Piętrowy pub jazzowo-swingowy położony jest przy jednej z węższych magicznych uliczek położonych pomiędzy Pokątną a Nokturnem, choć właściwie szyld widoczny jest już z obu głównych alejek, tuż za załomem ceglastego muru. Na parterze poza stolikami i krzesłami znajduje się przestronny parkiet dla spragnionych tańca klientów oraz niezbyt duża, acz solidna scena, na której wieczorami na żywo grają doskonali muzycy. Piętro z kolei przeznaczone jest dla gości lubujących się w grach hazardowych. Krwawy baron, astroletka, czy jednoręki czarnoksiężnik przyciągają tutaj wielu czarodziejów, którym brakuje w życiu odrobiny ryzyka, czy adrenaliny. Na górze można także zagrać w bilard. Cały pub urządzony jest w gustownym stylu. Królują tutaj ciemne, drewniane i masywne meble, z obiciami w barwach przybrudzonej czerwieni. Ceglaste ściany, przyozdobione podobiznami światowej klasy artystów dodają temu miejscu klimatu. Na uwagę zasługują także bogato zaopatrzone bary znajdujące się na obu kondygnacjach lokalu, przy których można raczyć się nie tylko czarodziejskimi wyrobami alkoholowymi, ale i mugolskimi trunkami. Zamiłowanie jednego z właścicieli, Leonela Fleminga, do irlandzkiej whiskey sprawiło, że to właśnie ona znalazła się na pierwszym miejscu w karcie dostępnych procentów. Nie zabrakło jednak także miejsca na skrzynie francuskiego wina prosto z Prowansji, z rodzinnych stron matki drugiego ze wspólników – Nathaniela Bloodowortha. Warto również wspomnieć, iż na parterze lokalu, za barem, poza zapleczem znajduje się także niewielka sala przeznaczona dla specjalnych gości Leonela oraz Nate’a. Śmietanka towarzyska powinna się w końcu bawić tak jak na nią przystało, czyż nie? Dlatego też w tajemniczym pomieszczeniu często toczą się przeróżne negocjacje biznesowe, nie do końca zgodne z prawem zakłady bukmacherskie, a po zamknięciu pubu można wziąć udział w nielegalnych pojedynkach, w których czarodzieje mogą również obstawić swojego zwycięzcę. Sala jest oczywiście zabezpieczona zaklęciami zagłuszającymi oraz ochronnym Tueri Abi.
Najwyraźniej krukońskie plotkary, o których kilka dni wcześniej słyszał, dotarły też do podziemi, bo Maximilian przynajmniej kojarzył czym się zajmuje, a przecież nie tak dawno dopiero dostał awans na eliksirowara. Nie mógł wiedzieć o zainteresowaniu mężczyzny tematem Dearów. Zwłaszcza, że z tego co zauważył, Dearowie obecnie nie cieszyli się najlepszą sławą i raczej każdy pytał go jak "to znosi" w pierwszej kolejności. - Masz mnie, od czerwca. - przyznał, nie doszukując się w jego słowach niczego nietypowego. To nie była wiedza tajemna. Zwłaszcza, że wcześniej stał za ladą w sklepie i tam mógł go spotkać dosłownie każdy Był zadowolony, że znalazł sobie kompana to picia, bo nawet jeśli ruletka by się nie odbyła, to wychylenie kilku piw, w jak podejrzewał, dobrym towarzystwie, będzie idealnym spędzeniem nudnego wieczoru. Po chwili przed nim pojawiło się piwo które zamówił i od razu wziął je w dłoń by upić pierwsze kilka centymetrów. W zasadzie od pobytu na Podlasiu nie miał lekkich alkoholi w ustach, wszyscy od razu siadali do wysokich woltarzy, więc ta odmiana dobrze mu zrobiła. - Pij ile chcesz, nie śpieszą się zbytnio. - stwierdził z nieukrywanym zadowoleniem, bo przecież nie zamierzał być sztywny jak kłoda przez całe spotkanie. Alkohol jeszcze nie zdążył rozwiązać mu języka, ale podskórnie czuł, że nie będzie on dzisiaj mu akurat do tego potrzebny. - Małe dziewczynki na korepetycjach mi o tobie opowiadają. Nie wiem czy to dobra sława. - powiedział żartobliwie, myśląc o rozmowie z Jenną i jeszcze kilkoma osobami w ciągu ostatnich dwóch miesięcy. Sam czuł się takimi znajomościami skrępowany i jeśli byłby "bożyszczem nastolatek" to dla własnego bezpieczeństwa wolałby o tym wiedzieć. - Poza tym zajęcia pierwsza klasa. Długo już ciągniesz tej grajdołek? - kontynuował, rzeczywiście nie wiedząc o co innego na początku mógłby się zaczepić niż wspólne zajęcia. Teoretycznie mógł mówić więcej o pracy, ale czy na prawdę ktoś chciałby tego słuchać? Nie podejrzewał.
Maximilian Felix Solberg
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 194 cm
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
Solberg był stałym klientem Dearów. Od lat zaopatrzał się tylko tam, najpierw w eliksiry a z czasem praktycznie tylko w składniki i narzędzia, a choć większość zamówień składał listownie, to jednak nie oznaczało, że nie wiedział co i jak tam działa. Był na bieżąco z ploteczkami i miał kilka wtyk u Dearów. Nawet u tych, którzy nosili to nazwisko. -Awansik? Gratuluję. - Powiedział z nieskrywanym podziwem. Sam nie uważał, by mógł aspirować do warzelnika w takim przybytku i miał już w głowie przynajmniej milion pytań, które mógłby Benowi zadać, ale alkohol obecnie był ważniejszy. Albo przynajmniej miał większą szansę stracić swój urok pod wpływem czasu. Do tego alkoholizacja z kimś zawsze była przyjemniejsza. -To chyba klasyk. Ostatnio na krwawego barona czekałem prawie półtorej godziny, tak się opierdalali. - Nie wszędzie było idealnie, a Upswing nie było pełnoprawnym kasynem. Chłopak za to dla hazardu mógł wiele znieść, a jak na miejscu były drineczki, albo niezłe towarzystwo, to ten czas leciał względnie szybko. O mało co nie wypluł swojego whisky, gdy usłyszał kolejne słowa Benjamina. Oczywiście miało to związek z nagłym atakiem śmiechu. Grono znajomych Solberga charakteryzowało się ogromną rozpiętością wiekową i zdecydowanie potrzebował doprecyzowania. -To zależy, co opowiadają. Są takie, co mnie nienawidzą, a inne raczej doceniają. Chociaż mam szczerą nadzieję, że żadna nie myśli o wyrwaniu mnie, bo to już byłaby przesada nawet na mnie. - Musiał prosić o więcej szczegółów, bo inaczej by chyba skisł od środka. Jeśli Ben trafił na Baby, to Max miał przejebane, jeśli na jakąś inna miłą uczennicę, raczej był bezpieczny. Ale pewności nigdy nie mógł niestety mieć. Za wiele w swoim życiu przeskrobał. -A dzięki. To trochę moje oczko w głowie i pomaga mi w projektach. Jednak co kilka stanowisk badawczych naraz, to duży progres, a i uczestnicy zdają się być zadowoleni. Największym sukcesem było wyciągnięcie Swansea na Wybitny. Naprawdę nie sądziłem, że to możliwe. - Wyszczerzył się, zmieniając nieco manierę. Opowiadając o eliksirach emanował pasją i pewną dawną pewnością siebie, która w dużej mierze gdzieś została zatracona przez lata ciężkich przeżyć. -Zacząłem chyba na szóstym roku i ciągnąłem do końca siódmego. Potem przymusowe dwa lata przerwy no i jak wróciłem na studia wciąż mieli wakat, więc zabrałem co moje i próbuję jakoś to poskładać. - Podsumował swoją historię z kółkiem, zaraz widząc potencjał w przeprowadzeniu małej ankiety. -Zamierzasz uczestniczyć bardziej regularnie? Jest coś, co chciałbyś przerobić? Wiesz, niekoniecznie z programu nauczania, często wychodzę poza te zjebane o kant dupy ramy podręczników.
______________________
I thought that I could walk away easily But here I am, falling down on my knees
- Dzięki. Teraz zostaje mi tego tylko nie spierdolić. - wiedział, że miał do tego talent jak mało kto. Przez ostatnie kilka miesięcy, gdzie się nie pojawił, działo się. Nie mógł powiedzieć, że nie przykładał do tego ręki, bo dość regularnie stawiał granice, które nie odpowiadały innym i potem były z tego kwasy, ale nie czuł się winny. Spodziewał się, że dopóki pracował dobrze, cicho i sumiennie, nie miał co obawiać się pracodawców. Pierwsza poważna sytuacja dopiero nadejdzie, wraz z pierwszą reklamacją, którą na pewno Dearowie obwinią jego. Nie był z rodziny, więc był regularnym kozłem ofiarnym tej firmy. - Łatwiej wyciągnąć pieniądze od już podpitych klientów, trochę ten zabieg rozumiem. - nie dało się ukryć, że nie była to metoda na klienta. Zwłaszcza tego, który trochę lepiej potrafił grać i, mając trzeźwą głowę, mógłby ich puścić z torbami. Benjamin nie uważał tego za głupią strategię. Nieuczciwą? Owszem, jednak hazard nigdy uczciwy nie był, taki jego urok. Najwyraźniej nie mieli bardzo rozbieżnego poczucia humoru, bo Maximilian momentalnie złapał żart. Benjamin uznał to za dobry znak. Po ostatnich wakacjach miał już dosyć osób, które nadinterpretowały jego niewybredny humor. - W większości komplementują. Wiesz... Dopóki ty ich nie wyrywasz to możesz spać spokojnie. - mówił, popijał piwo i choć temat wydawał się absolutnie nie na miejscy, to nie zamierzał się nim przejmować. Nie podejrzewał w rzeczywistości Maximiliana o takie zapędy, mimo tego, że ogólnie o ludziach dobrego zdania nie miał. Nie miał jednak powodu by mieć o nim gorsze zdanie w tej kwestii, na labmedzie zachowywał się dość profesjonalnie. Pomijając otwarty policzek na twarz jednego ze studentów, ale ślizgoni mają swoje sposoby rozmawiania i nie jemu było w to wnikać. - U prof. Grey czy prof. O'Malleya? Pierwsze to prościzna. - wiedział, że kolokwia z eliksirów same w sobie były sportem dla wytrwałych, ale uznawał, że u mniej wymagającego prowadzącego nie były one wyczynem. W dodatku ślizgonów nie kojarzył tak dobrze jak powinien i nazwisko faceta nie mówiło mu za wiele. Podejrzewał, że to ten z przedniej ławki, który na pierwszy rzut oka nie wyglądał na rozgarniętego, ale może pozory Benjamina myliły? Daleki był do uznawania, że da się kogoś znać z widzenia. Dwa lata przerwy i ponownie pozbieranie się w całość rozumiał, było jego obecną codziennością. Nie zamierzał pytać jaki był powód "przymusu", bo skoro mężczyzna go nie podał to miał ku temu jakieś powody. Przytaknął głową ze zrozumieniem, nie miał nic do dodania w temacie bo i po co miał go ciągnąć za język? Dowiedział się tego co chciał - grajdołek kręcił się już kilka lat. - Zobaczymy, żaden ze mnie kółkowicz, a materiału spoza zakresu mam pod dostatkiem. W zasadzie wpadłem odświeżyć głowę. Inna perspektywa badawcza to zawsze nowe możliwości. - mówił ogólnikami, które nie odbiegały od prawdy. Tak jak Maximilian prowadził prace na wiele stanowisk, tak Benjamin nie ufał, że ktoś przygotuje wszystko na tyle porządnie by mógł zaufać, że może z tego wyciągać wnioski. Wolał więc poznać czyjąś ścieżkę rozumowania, a dopiero w kontrolowanych warunkach, sprawdzać jej słuszność. Nie zapewniało to dobrego tempa badań, ale precyzje pomiarową i minimalizacje błędu ludzkiego już jak najbardziej. Nie zamierzał obcemu facetowi mówić jakimi obszarami badań zajmuje się na co dzień, wydawało mu się to podstawianiem głowy pod nóż. Zwłaszcza, że eliksirowarstwo jako dziedzina nie rozciągała się i powoli coraz trudniej było znaleźć obszary badań, które nie były wyeksploatowane ja ruska prostytutka. - Zajęcia dodatkowe i wychodzenie poza materiał? To brzmi dość normalnie i logicznie. Zwłaszcza, że w takim zbiorowisku jakie widziałem ciężko znaleźć wspólny materiał z zajęć. - był to dla niego logiczny wniosek. W dodatku uważał, że akurat on nie był najlepszym wyznacznikiem tego co powinni robić na zajęciach. Spędzał w swoich fiolkach sporo czasu i jeśli tamci mieliby za nim gonić, mogłoby się okazać, że kółko zacznie rozpadać się na ich oczach.
Maximilian Felix Solberg
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 194 cm
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
Nie wiedział, jak wielką rolę nepotyzm odgrywał u Dearów, a jeśliby wiedział, to bardziej poważnie zastanawiałby się pewnie nad wżenieniem w rodzinę. Na szczęście nie musiał tego czynić. Przynajmniej nie w tej chwili. -To zależy. W hazardzie zazwyczaj tak, ale w innych sytuacjach...Czasami Ci najebani są najbardziej roszczeniowi. Myślą, że skoro już tyle wypili to należy im się zniżka, czy coś. - Odpowiedział z doświadczenia, które miał po obydwu stronach baru. Ciężko było wyczuć niektórych klientów, choć byli też tacy, po których Max od razu widział, jak może się taka interakcja zakończyć. Uwielbiał te momenty, gdy ktoś tak bardzo musiał się poawanturować i postawić na swoim, że prosił Solberga o zawołanie przełożonego. Moment realizacji w ich oczach, gdy chłopak oznajmiał, że nikogo wyżej nad nim już nie ma, był jak cudowny prezent urodzinowy. Nie kłócił się jednak z faktem, że najebanie sprzyjało hazardowi. Chyba, że delikwent wypił na tyle, że odpadł przy stole. Tekst o dzieciach był dla Solberga dobry, ale oczywiście musiał dopytać, żeby nie było. -Akurat pod tym względem nie jestem spierdolony. Wolę ludzi, którzy w pełni pozbyli się już mleczaków. - Odpowiedział równie lekko. Nigdy nie tykał dzieciaków i nie ciągnęło go do tego, by ten fakt zmienić. Owszem, przespał się z jedną piętnastolatką, ale sam był wtedy zaledwie rok, czy półtorej starszy, więc sytuacja nie była nadająca się do Wizengamotu. I oczywiście wszystko odbyło się za jej zgodą, a później Max nawet się nie zorientował jak Boydowi odjebało rękę. Tak już bywa, że akcja wywołuje reakcję, czy coś. -Grey. - Odpowiedział, bo akurat i on i Lockie nie musieli użerać się z O'Malleyem na sesji. -Wiem, że u niej to wystarczy wiedzieć, czym jest fiolka, ale uwierz mi, że w kwestii Swansea, zdanie nie było wcale oczywiste w tym wypadku. A co dopiero Wybitny. - Przepięknie skomplementował kumpla, ale Lockie wiedział, że taka była prawda. Jednym nie szło w eliksirach, innym w zielarstwie, a jeszcze inni w ogóle sobie w szkole nie radzili. Samo życie. To, że Max pomógł komukolwiek, zakrawało dla niego o jakiś cud, ale jak pokazały te i poprzednie egzaminy, widocznie nie był aż tak beznadziejny. Nie miałby raczej oporów przed wyjaśnieniem kwestii swojej nieobecności. Nie byłoby to zbyt miłe dla kadry i byłego dyrektora, ale Max nie miał zamiaru udawać, że nie czuje z tego powodu gorzkich uczuć. Owszem, edukacja wcale nie była dla niego aż tak istotna, ale mimo wszystko czuł się potraktowany niesprawiedliwie i to o to wciąż miał pretensje do szkoły. Co gorsza, nie zauważył, by cokolwiek zmieniło się w jej murach na lepsze. -Jak coś, drzwi są zawsze otwarte. A nowych perspektyw trochę u mnie znajdziesz, bo nie lubię iść tam, gdzie ktoś już był. - Nie brał tego za nic personalnego. Nie każdy miał czas i ochotę na takie zajęcia, a już na pewno nie ktoś, kto robił u Dearów. Maxowi bardziej zależałoby na feedbacku od krukona, niż na możliwości nauczenia go czegoś. Poza tym, nadal w pewien sposób musieli tam przerabiać szkolny materiał, a chłopak podejrzewał, że Benjamin zna go już na pamięć. Ślizgon starał się podawać tę wiedzę w nieco mniej ortodoksyjny sposób, ale niestety nie mógł pozwolić sobie na taką swawolę, jaką praktykował we własnym laboratorium. Wkurwiały go te szkolne ograniczenia i jak niektóre jeszcze potrafił zrozumieć, tak większość z nich po prostu była dla niego z dupy wyssana. -Za dużo wychodzić nie mogę, bo się pogubią, ale próbuję. Widzę w tym roku większy rozstrzał w poziomie uczestników, będzie trzeba się trochę nagimnastykować nim znajdę dla nich jakiś złoty środek. Ale to tylko kolejne wyzwanie, któremu chętnie stawię czoła. - W oczach Maxa pojawił się charakterystyczny błysk, ale wszelkie wyjaśnienia tego, co mógł mieć na myśli, utonęły w łyku jego drinka.
I thought that I could walk away easily But here I am, falling down on my knees
Camael Whitelight
Wiek : 29
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 185
C. szczególne : tęczówki w kolorze oceanu; bransoletka z morskiego szkła i syrenia bransoleta; zapach Lordków i drzewa sandałowego; tatuaż z Oazy Cudów na łopatce; pierścień kameleona
Powroty zawsze były dla niego trudne, a przecież miał ich na koncie niemałą liczbę. Po ostatniej wizycie w Anglii musiał jeszcze wrócić do Francji dokończyć kilka spraw i tylko cieszył się, że Lailah była jeszcze na tyle mała, że takie wyjazdy były dla niej przygodą, zamiast męczarnią. Ale on był już zmęczony, w ciągłym biegu, co myślał, że udało mu się zapuścić choć jedne korzeń, to zaraz okazywało się, że nie była to prawda. A może korzenie miał właśnie tutaj, w Anglii, w rodzinnej posiadłości, od której tak szaleńczo niegdyś uciekał. Nie wiedział czy zrozumiał, że ucieczka nie była mu pisana, czy może pogodził się ze stanem rzeczy, który ustanowił jego ojciec. Nie wiedział, ale znów postawił nogę w Dolinie Godryka, znów wrócił z nowymi zadaniami, bo przecież jeszcze przed dwoma miesiącami Max okazał się być jego kuzynem, wywracając rodzinę do góry dnem. Nawet we Francji wieści się rozeszły po Whitelightach, mieszkających w tamtych stronach, a Camael słuchał i na razie się nie wtrącał. Postanowił czekać na ruch swojego ojca, bo że ten w końcu nastąpi – w to nie wątpił ani przez chwilę. I mógł mieć tylko nadzieję, że do tego czasu dwójka jego młodych kuzynów nie zachowa się jak skończeni idioci. Wrócił, a wracał też do ludzi. Już drugiego wieczoru umówił się z Issym w barze, bo wystarczył jeden dzień w dobrze sobie znanych murach starej rezydencji, żeby miał dość. Słowne przepychanki zaczęły go nudzić, a słuchanie tyrad na swój temat męczyć. Skorzystał więc z tego, że akurat tego dnia przypadała opieka nad Lailah jego byłej żonie i umówił się na szklankę, starej, dobrej whisky, w której się tak lubował. Nie wiedział kiedy jedna szklanka została zastąpiona przez drugą, a potem kolejną i jeszcze jedną, zamieniając się w butelkę. Nie wiedział, kiedy dokładnie zaczęło szumieć mu w głowie, a uśmiech stawał się coraz szerszy. Alkohol beztrosko krążył w jego krwi, a Camael równie beztrosko wysłał patronusa do Gwen, gdy Issy został zgarnięty przez swojego młodszego brata. Nie chciał wracać, nie do rezydencji, choć przecież podjął już decyzję, że tym razem będzie inaczej. Alkohol zdawał się jednak otwierać drzwi, które usiłował na co dzień zamknąć. — Gwen! — uśmiechnął się szeroko, kiedy zobaczył ją w progu lokalu. Wyjął już też nieodłącznego sobie papierosa i usiłował go odpalić, okazało się to jednak szalenie trudne. Wypił tyle, że nie mógł trafić płomieniem smoczej zapalniczki w lordka. — Dobze, ze jestyś, musis mi pomócz — wymamrotał niezrozumiale z papierosem między wargami, zezując to na używkę, to na nią. Nie sprecyzował jednak w czym potrzebował pomocy, na pewno w odpaleniu fajki, ale patrząc na całokształt, cóż, nie był w stanie się teleportować.
To nie tak, że nie miała co robić - akurat Gwen Honeycott zdawało się, nie umiała ustać w miejscu, zawsze w ruchu, z czymś w planach, na głowie, z jakimś obowiązkiem, pomysłem, jakąś wizją czegoś na jutro. I to też nie tak, że czuła się przytłoczona, czy była pracoholiczką, bo znajdowała czas na wszystko, włącznie z dbaniem, o przyjaciół i podlewaniem kwiatków w domu. Po prostu nie lubiła siedzenia i nic nie robienia, patrzenia w ścianę, stagnacji - dziś też siedziała w Starym Wilku i piła gorącą Helgę za gorącą Helgą z okazji pępkowego dawnego kolegi z pracy jeszcze za czasów studiów. Jedna z dziesiątek znajomości, równie ważnych, równie cennych, równie istotnych do celebrowania. A jednak kiedy srebrzysty patronus-kot wślizgnął się do pomieszczenia, wszystkie te znajomości i Helgi zbladły, a jej szumiący umysł podłapał kilka niespiesznych słów. Prośba? Groźba? Zaproszenie? Rozpoznała tego patronusa szybciej, niż jej mózg wydedukował, że Whitelight wrócił na stare śmieci i potrzebowała jeszcze mniej, by zarzucić na plecy płaszcz z podszewką w tańczące banany - jedno ze spektakularnych dzieł Issiego z gatunku tych "z wierzchu katecheza, pod spodem impreza". Pojawiła się w Upswingu niespodziewanie, roziskrzonym spojrzeniem jeszcze rozkołysanym ostatnią wypitą prędko gorącą Helgą przeczesując towarzystwo, z myślą, że jak tylko go złapie, to mu tak natrze uszu, że straci słuch na rok! Zmieniła zdanie, kiedy usłyszała, jak radośnie ją wołał. - CAM ŁACHUDRO TY! - zawołała, łopocząc płaszczem i docierając do niego po to, by złapać go potężnie w ramiona i ścisnąć z siłą magicznego imadła. Albo zmieniała się w swoją babkę, albo rzeczywiście schudł, odkąd ściskała go po raz ostatni.- Czekaj daj. - zabrała mu z ust papierosa, gramoląc się na barowe krzesło, jakby była czterolatkiem, nieogarniającym jak się wchodzi na krzesło, po czym zabrała mu zapalniczkę i równie bezskutecznie spróbowała lordka odpalić.- Nie rozpłaszaj me! - szturchnęła go, czując, jak ten się z niej śmieje, by ostatecznie odnieść sukces ze śmiałym i zwerbalizowanym "HA!" oddała mu peta, bo przecież nie paliła. Fajki psuły jej wysublimowane kubki smakowe. - Co pijesz? Co pijemy? - zamrugała - Pijemy coś? Chociaż wodę może. Z miodem? I cytryną. - postukała palcami w blat, posyłając barmanowi czarujący uśmiech Honeycott, ale lokal był na tyle pełny, że musiałaby być chyba półwilą, by doprosić się o uwagę.- W czym pomóc? Zakopać ciało? Znam miejsce. - wyszczerzyła zęby, bo obstawiała w swojej fantastycznej głowie, że może Cam poszedł po rozum i uśmiercił swoją flądrę.
Camael Whitelight
Wiek : 29
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 185
C. szczególne : tęczówki w kolorze oceanu; bransoletka z morskiego szkła i syrenia bransoleta; zapach Lordków i drzewa sandałowego; tatuaż z Oazy Cudów na łopatce; pierścień kameleona
Rozpromienił się na jej widok, zawsze to robił. Zawsze gdy ją widział, rozciągał wargi choćby i w nieznacznym uśmiechu. Była jak słońce, w każdy jego pochmurny dzień. Jego otumanione alkoholem zmysły nie rejestrowały tego, jak bardzo rozjaśniły się jego oczy, gdy tylko znalazła się w zasięgu wzroku. Wiedział, że się pojawi, zawsze to robiła, a on zawsze witał ją z otwartymi ramionami. Szczególnie teraz, kiedy sama go objęła, a on bez mrugnięcia okiem objął ją w pasie, przyciągając do siebie. Wdychał znajomy sobie zapach, zapach domu. Bo rezydencji wcale tak nie traktował, ale przy niej zawsze czuł się jak w domu. I chyba właśnie dlatego chciał mieć ją blisko zaraz po powrocie. Być może był egoistą, doskonale wiedział, że wyrywał ją późnym wieczorem z własnych zajęć, a może nawet ze snu. Nie czuł jednak nawet krzty wyrzutów sumienia, nie kiedy gramoliła się na barowy stołek obok niego i sięgała po papierosa, którego trzymał między wargami. Rozbawiony obserwował jej próby odpalenia lordka, szło jej prawie tak źle jak jemu. Szybko więc zrozumiał, że nie będzie jego ratunkiem tego wieczoru, ale jeśli miał się upodlić do reszty, to z nią zrobi to bez zastanowienia. — Dziękuję — powiedział, gdy w końcu papieros żarzył się przy końcu, świecąc bardziej, gdy Camael zaciągał się tytoniowym dymem, dzisiaj lordki smakowały cynamonem, zupełnie jak babeczki, które dostał od niej tuż przed wyjazdem. Miał teraz wszystko, odpalonego papierosa, z którym męczył się pół godziny i Honeycott tuż obok. Nagle uznał, że powroty wcale nie były takie złe. Uniósł rękę, wołając barmana, który podszedł niemal od razu. Camael miał tutaj całkiem specjalne miejsce ze względu na swoją przyjaźń z (byłym już?) współwłaścicielem lokalu. Nie wiedział co działo się a Nathanielem, ale ten znikał prawie tak często jak Viro, więc doskonale wiedział, że spotkają się w końcu, pewnie w najmniej oczekiwanym momencie. — Ja piję ognistą z lodem — powiedział, opierając się łokciami o blat baru i ponownie zaciągając papierosem — A dla tej pani proszę gorącą helgę i dzbanek wody z miodem i cytryną — zamówił im napoje i odwrócił się w jej stronę, podpierając bar bokiem — Nie — zaśmiał się, ale nie wątpił, że i w tym by mu pomogła — Chciałem, żebyś pomogła mi wrócić do Doliny, ale kiedy już tu jesteś, to wcale nie chcę wracać — przyznał, dopalając papierosa i gasząc go w pobliskiej popielniczce. Tym razem nie kłopotał się, by zmieniać niedopałek w guzik, co miał w zwyczaju. — Co słychać w Hogwarcie? Jeszcze nie zdecydowałem czy wracam, Wang musi mnie bardzo lubić, skoro wciąż nie robi mi kłopotów w tych moich odejściach i powrotach — całe szczęście, bo choć jeszcze nie podjął decyzji, to nie miał pojęcia co innego miałby robić.
Kiedy już usadowiła się, a papieros został odpalony, charakterystyczny zapach mocnego tytoniu opatulił ją znajomym uczuciem. To uczucie nazywało się Camael. Kaszlnęła raz, czy dwa po tym lordku, bo jednak nie była palaczką a lordki należały chyba do najpotężniejszego gówna, jakim można sobie walić w płuca, niemniej Whitelight bez lordka, to jak Gwen bez patelni. Niby może być, ale jednak coś nie funkcjonuje, jak powinno. Uśmiechnęła się na jego podziękowania i wyciągnęła bezpardonowo rękę, by dotknąć jego policzka. Zawsze robiła sobie dość niewiele z przestrzeni osobistej ludzi, jeszcze mniej, kiedy ludzie ci byli jej bliscy, a po alkoholu? Pojęcie bezpiecznego dystansu było jej absolutnie obce, przez co nawet pod trzydziechę zdarzało jej się wywoływać awantury, a nawet! Bójki! - Czy Ty zdajesz sobie sprawę z tego, jak Juniper mi suszyła łeb jak nie przyjechaliście z Lailah na jej urodziny? - przechyliła głowę, bo samo wspomnienie dręczenia przez matki, które organizowanie małej Whitelightównie urodzin brały za wyjątkowo ważny, niemożliwy do uniknięcia cel rocznego rozplanowywania imprez w kalendarzu. Wyprostowała się nieco bardziej, w trochę przerysowany sposób, jak zawsze po alkoholu, z jakąś miną oburzenia, że jedno kiwnięcie Cama wystarczyło, by barman, który skrupulatnie ignorował ją, do niego podbiegł, niemal merdając ogonkiem. Spojrzała na Cama z równym oburzeniem, wskazując barmana palcem, jakby samym tym gestem chciała mu powiedzieć "widziałeś?!", ale wspomniana zaraz Helga wystarczyła, by wszelkie poczucie niesprawiedliwości zostało zastąpione przez, cóż, śmiech. - To będzie dzisiaj już moja... - zawiesiła się na chwilę, z przerażeniem orientując się, że straciła rachubę - ...któraś z kolei. Zacznę chyba od tej wody. Czy wiesz, że miód jest doskonałą prewencją na kaca? To przez cukry proste... - golnęła duszkiem szklankę i aż westchnęła z zadowoleniem, po czym przechyliła głowę, na wieść o tym, w czym tez potrzebował pomocy.- A czego do tej Doliny? - skrzywiła się prawie, jakby ją ta sugestia obrażała - Do tego dzbana? Jahoel i tak się nie ucieszy, ten człowiek umrze, jak przejawi jakąkolwiek oznakę sympatii względem własnych dzieci. - dodała z przekąsem - To są fakty, mam insider info. - zapewniła, tym razem jednak zamiast szklanki z wodą, przypadkiem sięgając po Helgę. Zdmuchnęła płomień, zdobiący drinka i chwilę walczyła ze słomką, nim nie udało się jej pociągnąć łyka. nawet mimo alkoholowego upojenia, widać było, że poważnie zastanawia się, co mu odpowiedzieć na tak proste pytanie. Hogwart był... cóż. Specyficznym miejscem już od kilku lat. Co w nim słychać? - Wang znalazła nowego nauczyciela transmutacji, jakąś babę ze Szwecji, więc musisz się dobrze uśmiechnąć, żeby wrócić na stary stołek. Ślizgonami zajmuje się O'Malley, pamiętasz go? Mamy nowego Baxtera, znaczy, nauczyciuela mioteł, Avgust znowu wyjechał do Rosji, a Baxter na pierwszej lekcji kazał uczniom tańczyć, udając kangury, myślałam, że zleje się ze śmiechu. Latif wrócił ostatnio, boże, nie czytaj tylko Psidwaczka, bo tam nawypisywali jakieś bzdury o tym, że jestem w ciąży. - jej myśli przeskakiwały z wątku na wątek, składając z tego jakąś chaotyczną wypowiedź, którą próbowała objąć wszystkie ważne informacje, ale się w tym wszystkim szalenie zmęczyła. Przechyliła się niebezpiecznie, ale cudem zostając na stołku, tylko z głową opartą o jego ramię.- Nie wyjeżdżaj już. - miauknęła znienacka. Wiedziała gdzieś, w tej swojej głowie szumiącej alkoholem, że to nie tak, że miał wybór. Gdyby chodziło tylko o to, że mieszkał w swoim rodzinnym dworze, to przecież miał milion innych rozwiązań mieszkaniowych. Wiedziała gdzieś w głowie, że potrzebował się dystansować, że ostatnie lata nie były dla niego łaskawe, a jednak jednocześnie okropnie samolubnie była niezadowolona, że nie może mieć go blisko.
Camael Whitelight
Wiek : 29
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 185
C. szczególne : tęczówki w kolorze oceanu; bransoletka z morskiego szkła i syrenia bransoleta; zapach Lordków i drzewa sandałowego; tatuaż z Oazy Cudów na łopatce; pierścień kameleona
Wszystko nagle wydawało się być na właściwym miejscu. Nie przejmował się więcej aferą, która czekała na niego – i nie tylko na niego – w rezydencji, nie martwił się o córkę, która spędzała czas z byłą żoną, a której już za grosz nie potrafił zaufać. Gwen odgoniła wszystkie te niepotrzebne myśli, które jawiły się w jego głowie ciemnymi chmurami. Nagle czuł się lżej, jakby coś spadło z jego barków, a co ciążyło mu przez ostatnie miesiące. Nigdy nie unikał fizycznego kontaktu, twierdził, że dawał wiele i mówił jeszcze więcej, a teraz czytał w gestach Honeycott i nie odsuwał się, tkwił w miejscu, a jednocześnie miał wrażenie, że stawiał krok w stronę czegoś, o czym, zdawało się, już zapomniał. Otumaniony jednak ognistą whisky zignorował to wszystko, czerpiąc czystą radość z tych chwil. Zrobił charakterystyczną minę na jej słowa i wyraził słowa skruchy. Też żałował, ale nie mógł wtedy wrócić i chyba nie chciał. Okres po śmierci Gabe’a był czasem, w którym Camael zamierzał trzymać córkę jak najdalej od rodzinnej posiadłości w Dolinie, od krzyków i wyzwisk, od nieustannej walki o władzę. Nie był pewien czy zawsze mu się uda ją przed tym ochronić, ale wiedział, że zawsze będzie próbował, robił co w jego mocy. Nie miał siły, ale dla Lailah wiedział, że zawsze ją znajdzie. Był ojcem i na pewno nie zamierzał być swoim ojcem. Bezgłośnie wypowiedział „VIP”, kiedy spojrzała na niego oburzona barmanem i cicho się zaśmiał. — Csi, ściany mają uszy i na pewno to są uszy Jahoela — powiedział konspiracyjnym szeptem i przyłożył wskazujący palec do jej warg, by ją uciszyć. Nie bał się o siebie, nie, nigdy nie bał się o siebie. Nienawidził jednak myśli, że rodzinne koneksje mogły wpłynąć na jego bliskich, a Gwen zdecydowanie zaliczała się do tego grona i była wysoko w tej osobliwej hierarchii, którą sam stworzył. Nie przyjmował myśli, że mógł kogoś zawieść, nie zdołać ochronić, choć nie każdy tej ochrony potrzebował i zapewne właśnie Gwen była taką osobą. Mimo to, nie dopuszczał do siebie tej myśli. — Może to, wiesz, chłodne wychowanie — parsknął. Sam przecież takiego doświadczył, ale teraz było mu gorąco. Tak piekielnie gorąco. Odpiął dwa guziki przy kołnierzu ciemnej koszuli, którą dzisiaj włożył i podwinął rękawy, łudząc się, że to coś da. Ale wciąż było mu ciepło, może powinien wyjść się przewietrzyć? Paradoksalnie jednak sięgnął po alkohol, który miał go orzeźwić, nie przyjmował faktu, że to dlatego było tu tak gorąco. Wziął jeden łyk, później kolejny i następny, czując jednocześnie chłód magicznego lodu i ogniste palenie whisky. Uniósł brew na wiadomość o nowej nauczycielce transmutacji, zawsze sądził, że Craine ucieszony, że wreszcie pozbył się Whitelighta wróci do starej liczby godzin swoich zajęć. Nie wiedział czy powinien się cieszyć, że tak nie było, bo może ta kobieta była dokładną kopią Pattona, może chociaż trochę atrakcyjniejszą… Myśli jednak przeskoczyły, kiedy Honeycott wspomniała o Salemie, a to obudziło inne wspomnienia. Te sprzed wielu lat, jeszcze z czasów jego wojaży po świecie, a także te bardziej świeże. Powinien coś napomknąć Gwen, że kiedyś z Salemem łączyło go coś, a może nie miało to znaczenia? Na pewno nie miało dla niego. Już kiedyś dręczyły go podobne dywagacje i wybrał milczenie, w końcu dla niego było to już pozbawione jakiejkolwiek wartości, a jednak pamiętał jak była żona była wściekła, bo przemilczał ten fakt. Te myśli jednak odgoniło ostatnie zdanie. Spojrzał na nią zdezorientowany i zlustrował wzrokiem, zawieszając spojrzenie na drinku, który właśnie trzymała. Pochylił się i bez ostrzeżenia wyjął go z jej ręki, nawet bezczelnie biorąc łyka i nie krzywiąc się na jego smak. Po tylu wypitych szklankach było mu już wszystko jedno. — W takim razie nie możesz pić! — zauważył oburzony, odstawiając szklankę za swoimi plecami, poza jej zasięgiem. Odruchowo wręcz objął ramieniem opartą o niego Gwen i delikatnie wodził palcami po jej plecach. — Nie mam tego w planach — spoważniał nieco, bowiem wiedział, że los lubił z niego drwić. Plany bywały dla niego ulotne, tak zmienne, że słowo traciło na swoim znaczeniu.
Gdyby mogła, zdjęłaby mu z głowy tych zmartwień koronę, którą mu na skronie założono bez względu na to, czy tego chciał, czy nie. Gdyby mogła, ukradłaby go z tej jego rzeczywistości, wycięła i wkleiła gdzieś koło Fabryki Łakoci, wśród rodziny, która go chciała bardziej, do której należał naprawdę, do której pasował niezależnie od tego, jaki był i co lubił czy robił. Niestety, od zawsze wszystko, co mogła, to po prostu był obok, wtedy, kiedy jej na to pozwalał. Nie czuła się z tym źle, wiedziała, że rzeczywistość Whitelighta nie zawsze miała miejsce na jej rodzaj obecności, nie zawsze to rozumiała, ale nie musiała tego rozumieć. Wystarczyło jej, że jej nie wykluczał, że pojawiał się, wracał, że czasami był, a kiedy był, to był bardzo solidnie, jak skała, choć nie miała pojęcia, czy to część jego osobowości, czy odprysk narzuconych mu przez rodzinę powinności. - To dobrze, niech słucha, co mu powiem. - uniosła brwi w minie nieco bardziej pijackiej, niż rzeczywiście była pijana, ale twarz na samo wspomnienie zimnej twarzy starego Whitelighta ścinała się jej w dziwnym grymasie - Jesteś głupi i wali Ci spod skrzydł- - nie dokończyła, choć planowała, bo skutecznie uciszył ją takim prostym gestem, w odpowiedzi, na który rzuciła mu spojrzenie pełne zaskoczonej pretensji. Była bowiem gotowa uraczyć uszy Jahoela na ścianach i na podłogach i wszędzie indziej, gdzie chciałyby się zespawnować, kilkoma najbardziej kwiecistymi wiązankami, a on wczesnych lat nastoletniości słynęła z wyjątkowego zamiłowania do rzucania mięsem. Łatwo założyć, że ktoś pochodzący z domu czokolatierów i kucharzy, jest osobą względnie nieporadną w mrokach politycznych gier. I może to wcale nie jest dalekie od prawdy, ale jednocześnie Gwen Honeycott była osobowością tak charakterystyczną, brzmiącą tak głośno gdziekolwiek się pojawiła, że jej zniknięcie, czy zaburzenie rytmu jej egzystencji z pewnością byłoby trudno przegapić. Opowiadała mu o rzeczach, które wydawało się jej, mogłyby go zaciekawić. Zmian było dużo, dużo nowości, ale dużo powrotów, dużo powielanych błędów, bardzo dużo głupstw. - EJEJEJE, MOJA HELGA! - wsparta o niego twarzą próbowała dosięgnąć trzymanej przez niego szklanki - Nie jestem matko bosko wiatropylno! - zarzekała się - Ja wiem, ze Ty jesteś mistrz transmutacji, a nie biologii, ale do ciąży trzeba więcej niż jednego człow- - czknęła - człowieka! - straciła jednak moc, i tak oklapła na nim nie walcząc dalej. - Ładnie pachniesz. - spojrzała na niego z dołu, przyczepiona skronią do jego koszuli jak rzep i uśmiechnęła się, po czym westchnęła lekko, patrząc w podłogę. Nigdy nie miał tego w planach, a jednak zawsze wyjeżdżał. Ile jest warta nasza wolność, jeśli nie możemy sami być jej panami. Czy to wtedy wciąż jest wolność? - Przejdziemy się? - zapytała, prostując się na krześle - Muszę jakoś... - wzruszyła ramionami, bo nie wiedziała, jak mu to powiedzieć. Że wspierając się o niego, czując, jaki jest ciepły, pozwalając otaczającemu go zapachowi przypominać jej, o tych ulotnych momentach, kiedy mieli dobre czasy, w myślach podążając za opuszkami jego palców na swoich plecach, że... - Strasznie gorąco. - dopięła nieporadnie myśl, łapiąc płaszcz w garść.
Camael Whitelight
Wiek : 29
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 185
C. szczególne : tęczówki w kolorze oceanu; bransoletka z morskiego szkła i syrenia bransoleta; zapach Lordków i drzewa sandałowego; tatuaż z Oazy Cudów na łopatce; pierścień kameleona
Każdy nosił swoje brzemię, a Camael nosił brzemię swojej rodziny. Zawsze tak było, na barkach spoczywała mu odpowiedzialność i przyszłość, o którą nigdy nie prosił, której nigdy nawet nie chciał. Walczył całe lata, upierał się, wyjeżdżał, a jednak zawsze wracał. Jak bumerang co raz przekraczał próg rodzinnej posiadłości z nową nadzieją, mimo że ostatnim razem obiecał sobie, że to ten ostatni. Może to szczątki miłości, które doświadczył kiedyś od matki, a może coś znacznie więcej. To nie talent do transmutacji sprawił, że jakoś w tym wszystkim sobie radził, nie, to fakt, że wciąż, pomimo wszystkiego, potrafił marzyć. Właśnie dlatego bez względu na wszystko, pozostawał sobą, może nieco poważniejszym, odrobinę smutniejszym niż kiedyś, ale był tym samym Camaelem, który wypełnił Wielką Salę kielichami po nieudanym zaklęciu, tym samym, który wymykał się z Patricią z rodzinnych bankietów, tym samym, który porzucił rodzinną tradycję i został nauczycielem wskutek przegranego zakładu, a jednak odnajdując w tym całego siebie. Umiejętność marzenia, była tą najważniejszą. Marzył o zmianie, o lepszej przyszłości dla swojej córki, o lepszym świecie dla wszystkich. Przyłożył palec do ust Gwen, by uciszyć jej tyradę na temat Jahoela. Bynajmniej dlatego, że nie chciał tego słyszeć, bowiem zgadzał się z każdym słowem, a jednak na swój pokręcony sposób obawiał się, że w istocie ktoś usłyszy, a ojcowskie koneksje dosięgną kobiety w konsekwencjach, o których nawet nie chciał myśleć. Jahoel był wpływowy, bardziej niżeli większość miała tego świadomość. Chronił więc ją, a jednocześnie śmiał się w głos, kiedy alkohol uderzał mu do głowy coraz mocniej z każdą mijaną minutą. Skupił się na ostatnim zdaniu, uznając znienacka, że miał coraz większy kłopot z koncentracją. Porwał bezczelnie drinka od Honeycott, przywłaszczając go sobie, kiedy jego whisky się skończyła. Kiedy to się stało? Jedna szklanka zastępowała drugą, stracił rachubę już z godzinę temu, przestał liczyć jeszcze wcześniej. Nigdy nie stronił od używek, o czym świadczył kolejny wyciągany papieros, od którego tym razem zakręciło mu się w głowie. Merlinie… Ile on wypił? — A można pomyśleć, że skoro mam dziecko, to wiem — odparł rozbawiony — Ja tam nie wiem, Gwendolyn, co żeś robiła pod moją nieobecność — zaśmiał się i nagle poczuł ukłucie zazdrości, które nie do końca zrozumiał, na sekundę ręka przestała się poruszać po jej plecach. Przełknął je jednak, popijając drinka i zaciągając się nikotyną, a dłoń wznowiła swój machinalny ruch. Nie powinien tak się czuć, nie byli przecież sobie zobowiązani, nigdy nie byli. Wziął głębszy oddech, jakby to miało ostudzić gorące emocje, które niespodziewanie w nim rozgrzały. To było niedorzeczne, Gwen była jego najbliższą przyjaciółką, powiernikiem marzeń i koszmarów, ale przecież nigdy nie… To z pewnością alkohol, piekielnie dużo alkoholu. — Dziękuję — zachichotał, bo był prawie pewien, że typowe dla niego perfumy drzewa sandałowego już dawno przyćmiła whisky i dym papierosowy, który zresztą już osiadł na nim na stałe. Wolność była zawsze umowna, a ludzie mieli tendencje do wpadania w kolejne pajęczyny losu. Nie sądził, by ktokolwiek był prawdziwie wolny. Czym właściwie była wolność? Możliwością wyboru? Brakiem zobowiązań? W takim razie nigdy nie był wolny, nie miał żadnej z tych rzeczy. Skinął głową, podnosząc się z barowego stołka i rzucając na bar galeony, nie kłopocząc się o resztę. Podtrzymywał Gwen pod ramię, by w końcu odruchowo, może nawet przypadkiem chwycić ją za dłoń. Po to, by pomóc jej zejść z wysokiego krzesła, rzecz jasna. Również czuł ten gorąc, o czym świadczyły rozpięte guziki koszuli i podwinięte przed łokcie rękawy. Rozpalony alkoholem, jej bliskością i emocjami, które uparcie ignorował. Na ułamek sekundy zawiesił spojrzenie na smukłych ramionach Gwen, na odkrytym przez przesuniętą bluzkę obojczyku. Zdecydowanie powinni wyjść się przewietrzyć. Pomógł jej ubrać płaszcz, muskając przy tym gołą skórę szyi. Odchrząknął, walcząc z samym sobą, choć alkohol uporczywie mu to utrudniał. — Tak, wyjdźmy stąd — łudził się, że zimne październikowe powietrze pozwoli mu ostudzić wszystko, co teraz czuł – a czuł wiele. Musiał wziąć się w garść, nie był przecież nastolatkiem, tracącym tak szybko nad sobą kontrolę.
To ta część osobowości Whitelighta czyniła go tak doskonałym przyjacielem. Biorąc pod uwagę fakt, w jakich warunkach i pośród jakich ludzi się wychował, był jak cud, oaza na pustyni, gorące źródło na lodowych pustkowiach. Jego marzycielstwo i piękna ambicja zawsze wybrzmiewały dźwięcznie, choć może szczególnie dla Gwen, która dorastała przecież pośród rodziny wspierającej kreatywność w każdej formie. Rodziny, w której marzenia się spełniało, niezależnie od tego, jak abstrakcyjne były. Może właśnie dlatego Honeycottowie od pierwszej chwili zasymilowali go ze sobą, jakby był dawno zaginionym ogniwem ich genealogicznego drzewa. - No głupi by tak pomyślał. - przyznała roztropnie, mimo że właśnie sama to zasugerowała pół minuty temu.- Jakbyś nie był nieobecny, to byś wiedział! -żachnęła się - Pisałam Ci czasem listy, ale nie wiem, czy dochodziły. Szkolne sowy mają się źle, a moja nie lubi długich dystansów. - zmarkotniała. Niezależnie od wszystkiego decyzja była prosta, a Honeycott zaśmiała się serdecznie: - Ja Ci wszystko opowiem, jak chcesz. Musisz szczególnie usłyszeć o miłosnym trójkącie Issiego, bo to jest historia jak z telenoweli, ale no trudno się dziwić. Mówimy o Izydorze, jego życie to telenowela. - uniosła brwi. Czy w międzyczasie zagadywania go próbowała dosięgnąć swojej szklanki? Być może. Czy skutecznie? Odpowiedzią były jej wielkie oczy, obserwujące jak grdyka Whitelighta porusza się, pochłaniając resztę gorącej Helgi. Jej usta otworzyły się i zamknęły kilkukrotnie, w próbie wyrażenia oburzenia, ale i oburzenie rozmyło się w dźwięcznym chichocie, jaki z siebie wydał. Stwierdzenie, że pachniał ładnie, nie do końca było trafione. Pachniał Camaelem. Sobą. Zawsze była wrażliwa na aromaty, było to wielkim atutem w kuchni, jednocześnie wiele rzeczy, chwil w jej życiu, sytuacji, emocji, było powiązanych z poszczególnymi zapachami. Do dziś pamiętała zapach palącej się zasłonki, kiedy przyłapała go na paleniu papierosów w pokoiku na poddaszu kiedy wagarował i od tamtej pory zapach ten zawsze przywoływał do jej pamięci tamte żarty, uczucie rozbawienia, ale też butnej zaborczości, której miała w sobie aż za dużo podczas studiów. Lordki, drzewo sandałowe, lekka kwasota zmęczenia, nuta lawendy, która musiała krążyć w jego włosach od jakiegoś specyfiku higieny osobistej. Zapach Camaela. Jakby umieć nazwać zapachy uczuciami, zapach bezpretensjonalny, spokojny, zapach jednocześnie bardzo niezawodny, ale ukrywający w sobie szczyptę nieprzewidywalności. Pozwoliła sobie pomóc z płaszczem, po tym, jak chyba z litości podał jej pomocną dłoń, kiedy przez dobrą minutę nie mogła trafić ręką w rękaw. Obejrzała się na niego przez ramię, w tej rozpiętej koszuli, z podwiniętymi rękawami. - Zmarzniesz. - zawyrokowała i tym razem to ona, zupełnym przypadkiem, złapała go za rękę i maskując to szerokim uśmiechem, wcisnęła jego dłoń wraz ze swoją, do kieszeni swojego płaszcza, z miną małego złodzieja, bardzo dumnego ze swojego nikczemnego postępku.- Pamiętasz jak na studiach przy Kornwalijskiej stał jesienią taki wózek z prażonymi migdałami? Tam za rogiem, między kamienicami. - wskazała kciukiem coś w prawą stronę - Znowu tam stoi. Idziemy? - to było pytanie, ale nie czekała na odpowiedź, a że był już upięty w jej kieszeni, to nie miał wielkiego wyboru - Powiesz mi, co planujesz teraz? I kiedy przyjedziecie do Wight? - spojrzała na niego ze szczerym zainteresowaniem w oczach.
Camael Whitelight
Wiek : 29
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 185
C. szczególne : tęczówki w kolorze oceanu; bransoletka z morskiego szkła i syrenia bransoleta; zapach Lordków i drzewa sandałowego; tatuaż z Oazy Cudów na łopatce; pierścień kameleona
Nie dochodziły – zauważył w myślach, bijąc się w pierś, że był tak zaabsorbowany sytuacją rodzinną i wydarzeniami, które dosięgnęły nawet francuską gałąź rodu. Czasem miał wrażenie, że gubił się w tym wszystkim absolutnie i bez końca, że nieprzerwanie szuka rozwiązania w sytuacjach bez wyjścia, ale jest zbyt uparty, by się poddać. Zatracał się w tym, wchodząc w kolejną parę butów, tym razem pośrednika między rodziną, a własnym ojcem, choć nawet nie wiedział kiedy przyjął tę rolę. Poczuł ukłucie żalu, a zaraz po nim szpilkę strachu, że może mimo nieustannych prób nie bycia jak Jahoel, przed tym nie było ucieczki. Może głęboko zakorzenione w nim wyuczone gesty i whitelightowe przyzwyczajenia w końcu wyjdą na światło dzienne, może któregoś dnia się obudzi i będzie już za późno? Niczego nie obawiał się już bardziej niż tego, że pójdzie w ślady ojca, chociaż od lat robi wszystko, by się nim nie stać. Schował teraz jednak te obawy, skupiając swoją uwagę na kobiecie, siedzącej tak blisko, na szklance z nieswoim drinkiem i spalanym papierosie. Na jej słowach, mimo że miłą wrażenie, że słucha tylko jednym uchem. W głowie szumiał mu alkohol, podszeptując nieznośnie słowa, które ignorował. Lekceważył też tę irracjonalną zazdrość, którą znienacka poczuł, skupiając się na wszystkim, tylko nie tym. Nie pozwalał sobie na to, od wielu miesięcy nie pozwalał sobie na nic podobnego. Nie wiedział, dlaczego tak długo ignorowane emocje znów odezwały się właśnie teraz, ale nie mógł sobie przecież na to pozwolić, a przynajmniej to sobie właśnie wciąż powtarzał. — Trójkącie? — zapytał z uniesioną brwią — Widzę nie próżnowaliście przez ten czas — zaśmiał się i pokręcił głową. Był przecież świadomy, że nie było go kilka miesięcy, że dał ciała jako przyjaciel, bo czasem miał wrażenie, że nie mógł jednocześnie skutecznie chronić córki i wciąż być, a przecież się starał, i zawsze czekała na niego porażka. Wybierał zachowawczo najbezpieczniejszą opcję, bo przecież raz zaryzykował, a teraz nosił blizny po nieudanym małżeństwie, któremu miał poświęcić wszystko. W jednej chwili whisky i inne trunki szumiały mu w głowie, przyćmiewając zmysły, a w drugiej – stał się nader świadomy obecności Gwen. Jej bliskości, kiedy pomagał jej założyć płaszcz, wypieków, które pojawiły się na jej twarzy od wypitego alkoholu, dotyku jej dłoni, gdy pochwyciła tę jego, chowając w kieszeni swojego wierzchniego ubrania. Nie puścił jej jednak, nie odsunął się, nie, splótł za to swoje palce z tymi kobiety i drugą ręką przywołał własny płaszcz, który przy pomocy magii zatrzymał mu się na ramionach. Przeczesał swoje blond włosy palcami, pozostawiając je w nieładzie, gdy wychodzili już z lokalu i przez parę chwil nie odzywał się, pragnąc uspokoić nagle rozszalałe serce. Zachowywał się niedorzecznie, doskonale zdawał sobie z tego sprawę i wciąż winą obarczał równie absurdalną ilość alkoholu, którą wypił. Zawiesił jednak spojrzenie na jej dumnym uśmiechu i sam uniósł kąciki ust. Podążył za nią, tak jak zawsze to robił i był pewien, że poszedłby i na koniec świata, gdyby go o to poprosiła. Chłodne powietrze studziło jego myśli i rozgrzane ciało, gdy mroźny wiatr szarpał ciemną koszulą. To zdecydowanie pomagało mu myśleć, a może trzeźwieć? Przystanęli więc w niewielkiej kolejce przy wózku, o którym wspomniała. — Nie wiem — pokręcił głową i w czułym geście naciągnął jej czapkę na czoło — Myślę, że wrócę do Hogwartu, bo co innego miałbym robić? Jednocześnie okazuje się, że mam zapomnianego, a raczej specjalnie wymazanego kuzyna, który znalazł się w samym środku absurdu, który rozgrywa się po śmierci Gabe’a — westchnął — Więc muszę pobyć na miejscu, może uda mi się trochę załagodzić sytuację, a przynajmniej spróbuję — bo przecież zawsze próbował. Znaleźli się na początku kolejki, więc zamówił Gwen co tylko zechciała. Uświadomił też sobie, jak bardzo za nią tęsknił.
W normalnym świecie można byłoby się pokusić o stwierdzenie, że sowy latają w dwie strony i Whitelight sam mógł czasem spróbować coś wysłać - ale Gwen nie żyła w takim świecie. Rzadko kiedy miała o cokolwiek pretensje, wychowana w wyrozumiałości i empatii, potrafiła przechodzić z trudnościami do porządku dziennego, samej nie uświadczając presji wyrzutów nie stosowała ich na innych, a już na pewno nie na osobach, które były dla niej ważne. Może w żartach, może przekomarzając się, ale nigdy po to, by rzeczywiście wymusić na kimś poczucie winy. Zdawała sobie sprawę z tego, że życie Cama nie należało do tych najprostszych i choćby życzyła mu tego w każde święta i każde urodziny, spętany był swoim nazwiskiem jak owieczka przed ubojnią i żadne machanie z okienka, stukanie w szybę i wołanie, że powinien uciekać na dobre, nie mogło mu pomóc, dopóki sam tych pęt nie przegryzie. Uśmiech, z jakim go obserwowała, można było interpretować na wiele sposobów, ale jeśli były w nim obawy, że stanie się drugim Jahoelem, mając takich przyjaciół - powinien zastanowić się dwa razy. Nikt z ludzi, którymi się otaczał, nie zamierzał mu pozwolić na przekroczenie tej niepisanej granicy normalności. Byli jak baloniki z helem, uparcie trzymające go przy powierzchni, by mu się w głowie nie pojawił nawet strach przed tą ciemną tonią. Parsknęła i pokiwała głową: - Wiesz jak to jest z Issym. Tu ma jakiegoś przyjaciela, tam ma jakąś przyjaciółkę, potem nagle się wszystko komplikuje, do równania dołącza przystojny półwil, kawałek dalej gwiazda narodowej drużyny quidditcha i powstaje telenowela na miarę naszych czasów. - śmiała się - Taki z naszego Raina zbuntowany anioł... - powiedziała, patrząc gdzieś przed siebie trochę nieobecnym wzrokiem. Bardzo chciała obracać tę sytuację w żart, ale to, przez co przeczołgał się Izydor w związku z jego trudną relacją z Austerem, sprawiało, że chciała przyłożyć gębę dziennikarza do gorącej płyty kuchennej. Kilka razy. Pomijając, że nawet ją - bajerant - próbował podrywać. Nie chcąc wypuścić jego ręki z uścisku, sięgnęła, by poprawić mu ubranie, kiedy opadło na jego ramiona. Wnyki to wnyki, jak już go Honeycott miała w kieszeni, ucieczka nie była taka łatwa. Mógł pożegnać się ze snem o Francji na najbliższy czas. A przynajmniej na ten jeden wieczór. - Kuzyna? - uniosła brwi, które zniknęły pod krawędzią czapki, skutecznie ocieplającej jej zatoki - Cam... - zmarszczyła je zaraz, biorąc głębszy wdech - Może to szalone, ale... Rozważałeś nie łagodzić sytuacji? Nie reagować? Dać się Jahoelowi jahoelować do utraty tchu, a samemu spróbować... - przełknęła ślinę, czując coś dziwnego w żołądku i nie była to Gorąca Helga - Czegoś innego? - wzruszyła lekko ramionami, jakby ten gest miał zamaskować dziwny ton, którym wybrzmiały te słowa. Zaraz jednak stanęli przed sprzedawcą i buchającym ciepłem wózkiem, w którym na magicznych płytach prażyły się różne orzechy. Honeycott uśmiechnęła się szeroko, mimowolnie, otwierając szerzej oczy i klepiąc Cama po brzuchu, żeby zwrócił uwagę, jakby wcale nie stał tuż obok i już nie patrzył na te same orzechy. - Widzisz? Widzisz? Takie same! Te są w pikantnej panierce, a tamte w karmelu... a tamte? - spojrzała na sprzedawcę, który uprzejmie poinformował, że to nowość, orzechy w syropie klonowym, na co blondynka a z zacisnęła mocniej rękę w kieszeni. Jak dziecko stojące przed wystawą z zabawkami, brakowało, żeby zaczęła przebierać nogami, choć lekkie drżenie towarzyszące ekscytacji zapowiadało, że i tak się może stać. - Weźmy po trochę wszystkich. Weźmiemy po trochę wszystkich? - spojrzała na mężczyznę, ale zaraz zaśmiała się szczerze - Weźmiemy po trochę wszystkich. - powiedziała sprzedawcy, bo wiedziała, że zaraz wymusi na nim tradycyjną bitwę o to, kto płaci- Na trzy... - wystawiła wolną rękę do najprostszej gry bezoar-pergamin-różdżka- Raz, dwa, trzy! - wystawiła pięść.
1,2 - kamień 3,4 - papier 5,6 - nożyce
Camael Whitelight
Wiek : 29
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 185
C. szczególne : tęczówki w kolorze oceanu; bransoletka z morskiego szkła i syrenia bransoleta; zapach Lordków i drzewa sandałowego; tatuaż z Oazy Cudów na łopatce; pierścień kameleona
Przytaknął ze śmiechem, kodując sobie w głowie, że koniecznie musi poruszyć ten temat z Issym przy najbliższym spotkaniu, a takie z pewnością niebawem nastąpi. Musiał nadrobić stracone miesiące, te wyjęte z życia przyjaciół, których czas wcale się nie zatrzymał, zwyczajnie Camael przestał być jego częścią. Zbył jednak to uczucie żalu, które zaczęło w nim kiełkować, obiecując sobie, że nadrobi wszelkie socjalne zaległości, niezależnie od wszystkiego. Począwszy od tego wieczoru. Porzucił wszystkie niechciane myśli, czerpiąc z tej chwili ile tylko mógł. Czerpał siłę z obecności Honeycott, choć ona pewnie nie zdawała sobie z tego nawet sprawy. Była dla niego szalenie ważna, nie potrafił jednak sam tego pojąć. Nie wiedział kiedy dokładnie nastąpił ten przełom, a może było tak od zawsze? Od pierwszego spotkania w Dolinie Godryka, gdy sam chował się przed rodzinnymi niesnaskami, a ona jakby nigdy nic częstowała go truflami? A może w szkole, gdy ukrywał się w zapomnianym pokoju w jednej z wież, by nakarmić swój dopiero odkryty nałóg, za który go tak beształa, zanim zrozumiała, że to na nic? Gdy po raz pierwszy przekroczył próg posiadłości Honeycottów, speszony jak nigdy w życiu ilością dobroci, do której nie był wcale przyzwyczajony? Niezależnie od tego, kiedy dokładnie zajęła to miejsce w jego życiu, nie wyobrażał sobie, by miał iść przez ten świat bez niej. To było coś więcej niż tylko gorąca namiętność, czy burzliwa miłość. Czasem miał wrażenie, że była jego bratnią duszą, dawno zgubionym jej kawałkiem. — Mon chéri, to nie wchodzi w grę, wiesz o tym — powiedział, zakładając zbłąkany kosmyk jej włosów za ucho — Nawet jeśli bym chciał, to oboje wiemy, że ojciec posadzi mnie obok siebie, choćby i miał mnie spętać orbisem, ja nie mam wyboru, chłopak wybrał sam i wybrał koszmarnie, ale jeśli nie chcę być swoim ojcem, to pozwolę mu podjąć tę decyzję, natomiast nie zostawię Maxa na pastwę Jahoela, nie mógłbym — uśmiechnął się blado, bo wiedział, że wypowiedziane słowa były prawdziwe. Nie mógł decydować o Maxie, nie mógł też podjąć decyzji, by to zostawić. Nie potrafił. Był przekonany, że odbije mu się to czkawką, ale mimo tej świadomości i tak wybrał pomoc chłopakowi. Może właśnie to go wyróżniało na tle swojej rodziny, współczucie. Nie chciał teraz jednak o tym myśleć, choć był już całkowicie pogodzony ze swoim losem. Mógł jedynie zadbać o to, by Lailah nie doświadczyła tego wszystkiego, czego przez lata doświadczał sam. — Wiesz, możemy wziąć po prostu wszystkie — nachylił się i mruknął jej do ucha, ale „po trochę wszystkich” było również akceptowalne. Być może spodziewał się jej oporu przed tym, by zapłacił, w końcu to nie pierwszy raz, kiedy mieli o to zawalczyć. Wychowanie Camaela absolutnie nie pozwalało mu obarczać wydatkami kobiety i nie obchodziło go czy było to staroświeckie, czy nie. Przewrócił oczami, gdy ujrzał wyciągniętą pięść, ale sam wyciągnął swoją, by dać jej chociaż poczucie, że miała wybór. Zamierzał zapłacić, niezależnie od wyniku. Zremisowali po raz pierwszy, zremisowali po raz drugi. Uniósł brew. — Przez ten czas nauczyłaś się mi czytać w myślach? — parsknął absolutnie rozbawiony i po raz trzeci, bo do trzech razy sztuka, uniósł pięść – by wygrać i zapłacić. I odetchnąć z ulgą. — Ale zdajesz sobie sprawę, że i tak bym zapłacił, prawda? — powiedział, odbierając od czarodzieja paczuszki zapakowanych migdałów i skierował je w stronę kobiety, szarmancko jak zawsze. Pewne gesty miał tak głęboko zakorzenione, tak wyuczone, że wcale nie musiał o nich myśleć. Sam sięgnął po przysmak, rozkoszując się jego słodkim smakiem. W trakcie tej małej walki, wyjął dłoń z jej kieszeni, teraz jednak wolną ręką objął ją lekko w pasie. Londyn o tej porze roku i późnej godzinie był opustoszały. Zerknął na nią w tej chwili ciszy, która między nimi nastąpiła, choć wcale nie była niekomfortowa. — Przepraszam, że nie pisałem i przepraszam, że wyjechałem tak nagle.
Wśród ludzi, z których zbudował swoje najbliższe grono, nie było to takie trudne. Wszyscy na niego czekali. Nikt nie decydował się na odcięcie, zerwanie relacji, nawet jeśli Camael czasami znikał bez słowa. Czasami na długi czas. Jedyne, o co bolało ją serce, to zwykłe poczucie niepewności - czy jest bezpieczny. Czy ma się dobrze. Juniper wiecznie pytająca o to, czy w końcu zaczął się odżywiać na miarę swoich potrzeb. Nie dopuszczała nawet myśli o tym, że mogłoby mu się stać cokolwiek, kiedy był blisko, a co dopiero zakładać czarne scenariusze, kiedy był daleko. Wybierała czekać, uśmiechać się, machać z daleka, zawsze być taką latarnią, której nie przegapi, która będzie stała na krawędzi klifu i którą zawsze znajdzie, wypatrującą go, gdziekolwiek by nie musiał wypłynąć. Wymamrotała pod nosem coś niewyraźnego, w odpowiedzi na to "nie wchodzi w grę", co zapewne wiązało się z jej wyjątkowo upartym, gryfońskim charakterem osła, ale westchnęła, nie podejmując ponownie tej rękawicy. Czuła dziwny niepokój, związany z tym, co czuła kiedy wchodziła na te tory rozmowy z nim. Czuła, że budzi się w niej zaborczość. Czuła, że chce go zakneblować i porwać z dala od patologicznych oczekiwań jego chorej, chorej rodziny. I czuła to tak bardzo, że sama bała się tego, skąd tak żarliwe i intensywne emocje wyrastają. Skinęła głową: - Gdybyś potrzebował z czymś pomocy... - zaczęła, patrząc mu w oczy z determinacją, ale nie dokończyła. Przynajmniej nie słowami, tylko ściśnięciem jego dłoni, jakby to miało powiedzieć wszystko, więcej niż mogła ubrać w zdania. Zachichotała głupio, najebana baba, kiedy kusił jak diabeł, by obrabować biednego sprzedawcę migdałów z całego jego towaru, choć z drugiej strony może byłaby to łaska - jakby nie miał co sprzedawać, to by już nie musiał sterczeć na zimnie. Tylko czy było mu zimno przy takim gorącym wózeczku? Och ileż myśli przez tę głowę przelatywało na minutę. Wiedziała już, co chce, ale wiedziała też, że Whitelight zaraz będzie walczył jak tygrys, żeby za wszystko płacić, jakby była jakąś nieporadną, biedną damulką bez grosza przy duży, a nie silną i niezależną babą, ogarniającą więcej, niż większość jej kolegów! Zaczęła się śmiać, kiedy raz, drugi zremisowali i uniosła brwi z miną "maaybe?" na zarzut czytania mu w myślach. Ostatecznie jednak wygrał z nią uczciwie, więc nie mogła kręcić nosem na spełnienie tych dżentelmeńskich potrzeb. - Okaże się następnym razem, jak ja wygram. - powiedziała, wrzucając kilka orzeszków do buzi i puszczając mu oko z uśmiechem, jakby spodziewała się jednak całkiem innego scenariusza. Wetknęła jedną paczkę w jego rękę, drugą już rozwijała, by spróbować tych pikantnych, z trzecią nie wiedząc już co zrobić, więc umieściła ją w kieszonce na piersi Cama. Podniosła na niego spojrzenie i uśmiechnęła się. - Nieważne. - wzruszyła ramionami, odwzajemniając objęcia - Ważne, że wróciłeś. - przyznała szczerze.