Ogromny budynek wyraźnie stawiający na otwartą przestrzeń. Zbudowany z kamienia, solidny i twardy, niegdyś podobno niezdobyty zamek na wzgórzu. Stoi tu od pokoleń, jaśniejąc niczym latarnia dla sztuki w niezwykle niepozornym miejscu, na uboczu Londynu. Prowadzi do niego kręta, ale wygładzona droga, wzdłuż której, niczym kwiaty na pustyni, wyrastają rzeźby. Każda z nich zdaje się trwać w bezruchu, a jednak wystarczy na moment odwrócić wzrok, a zaczynają one gestami kierować przybyszy w stronę galerii. Chwile ciszy momentalnie zostają tutaj zamienione w delikatne pobrzęki wabiącej niczym syreni śpiew, zaczarowanej muzyki. Sama droga również ma w sobie odrobinę magii. Poruszając się w kierunku galerii, zdecydowanie szybciej dociera się na miejsce, niż w przeciwnym kierunku… a może to jedynie złudne wrażenie? W środku, oprócz względnego nieporządku, jakiego wrażenie wywołuje pozorna chaotyczność w rozplanowaniu oraz zagospodarowaniu przestrzeni i frywolność w zdobnictwie, zawsze znajdzie się kilkoro starszych mecenasów sztuki, noszących nazwisko założycieli galerii. Pełnią oni rolę kustoszy i konserwatorów dzieł wystawianych w tym miejscu. Dbają również o cykliczne wprowadzanie zmian w wystawach i odnawianie odpowiednich czarów. W tym miejscu nie uświadczy się tradycyjnego przewodnika - funkcję tę sprawują odpowiednio magicznie przygotowane mówiące rzeźby, nierzadko młodych dziewcząt i chłopców, co rusz ze zwykłego kaprysu wymieniane na nowe modele. W galerii można natknąć się zarówno na sztukę typowo nowoczesną, jak i na taką, która sięga i inspiruje się tradycją oraz znanymi motywami. Mimo wszystko warto jest zaznaczyć, że w tym miejscu wystawiane są dzieła głównie stworzone przez Swansea. Jest tu również mniejsza sala, zdecydowanie mniej bogata, lecz nie mniej zapełniona, położona względnie na uboczu, w której można natknąć się na dzieła niezależnych artystów i to właśnie tymi eksponatami opiekują się ludzie zatrudnieni z zewnątrz.
Autor
Wiadomość
Leighton J. Swansea
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 22
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 175 cm
C. szczególne : Duże usta, kilka pieprzyków, ślady farby na rękach
—Ostatecznie mogłabym Ci go podarować, jeśli Ci się podoba — odpowiedziała wesoło i zaraz wyobraziła sobie minę Archiego, gdyby ten jakimś cudem trafił do pokoju Brandon i znalazł tam własny goły tyłek i wszelkie inne części ciała, które zdecydowała się umieścić na płótnie. Właściwie sam fakt gołego tyłka w pokoju Victorii był już wystarczająco szokujący. Zachichotała — Nie wiem tylko, co na to Darling. Wiesz co, powinnaś kiedyś spróbować. Zapozować, tak jak kiedyś, tylko bardziej — uśmiechnęła się do niej czarująco, przekonana, że kiedyś nastanie dzień, że ją do tego przekona. Na początku ich znajomości nawet pozowanie w wannie w życiu nie wchodziłoby w grę, ale minął rok i w ocenie Swansea, Brandon niewiarygodnie się otworzyła. Leia lubiła oczywiście myśleć, że była to jej zasługa, chociaż doskonale wiedziała, że wszystko tkwiło w samej Victorii, tylko z jakiegoś powodu pozostawało ukryte. Nie ciągnęła dłużej tematu pozowania oraz aktów, wolała skupić się na tej sztuce, która je otoczyła – jej sztuce. Nie było tu wcale tak wiele nagich postaci, jak można by się tego spodziewać. Akty były tym obszarem sztuki, który uwielbiała w procesie tworzenia, ale rzadko dzieliła się nimi ze światem. Może po prostu, o zgrozo, brakowało jej odwagi? Łatwo było poddać się myśli, że ludzie będą skłonni uznać, że próbuje wybić się na jednym. Malarstwo było dla niej zbyt ważne, aby ryzykować podobną łatkę... — Czasy są mroczne — poprawiła ją delikatnie i przeszła do kolejnego, również związanego z księżycem, tym razem jednak znacznie delikatniejszego. Przedstawiał kąpiące się w jego świetle wile. Tańczyły w kręgu, otaczając rozmazaną postać młodzieńca. Kusząco wyginały smukłe sylwetki, a długie włosy celowo pociągnięte błyszczącą złotą farbą powiewały na wietrze. Zaraz za tym obrazem rozciągał się cykl portretów, na których Victoria być może mogła rozpoznać kilka twarzy z Beauxbatons, w tym nauczyciela astronomii o interesującej, eterycznej urodzie. — Właśnie, jak się czujesz? Poza tym, że pewnie zdezorientowana — uśmiechnęła się delikatnie, spoglądając na przyjaciółkę pytająco — niby czytałam o braku księżyca przed powrotem, a i tak dalej jestem zdziwiona, kiedy patrzę w niebo i go tam nie ma. Niektórzy kiepsko się przez to czują, mam nadzieję, że Ty nie. Na Merlina, Tobie też jest tak trudno to wszystko ogarnąć? — zbliżyła kieliszek szampana do warg i upiła łyka musującego alkoholu. Podczas pobytu we Francji ominęło je tak wiele, że mimo usilnych próg rozgryzienia sytuacji, Swansea wciąż uciekały szczegóły, bez których cały obraz sytuacji był wybrakowany. Niesamowicie ją to irytowało.
Victoria zaśmiała się cicho, czując mimo wszystko, że nieznacznie się rumieni. Podobne propozycje w jej przypadku były naprawdę szalone; również z uwagi na fakt, iż nagich mężczyzn oglądała co najwyżej na obrazach albo rzeźbach, nigdy nigdzie indziej. Była pod tym względem zupełnie niedoświadczona i zadziwiająco wręcz czysta, co zapewne niektóre osoby potwornie by bawiło. Dla niej jednak było to ważne i była pewna, że Lei doskonale zdaje sobie z tego sprawę. Tak, jak z tego, że Brandon pod pewnymi względami wstydziła się samej siebie. Choć to również nie było dobre określenie - bardziej nie była świadoma samej siebie, tego, jaka jest i jak się prezentuje. - Może za jakieś dwadzieścia lat - odpowiedziała zatem, łagodnie, aczkolwiek nieco chłodno, nad czym nie była w stanie zapanować. Wolała jednak tę sprawę postawić od razu jasno, nie chcąc odrzucać przyjaciółki, ale jednocześnie uważając, że pozowanie w sposób, który zmuszałby ją do odsłonięcia się w znacznej mierze, nie był tym, co była w stanie przyjąć. Istniała bowiem granica, za jaką bała się wybrać i na razie nie znalazła w sobie dostatecznie wielkiego porywu emocji, żeby jednak do zmienić, żeby się temu poddać i popłynąć z prądem. Na słowa Lei skinęła jedynie lekko głową, bo w tym się zgadzały, a potem przyjrzała się uważnie obrazowi, przy którym stały, znajdując w nim wiele piękna, ale zastanawiając się jednocześnie, czy biedny młodzieniec miał tutaj coś symbolizować, czy może jednak nie. Upiła łyk z kieliszka, rozglądając się po kolejnych obrazach. Niektóre z nich wywoływały u niej łagodny uśmiech, gdy rozpoznawała umieszczone na nich osoby, być może czasami miejsca, aczkolwiek miała problem z poczuciem większych emocji, czegoś, co kryło się w tej sztuce. Była w stanie przyznać, że była piękna, bo Lei miała do tego rękę, umiała oddać to, co ją otaczało, ale chyba Brandon była zbyt surowa na to, by żyć emocjami. - Ja na szczęście mam się całkiem dobrze, chociaż czasami jestem zagubiona. Tata mówi, że przy brzegu pojawia się całkiem sporo kelpie i dziękuję Merlinowi, że za bardzo boję się wody, żeby tam chodzić. Na mnie to wszystko nie robi aż takiego wrażenia, poza chwilowym oszołomieniem, ale widziałam… osoby, na których odcisnęło to swoje piętno i to naprawdę mnie martwi - przyznała, decydując ostatecznie, że nie będzie mówiła dokładnie, kogo właściwie miała w tej chwili na myśli. Zaraz zresztą przystanęła, rozchylając lekko wargi, po czym zamrugała, nieoczekiwanie zdając sobie sprawę z tego, że wpatrywała się we własny portret. Nie miała pojęcia, że Lei postanowi go tutaj umieścić i to właśnie oszołomiło ją w pierwszej chwili, kiedy jej policzki zaczęły pokrywać się coraz to głębszym rumieńcem, w miarę tego, jak zdawała sobie sprawę z tego, iż inni również mogli zobaczyć ten obraz. Z jakiegoś względu nie była jednak w stanie oderwać od niego spojrzenia, patrząc na niego zupełnie inaczej, niż wtedy, gdy jej przyjaciółka dopiero co skończyła go malować.
______________________
they can see the flame that's in her eyes
Nobody knows that she's a lonely girl
Leighton J. Swansea
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 22
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 175 cm
C. szczególne : Duże usta, kilka pieprzyków, ślady farby na rękach
Uśmiechnęła się, absolutnie nie przejmując się bijącym od niej chłodem – zaledwie rześkim powiewem, jeśli znało się prawdziwe możliwości Brandon w tym względzie. Swansea ani myślała się obrażać, a już tym bardziej drążyć tematu, nawet sugerując jej to teraz, nie liczyła ani na zgodę, ani na aprobatę, chyba nieco się droczyła, wracając myślami do tamtych chwil. Lubiła o nich myśleć, była z nich bardzo dumna: z Victorii, bo zdobyła się na odwagę, o którą wcześniej Leighton podejrzewała ją tylko odrobinę i z samej siebie, bo był to cholernie dobry kawałek obrazu. — I langustników, potwierdzona informacja — zachichotałaby pewnie niemądrze, ale zamiast tego przesłoniła usta kieliszkiem, próbując zachowywać się dostojnie, godnie i nieco sztywno, jak na autorkę wernisażu przystało. A przynajmniej taką, jaką zawsze sobie siebie wyobrażała. — Ugryzł mnie już dwa razy, to niedorzeczne. Raz na imprezie u Julki, siedział sobie na tarasie jak gdyby nigdy nic. Za pierwszym razem poparzyłam się kawą — dodała głosem ściszonym o pół tonu, tak jakby dzieliła się z nią tajemnicą, albo informacją, która nie jest przeznaczona dla uszu innych osób. Z drugiej strony odsłaniała się tym jako osoba nieidealna, więc może coś rzeczywiście w tym było? Naprawdę była przekonana, że w galerii sztuki powinna prezentować się jak jeden z posągów, z tą tylko różnicą, że obdarzonym talentem malarskim. Merlin jej świadkiem, że nie wychodziło jej to najlepiej. W każdym razie z namysłem pokiwała głową, bo i ją to martwiło. Widziała, jak prezentuje się Darren, gdzieś na korytarzu mignął jej Voralberg, Strauss snuła się po lekcyjnych salach jak cień. Nie był to normalny widok, coś było mocno nie tak. Miała to nieszczęście, że akurat nabrała w usta nieco szampana, kiedy podniosła wzrok na obraz, przy którym zatrzymała się Victoria. Pozwoliła jej wyjść nieco na przód, bo sama postanowiła poprzyglądać się reakcjom tych kilku osób, które zainteresowała wystawa. W każdym razie szampan w buzi w trybie natychmiastowym wrócił do kieliszka, kiedy okazało się, że w ramie osadzony jest nie akt, jak przypuszczała Swansea, a... no, właściwie prawie akt, ale za to JAKI. Wcisnęła kieliszek ożywionemu posągowi, który akurat kręcił się blisko i ze stukotem obcasów popędziła do przyjaciółki, wchodząc między nią a malowidło, jakby chciała zasłonić je sobą przed całym światem. — O nie, o nie. Nie-nie-nie, to nie tak, Vicky, nie wiem co on tutaj robi — zaczęła panicznie, obawiając się reakcji przyjaciółki. Znienawidzi ją teraz? Na Merlina, miała ku temu wszelkie powody. Jak to się stało, że obraz, który nigdy nie miał ujrzeć światła dziennego, wisiał w najlepsze na ścianie galerii sztuki? Swansea wyraźnie poczerwieniała, absolutnie nie mając pojęcia, co z tym fantem zrobić i jak wyjaśnić sprawę... i wtedy przyjrzała się Brandon i wcale nie dostrzegła w niej złości. Uniosła brew, nie rozumiejąc z tego za wiele. — To prywatny obraz, nie wystawiłabym go, musiał zaplątać się z resztą... nie jesteś zła? — ostatnie słowa wypowiedziała znacznie miększym tonem, wciąż przyklejona plecami do pięknie wyeksponowanego biustu Victorii z malowidła.
Nie chciała pozbyć się Lei, nie chciała jej odrzucić, ani zrobić czegoś podobnego, ale mimo to wychodziła z założenia, że musiała postawić jasną granicę, za którą nie chciała przechodzić. Były takie sprawy, które mimo wszystko wydawały jej się zbyt intymne, zbyt jej, by móc złamać te zasady, jakie sama ukształtowała, jakimi się kierowała, starając się jak najlepiej chronić. Była jednak pewna, że jej przyjaciółka zdawała sobie z tego sprawę i nieco sobie z nią pogrywała, więc jedynie uraczyła ją jeszcze ostrzegawczym spojrzeniem, a później uniosła brwi, gdy ta się odezwała. - Langustniki? - zapytała z pewną dozą niedowierzania, nie mając pojęcia, że zaczęła się idiotycznie rumienić na wspomnienie imprezy u Brooks, jednocześnie kręcąc głową. To, co spotkało Lei, brzmiało zdecydowanie abstrakcyjnie, ale Victoria podejrzewała, że ona sama uchroniła się przed tymi stworzeniami jedynie dlatego, że nie przebywała zbyt blisko wody z powodów oczywistych. Naprawdę miłe jej było życie i nie chciała tracić go w żaden idiotyczny sposób, wolała więc pewne rzeczy obserwować z daleka. - W tej chwili naprawdę cieszę się, że nie lubię wody. Znając moje szczęście, jakieś kelpie chciałoby się ze mną zaprzyjaźnić - stwierdziła, po czym wyraźnie się wzdrygnęła, zaraz jednak wszystko to zeszło całkowicie na drugi plan. Wpatrywała się w obraz, nie do końca wiedząc, co robi. Miała wrażenie, że wie, na co patrzy, a jednocześnie budziło w niej to dziwne odczucia, coś, czego nie była w stanie do końca zrozumieć, jakiś niepokój pomieszany z dziwną świadomością samej siebie. Nie rozumiała, skąd wzięło się w niej to odczucie, choć czuła doskonale, że rumieni się, przyglądając się pociągnięciom pędzla, wyraźnym śladom farby, które podkreślały jej nieco nieprzytomne wejrzenie. Victoria nie umiała powiedzieć, co takiego było w tym obrazie, czego nie widziała wcześniej, że teraz przyglądała mu się z taką niepewnością. Jakby patrzyła na coś, na co patrzeć nie powinna. - Jak ty to zrobiłaś - zapytała cicho, co równie dobrze mogło brzmieć, jak stwierdzenie, dość łagodnie odsuwając Lei na bok, przyglądając się obrazowi, nie będąc w stanie zrozumieć, co takiego w nim było, iż mimo wszystko nieustannie do niego wracała. Powinna być zła, powinna krzyczeć, czy robić coś podobnego, ale zamiast tego podziwiała dzieło przyjaciółki, marszcząc brwi, zastanawiając się, czy takie właśnie było jej odbicie w lustrze.
______________________
they can see the flame that's in her eyes
Nobody knows that she's a lonely girl
Leighton J. Swansea
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 22
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 175 cm
C. szczególne : Duże usta, kilka pieprzyków, ślady farby na rękach
Nie miała innego wyjścia, jak po prostu potaknąć przyjaciółce. Rzeczywiście Brandon miała szczęście porównywalne do jej własnego podczas najgorszej langustnikowej passy i w tym wypadku niechęć do zbiorników wodnych wyjątkowo działała na jej korzyść. Nie wspominała już o tym, że właściwie trochę próbowała znaleźć kelpie, ale zwyczajnie jej się nie udało. Nie mówiła też, że na lekcji astronomii przypadkiem wpadli z Jinxem do jeziora i znaleźli się w sporym niebezpieczeństwie – nie chciała niepotrzebnie potęgować strachu Victorii i zniechęcać jej do lekcji na świeżym powietrzu, to dopiero byłoby tragiczne. Przez chwilę naprawdę obawiała się, że zepsuła Victorię. Dziewczyna miała tak nieobecny wzrok, kiedy wpatrywała się w obraz, było w niej coś takiego, co na pierwszy rzut oka bardzo zaniepokoiło Swansea i dopiero po chwili miała móc zrozumieć, że zupełnie niepotrzebnie. Bała się, że kiedy tylko Brandon wyjdzie z pierwszego szoku, odwróci się na pięcie, wyjdzie i nigdy więcej się do niej nie odezwie. I, na Merlina, w życiu nie przypuszczałaby, że taki scenariusz byłby dla niej aż tak niemożliwy do zniesienia. Złamałoby jej to serce. — Ja... — zawahała się i w tym wahaniu pozwoliła przesunąć się na bok bez żadnych oporów, bierna jak nigdy przedtem i nigdy potem, zbyt zaskoczona jej reakcją, aby wykrzesać z siebie choć odrobinę stanowczości. W końcu odchrząknęła, nieco odzyskując rezon i rozejrzała się wokół, zauważywszy, że ich małe przepychanki i ożywiona rozmowa przyciągnęły wzrok tych kilku osób, które kręciły się przy obrazach. Powinna opowiedzieć im o dziele, wiedziała o tym, ale naprawdę nie potrafiła tego zrobić. Nie w tym przypadku, nie o tym konkretnym obrazie. Na Merlina, ta nagła zmiana planów zupełnie zbiła ją z pantałyku. Postanowiła olać ich i skupić się na przyjaciółce, bo naprawdę była jej to winna. Przygładziła marynarkę i wyprostowała się, starając się znów wyglądać na pewną siebie Swansea. — Oj, głuptasie — potrząsnęła głową, uśmiechając się pod nosem i stając z nią ramię w ramię. Zielone spojrzenie Lei na wzór Vicky zawisło na portrecie, na twarzy pojawił się uśmiech satysfakcji — to ty to zrobiłaś. Niechętnie oderwała wzrok od płótna – może było w tym coś narcystycznego, ale ten obraz zawsze wprawiał ją w zachwyt i czuła się przy nim tak, jakby wcale nie wyszedł spod jej pędzla – i przeniosła go na przyjaciółkę. — To właśnie Ty, Vicky, tak widzi cię... — mój brat — ...widzą cię ludzie, którzy cię lepiej poznają. No, niekoniecznie chodzi mi o mokrą bluzkę — tym razem pozwoliła sobie na cichy śmiech, bo i tak nie poradziła dziś sobie z rolą perfekcyjnej przedstawicielki swojego rodu — i ja też Cię taką zobaczyłam, po prostu przeniosłam to na płótno. Ale zobacz tylko — wskazała ręką na szereg innych obrazów, które zdobiły ścianę galerii — żaden z nich nie ma w sobie tyle magii, co ten jeden. Gdyby to zależało ode mnie, zawsze tworzyłabym coś tak dobrego — wzruszyła ramionami i zaczepnie trąciła Brandon łokciem. Chciała powiedzieć jej, jaka jest piękna, pokazać jej to w jakiś sposób, ale brakowało jej słów... i dość już się dziś uzewnętrzniła. Czuła, że więcej podobnej wylewności mogłoby nie przejść jej przez gardło.
Dobrze, że nie wspominały już więcej nic o wodzie, bo byłoby to zdecydowanie zbyt wiele dla Victorii. Nie znosiła jej, każde wspomnienie o akwenie powodowało, że robiła się nieco nerwowa, a użycie w złym momencie kilku uwag mogło doprowadzić do jej zapaści. Nie chciałaby spanikować na środku galerii, tym bardziej że obiecała przyjaciółce, że będzie tutaj dla niej i pomoże jej przy tych obrazach, obiecała, że naprawdę się nad nimi pochyli, że będzie przy niej, gdy inni będą zadawali jej pytania, czy gdy będą jej gratulowali. Nic innego nie brała bowiem pod uwagę, mając świadomość, że Lei była naprawdę dobra w tym, co robiła. Nie spodziewała się jednak, że przyjdzie jej wpatrywać się we własny portret, zupełnie na nowo, w sposób, którego się nie spodziewała, nieco oszałamiający, nieco szalony, w sposób, który spowodował, że na moment chyba nawet straciła dech. Teoretycznie powinna czuć się, jakby spoglądała w lustro, ale tak naprawdę miała wrażenie, że odkrywała kogoś zupełnie nowego, kogoś, kogo nie znała, kogoś, kto był dla niej tajemnicą, jakiej nie była w stanie objąć rozumem. To było dziwne uczucie, nieco przerażające, a jednocześnie fascynujące, coś, czego nie była w stanie opisać i zapewne nawet nie powinna próbować, bo nie prowadziłoby to do niczego dobrego. - Ja? - zapytała nieco bezrozumnie, zdając sobie sprawę z tego, że faktycznie tak było, choć jednocześnie nie rozumiała, jak do tego doszło. Czy naprawdę coś podobnego mogło się w niej kryć? Czy miała więcej twarzy, których nie znała? Czy ponad tą lodowatą powłoką, istniało w niej coś, co byli w stanie dostrzec inni ludzie? Potrząsnęła lekko głową, jakby chciała się upierać przy swoim, jakby chciała powiedzieć Lei, że gdyby nie ona, nie powstałby ten obraz, ale jednocześnie miała wrażenie, że przyjaciółka miała rację. Po części. - Ale tylko ty zdołałaś uchwycić coś, czego nie widzi cały świat. To niewątpliwie jest dar, Lei. I nie zgadzam się, wszystkie mają w sobie magię, są niepowtarzalne i w każdym z nich widać twoją ręką. Rozpoznałabym twoje prace, gdyby pokazali mi inne, chyba że ktoś świetnie by cię imitował - powiedziała, ujmując ją ponownie pod ramię i przysuwając się do niej nieco bliżej, orientując się, że w pomieszczeniu byli również inni goście i powinna mimo wszystko dać Lei tyle wsparcia, ile tylko ta potrzebowała. Jednocześnie jednak zdawała sobie sprawę z tego, że powinna puścić ją wolno, na głębokie wody, bo by sobie z tym doskonale poradziła. - Zostaw go tutaj. Jest wyraźnym znakiem twojego talentu, Lei - powiedziała, uśmiechając się do niej lekko, nim ostatecznie szepnęła do niej, że powinna zainteresować się pozostałymi gośćmi, bo wyglądało na to, że mieli do niej pytania. Nie powinna się ograniczać, nie powinna się zacinać, powinna płynąć dumnie przed siebie, z siłą, jaką przecież w sobie miała i jakiej nie powinna ukrywać.
Z perspektywy Leighton Victoria miała co najmniej kilka różnych twarzy, ale trzeba przyznać, że Swansea należała chyba do grona wybranych, skoro zdążyła je poznać. Z drugiej strony każdy człowiek miał w sobie coś, czego sam często nie potrafił dostrzec i trzeba było naprawdę niemałego wysiłku, żeby wyciągnąć to na światło dzienne. Głęboko wierzyła, że płótno, farby i wprawne oko w połączeniu mają siłę, żeby tego dokonać i chyba to właśnie był powód, dla którego po pierwsze wciąż podążała malarską ścieżka, a po drugie – na swoich obrazach najchętniej umieszczała ludzkie sylwetki i twarze. Uśmiechnęła się do niej w odpowiedzi na komplementy, z którymi nie zamierzała dyskutować. Jeśli ktoś mówił o niej dobrze, nigdy nie kwestionowała tego, czy miał rację, czy się mylił. A Brandon miała przecież rację, Lea musiałaby przejawiać niewiarygodną (lub niewiarygodnie fałszywą) skromność, żeby tego nie dojrzeć. — W ogóle jest ważny, naprawdę. Najważniejszy. Bardziej niż tyłek Darlinga — tym ostatnim zdaniem wróciła nieco do siebie, do swojego nieco sarkastycznego tonu, niewybrednych żartów i mikroskopijnych złośliwości, którymi zwykle wyrażała sympatię. Pokiwała głową, nie kłócąc się również w kwestii pozostawienia obrazu jako części wystawy. — Ale nie sprzedam go, nawet za milion galeonów — dodała znacznie ciszej, zerkając na obraz po raz ostatni, nim poprowadziła Victorię dalej, ku ostatnim obrazom. Satysfakcjonowało ją to, że to właśnie ona, nie ktokolwiek inny – nie Filin, nie jej niemądry brat i żaden inny słynny przystojniak pokroju Darlinga – zobaczył ją właśnie taką. Wierzyła, że nie będzie ostatnia – ale już zawsze będzie pierwsza. +
Zapewne Lei miała rację, zapewne widziała to, czego nie widzieli inni, czego, być może nie widziała nawet Victoria. W końcu człowiek nie zawsze zdawał sobie sprawę z tego, co byli w stanie dostrzec w nim inni, nie zawsze był w pełni świadom tego, że kryło się w nim coś jeszcze, coś, czego się nie spodziewał, coś, co stanowiło swoistą tajemnicę, jaką bardzo trudno było było odkryć, wykopać, niczym jakiś skarb. Przynajmniej tak wydawało się Victorii, która należała do osób nie mających zdolności do zgłębiania osobowości innych. Swojej własnej zapewne też nie umiała zbyt dobrze zrozumieć i być może postrzegała się tak, jak powierzchownie widzieli ją inni. Mówiła zaś naprawdę szczerze, chociaż oczywiście daleka była od jakiegoś czucia. To nie mieściło się bowiem w jej granicach, w jej ramach myślenia, w jej ramach istnienia, co było dość zabawne, bo mimo wszystko obraz, przed którym stały, niewątpliwie wywarł na niej jakieś wrażenie. Zapewne o wiele większe, niż była w stanie przyznać, mając wrażenie, że tak naprawdę odkrywała samą siebie na nowo. Nie miała bowiem pojęcia, że Lei zdoła wydobyć coś tak niesamowitego z jej portretu, że odda coś, o czym nie miała pojęcia, że istnieje. Wierzyła w jej zdolności, znała je, w końcu miała okazję obcować z nią, kiedy dziewczyna tworzyła, ale mimo wszystko nie spodziewała się takiego obrotu spraw, nie spodziewała się, że to wszystko skończy się tak, a nie inaczej. Nie spodziewała się również, że parsknie idiotycznym śmiechem na kolejną uwagę przyjaciółki. - Czy ja wiem? Jego tyłek jest na pewno bezcenny - stwierdziła, marszcząc lekko nos w rozbawieniu, którego nie próbowała nawet ukryć. Nie minęła jednak nawet chwila, nim uśmiechnęła się ciepło, o wiele łagodniej, przyjmując to stanowisko przyjaciółki, ciesząc się z niego, wychodząc z założenia, że choć obraz powinien wisieć w galerii, bo był naprawdę niesamowity, z całą pewnością nie powinien w przyszłości zdobić cudzej ściany, bowiem nie po to został stworzony; nie należał do wszystkich, ale tak naprawdę tylko do ich dwójki, bo łączył w sobie zaufanie i naukę, jaką obie wyciągnęły na przyszłość. Należał do nich i nie zamierzała go nikomu oddawać, ciesząc się, że przyjaciółka spoglądała na to dokładnie tak samo.
Londyn. Może jednak powinienem dać drugą szansę temu miastu. Czuję się samotny, a samotność bardzo wpływa na mój nastrój, a ja, cóż, mam to szczęście, czy pecha, że od mojego nastroju wiele zależy od tego, co się wokół mnie dzieje. Jako nastolatek jeszcze musiałem nauczyć się od starszego rodzeństwa i od mojej mamy, jak wiele wpływu na czar wili, ma to, jaki ma nastrój. Jak bardzo trzeba być ostrożnym, jak wiele uwagi poświęcać swojemu otoczeniu. Czy to właśnie dlatego tak umiłowałem sobie tych wszystkich ludzi, których mijam, idąc ulicami magicznej dzielnicy? Jestem nimi zainteresowany, niby są tacy sami jak wszędzie, a wydaje mi się, że angielskość jednak jest wypisana surową zgłoską na ich twarzach, w ich sztywnych barkach, powściągliwych spojrzeniach. Wszechobecna uprzejmość, skinienia głową, good mornin' good mornin', a jednak nic z tego nie wydaje się autentyczne. Odpowiadam wesoło mornin' za każdym razem, a jednak nie wydają się zadowoleni z mojej uwagi. W jednej z lokalnych gazet odnalazłem adres galerii sztuki jakiejś lolaknej, magicznej rodziny artystów. Swansea. Przepiękne nazwisko, sam mógłbym takie nosić. Niewiele myśląc, głodny i ciekawy tego, co czarodzieje tego magicznego skrawka świata uważają za sztukę wysoką, skierowałem kroki do tego pięknego zameczku na wzgórzu. Z biletem kupionym przy wejściu dołączam do grupy turystów, by i mnie ktoś oprowadził, skoro przecież nie znam nikogo, kto mógłby mi opowiedzieć cokolwiek o tym miejscu. A ciekaw jestem, jak zawsze wszystkich, kim są ci cali Swansea, skoro lwia część wyposażenia gmachu jest podpisana ich nazwiskiem, a jedynie niewielka salka wspiera dzieła innych twórców. Ciepłym uśmiechem witam się z grupką turystów, rzucam kilka słów po francusku, by upewnić się, że żadne z nich nie zapragnie prowadzić ze mną jakiejś bezcelowej dyskusji, skoro ja tu przyszedłem oglądać, a jednak kiedy ruszamy wzdłuż pierwszej z ekspozycji, urzeka mnie do bólu serca para starszych państwa, drepczących ile sił w nogach, dżentelmen podpierający swoją damę, ta, z gracją na miarę swoich pewnie stuletnich możliwości, drepcząca za przewodnikiem. Miała przepiękny, wrzosowy toczek, ozdobiony kwitnącymi irysami. Nie mogę powstrzymać uśmiechu, który jak te kwiaty, kwitnie mi na ustach niemal natychmiast. Zatrzymując się wraz z grupą przy jednym z eksponatów, wijącej się rzeźbie mitycznego stwora z dalekich stron Azji dostrzegam pod przeciwległą ścianą twarz, która wydaje mi się znajoma. Anna? Odłączam się od grupy, by podejść do kobiety, mimo że zarzekałem się na wszystkie znane mi świętości, że nigdy więcej nie będę łaknął kontaktu z nią. Bezmyślnie, jak pozbawiony rozumu, przeciąłem przestrzeń, wpadając na kogoś nieroztropnie. - Pardonnez s'il vous plait! - chwytam ramię mężczyzny, bo już i sam nie wiem, jak mocno się zderzyliśmy i spoglądam na niego z niepokojem. Uciekam spojrzeniem w poszukiwaniu Anny, ale jej tam nie ma. Może nigdy nie było... - Jestem okropnie niezdarny czasami. - rozklejam usta w przepraszającym uśmiechu, zatrzymując wzrok na tej twarzy. Wydawał mi się znajomy, choć nie mogłem przypomnieć sobie skąd, marszczę więc lekko brwi z pytającym wyrazem twarzy.
Ezra T. Clarke
Wiek : 27
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 182 cm
C. szczególne : Szczupła, nawet lekko umięśniona sylwetka, zawadiacki uśmiech, zapach Merlinowych Strzał i mięty, znamię w kształcie kruka na łopatce
Wchodząc do Galerii Swansea, czuł się niemal jak u siebie. Wielokrotnie przemierzał te korytarze, jak nie w towarzystwie, to chociaż przez wzgląd na któregoś z członków artystycznego rodu. Był głęboko związany z tą rodziną, zarówno więzami przyjaźni, jak i zwykłą sympatią do wyjątkowo utalentowanych uczniów, na których wystawy z przyjemnością dawał się zapraszać. Uwielbiał przyłapywać ich na zmianach dokonanych od czasu, gdy był w Galerii ostatni raz - była to jego osobista, niewypowiedziana zabawa, którą dodatkowo umilał sobie samotność spacerów wśród akrylowych kolorów, kamiennych sylwetek i abstrakcyjnych konstrukcji. W Galerii Swansea nie tylko oglądało się sztukę, ale doświadczało się jej całym sobą, bo nawet wdychane powietrze przepełnione było artyzmem, mogącym zawrócić w głowie co mniej doświadczonym miłośnikom. Nie spieszył się, raczej unikając tłumnych wycieczek, które swym gwarem nie pasowały mu do osiągnięcia stanu docenienia wytworów cudzej wyobraźni. Chodził też własnymi ścieżkami, bo i z wyjątkowym sentymentem poszukiwał na ścianach prac Cassiusa Swansea, lubiąc w znajomych kreskach przypominać sobie tę słodko-gorzką znajomość, nawet jeśli ostatecznie nigdy nie żałował rozejścia się ich dróg. Nieco boleśnie zderzył się z rzeczywistością. - C'est bon - odparł odruchowo, rozcierając palcami punkt zderzenia i nawet wcześniej obdarzając nieznajomego uspokajającym uśmiechem, niż spojrzeniem. - To ja powinienem przeprosić, bo w galerii należy zwracać większą uwagę na dzieła sztuki - dodał zaraz w tonie niezobowiązującego flirtu, nie mogąc zwyczajnie się powstrzymać, gdy tak niepoprawnie kuszony był pięknem wygładzonej twarzy i wdzięcznym uśmiechem. Spoglądaniu na niego towarzyszyło wrażenie przedziwnego przyciągania, nie zupełnie ogłupiającego, ale w jakiś sposób zabraniającego odbiegnięcia myślami daleko. - Znamy się - potwierdził bez zawahania, dostrzegając pytanie w kryształowo-przejrzystym spojrzeniu. Każdy nowy nauczyciel cieszył się zainteresowaniem nie tylko uczniów, ale i reszty kadry pedagogicznej - a Atlas rzucał się w oczy z przynajmniej kilku powodów. - Chciałbym powiedzieć, że z jakiejś interesującej nocy w Paryżu albo z moich snów, ale chyba w Hogwart uwierzysz mi najprędzej. Ezra Clarke, nauczyciel... Myślę że możesz się domyślić czego - zauważył z rozbawieniem przymrużającym oczy, gdy szybko przemknął po otaczających ich gęsto eksponatach. - Nie polecam grupowych wycieczek, bardzo psują wrażenia i nigdy nie wiadomo, czy czuje się coś, bo faktycznie przemawia do duszy, czy to po prostu czyjaś sugestia - doradził, wciąż patrząc na mężczyznę, gdy robił trzy niespieszne kroki wstecz, samym uśmiechem zdradzając zaproszenie do bardziej prywatnego zwiedzania. - Co jest twoją ulubioną dziedziną sztuki?
Mój nieco napięty sztuczną skruchą uśmiech mięknie, a dźwięk słów mężczyzny, a uważne spojrzenie obrysowuje zachłannie zieleń jego tęczówek. Kiwam nieznacznie głową, trochę w uznaniu dla niewymuszonego komplementu, trochę by rzucić i od siebie kroplę zalotnego niezobowiązania. Biorę zaskoczony wdech i uśmiecham się znacznie szerzej, kiedy rzeczywiście w końcu przypomina mi się, że to twarz, którą widywałem przy stole nauczycielskim. Jestem jak dziki, zawsze na kolację przychodzę zaraz przed jej końcem, by spotkać jak najmniej ludzi, tak, jak na śniadania przychodzę, jak najwcześniej, by się z ich jak najmniejszą ilością minąć. Nie umiem powiedzieć czemu. Może to kwestia tego, że źle mi się trawi, kiedy ludzie dławią się sokiem, patrząc na mnie? - Ezra. - powtarzam, ciesząc się tym, jak miękko to imię brzmi w moich ustach. Smakuję je chwilę- Clarke. - dodaję jeszcze, by jak przy ozdabianiu pysznej bezy, na wierzchu nie zabrakło czerwonej porzeczki dla przełamania jej słodyczy. Unoszę nieco pytająco, ale i z rozbawieniem brwi, ręką wskazując na otaczające nas dzieła sztuki, jako odpowiedź na temat tego, co wykładał mój rozmówca na uczelni, będącej naszym wspólnym miejscem pracy. Dopiero kiedy wspomina o mojej grupie turystycznej, przypominam sobie, że w ogóle z kimś tu przyszedłem. Podnoszę uważny wzrok w poszukiwaniu właściwie tylko eleganckiej damy we wrzosowym kapeluszu i z pewnym żalem zauważam, że zdołała już podreptać znacznie dalej, niż sądziłem, że mnie w jej pobliżu nie ma. - Nie wiem, czy się mogę zgodzić. - mówię niemal pomrukiem, rzucając mu zaczepne spojrzenie, podążam jednak za tymi trzema krokami i chwilę później już w zupełnie nowym, niesamowitym towarzystwie przemierzam obecną salę, przyglądając się wystawie rzeźb- To chyba zależy od tego, jak kto jest podatny na... sugestię. - zwalniam kroku przy figurze z mosiądzu, próbującej bezskutecznie zdjąć z twarzy materiał, sprawiający, że nie mogła złapać oddechu. Marszczę brwi, bo tytuł tej rzeźby, to "blinded by love" i dotyka mnie to w jakiś niewygodny sposób. Odwracam od niej spojrzenie, wolę patrzeć na mojego rozmówcę niż doświadczać własnego cierpienia, zaklętego w wiotczejącej stali. Ezra miał niezwykle uważne spojrzenie, które sprawiało, że w tej uwadze czułem się niezwykle dostojnie. Prawie jakbym rzeczywiście był jedynie eksponatem, który pozostali odwiedzający mogą jedynie oglądać, a Clarke, jak zaklinacz figur, zwabił mnie na spacer, ściągając z mojego marmurowego piedestału. Śmieję się cicho, bo obawiam się odpowiedzi na jego pytanie. - Jak bardzo pretensjonalnie to zabrzmi, jeżeli odpowiem, że ludzie? - przyglądam mu się. Chcę wiedzieć, czy uważa to za żart, czy spogląda w wypowiadane słowa trochę głębiej, inaczej, interpretuje nie zawsze w najbardziej oczywistym sylab znaczeniu- Bardzo lubię muzykę, ale gdybym miał wybór między całonocnym koncertem azerskiego folkloru a rozmową z drugą osobą, znacznie bardziej zachwyciłoby mnie to drugie. - mówię zupełnie szczerze. Nawet jeśli rozmowy pozornie nie wydawały się fascynujące, zawsze odkrywały skrawek człowieka, który decydował się dzielić z nami przestrzeń. Miłowałem tę decyzję, miłowałem to, że chcieli mi się pokazywać.
Ezra T. Clarke
Wiek : 27
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 182 cm
C. szczególne : Szczupła, nawet lekko umięśniona sylwetka, zawadiacki uśmiech, zapach Merlinowych Strzał i mięty, znamię w kształcie kruka na łopatce
W wielu sprawach nie potrzebował, by ludzie się z nim zgadzali - to z zaprzeczenia zradzały się w końcu dyskusje prowadzące do najciekawszych wniosków. Byłby więc może nawet rozczarowany, gdyby wydobył z tego nieprzypadkowo-przypadkowego rozmówcy jedynie bierne przytaknięcie. - Czy wszyscy w jakimś stopniu nie jesteśmy? - zauważył, nie chcąc zrzucać błędnych przekonań jedynie na barki naiwności. Głośne emocje i głośne myśli miały łatwość w przysłanianiu autentyczności i wcale nie zawsze decydowało to, kto bliżej prawdy się znajdował. - Jesteś pewny, że zawsze idziesz pod prąd, gdy tego chcesz? - dopytał, nie do końca jednak interesując się odpowiedzią, bo już sięgał spojrzeniem ku figurze, przy której zatrzymał się towarzysz, to dla atlasowego umysłu pozostawiając wątpliwość do rozwikłania. - Musiała zostać stworzona przez kogoś, kto jeszcze nie doświadczył prawdziwej miłości - skomentował współczująco, dobrze wiedząc, że tylko miłość słaba, płytka i nieodwzajemniona swym blichtrem odbierała możliwość swobodnego oddechu. Z uznaniem przyjrzał się, z jakim oddaniem odwzorowano fakturę materiału opadającego na twarz i jak szczera wydawała się być udręka zawarta w figurze, jednak choć była efektowna, w żaden sposób go nie dotykała - nie przekonywała go jej agresja. O wiele ciekawsza zdawała mu się być obserwacja Atlasa, który z niejasnych przyczyn zdawał się Ezrze pasować do tej surowo-pięknej estetyki marmurów. Jedna z brwi mężczyzny drgnęła w zaintrygowaniu, ale to uśmiech z pogranicza rozbawienia i kpiny ostatecznie się wyostrzył. - Wcale, gdybyś sam mi tego określenia nie podsunął. Czyżbyś chciał uchodzić za pretensjonalnego? Za Oscara Wlde'a naszych czasów? - dopytał, nie goniąc nawet uciekającej szybko myśli, że wszelkie tytuły, które mógłby sobie próbować przywłaszczyć, już dawno uplotły koronę na głowie Viro. - Nie, naprawdę, myślę że to bardzo ciekawa myśl. Nawet wartościowa. Co prawda będę się upierał, że to jednak sztuka teatralna znajduje się ponad muzyką, a także rozmową, bo aktor, który głęboko nie przeżywa swojego człowieczeństwa, nie byłby dobrym aktorem. Jego obserwacja to ciekawsze wyzwanie, tym bardziej, że zbyt często mam poczucie, że większość ludzi w rozmowie próbuje sięgać do mojej duszy, samemu nie mając żadnej do zaoferowania - przedstawił swój punkt widzenia, przechodząc dalej, wzdłuż gładkiej ściany, jakby czekającej na artystę, który ją zapełni. Z poprzednich wizyt wiedział już, że w ślad za każdym jego krokiem powstanie zniekształcenie na białej powierzchni, przeradzające się w dłonie, ramiona, czasem całe torsy lub stopy; ludzkie sylwetki próbujące się wydrzeć się ze stworzonej dla nich ramy. Lub zupełnie odwrotnie - próbujące pochwycić i wciągnąć tych, którzy nieroztropnie podejdą zbyt blisko. Sztuka. - W takim razie, dlaczego pracujesz w zawodzie, w którym słuchanie ma tak małe znaczenie? - zainteresował się, nie uważając, że było to zbędne, ale z pewnością rzadko spotykane. A już na pewno za słuchanie nauczycielom nikt nie płacił.
Malutki uśmiech migocze mi na ustach jak pierwsza gwiazdka na nocnym niebie, nie chcę całkiem się tak tu przed Clarkiem wdzięczyć, w końcu to nie przystoi. I tak zauważam, że choć ja sam naturalnie przyciągam tyle uwagi, to i Ezra nie jest obojętny ludzkim spojrzeniom, przez co nasz powolny spacer staje się jedną z atrakcji. Wcale mi to nie przeszkadza, mógłbym być atrakcją jego towarzystwa, uwieszoną jego ramienia damą, bądź obejmującym go, intrygującym nieznajomym. I can do both. Zamyślenie przemyka mi po brwiach lekkim łukiem. - Myślę, że ja akurat, bardzo chętnie idę z prądem. - śmieję się cicho, bo to wcale nie jest prawda, ale wizja bycia takim oportunistą, płynącym z nurtem rzeki, posłusznym i łatwym do urobienia sugestią wydaje mi się wystarczająco abstrakcyjna, w porównaniu z rzeczywistą formą mojego charakteru, by się tym bawić. W końcu... to ja zazwyczaj jestem tym, który urabia swoje towarzystwo jedynie sugestią. Spojrzeniami. Uśmiechem. - A Dieu ne plaise! - mówię rozbawiony, może jedynie odrobinę zbyt głośno, może specjalnie zbyt głośno akurat te słowa, miękkim francuskim, by dosypać przypraw sensacji naszego spaceru, sprawić, że nasza rozmowa ciekawiłaby jeszcze więcej osób, wciąż będąc naszą i tylko naszą pogawędką. Skarbem, który możemy pokazać, a którego przenigdy nie dotknie nikt inny. - Oczywiście kreował swoje życie jako sztukę, ale... był zbyt polityczny. Choć socjalizm zbudował wiele sfer znanego nam obecnie świata to jednak prędzej mi w duszy bliżej do Gustawa Meyrinka, może Brunona Schulza, kiedy się czuję melancholijny. - mruczę konspiracyjnym szeptem, chcąc wytłumaczyć swój wybuch rozbawienia przyrównaniem do post-wildowskiego pomiotu. Milej mi było, na wykładach językoznawczych, poznawać zaczarowaną Pragę niż czytać zbyt dramatyczne, dla mojego pstrego ducha, sztuki. Nie dodaję tej myśli jednak na głos, słysząc, że mojemu rozmówcy najbliżej w sercu do teatru, błyska mi tylko w oku iskra, bo już wiem, że moglibyśmy się o to spierać godzinami, gdyby tylko w muzeum podawali choćby najlżejszy rodzaj wina. Każdy moment życia był przecież sztuką, a każdy człowiek aktorem podejmującym się roli, czym więc wyższość tego, któremu ktoś za to płaci, od tego, który próbuje swoje ciche dramaty ukryć w zaciszu czterech ścian? Taki jestem zaintrygowany i miotam się ze swoimi myślami, rozważając, czy chciałbym podjąć się tej rozmowy tu i teraz, że dopiero kiedy muska mnie magiczna dłoń, wypinająca białą tkaninę więżącego ją czaru, wracam do rzeczywistości ze swojej chwili ciszy. Spoglądam na pełznące przez ścianę ciała, rozpoznaję ich łuki, kocham ciało tak bardzo, jak kocham każdą część człowieczą. Wszystkie jego wgłębienia, wypukłości, skromne kąty i pękate, krągłe łuki. Przez chwilę zatapiam się w tym milczącym performensie, nieświadomie zupełnie wyciągając dłoń do Clarke'a i chwytając go za rękę, cobyśmy się nie zgubili podczas tego spaceru. Znów zapominam się, że niekoniecznie w każdej kulturze gest ten jest równie nieznaczący i przyjacielski, co w mojej głowie. - Słuchać można na wiele sposobów. - przyznaję otwarcie, przenosząc spojrzenie na fantastycznie zielone oczy rozmówcy- Czasem właśnie sztuką jest, usłyszeć to, czego ktoś nie umie, bądź nie da rady powiedzieć. A to przecież nie jest takie rzadkie wśród młodzieży. - zauważam, śledząc wzrokiem twarz Ezry, ciekaw jego mimiki, jego niewypowiedzianych słów, ciekaw, czy będę mógł wysłuchać tego, czego on nie zechce mi powiedzieć na głos.
Ezra T. Clarke
Wiek : 27
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 182 cm
C. szczególne : Szczupła, nawet lekko umięśniona sylwetka, zawadiacki uśmiech, zapach Merlinowych Strzał i mięty, znamię w kształcie kruka na łopatce
Potrafił bardzo szybko oceniać nowopoznanych ludzi, zawierzając podszeptom własnej intuicji. Postawa Atlasa jednakowo go przyciągała, jak i rozbudzała trudne do nazwania wątpliwości, zmuszając do odroczenia wyroku, w jakim stopniu mógł dać sobie przyzwolenie do wejścia w tę relację. Tym bardziej, że odczuwał, jak przyjemnie wodziło się spojrzeniem za wargami uginającymi się pod wdzięcznie francuskimi słowami lub dającymi się zdominować otwartemu rozbawieniu. Oczywiście, jedynie w platonicznym zauroczeniu. - Nie jestem specjalistą, jeżeli chodzi o zagranicznych autorów, ale czy to nie Meyrinka otaczały kontrowersje i domniemanie, że był nie tyle ekscentrykiem, co mitomanem? - dopytał z właściwym dla siebie zainteresowaniem rozjaśniającym zieleń spojrzenia i maskującym wszelką uszczypliwość, której można byłoby się doszukiwać. Do poddawania czegoś w wątpliwość nie trzeba było bowiem mieć wiedzy, niezbędnej do wybronienia się przed zarzutami sceptycyzmu; lubił więc ustawiać się w tej pozycji żądającej wyjaśnień. Łatwo było mu jednak puścić w zapomnienie temat potencjalnej dyskusji, gdy poczuł na własnej skórze jak nienaturalna stała się dla niego przez ostatnie miesiące bliskość kogokolwiek innego, niż Viro. Choć dotyk smukłych Atlasa nie narzucał się drażniąco, to od razu wzbudził w nim większą czujność, bo nawet jako gest czysto przyjacielski przekraczał zbyt szybko istniejące w zbiorowej podświadomości granice. Spiął się, lecz nie wycofał gwałtownie, oddając towarzyszowi szacunek przez wytrwanie w tej narzuconej serdeczności przez kilka pierwszych momentów spaceru. - To, co ty nazywasz "słuchaniem", ja nazwałbym "obserwacją" - sprostował po chwili milczenia, uważając swoją perspektywę za precyzyjniejszą. Wyswobodzoną dłonią przesunął wzdłuż atlasowej ręki, by w nieco mniej dwuznacznym przytrzymaniu go pod ramię kontynuować wędrówkę po galerii. Okręcił przy okazji pierścionek wokół palca, jakby chciał ku niemu ściągnąć uwagę mężczyzny. - Bo przecież nie nierówny rytm mojego serca zdradza przywiązanie do właściciela drugiego z pierścionków, a wszelkie dostrzegalne powściągliwości. - Uśmiechnął się lekko, nie pozostając zbyt długo spojrzeniem przy Atlasie, bo też mając wrażenie, że nadałby swojemu upomnieniu zbyt wiele wagi i powagi. - Nie wmawiam ci intencji, chcę tylko, żebyśmy mieli jasność, gdzie znajdują się nasze granice. Mój ukochany nie zasługuje, by funkcjonować jako niedopowiedzenie - wyjaśnił, być może już niepotrzebnie, skoro wcale nie chciał roztrząsać tematu swojego związku, więc też bez żalu go porzucił, by przybrać rolę przewodnika. - Jeżeli pójdziemy schodami w górę i w prawo, wyjdziemy na salę z przeważającą tematyką aktów. Czasami w grupowych wycieczkach bywa pomijana, bo nie każdemu spodobają się realistyczne rzeźby kochanków... Ale myślę że prace są warte zarekomendowania i dobrze oddają przewrotnego ducha artystów z rodu Swansea. No chyba że jesteś bardziej pruderyjny, niż wyglądasz - dodał z cieniem wyzwania w uśmiechu.
Z każdym kolejnym jego słowem jestem coraz bardziej zafascynowany jego osobą. Poczułbym się oburzony tym zarzutem względem mojego rodaka, którego twórczość tak sobie w czasach nastoletniego buntu przed światem umiłowałem, ale intryguje mnie ta wymiana. Chcę ją podchwycić, chciałbym przy cichej muzyce, musującym winie, w półmroku restauracyjnej alkowy dowiedzieć się, cóż Clarke uważał za mitomanię ducha Meyer'a, czy kontrowersje, w stosunku do artystów były czymś złym? Czy przypadkiem ich niezwykłość i ekstrawagancja nie stanowiły wartości dodanej, za którą tysiące i miliony wydawały swoje pieniądze. Byle tylko zajrzeć do tej magicznej, innej, dziwnej głowy. - Być może. - odpowiadam jednak z przekorą, rzucając mu zaintrygowane spojrzenie, jakbym błyskiem w oku mógł przekazać mu, jak wiele słów komentarza powstrzymuję przed opuszczeniem moich ust- Pytanie brzmi raczej, kim jestem ja, skoro zdradzam Ci w sekrecie, że to do kontrowersji i ekscentryzmu bliżej mi, niż politycznych dramatów. - unoszę lekko brwi, całe moje gdybanie skupiam wokół jego osoby, chcę, by mówił więcej, chcę wiedzieć, co myślał, ach jak szalenie byłem stęskniony rozmów z ludźmi, towarzystwa, zabaw umysłowych, nawet tych błahych. Może to z powodu tej tęsknoty taki jestem nagle wrażliwy, bo choć mój rozmówca bardzo uprzejmie stara mi się nie wyrwać, to czuję, jak drga mu mięsień, ścięgno sarny, gotowej, by uskoczyć w reakcji na ten niebezpieczny szelest, jaki wydała moja ocierająca się o jego skóra. -Obserwacja jest taka... jednowymiarowa. - macham ręką, wypłaszczając tę metaforę- Taka... laboratoryjna. Sterylna. Może to kwestia języka angielskiego, ale nie podoba mi się to słowo. - dodaję rozbawiony i wcale nie gubię uśmiechu, kiedy umykają mi z dłoni jego palce, wypuszczam je, jak motyla. Przysłuchuję się jego słowom, bezskutecznie próbując zamaskować malującą mi się niepowstrzymanie pręgę troski, gdy unoszę brwi niemal przepraszająco. - Jesteś bardzo czarującym rozmówcą - mówię, dla złagodzenia sytuacji- ale kwadrans temu nie byłem pewien jak Ci na imię. - dodaję z zalotną miną. Byłem łatwy, nie było w związku z tym żadnych wątpliwości. Czy miałbym coś przeciwko adoracji wędrującego tuż obok mnie mężczyzny? Ani odrobinę. Jestem przekonany, że czułbym się doskonale w jego towarzystwie, przynajmniej przez jakiś czas, dopóki do naszego życia nie wkradłaby się rutyna codzienności, a ja jej gorzką obecność próbowałbym zamaskować metalicznym smakiem... - Wybacz mi. - unoszę wyżej dłoń, którą chwilę temu tak nieroztropnie chwyciłem jego palce, wnętrzem do góry, jakbym chciał pokazać, jak czyste są moje intencje- Pewne... - zaczynam w zamyśleniu, rozglądając się po wystawie, jakby odpowiednie słowa ukrywały się przede mną pomiędzy figurkami, za fikuśnymi ramami obrazów- ...społeczno-kulturowe normy są dla mnie dość abstrakcyjne. Nie chciałem Cię swoim gestem urazić. - blade palce z obnażonej między nami sceny lądują na mojej piersi w geście szczerości- Ani Twojego partnera. - dodaję jeszcze, byśmy mieli jasność. Moja dotykalskość będzie moją zgubą, to jednak silniejsze ode mnie, tak bardzo pragnę ludzi, patrzeć im w oczy, mieć ich w rękach, ich całych. Dla pewności jednak zapladał palce za plecammi, moje własne kajdany, których noszenia powinienem był się nauczyć już dawno, a których obecność i tak bym zawsze ignorował, kiedy mój wzrok pada na schody. - Cudownie. Chętnie obejrzę. Erotyka jest sztuką, którą trudno stworzyć tak, by nie była wulgarna. Jeśli nie ma w niej intencji ani uczucia, staje się... - szukam chwilę dobrego słowa- Nudnym porno? - nie wiem, czy to akurat określenie nie jest jakimś wulgaryzmem. W końcu po francusku o akcie zbliżenia i miłosnych igraszek można było wypowiadać się na kilkanaście sposobów.
Ezra T. Clarke
Wiek : 27
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 182 cm
C. szczególne : Szczupła, nawet lekko umięśniona sylwetka, zawadiacki uśmiech, zapach Merlinowych Strzał i mięty, znamię w kształcie kruka na łopatce
- Z pewnością nie kimś, kto chętnie podąża za tłumem - dostrzegł półgłosem nieścisłość wobec poprzedniego zapewnienia, jakby on sam, a nie Atlas, był odbiorcą zawoalowanego upomnienia, że ludzie trafnie osądzający po tym, co niewypowiedziane, sami wiele miewali do ukrycia. W tę wersję było mu uwierzyć o wiele łatwiej, zdawała się przez swój nacisk na pozór lepiej przylegać do zbyt nieskazitelnej skóry mężczyzny, której miękkość czuł pod własnymi opuszkami, gdy trwał w przyjemnej pułapce dotyku, grzeczność przedkładając nad bezwzględność wierność, bo dotyczącą czynów bardzo mało znaczących. - Doświadczenie mówi mi, że kwadrans to przeciętny czas, którego ludzie potrzebują, żeby się we mnie zakochać i tyle, ile ja potrafię się powstrzymać od rozrywki, jaką daje mi czyjaś uwaga... - zaśmiał się cicho, nie odrzucając zupełnie swojej winy w tym, że musiał być ostrożniejszy, by to niewinne wyjście poza społeczno-kulturowe normy tym pozostało dla nich obu. Niewątpliwy urok Atlasa był dla Ezry pokusą - bynajmniej nie ze względu na rzeczywistą chęć posiadania mężczyzny, lecz dla samego faktu sprawdzenia, czy mógłby to osiągnąć, czy potrafiłby na dłużej zatrzymać przy sobie uwagę kolejnego ekscentryka bez zatracania się w nim z wzajemnością. Poddawanie się tej nawracającej co jakiś czas ciekawości z pewnością nazwałby swoją najbardziej toksyczną skłonnością. - Och, nic podobnego. Czasami niewiedza faktycznie zwalnia z odpowiedzialności, a ty nie mogłeś spodziewać się, że akurat ta norma będzie miała dla mnie znaczenie. Nie uraziłeś mnie, ani tym bardziej Viro - zapewnił, kręcąc głową i zbywając zmartwienie machnięciem ręki, bo był to zupełnie nietrafiony domysł. - Choć taką propozycją działam na własną niekorzyść, to myślę w zasadzie, że powinieneś go poznać, jest znacznie błyskotliwszym rozmówcą niż ja. - Nie miał w zwyczaju być fałszywie skromny - słowa jednak były domeną pisarzy i Viro niejednokrotnie udowadniał mu, że nie miał na tym polu równych. Choć luźno rzucona perspektywa zapoznania wydawała mu się warta zaistnienia, sam nie przywiązywał się do niej zanadto, doskonale znając temperament swojego partnera. - Prowadziłem raz zajęcia dla starszych roczników, podczas których malowali akty. Mam na myśli sylwetki, nie sceny - powiedział z namysłem, gdy Atlas wygłosił swoją perspektywę dotyczącą nagości w sztuce. - Też o wiele bardziej cenię sobie sztukę posługującą się metaforą i łagodnym kształtem zamiast dosadności. Sztuka i ograniczanie wyobraźni nie idą ze sobą w parze. Ale... myślę, że dosadność i nawet "nudne porno" może mieć znaczenie dla przełamywania tabu. Zabawnie jest obserwować spłoszone przez zawstydzenie spojrzenia i rumieńce, ale myślę, że chyba kolejne pokolenia powinny z tego wyrastać, nie uważasz? - dopytał, przepuszczając towarzysza przed sobą z nieco teatralnym zaproszeniem podkreślonym gestem ręki.
Kostki:
1,3,5 - masz wrażenie, że wszystkie dzieła sztuki wodzą za Tobą spojrzeniem, chichoczą, być może nawet czujesz na skórze co jakiś czas niewidzialny dotyk. Problem w tym, że gdy tylko próbujesz przyłapać którąś z postaci na gorącym uczynku, Twój wzrok pada na nieruchome i zdecydowanie niezainteresowane płótna i rzeźby. Czyżby dzieła sztuki chciały wprawić Cię w dyskomfort? 2,4,6 - sala, którą zwiedzasz jest kameralna; ciepłe światła toczą grę z przyjemnym mrokiem, prowadząc Cię przez kolejne eksponaty. Trudno powiedzieć, czy to faktycznie dzieła oddziałują na umysł, czy też sama atmosfera panująca w pomieszczeniu robi na Tobie wrażenie, dzięki czemu przychylniej spoglądasz na obrazy. I nie tylko.
Choć teoria sama w sobie nie była błędna, to jednak gram zawsze w otwarte karty, bo absurdalna wręcz otwartość i niemal nachalna szczerość były znacznie lepszym rodzajem maski, niż dobra gra w odczytywanie intencji spomiędzy kwiecistych wypowiedzi, czy też wprawne wplatanie insynuacji pomiędzy moje, pozornie niewinne, insynuacje. Schlebia mi, że mimo partnerskiego uwiązania, wciąż wdawał się ze mną w niejednoznaczną wymianę uprzejmości, choć jednocześnie cierpnie mi smak w ustach, bo nie mogę już i chyba nigdy więcej nie będę umiał, być równie filuterny i zalotny względem osoby związanej partnerstwem, co kiedyś. Na dłoniach noszę stygmat Anny. Na ustach, pod powiekami. Idea wgryzania się w opływową, miękką ciągłość, jaką jest instytucja związku przynosi mi jedynie nieprzyjemne dreszcze. Podejmuję śmiech i ja, równie perlisty, lekki, równie wesoły co mojego rozmówcy, jestem wspaniałą papugą. - Jak wielu ludzi zdążyło już się w Tobie zakochać w kwadrans? - zagajam z ciekawością. Kusi mnie podjąć dysputę o tym, czym jest zakochanie, skoro można wykrzesać je z siebie w minut ledwie paręnaście, ale zawiązuje mi usta myśl o tym, że i tę ciekawskość mógłby Ezra zrozumieć, jako nawiązanie pokątne jakieś do jego partnerstwa, które przecież naznaczone było już obrączkami. Kiwam więc głową lekko, niemal kornie, taki jestem uprzejmy i grzeczny, przyjmując jego słowa. Imię Viro jednak zapisuje gdzieś z tyłu, w archiwum swojej głowy, tak na wszelki wypadek, na inne czasy, bo wiem, że moja ciekawość mnie zgubi, a ja jestem szalenie ciekawy, kim ten Viro jest. Dokładam do swoich nieczystych w myślach intencji uprzejmy uśmiech, którym chcę dać wyraz jedynie grzeczności, kiedy kiwam głową zgadzając się na tę propozycję- Jestem pewien, że będzie kiedyś ku temu okazja. - podkreślam, jakbym wcale nie tkał już planów, które tak przyjacielskiej powierzchowności w ogóle nie pasowały. Wszedłszy do pomieszczenia, pozwalam ciepłemu światłu kierować moją uwagą po figurach i kształtach, wijących się wokół mnie postaci. Trudno mi jednoznacznie określić, czy mnie one obchodzą, czy bardziej obchodzi mnie jednak mój rozmówca. Zaplatam ramiona na piersi, zatrzymując się przy dwóch kochankach, podpisanych imionami greckich bohaterów, Achillesa i Patroklesa. Nie wiem, czy to kwestia zainteresowania autora mugolskimi legendami, czy zwyczajna fascynacja Odyseją, ale pięknie lśni im to słońce we włosach, jakby prowadzące nas przez galerię światło było tym właśnie słońcem, magnesem uwagi, zwracającym spojrzenia w stronę odpowiednich obrazów, scen i ruchów. - Dla mnie jest po prostu niesmaczne. - przyznaje szczerze, bo choć rozumiem co Ezra miał na myśli, to jednak spłoszone spojrzenia i rumieńce mogła wywołać każda erotyka, tak samo, jak szokujący efekt mógł wywrzeć naturalistyczny obraz nieugładzonej erotyki, ale nudne porno było bardzo dalekie od czegokolwiek, co nawet w ostateczności użyłbym w celu przełamywania dawnych standardów, by uwolnić kreatywność młodych pokoleń- Poza tym, jest bardzo dalekie od tego, co ja uważam, za szczyt piękna sfery erotyzmu. - zerkam ku brunetowi, nie umiem wytłumaczyć, ale jakieś ciepło mnie ogarnia, gdy na niego patrzę. Nienaturalne, choć wcale nie obce.
Ezra T. Clarke
Wiek : 27
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 182 cm
C. szczególne : Szczupła, nawet lekko umięśniona sylwetka, zawadiacki uśmiech, zapach Merlinowych Strzał i mięty, znamię w kształcie kruka na łopatce
- Próżność pozwala mi wierzyć, że więcej niż jestem w stanie wymienić - odparł wymijająco, bo czy nie było rzeczy bardziej zabijającej ciekawość, niż konkretne odpowiedzi? A zainteresowaniem Atlasa jeszcze się nie znudził, więc podjął: - Lepsze pytanie brzmi, jak wielu po tym samym czasie mnie znienawidziło. Oczywiście nie w ścisłej definicji, rzadko kochamy i nienawidzimy w ścisłych definicjach - dodał, spoglądając krótko w jego stronę, zawieszając głos na kilka sekund, by w wyuczonym przy Viro nawyku zrobić przestrzeń dla zgody lub jej braku ze strony rozmówcy. Lubił dostrzegać, w których momentach ścieżki myślowe dwóch osób zdawały się od siebie oddalać. Nie mącił ciszy przyciemnionej sali, by obaj mogli się cieszyć spacerem tak jak lubił to najbardziej - w kontemplacji początkowo dokonywanej jedynie w głębi własnego serca, za jedynego przewodnika mając magiczną grę świateł. Nie potrafił jednak w pełni oddać się temu doświadczeniu, bo wzrok uparcie powracał mu do Atlasowych pleców, ramion, brwi marszczących się nieznacznie, kącika ust muszącego zadrżeć w pewnym momencie pod jedną z myśli. Wyciągał z tego spaceru własne wnioski, w otoczeniu tak nagiej i bezwstydnej sztuki dostrzegając fundamentalne różnice pomiędzy sobą samym a Rosą. Miał wrażenie, jakby zupełnie inna materia utkała jego osobę; jakaś subtelniejsza, delikatniejsza, piękniejsza, być może pochodząca z dłoni samego Apollina. Było w nim coś z dzieła sztuki i to przyciągało myśli Ezry jak płomyk ognia ćmę - bo w końcu to sztuce i jej dziewięciu patronkom dedykował swoje życie. - To wartościowe, że mamy inną wrażliwość - przyznał, myśląc o znanych sobie ordynarnych przejawach erotyzmu, nie tylko w sztuce, ale i ogólnie w społeczeństwie, przed którymi Atlas mógł się wzdrygać. - Co w takim razie uważasz za szczyt piękna sfery erotyzmu? - dopytał prosto, w tym wypadku mniej chęci mając do przekonywania, niż do bycia przekonanym.
Mrużę oczy w radości, niemal czuję, jak mi iskierki między rzęsami skaczą, bardzo mnie cieszy przewrotność używanych przez Clarke'a zwrotów. Chciałbym, by mówił do mnie więcej, częściej, ale przecież nie mogę mu tego powiedzieć. Byłby to kolejny klin niezrozumienia w naszej dopiero zaplatającej się z lekka relacji. Nic bym nie miał przeciwko takiej przyjaźni, mógłbym z nim na wiele tematów i do późnej nocy, pełen wina i sera, zajadając się winogronami, aż do sinego nieba świtu, och, jaki byłbym wtedy czarujący i szczęśliwy. Szczęście omija mnie od miesięcy, odkąd jestem sam zawijam się w tiule i woalki radości, których mam pełną szafę, pozostając wewnątrz pusty i zimny. Ciemność, do której nie dociera słoneczne ciepło staje się po prostu martwa, wilgotna, blada i pozbawiona namiastki gościnności. Mam szczerą nadzieję, że pod moim uśmiechem i zaczepkami nie widać nawet skrawka mojej ciemności. Kiwam głową, odrywając spojrzenie od dogadzających sobie w wodzie nimf i wzdycham, wraz z bukietem mieniących się w słońcu, bursztynowych bażantów, rozpryskujących nad trzcinami po obrazie za moimi plecami. - Nie mogę Panu, Panie Clarke, tak wszystkich swoich sekretów przy pierwszym spotkaniu wyznawać... - mówię, mrużąc zaczepnie jedno oko i nachylając się w jego stronę- Prawda? - unoszę z uśmiechem brwi, po czym ruszam powoli dalej- Obawiam się, że jeśli chcesz poznać to, co ja uważam za szczyt piękna, musisz spędzić ze mną trochę więcej popołudni na lekkich rozmowach i zwiedzaniu. - dodaję zachęcająco, uśmiechając się z wesołością. Spacer po muzeum, który miał mi jedynie zabić czas, okazał się niezwykle wciągającą podróżą w głąb niespodziewanej znajomości, którą zamierzałem hodować i doglądać jak egzotyczny kwiat.
2 x zt
+
Saskia Larson
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 161cm
C. szczególne : Duże, piwne oczy oraz charakterystyczny pierścionek z lisem na lewej dłoni.
Powrót do Anglii łączył się z tym, że trzeba było sobie jakoś radzić. A jako, że nie mogła liczyć na finansową pomoc ze strony rodziny, wróciła jak córka marnotrawna do pracy w Galerii. Tak, można byłoby powiedzieć, że Saskia jest pracownikiem marnotrawnym, bo skacząc z kwiatka na kwiatek nijak nie wykorzystała swojego potencjału, a pewnie już byłaby kilka szczebelków wyżej, ale zdecydowanie nie m a r n y m. Co to, to nie. Prace artystyczne sprawiały jej ogrom uciechy, ale ciężko było ukrywać, że część w której robiła za przewodnika wycieczek nieco ją nużyła. W końcu każdego dnia klepała te same opisy, pokazywała te same obrazy i rzeźby i dostawała często identyczne pytania od zwiedzających. Mus to mus, jak szef każe, tak Sasanka musi. — Dzień dobry, zap... - zaczęła, wpadając na styk przez drzwi prowadzące do hallu, w którym w południa dni powszednich zwykle zbierała się gromada ludzi. Tym razem stała tam tylko jedna osóbka, dziewczyna. - O. Saskia bąknęła na ten osobliwy widok, spojrzała na zegarek na ścianie, wzruszyła ramionami i dodała: — No cóż, wygląda na to, że będziesz miała prywatną wycieczkę. Zaczynamy? Być może w przeciągu nocy większość ludzi straciło zainteresowanie sztuką? Może ostatnie dni wakacji woleli spędzić w naturze? Albo drzwi do galerii się zatrzasnęły i większość z nich stoi teraz zorientowanych na zewnątrz? Cokolwiek to było, dzisiejsza wycieczka ograniczała się do jednej zwiedzającej: dziewczyny, o wyjątkowo bujnych włosach i nieśmiałym uśmiechu.
Szatynka nawet nie sądziła, że przyjdzie do Galerii Sztuki. Ona sama wolała przechadzki do lesie czy polanach. Teraz jednak wystarczyło jej wietrzenia się po tej Venetii, więc postawiła na przejrzenie okolicy i tego gdzie mogłaby się udać. Była już w dużej ilości miejsc, galeria sztuki była jednym z miejsc w których Seaverówna była zaledwie raz, może dwa na krzyż.
Tak czy siak, poszła. Niby luźno ubrana, ale miała na sobie lekko rozpiętą białą koszulę. W końcu trzeba jakoś wyglądać, prawda? Już zaraz po wejściu do budynku uśmiechnęła się do pracowniczki. Skądś ją kojarzyła, ale nie była sobie w stanie przypomnieć kto to dokładnie jest. - Cudownie, przynajmniej nikt nie będzie przeszkadzać w trakcie. I oczywiście, jeśli tylko od razu mogę - podeszła nieco bliżej, w międzyczasie przyglądając się ozdobom.
Nawet uśmiechnęła się na fakt, że wielkość grupy ograniczała się do jednej osoby - pewnie szybciej będzie wolna. No chyba - o zgrozo, że będzie tak, jak kiedyś, gdy jedna z odwiedzających maglowała ją pół dnia na temat sztuki współczesnej i opinii na temat kontrowersyjnego dzieła "Czarna dziura" autorstwa Augustusa Klemana, który, no cóż, malował swój odbyt. Nie jej było oceniać zasadność czyjegoś artystycznego kunsztu, ale nie zagłębiając się w filozogię i ukryte przekazy, obrazy Klemana były dosyć nudne i powtarzalne. Ot, czarne, pomarszczone okręgi. — Jestem Saskia, będę dzisiaj Twoją przewodniczką po wystawie tymczasowej znajdującej się na dolnym poziomie. Te, o tam — dłonią wskazała szczyt masywnych, kamiennych schodów — czyli wystawy stałe, przewodników nie potrzebują, bo rzeżby same lubią o sobie opowiadać. Lepiej tylko nie wyrażać niepochlebnych opnii w ich pobliżu, chyba, że się chce dostać z kamiennej pięści. Ruszyła schodami w dół, prowadząc za sobą dziewczynę, aż doszły do niedużej, ale też nie klaustorofobicznej sali. Na ścianach wisiały obrazu w jaskrawych kolorach, tym bardziej barwy były podkreślone, że ściany pomiszczenia pomalowane były na biało. - Tak na marginesie, jesteś tu przejazdem czy też uczysz się w Hogwarcie? - zapytała, zerkając za ramię.
Symphony O. Seaver
Rok Nauki : VII
Wiek : 18
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 167cm
C. szczególne : Piegi porozsypywane po całej twarzy
Niby tłumy jej nie przeszkadzały. Lubowała się w miejscach z dużą ilością osób, a już zwłaszcza kiedy miała możliwość poznać się z częścią z nich choć minimalnie. Jednak nie ważne jak bardzo nie polubiła by ludzi, nie mogła zdzierżyć przerywania i przeszkadzania podczas oprowadzania. Kompletnie nie była się w stanie w takich momentach skupić i choć czasami były to ciekawe ploteczki, która ta uwielbia, to i tak wolała aby o tych plotkach gadali gdzie indziej.
Saskia... W głowie powtórzyła sobie to imię jeszcze parę razy. Zaczynało jej już coś świtać, ale wciąż nie mogła sobie przypomnieć skąd ją dokładnie kojarzy. Słuchała jej spokojnie i prychnęła cicho śmiechem gdy ta wspomniała o dostaniu z kamiennej pięści. No nie byłoby to pewnie najprzyjemniejsze. - W takim razie raczej nie będę zagrożona - uśmiechnęła się do niej raz jeszcze. Szła zaraz za nią patrząc się przy okazji pod nogi, tak żeby przypadkiem się nie wywrócić. - Jestem w Hogu, a ty? Szczerze mówiąc, to skądś kojarzę twoje imię... W jakim jesteś domie? - Dopytała się jej jeszcze, trochę nie na temat galerii sztuki, no ale po prostu nie mogła się powstrzymać.
Saskia Larson
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 161cm
C. szczególne : Duże, piwne oczy oraz charakterystyczny pierścionek z lisem na lewej dłoni.
Pewnie powinny się kojarzyć, przynajmniej przelotem, ale studia Saskia realizowała w partiach, a różnica wieku i tak była między nimi znaczna. - Ja? W kruczym! Zaraz zaczynam ostatni rok studiów - trudno było powiedzieć, czy wypowiedziała to bardziej z dumą czy nostalgią - I coś mi mówi, że Ty też pewnie spod niebieskiego sztandaru, no bo w wakacje łazić po galerii sztuki i słuchać o historii? Podprowadziła dziewczynę pod pierwszy obraz wiszący po lewej stronie sali, dała jej chwilę na kontemplację i własne przemyślenia, zanim dodała: — Theresa van Hopper miała zaledwie siedem lat, kiedy stworzyła to dzieło - wspomniane dzieło przedstawiało karykaturalnie namalowane zwierzęta, bez zachowania jakiejkolwiek proporcji i realnych umaszczeń - ot, kwintesencja abstrakcji — Krążą historie, że nie używała dłoni, tylko wszystkie pociągnięcia pędzla wykonywała lewą stopą. Ta charakterystyczna kreska będzie ewoluować na przestrzeni lat, a obraz na który patrzysz jest jednym z ostatnich, w ktorych po konturach można rozpoznać bohaterów obrazu. Później było... z resztą, sama zobacz — dłonią wskazała obraz znajdujący się na przeciwległej ścianie pod kątem, który już składał się tylko z kolorowych kleksów. Nagle jak błyskawica odwróciła się do dziewczyny: — Hej, czy Ty nie jesteś jedną z Seaverów?
Symphony O. Seaver
Rok Nauki : VII
Wiek : 18
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 167cm
C. szczególne : Piegi porozsypywane po całej twarzy
Zaciekawiła się bardziej zaraz po odpowiedzi na pytanie. Swój swojego pozna jak widać. - Owszem, w tym roku będę w 7 klasie - zaśmiała się cicho na początku. Jakoś rozbawiła ją sytuacja w której udało jej się zgadnąć, że kogoś zna. Niby nie znała dziewczyny osobiście, ale pomimo tego kojarzyła ją i to jej wystarczyło.
Potem już stała cicho i słuchała historii rzeźby, normalnie rzeźby nie były jej faworytem, ale tym razem jakoś przykro jej się zrobiło na widok tamtych kleksów. Chwilę po tym krukonka spanikowała lekko i zrobiła krok w tył gdy Saskia odwróciła się do niej tak niespodziewanie. Przytaknęła głową i naprawiła swój wyraz twarzy na ten spokojny i codzienny. - Fakt, jestem. A skąd takie nagłe pytanie? Jest jakaś kłótnia między naszymi rodzinami o której nie wiem? - spytała się jej zaczepnie na koniec, bardziej żartem niż serio, chociaż i tak była ciekaw skąd takie nagłe pytanie i to połowie oprowadzania.
Saskia Larson
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 161cm
C. szczególne : Duże, piwne oczy oraz charakterystyczny pierścionek z lisem na lewej dłoni.
Kiedy wciąż bezimienna znajoma nieznajoma potwierdziła fakt swojego pochodzenia, Saskia udała, że wygląda na podirytowaną, kręcąc głową i łapiąc się pod boki: — Kłótnia? O wiele gorzej... — zrobiła dramatyczną pauzę — obawiam się, że możemy być rodziną. Kuzynkami jakimiś dalekimi. Albo może jestem Twoją ciotką? Kij wie, jak to tam jest z tymi powiązaniami. Pokrótce wytłumaczyła jej, że pochodzi z rodziny Larsonów, Ci z kolei z Brandonów, a tamci spokrewnieni są z Seaverami. Jedna wielka, kurewsko szczęśliwa rodzinka, można by powiedzieć. Sasanka zupełnie nie spodziewała się spotkać dzisiaj kogoś, z kim mogłyby łączyć ją więzy krwi, ale jako dziecko wielokrotnie patrzyła na ogromne drzewo genealogiczne w głównym holu domu jej rodziców - na dobrą sprawę, prawdopodobnie z każdym rodem czystej krwi ma coś wspólnego. — Teraz to już chyba musisz zdradzić mi swoje imię, wiesz? A co do dalszej części naszej wycieczki, bo w końcu wydałaś forsę na bilet, to podejdźmy sobie dalej do tamtej gablotki - wskazała przeciwną stronę sali, a krocząc w tamtą stronę, obcasiki jej butów głośno stukały o posadzkę - To reprodukcja złotych warkoczy Morgany, jej wielokrotna prawnuczka w ramach performensu zapuszczała włosy przez osiemdziesiąt siedem lat, chwaląc się, że każdy młodzieniec, który chciał zdobyć jej serce, musiał wejść po nich przez okno jej sypialni. Podobno siedemnastu śmiałków zginęło upadając z wysokości. Czego się nie robi dla sztuki!