, ale skoro mleko się rozlało to musiał to przetrwać. Jego nerwy co rusz łapały się na wodze, ale już z kolejną sekundą puszczały, na powrót zalewając jego ciało olbrzymią niepewnością. Skoro już tu był, to naprawdę nie chciał wypaść źle. Bynajmniej nie zależało mu, aby ktokolwiek go polubił, ale dobrze by było jakby chociaż był tolerowany, a o ile był dobry w odczytywaniu cudzych intencji czy zachowania na podstawie wyłącznie mowy ciała, tak w przypadku flegmatycznego pana Swansea nie był w stanie powiedzieć absolutnie nic. Słyszał, że do salonu nadchodziła kolejna osoba, ale nie chciał się zastanawiać kto to, dopóki się nie upewnił. Odwrócił się w kierunku Éléonore, kiedy odezwał się do niej ojciec i – nie mógł tego ukryć – na chwilę zawiesił wzrok na jej niecodziennym ubraniu. Cóż, była u siebie, ale mimo wszystko był pełen podziwu. Wyglądała w tym... cholernie pociągająco. Zaraz, zaraz... czy on naprawdę o tym pomyślał? Całe szczęście, że twarz miał w tym momencie odwróconą od jej ojca, a sam Swansea był skupiony na własnej córce, bo prawdopodobnie nie miałby o nim najlepszej opinii. Mistrz neutralności upadł na białej koszulce i krótkich szortach. Widzę, tato, że poznałeś już Alexandra. Na Merlina jak to paskudnie brzmiało. Napotkał jej wzrok i jakoś tak… mimo wszystko podniosło go to na duchu. Mimo, że jej oczy były pełne wyrzutów sumienia, tak w pewnym sensie niewerbalnie go wsparły. Dyskretnie uśmiechnął się w jej kierunku i puścił jej szelmowskie oczko zwiastujące, że będzie dobrze. Chyba. A przynajmniej taką miał nadzieję. Postara się? Na pewno zrobi to dla niej, bo przecież nie dla siebie. W istocie gdyby byli sami, to już by się z nią przywitał. Po swojemu. A tak? Musiał siedzieć na tej cholernej sofie i nie chciał robić czegokolwiek, co mogłoby być uznane za nietakt. - Głównie uczę zaklęć w Hogwarcie. – wypalił nagle, odwracając się w kierunku mężczyzny i równając się z nim spojrzeniem. Wiedział, że prędzej czy później to wyjdzie, a nie zamierzał kłamać czy próbować tego dłużej obchodzić. I tak prędzej czy później by się dowiedział, chociażby z powodu tego, że jego uczniowie mieszkali w. tym. domu. Kwestię znajomości z Éléonore przemilczał i bynajmniej nie była to kwestia braku chęci na odpowiedź tylko tego, jak mógłby to ująć. Ciche pretensje w głosie mężczyzny nie wskazywały na nic dobrego, a Voralberg zdecydowanie nie lubił być przepytywany niczym w Wizengamocie. W końcu nie zrobił nic złego. - O nie nie, dziękuję. W zasadzie przyszedłem tylko na chwilę. – praktycznie nie dał postawić mężczyźnie znaku zapytania po zadanym pytaniu, a wystrzelił z siebie prędką odpowiedź. Tak. Dokładnie. Na chwilę. Dać prezent i sobie pójść. Albo porwać ją na białym hipogryfie... i też sobie pójśc. Teraz naprawdę poczuł zdenerwowanie, bo ostatnie na co miał ochotę to rodzinny obiad w domu Swansea, a to byłoby już zdecydowanie zbyt wiele. Miał wrażenie, że ta rozmowa przekracza już pewne granice, a co dopiero spotkanie kolejnych członków tej rodziny. Podniósł się ze swojego miejsca i wysunął zza stolika podchodząc do Éléonore, ale utrzymując od niej stosowny dystans. Dopóki był tyłem do jej ojca, to jego twarz wskazywała jednoznacznie krótkie zabierz mnie stąd, błagam, ale była już całkowicie neutralna, kiedy na powrót musiał spojrzeć na mężczyznę. Jeszcze jakieś pytania czy mogą już stąd iść?
...Miała ogromną ochotę wycedzić, że tak, spała i wolałaby, żeby to był pokręcony sen. Na usta cisnęły jej się różne rzeczy, niekoniecznie taktowne i uprzejme, bo w środku właśnie... umierała. Czuła charakterystyczne ciepło uderzające do głowy. Takie, kiedy jest się na trudnym egzaminie i nie zna się odpowiedzi. Albo gdy babcia przyłapie na wyjadaniu kociołkowych piegusków... Mogłaby się teraz zapaść po ziemię, zniknąć, cokolwiek. Gdyby posiadała dar metamorfomagii, pewnie byłaby już cała żółta, jak wielki kurczak w dziurawej koszulce i z atłasowym kubraczkiem. Czy nazajutrz ojciec nie da jej żyć? Powie matce? Nie, nie mogła teraz o tym myśleć, bo tylko sama siebie dobijała. ...Milczała przez chwilę, próbując wymyślić jakiś plan i może... ucieczkę? Sama nie wiedziała, co powinni teraz zrobić. Tatko był nad wyraz kulturalny i gościnny, nie zrobił niczego nieodpowiedniego, ale co siedziało mu w głowie? No właśnie. Dyskretny gest ze strony Alexandra na chwilę podniósł ją na duchu. W pewnym sensie ta konspiracja była ciekawa i może odrobinę podniecająca, ale stąpali po wyjątkowo kruchym lodzie. Im dalej w las, tym więcej drzew i... potworów. Mogli drastycznie pogorszyć swoją (już i tak nieidealną) sytuację. Przecież przed Edwardem Swansea stał mężczyzna prawie-w-jego wieku, który jeszcze tak ochoczo wyjawiał dane ze znajomości z jego córką i... ...NIE, ALEX, NIE MÓW, ŻE UCZYSZ W HOGWARCIE, NA MERLINA! ...A przynajmniej nie teraz... Nie wszystko na raz! Przez ułamek sekundy mogli zobaczyć przerażenie w jej oczach. Ciche wyrzuty w głosie ojca nie pomagały zachować dziewczynie trzeźwość umysłu. Miała wrażenie, że zaraz spanikuje, a typowe dla niej powściągliwość i opanowanie zaraz ustąpią miejsca czystej panice. - Tak, w i-istocie... Pierwszy raz spotkaliśmy się półtora roku temu. Ale bliżej jesteśmy od niedawna. - nie powinna się tłumaczyć, ale po prostu czuła taką potrzebę. Spojrzała na swojego tatę niepewnie, a potem zrobiła kilka kroków w ich stronę. Zacisnęła wiązanie szlafroka i wygładziła drobne zagniecenia. Paradoksalnie dodało jej to trochę odwagi. ...Doskonale rozumiała Alexa, wyraz jego twarzy i zapewne też to, co działo się w tej chwili w jego głowie. Świetnie też przeczuwała, co kombinuje jej kochany tato. Inteligencji i przebiegłości nie mogła mu zarzucić. I, cóż, gościnności też nie. Wiedziała, że odpokutuje za to srogo, ale zostawanie na obiedzie było złym pomysłem. Tylko czy powinna wyrazić stanowczą dezaprobatę co do tego pomysłu, wykręcić się innymi planami, czy po prostu uciec? Żadna z opcji nie była perfekcyjna. - Alexander jest... alergikiem. Tak, dokładnie, alergikiem. - posłała Zaklęciarzowi porozumiewawcze spojrzenie, które jednocześnie zabraniało mu cokolwiek dodawać i jakkolwiek to komentować - Nie wiem, czy mamy aktualnie w domu cokolwiek, co mógłby zjeść, więc... musimy podziękować. Może następnym razem, dobrze? Jak będzie mama i Elio... - kolejne, nawet najmniejsze, kłamstewka nie były dobrą drogą ku wyprostowaniu tej wyboistej drogi, którą teraz podążali, ale skoro powiedziała już A, to reszta alfabetu też zasługiwała na uwagę. ...Zbliżyła się do Voralberga na kolejny krok, by móc złapać go za rękę. Nie, nie po to, by oświadczyć coś oficjalnego, nic z tych rzeczy. Chciała go wyciągnąć z salonu, z tego małego piekiełka. - Pozwolisz, tato, że na chwilę wyjdziemy? - zapytała i zrobiła dwa małe kroczki w kierunku klatki schodowej. Czy pozwoli? ...Taką miała nadzieję.