Korytarz na czwartym piętrze jest najciemniejszym z tych w wyższej części zamku. Okna znajdują się w dużych odstępach, do tego są bardzo niewielkich rozmiarów. Przechodzącym tędy, drogę jedynie rozjaśniają bezustannie palące się pochodnie. Na tym piętrze znajduję się największa liczba portretów zdobiących ściany.
Autor
Wiadomość
Doireann Sheenani
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 158
C. szczególne : Jest drobna i wygląda zdecydowanie młodo. | Na lewym barku ma blizny po Sectumsemprze, a pomiędzy łopatkami ma tatuaż. | Posiada kolczyk w nosie. | Końcówki włosów pofarbowane są na żółto.
. Zawsze miała niezwykłą trudność ze zrozumieniem, czy na prawdę cieszy się z końca wakacji i powrotu do szkoły, czy jednak początek roku ją przeraża, bo znów będą duchy, żywe obrazy, ruszające się schody, na których do tej pory, po siedmiu latach, wciąż potrafiła utknąć i przede wszystkim - jeszcze więcej magii. Ani jej rodzinny dom, ani Hogwart nie były miejscami, w których Doireann chciałaby przebywać, bardzo często jedno stanowiło też ucieczkę od drugiego. Nic dziwnego, że powroty w mury zamczyska, zwłaszcza, że pełne emocjonalnej sprzeczności, nie działały na Puchonkę najlepiej. Pierwszego dnia może i była całkiem szczęśliwa. Wydarzyły się rzeczy przemiłe, o których cicho marzyła sobie, kiedy słuchała swoich ulubionych piosenek, czy piekła ciasteczka. Był to jednak moment zero, od którego nastrój dziewczyny raz jeszcze zaczął się staczać - i to w zatrważającym tempie. Ponowne trzymanie różdżki, rzucanie zaklęć - często nieudolne, konieczność polegania na innych… To wszystko połączone ze wspomnieniami z Arabii zaowocowało w sposób bardzo typowy dla młodej Sheenani; w dziewczynie narastała panika. Ta zaś postanowiła objawić się w sposób ostateczny i zauważalny, kiedy Puchonka łudziła się, że spędzenie przerwy w bibliotece skutecznie ją wyciszy. Bo kto, Bogowie, kto o zdrowych zmysłach zasiał cały korytarz obrazami? I to ten bardzo konkretny, na czwartym piętrze, gdzie nie dość, że znajdowało się jej bardzo ulubione pomieszczenie tonące w księgach wszelakich, to jeszcze i umiejscowiony był mugolski pokój, który również zdarzało się dość często odwiedzać. Nie wspominając już oczywiście o klasie do mugoloznastwa; tego jedynego przedmiotu, do którego przygotowywanie się nigdy nie było męką. Namalowane postaci były zaś najwyraźniej mocno stęsknione za pogaduszkami z uczniami, bo w mniemaniu Doireann były zdecydowanie aktywniejsze, niż do tej pory. No, zaczepiały ją, a Sheenani, mocno przeładowana bodźcami, nie udźwignęła już i tego. I właśnie to - pierodoła totalna - sprawiło, że dziewczyna się posypała. Stała, wciskając się w ścianę (całkiem niezdolna do tego, by ukryć się czy to w bibliotece, czy w “bezpiecznym” mugolskim salonie), przyciskając dłonie do piersi. Starała się robić wszystko, żeby tylko się uspokoić, chociaż nie były to zbyt skuteczne metody. Pochłonięta swoim wewnętrznym rozdygotaniem, nie zauważyła Felinusa. Ex-Puchon musiał się odezwać, by ta zarejestrowała jego obecność. - B-Bogowiefelinus. - Aż podskoczyła na jego widok. Właściwie to gwałtowniej ruszyła się dwa razy - za drugim, kiedy zorientowała się, że coś jest z chłopakiem mocno nie tak. - O mamo, w-wszystko dobrze? Co ci się stało?
Lowell nie wiedział, co dokładnie dzieje się z Doireann od ostatnich czasy. Gdy tylko samemu dokończył to, co miało miejsce - w postaci spotkania podczas Derwiszów - nie czuł się najlepiej. Gorzej dźwigał sytuacje i chociaż na zewnątrz nadal był przyjemnym dla innych, miłym znajomym, tak gdzieś zakamarki umysłu przestawały prawidłowo funkcjonować. Ulegały gniciu, które coraz bardziej go przerażało, a które to pochłaniało każdą z możliwych tkanek - powoli, skrupulatnie, aczkolwiek z wymierzoną równie perfidnie premedytacją. Nie chciał w tym trwać, ale znowu - wpadał w błędne koło. Ukrywał, że coś jest nie tak, by po prostu funkcjonować. Nie miał czasu na załamywanie się, skoro przecież pozostawało zbyt wiele rzeczy to wytłumaczenia, które potrzebowały reakcji natychmiastowej. A i tak była ona zbyt opóźniona; pierwsze dni były tragiczne, na domiar złego szukał drugiej pracy bądź jakichś zleceń, nie zamierzając być obciążeniem na barkach kogoś innego. Bo nawet jeżeli wiedział, że tak nie jest, pewna część umysłu nakazała mu myśleć inaczej. Kierować się starym schematem, który to zakopał dziesięć metrów pod ziemią i nie potrafił nad nim jakoś zapanować, by zapach zgnilizny ponownie nie pojawił się na powierzchni. Zdziwił się poniekąd na to, jak wyglądała Sheenani, którą miał okazję zauważyć, gdy postanowił do niej podejść. Co prawda głowa niezwykle mocno bolała, świat zdawał się lekko wirować, a sama postura wskazywała na to, że nie było aż tak dobrze, jak chciał, by było. Jakby ta... była jakoś przewrażliwiona? Wciśnięta w kąt, starała się jak najmniej zwracać na siebie uwagę; najwidoczniej nie dało to żadnych efektów, bo nawet jeżeli wszystkie kolory były pstrokate i neonowe, nie przeszkadzało mu to, a raczej nie zamierzał się temu poddawać, by pomóc jakkolwiek dziewczynie. Wiedział, że ta potrzebuje pomocy - niezależnie od bólu jego własnej czaszki i tego, że wszystko było w innych barwach. - Doireann? - zapytał już bardziej prawidłowo, spoglądając na nią z widoczną troską przejawiającą się przez czekoladowe tęczówki. Nie dawał po sobie poznać, że coś jest nie tak, choć stan dziewczyny ewidentnie go zaniepokoił i spowodował, że nie był w stanie przejść obok niej całkowicie obojętnie. - Wszystko w porządku? Potrzebujesz pomocy? Mam eliksir spokoju w torbie, jakbyś chciała... - nie zamierzał pierwsze odpowiadać na pytanie, które zadała Puchonka, uważniej jej się przyglądając, gdy obrazy najwidoczniej ucichły, wszak obecność asystenta mogła być poniekąd inna. Zgoła odmienna od tego, co reprezentowała sobą uczennica. - Powiedzmy, że pewna, mała zmiana, która za niedługo zniknie. - lekko się uśmiechnął, choć nie wiedział, kiedy to tak naprawdę się stanie. Odczuwał mdłości, choć starał się je skrupulatnie ukryć, w związku z czym wyglądał stosunkowo normalnie, choć wewnętrznie czuł się niczym rozbite o ziemię szło, które wymagało odpowiedniego poskładania. Bardziej od jego własnego stanu interesował go stan Doireann, gdy naprawdę się nią zmartwił.
C. szczególne : Jest drobna i wygląda zdecydowanie młodo. | Na lewym barku ma blizny po Sectumsemprze, a pomiędzy łopatkami ma tatuaż. | Posiada kolczyk w nosie. | Końcówki włosów pofarbowane są na żółto.
. “Nie chcę martwić innych” było motywem przewodnim nie tylko Lowell'a, ale i jego młodszej, puchońskiej “siostry”. Doireann znana była ze swoich dwóch, bardzo skrajnych nastrojów; albo była spokojna i opanowana, albo spanikowana i zapłakana. Do tej pory jednak skutecznie udawało się jej trzymać te prawdziwe przyczyny swoich załamań jedynie dla siebie. I tak oto płakała Drake’owi w ramię, bo przypaliła całą partię ciastek, albo użyła martwych drożdży, przez co ciasto, nad którym pracowała tak długo nie wyrosło. Panika dziewczyny stała się czymś tak oczywistym w gronie jej przyjaciół, że nikt tak naprawdę nie docierał do źródła. A może to Doireann nie dopuszczała ich głębiej, zawsze zwalając winę na te drobnostki? Była przecież nauczona, by o tych konkretnych problemach nie mówić nikomu - bo to wstyd, hańba i jeszcze wezmą ją za niespełna rozumu. Liczyło się więc uspokojenie się i jak najszybsze wrócenie do normalności. Prawdą było, że sama Sheenani zaczęła obracać swoje ataki paniki w żart, chociaż występowały w naprawdę mało śmiesznych sytuacjach. Bo przecież nie bawiło jej to, że pocałunek z chłopakiem sprawiał, że jej reakcja walki lub ucieczki włączała się. Nie było też jej do śmiechu, kiedy myślała o tym, jak niedawno załamała się, niemalże wypłakując oczy w pałacowym pokoju. Bogowie, była za to na siebie wściekła. W końcu… Nie chciała nikogo martwić. Im dłużej jednak naciskała na siebie, by tego nie robić, tym gorsze osiągała efekty. Łapała dość nierówne oddechy, wpatrując się w Felinusa wielkimi, spanikowanym oczami. Pokręciła jedynie głową, chcąc dać znać, że pomoc nie była tutaj niezbędna. Wystarczyło jednak jedno, nawet przelotne spojrzenie na Puchonkę by wiedzieć, że nie była to prawda. W tym stanie trudno było jej też powiedzieć, że z młodym mężczyzną działo się cokolwiek złego. Może poza absolutnie okropnymi decyzjami barberskimi i tymi nietypowymi tęczówkami. Lowell miał jednak pewną właściwość, nabytą przez dość… częste ratowanie dziewczyny. Sheenani ufała mu - i jeśli mówił, że coś jest tylko małą zmianą, która zaraz zniknie, tak nie próbowała nawet podważyć jego słów. Niejednokrotnie pokazał jej przecież, że bywał w swojej ocenie bezbłędny. - To dobrze. - Próbowała uśmiechnąć się pokrzepiająco, jednak zamiast tego kąciki jej ust zadygotały niebezpiecznie, jakby całe jej ciało nie zgadzało się na jakiekolwiek przejawy wesołości. - Ja… - Chciała powiedzieć coś, co mogłoby ukryć jej stan. Ten jednak postanowił dalej manifestować się w najlepsze, skutecznie uciszając dziewczynę, zanim ta posłałaby w stronę ex-Puchona niegroźne kłamstwo. Nie było jej ani miło, ani dobrze, ani bezpiecznie i naprawdę chciała, by ktoś o tym wiedział. Ktoś więcej, poza Eskilem, któremu przecież nie pozwoliła podjąć żadnych kroków. Pokręciła głową raz jeszcze, przy okazji wbijając spojrzenie w podłogę. Jej twarz momentalnie przyozdobił grymas pełen nieszczęścia. W taki sposób, raz jeszcze, odpowiedziała na pytanie mężczyzny. Tym razem nie myślała jednak, że "jest dobrze, nic nie potrzebuję". Miała w głowie rozpaczliwe "potrzebuję pomocy i nie wiem, jak o to poprosić".
Człowiek jest skomplikowaną jednostką. To nie maszyna, w której źle działającą część można zamienić na inną, sprawną, bardziej prawidłową. I chociaż magia lecznicza pozwala na ominięcie naprawdę wielu ograniczeń, tak jednak wpłynięcie na rzeczy powiązane z psychiką, zakrycie ran, a przede wszystkim ich uleczenie nie zależało w większości od leków - zależało przede wszystkim od podejmowanych w ramach terapii rozmów. Od prób naprowadzenia własnego toku myślenia na te bardziej prawidłowe tory. Sam się wzbraniał przed jakimikolwiek środkami, które mogłyby na niego samego znacząco wpływać, w związku z czym może działał jak działał, ale przynajmniej działał. Choć ostatnio to coraz częściej sięgał po eliksir czuwania i chociaż wiedział, że to nie jest odpowiednie rozwiązanie, po prostu siedział we własnej bańce. Bezpiecznej bańce. Co z tego, że czas na sen poświęcał wyjątkowo mało - liczyła się przecież efektywność, możliwość poprawienia fundamentów domu, choć obecnie nie było to takie proste. Nie z tym wzrokiem, nie z tymi tęczówkami, nie z fryzurą krzykliwą, zwracającą szczególną uwagę. Obracanie w żart też stanowi poniekąd mechanizm obronny. Jeżeli człowiek sam w siebie zacznie stosować różne przytyki lub umniejszać poszczególne sytuacje, tak bardziej staje się odporny na potencjalne zranienia w postaci wbicia noża prosto w plecy - czysto metaforycznie. Sam kiedyś znajdował się na uboczu, nie pozwalając na to, by ktokolwiek zapoznał się z jego własnym życiem, bo zwyczajnie bał się. Fasada braku uczuć i podejścia do życia bez cienia emocji pozwalały mu tym samym na swobodne obserwowanie otoczenia bez bycia narażonym na cokolwiek więcej. Szkoda, że to była tylko fikcja, bo i tak czy siak wewnątrz znajdowały się różne odczucia. W większości negatywne, choć teraz zapanował nad pewnym rozdziałem własnego życia, by móc z niego korzystać lepiej, bez chęci zaszkodzenia samemu sobie. Jak zwykle, jak żeby inaczej, wskazówki zegara udowodniły mu, że wcale tak kolorowo nie jest - nawet jeżeli widział w najróżniejszych odcieniach tęczy i czuł się tak, jakby ktoś mu miał zamiar rozwalić czaszkę. Zauważył zatem te oddechy, które zdawały się być chaotyczne pod względem płynności; spanikowane oczy, gdy zetknęły się z tymi należącymi do Felinusa, mogły zauważyć w czekoladowych jedno - ludzką troskę. Nie zamierzał jej wyśmiać, nie zamierzał jej tym samym zostawić; zamierzał jej pomóc, bo widział, że coś się dzieje, ale co - nie miał bladego pojęcia. Podejrzewał wewnętrzną panikę opanowującą z widoczną precyzją ciało drobne i pozbawione możliwości obronienia się, a sama reakcja zdawała się być... widocznie nieprawidłowa. Nie podejrzewał, by to było wszystko przez tęczowe włosy, choć przykuwał znacząco uwagę - zarówno poprzez zafarbienie, jak i fakt, że pozostawał tym asystentem. - Chodź na krótki moment, dobrze? Nie będziemy tutaj stać, podejdźmy do tego na spokojnie. - w jej kierunku wystosował te słowa, by tym samym pokrzepiająco się uśmiechnąć i wystawić lekko dłoń, wszak nie chciał, by ta czuła się jakkolwiek tym przytłoczona. Jeżeli nie chciała stąd iść - nie odchodził. Nie zmuszał jej do czegoś, co było wbrew jej własnej woli, nawet jeżeli odbiór rzeczywistości był zaburzony. Wyciągnął tym samym fiolkę z eliksirem, podając ją ostrożnie dziewczynie, bo podejrzewał, że próba rozmowy w takim stanie nie była możliwa. Ostrożnie, bez pośpiechu, bez traktowania jej jak kogoś innego. Po prostu się martwił, gdy grymas pojawił się wraz z momentem opuszczenia głowy. - Zażyj, powinno być odrobinę lepiej. - zalecił, choć wiadomo - jeżeli nie chciała, to jej nie zmuszał, w związku z czym, kiedy przestała mienić się na różowy kolor w dziwne plamki, bacznie na nią spojrzał. Wyglądała niczym zbity pies, który nie potrafi spojrzeć, skonfrontować się z czymś, co trawiło duszę od środka. - Coś się dzieje, widzę to. Jeżeli chcesz ze mną na ten temat porozmawiać, to chcę ci pomóc i możesz na mnie liczyć. Co się zatem dzieje? - zachęcił ją, bo wiedział, że ta reakcja udowadniała konieczność otrzymania pomocnej dłoni, ale musiał wiedzieć, o co chodzi, jeżeli chciał być jakimkolwiek większym oparciem. Mogli również pobyć tutaj w ciszy, a on i tak nie zamierzał odpuścić - nie teraz.
C. szczególne : Jest drobna i wygląda zdecydowanie młodo. | Na lewym barku ma blizny po Sectumsemprze, a pomiędzy łopatkami ma tatuaż. | Posiada kolczyk w nosie. | Końcówki włosów pofarbowane są na żółto.
. Doireann trzymała w pułapce własnych żeber całą armię rozszalałych, wystraszonych uczuć. Była poupychana po brzegi, do tego stopnia, że nie miała już miejsca na kolejne, pomniejsze lęki. Najmniejszy dyskomfort potrafił sprawić, że uginała się niebezpiecznie pod ciężarem wcześniejszego stresu; a przecież jej barki nie były przystosowane do tego, by dźwigać ciężar traum. Filigranowa postawa sprawiała, że Sheenani bardziej nadawałaby się do pełnych gracji baletowych podskoków, aniżeli prób uniesienia w małych, dziecięcych dłoniach całego świata. Żaden był z niej Atlas, jednak oczekiwała od siebie tych ogromnych pokładów siły. Chciała radzić sobie sama i ogarniała ją wściekłość - bo nie mogła. Bo coraz częściej przyłapywana była na płaczu i panice. Czuła się, jakby znów miała jedenaście lat i raz jeszcze przechodziła przez swój pierwszy rok w Szkole Magii i Czarodziejstwa. Okazało się jednak, że historia zamierzała najwyraźniej zatoczyć pełen krąg. Raz jeszcze starszy od niej wychowanek domu Helgi Hufflepuff znalazł ją w kryzysie. Najwidoczniej coś naprawdę mocno łączyło Theo i Felinusa; oboje nie byli w stanie przejść obojętnie, kiedy Sheenani działa się krzywda. Oboje też, rozdzieleni jedynie przez te parę długich lat, postanowili w pewnym momencie zareagować. I chwała im za to. W przeciwieństwie do Lowell’a, nie miała oporów, by ratować się wszelkimi specyfikami. Zbawienny eliksir spokoju był obecny w jej życiu już od wielu lat, toteż bez większego wahania, kiedy tylko rozpoznała trzymaną przez mężczyznę fiolkę, przejęła ją i przy akompaniamencie cichego “dobrze”, wypiła zawartość, jakoś do połowy. Wrażliwość na magię i wszelakie eliksiry pozwalało jej na podobną oszczędność. - Dziękuję. - nie byłaby sobą, gdyby automatyczne uprzejmości nie towarzyszyły jej nawet w takich momentach. Była wdzięczna za troskę i zainteresowanie, jednak zapewne nikt nie oczekiwał od niej właśnie teraz okazywania tego. Mimo to - musiała. I chociaż był to swego rodzaju przymus, tak niekoniecznie należał on do tych najmniej ulubionych. Bycie miłym było w końcu miłe, prawda? - Ja... - posłała krótkie spojrzenie gdzieś zza plecy Lowell'a. Jej wzrok napotkał jakieś dwie, olejne pary oczu, zerkające w ich stronę. Postaci na dodatek zdawały się szeptać coś między sobą... Bogowie, jeszcze tylko brakowało tego, by czuła się teraz oceniana. - Może… Może faktycznie, pójdźmy gdzieś. - zgodziła się z Felinusem. Pozwoliła mu zaprowadzić się gdziekolwiek - w końcu ufała mu. Dodatkowo chłopak wyglądał możliwie najłagodniej, a to w połączeniu z eliksirem faktycznie sprawiało, że czuła się odrobinę spokojniej. Przynajmniej na tyle, by przypomnieć sobie, że ma nogi, może nimi ruszać, a kiedy to robi, to bogowie, chodzi. Nie musiała przecież stać tam, gdzie łapała te nielubiane spojrzenia magicznych obrazów. - Ja się chyba… tak trochę cofnęłam. Czasami czuję się, jakbym dopiero co trafiła do szkoły. Wszystko znowu jest takie… - przełknęła ślinę i westchnęła ciężko. - Straszne. Znowu się boję.
To człowiek buduje złotą klatkę, w której następnie się więzi. Wiedział o tym doskonale, kiedy wreszcie się z niej wydostał, a klucz zdołał odtworzyć, choć było to wyjątkowo bolesne i pozbawione jakiegokolwiek cienia radości. Życie potrafiło boleć, nikt nie rodził się dlatego, gdyż chciał się pojawić na tym świecie. Wiele rzeczy, w tym te, które targają ludzką duszą, powoduje nieokiełznany, trudny do opanowania ból, tudzież strach. Stres potrafi jeszcze bardziej wpłynąć, jeszcze bardziej wycisnąć z osoby dodatkowe problemy, a każdy reaguje na to wszystko inaczej. Jedni są w stanie iść do przodu z zaciśniętymi zębami, inni natomiast potrzebują pomocy. I wszystko wskazywało na to, że Sheenani jej wymaga, w związku z czym nie czekoladowe, a właśnie różnokolorowe tęczówki Lowella zwracały na nią uwagę. Korytarz nie był ani przyjemny, ani prawidłowy - nie wiedział, o co dokładnie chodzi, ale nie zamierzał rozmawiać na poważne tematy poprzez brak odpowiednich ku temu warunków. Niestety, gabinetu własnego nie posiadał, dlatego pozostawał uzależniony od tego, gdzie zdecydowałby się ich poprowadzić. Chciał jej jednak pomóc, a nie odwrócić się na pięcie i uznać, że sytuacja nie miała w ogóle miejsca; nie był tego typu człowiekiem. Nie potrafił się odwrócić, choć kiedyś, gdy myślał przede wszystkim o własnym interesie, niespecjalnie interesował się innymi, uważając ich za zagrożenie. Skupiał się zatem głównie na sobie, choć teraz ta rola uległa przemienieniu; ponownie, znowu, z premedytacją. Skupiał się na innych, ale siebie spychał na boczny plan. Nie zastanawiał się zatem aż nadto, jak wyglądałaby ta sytuacja, gdyby jednak był starym, nieprawidłowym Felinusem. Chciał zapewnić Doireann odpowiednią dozę wsparcia, gdy widział przerażenie wydobywające się z oczu, niewspółmierne oddechy, nadchodzące widocznie ramiona narastającej paniki. Podanie zatem eliksiru spokoju było jedną z opcji, której dziewczyna mogła odmówić, acz tego nie zrobiła. Przyjęta fiolka została opróżniona tylko w połowie, ale nie dziwił się w żaden sposób - przecież dziewczyna jest drobna. Mała, niewielka, wydająca się być z zewnątrz naprawdę krucha, niczym porcelana, której proste uderzenie może spowodować rozsypanie się w drobny mak. - Nie musisz. - odpowiedział prosto, acz miło, bo jednak doceniał to, co powiedziała Puchonka. Eliksir powinien zacząć działać w ciągu paru minut, ale sam efekt i uczucie tego, że zażyło się coś, co pozwoli normalnie funkcjonować, mógł znacząco dziewczynę uspokoić. Nie potrzebował podziękowań, nie potrzebował żadnych przeprosin. Jedyne, co by mu się przydało, to jakiś odpowiedni eliksir, dzięki któremu głowa przestałaby go boleć, a sam zacisnął na krótki moment bardziej powieki, nie mogąc wyzbyć się tego niezwykle nieprzyjemnego uczucia. Efekty spotkania się z jakąś krnąbrną magią postanowiły utrzymać się aż do tego dnia, dlatego nie mógł normalnie odbierać rzeczywistości, a na pewno nie w stu procentach. Spojrzał na nią z niemym pytaniem przedostającym się na usta, choć go jeszcze nie wypowiedział; nie wiedział, co konkretnie działo się z młodszą wychowanką domu Helgi Hufflepuff, ale koniec końców był tutaj i chciał się dowiedzieć. Prywatność szanował; zaakceptowałby zatem brak odpowiedzi, ale nie uznałby to za dobry znak. Obrazy wcale nie były przychylne, więc wydostanie się z tego harmideru mogło przynieść należyte ukojenie. Zaprowadził ich zatem do miejsca okalanego mniejszą ilością obrazów, praktycznie zerową, w tym do tego stopnia rzadko spoglądanego, że zapewniało ono należytą dozę odseparowania od innych. Po tym uważnie wśłuchał się w to, co chciała mu przekazać Doireann, a sam oparł się o ścianę, która była zaskakująco chłodna. "Ja się chyba... tak trochę cofnęłam". Zaskakujące, jak bardzo to słowo tyczyło się również jego osoby, bo o ile chodził do psychologa, o tyle pewne rzeczy starał się ukryć. - Pod jakim względem dokładnie się cofnęłaś? - musiał się zapytać, bo nie wiedział, czy to jest kwestia jedynie szkoły, czy jednak dodatkowo czegoś innego. Sytuacja z wakacji pozostawiała na ich duszach spore brzemię, mniej lub bardziej widoczne, w związku z czym dziwił się, dlaczego nikt nie zarządził obowiązkowych rozmów z kimkolwiek bardziej wykwalifikowanym od niego. - Czego konkretnie się boisz? I, co najważniejsze - od kiedy się tak czujesz? Od kiedy się tak dzieje? - zapytawszy się, poprawił tęczowe włosy własnymi dłońmi, rozmasowując skronie. Im dłużej funkcjonował bez eliksirów, tym gorzej się czuł, ale nie potrafił pozostawić jej samej sobie.
C. szczególne : Jest drobna i wygląda zdecydowanie młodo. | Na lewym barku ma blizny po Sectumsemprze, a pomiędzy łopatkami ma tatuaż. | Posiada kolczyk w nosie. | Końcówki włosów pofarbowane są na żółto.
. Sam widok eliksiru był dla Doireann zwiastunem nadchodzącego uspokojenia się sytuacji. Czasami zastanawiała się, czy w jej przypadku jego działania nie wzmagało coś na wzór efektu placebo; oczekiwała w końcu tego błogiego spokoju, przez co samo przytknięcie ust do fiolki sprawiało, że momentalnie czuła, jak sztywne mięśnie karku zaczynają się rozluźniać. A może chodziło o samą wizję tego, że zaraz, za momencik, poczuje się lepiej i już nie będzie się tak bać? Cokolwiek sprawiało, że dziewczyna reagowała na napój tak szybko, nie było czymś, co koniecznie jej przeszkadzało. W końcu o to właśnie chodziło - by jak najszybciej opanowała drżenie ramion i była w stanie odetchnąć pełną piersią (zwłaszcza po momentach hiperwentylacji). Była więc nieco spokojniejsza, skupiając swoje rozbiegane myśli na okropnym smaku zbawiennego eliksiru. "Pomoże, zaraz pomoże", skutecznie zastępowało każdą inną, natrętną myśl. Dodatkowo obecność kogoś zaufanego - w kogo dawne, "złe" ja najpewniej nie byłaby w stanie w ogóle uwierzyć - zdecydowanie wymagało przesłanie tej drobnej, pozytywnej myśli. Maniery manierami, jednak to krótkie "nie musisz" uświadomiło jej, jak bardzo zasługiwał na wdzięczność. Dla Sheenani oczywistym było, że musiała podziękować. Prędzej, jak teraz, czy później, jak po wydarzeniach w Arabii, ale musiała. Pomimo kurczowego trzymania się wiary, że mimo wszystko ludzie są z reguły dobrzy i zdecydowana większość nigdy nie będzie dążyła do świadomego skrzywdzenia kogoś, wciąż miała wrażenie, że faktyczne przejawy dobroci i heroizmu nie są należycie doceniane. W oczach Puchonki było zaś łatwo urosnąć do rangi rycerza na białym koniu; w mgnieniu oka zaczął za takiego uchodzić Theo, kiedy zajmował się nią podczas jej pierwszego roku, oraz Eskil, kiedy pozwolił jej wypłakać się w swoje ramię, jednocześnie klnąc na wszystko, czego w tej chwili nienawidziła. Podobnie było więc i z Felinusem - niezmiennie ratującym niewiasty z opałów. Była naprawdę przekonana, że ten młody mężczyzna nigdy nie znał obojętności. Odeszła z nim do nieco spokojniejszej części, gdzie żadne dodatkowe bodźce nie mogły jej dosięgnąć. Na szczęście nie była pod wpływem działania podobnej magii, co Lowell; bo tego w żaden sposób nie byłaby w stanie znieść. W zupełnie innych okolicznościach, kiedy irracjonalny lęk nie brałby góry nad sposobem, w który postrzegała świat, zapewne dostrzegłaby, że Felinus nie czuje się najlepiej. Może nawet byłaby w stanie dowiedzieć się, chociaż połowicznie, co się dzieje, by następnie zarzucić Lowell'a całą toną troski i wsparcia. Pewnie też zaproponowałaby mu jak najszybsze udanie się do kogoś, kto wiedział, jak działać z klątwami. Czy ojciec Cass się tym nie zajmował? Niestety, nawet jeśli była odrobinę spokojniejsza, tak wciąż jej percepcja pozostawała mocno przekrzywiona. Po prostu zaakceptowała fakt, że ex-Puchon wygląda niecodziennie i trochę się krzywi - a to mogło być spowodowane absolutnie wszystkim. Pozostawała więc niewiedza i kwestia odpowiedzi na pytanie. Dziewczyna przez chwilę błądziła wzrokiem po podłodze, widocznie zmieszana, jakby dopiero teraz dotarło do niej, jak głupio i dramatycznie musiała brzmieć. Jednak pomimo okropnego zażenowania nic się nie zmieniło w kwestii potrzeby, by porozmawiać o swoim problemie. - M-Myślałam, że… - zaczęła mówić ostrożnie, starając się jakoś odpowiedniej dobrać słowa. Wystarczyło tego trzęsienia się i bełkotania. - ...że już radzę sobie lepiej z magią. Wcale aż tak nie bałam się używać jej na zaklęciach. J-Ja… naprawdę mogłam już czarować pod okiem nauczyciela. - położyła dłonie na swoich ramionach, tworząc z nich swego rodzaju barierę. Widocznie nie czuła się komfortowo mówiąc o tym, chociaż - z pomocą eliksiru - starała się być jak najmniej emocjonalna. - Ale teraz znów bywa, że nie mogę nawet podnieść różdżki. Chcę, ale nie mogę. Chociaż… i tak nie jest tak źle, kiedy to ja ją trzymam. J-Jak widzę, że ktoś… nawet nie specjalnie, ale celuje we mnie, to… - rozedrganie na nowo pojawiło się w jej głosie, podobnie jak wilgoć w oczach. Raz jeszcze wzięła parę głębszych oddechów, próbując zmusić się, by kontynuować. Było to jednak zdecydowanie zbyt trudne - chociaż wcale nie powinno takie być. - J-Ja znowu boję się magii. - powiedziała po chwili przerwy przez zduszone szlochem gardło. - Od Arabii się boję.
Pewne rzeczy potrafią uspokoić. I chociaż tęczowe włosy u asystenta uzdrawiania nie były tym, co potrafiło zatrzymać płynące w chaosie myśli, tak eliksir spokoju, który odpowiednio wyciągnął i podał dziewczynie, jak najbardziej stanowił oazę, gdzie mogła poczuć się w jakiś sposób bezpiecznie i prawidłowo. Chociaż sam wzbraniał się przed tego typu medykamentami, trudno było odmówić im uroku, gdy potrafiły znacząco wzmocnić pewność siebie właśnie w takich sytuacjach. To, co działo się z dziewczyną, zakrawało o atak paniki, a im bardziej Lowell spoglądał w jej stronę, tym bardziej się utwierdzał - mimo że widział świat w odmiennym spektrum barw, czując coraz to mocniejsze pulsowanie czaszki - iż pewne rzeczy wymagają zwrócenia uwagi. Nie jednak nieodpowiedniego, pozbawionego wymaganego wyczucia czasu, a prędzej taktownego, z dozą zrozumienia, jaką to chciał dać dziewczynie, by poczuła się z powrotem wewnątrz stabilna. I silna. Od jakiegoś czasu zapominał o sobie w tym całym harmiderze. Nie potrzebował wdzięczności, czując, że to jest to, co każdy - a przynajmniej większość - na jego miejscu po prostu by zrobiła. To, co odróżniało ludzi od innych zwierząt, było właśnie widoczną dozą empatii, jaką wzajemnie ten gatunek potrafi sobie okazywać. Stworzenia kierują się instynktem przetrwania, w związku z czym rzadko kiedy zwracają uwagę na inne, bolejące w stadzie osobniki. Ludzie zostali zaprogramowani wręcz do tego, by wchodzić w buty innych i wstawiać się w sytuacje ludzi kompletnie obcych. Co na przestrzeni wieków było srogo wykorzystane, ale to powodowało, że ludzie względem natury byli poniekąd dewiantami. Osobnym odłamkiem we wszechświecie, który potrafił o siebie zadbać, przygarnąć pod swój dach i zapewnić bezpieczeństwo, mimo że nie miał ku temu żadnych powodów. Za tym znajdowały się też inne rzeczy. Świat wbrew pozorom nie był tak kolorowy i chociaż część osób potrafiła okazać zrozumienie, tak często można spotkać się również z brakiem jakiejkolwiek chęci pomocy. Świadomość tego, jak wiele osób znajduje się w otoczeniu, przyczyniała się do powstawania odpowiedzialności rozproszonej. Przez to, że wiele osób może pomóc, człowiek potrafi przechodzić całkowicie obojętnie obok tego, kto doraźnego wsparcia potrzebuje. Obserwowane często w zaludnionych miejscach, gdzie znieczulica zdawała się przekraczać wszelką możliwą skalę; on jednak nie zamierzał się temu poddać. Może i ten rok temu był chłodny, był oschły i nie potrafił wstawić się w sytuacji innych, ale teraz chciał pomagać. Chciał, by każdy zasługiwał na tę cząstkę, która była albo za rzadka w życiu innych, albo nigdy tak naprawdę nie wystąpiła. Zauważył zatem błądzenie po podłodze, choć nie zmuszał jej do odpowiedzenia od razu na postawione przed nią pytania. I chociaż świat wirował w najróżniejszych barwach, nie zamierzał przejść obojętnie wobec tego, co miało miejsce. Patrzył na nią spokojnie, bez oceniania, bez tego, co mogłoby się przyczynić do wewnętrznego bólu i uznania, że jakkolwiek źle postąpiła. Pozostawił własną fryzurę gdzieś na boku, pozostawił własne zawirowanie światem z tyłu, by ją wysłuchać. - Boisz się magii, ponieważ wiąże się ona z ogromną odpowiedzialnością. - skwitował wszystkie jej słowa, kojarząc rozmowy, jakie przeprowadzili na przestrzeni ostatnich miesięcy. Magia niosła ze sobą możliwość zniszczenia pół miasta jednym zaklęciem, jeżeli tylko czarodziej chciał tego dokonać. Dawała ogromną moc, nad którą należało zapanować. Jeżeli czarodziej tego nie jest w stanie tego osiągnąć, niesie ze sobą ogromne zagrożenie. - I tak samo - jak ktoś może cię nią skrzywdzić, tak ktoś może cię nią uratować. - doskonale pamiętał to, co wydarzyło się w Arabii i nie zamierzał udawać, że wszystko było inaczej, a całe spotkanie zakończyło się na herbatce. Tak naprawdę nikt nie chciał przebywać w Oazie Cudów, marząc jedynie o powrocie do domu i własnych czterech ścian. Chciał jej pomóc, ale tak naprawdę nie mógł zmienić jej wewnętrznego schematu myślenia. Mógł jej pomóc, pocieszyć, ale jeżeli chcieli zaobserwować coś więcej, musiała skorzystać z pomocy kogoś, kto naprawdę znał się na takich rzeczach. - Doireann, słyszałem, że ostatnio magipsycholog nawiązała współpracę ze szkołą. - rozpoczął rozważnie, spoglądając w kierunku jej tym razem niebieskich tęczówek. Na litość merlinowską, kiedy te dziwne wizualne efekty się skończą? Nie miał bladego pojęcia, ale starał się na tym nie skupiać własnej uwagi. - Jeżeli chcesz nad tym popracować i znowu się nie bać, polecam ci, byś się do niej udała po zajęciach. To nie jest nic złego, by poprosić kogoś o pomoc. - lekki uśmiech powędrował w jej kierunku. - Koniec końców każdy z nas ma prawo czuć się gorzej i ma prawo do tego, by uzyskać odpowiednie wsparcie. - było w tym trochę racji. Mogli uciekać od demonów, które pchały się do drzwi, ale te potrafiły rozmnożyć się w zastraszającym tempie. Moment, gdy nie uciekali, a stawali do walki, mógł być przerażający, ale również potrafił otworzyć kolejne drzwi.
C. szczególne : Jest drobna i wygląda zdecydowanie młodo. | Na lewym barku ma blizny po Sectumsemprze, a pomiędzy łopatkami ma tatuaż. | Posiada kolczyk w nosie. | Końcówki włosów pofarbowane są na żółto.
. Doireann pokręciłą głową, a jej twarz spchmurniała. Nie bała się odpowiedzialności, z którą, jako czarownica, musiała się zmierzyć. Bała się… siebie. Obrazu czarodzieja, który wciąż jakaś część niej pielęgnowała w głowie. Brutalnego, humanoidalnego stworzenia o sile, której nie powinien posiadać. Groźnego, nieprzewidywalnego, od którego widzi mi się zależało, czy nie przejdzie się ulicami miast, rzucając śmiercionośne zaklęcia. Pysznej, zadufanej w sobie i zaślepionej swoją niewyobrażalną, destrukcyjną siłą istoty, która wszystko, co nie dorasta do niej, traktuje jak coś bez wartości. Mugole, charłaki, czarodzieje nieczystej krwi - miliony ludzi, którym wyniosły czarodziej odbierał znaczenie. To wszystko, co kiedykolwiek usłyszała od swoich rodziców, wbiło się w jej pamięć - i jakakolwiek forma potwierdzenia owego obrazu budziła w niej niewyobrażalny lęk. Co z tego, że czarodzieje, których znała i z którymi przebywała na codzień byli zaprzeczeniem tych słów, skoro znalazła się grupa wyniosłych i wspaniałych magów, którzy swoją brutalność i okrucieństwo zdołali byli usprawiedliwić próbą. Problemem Puchonki było jednak to, że nie wiedziała, jak ubrać to w słowa. Jak przekazać Felinusowi, że dawno temu zadziało się w jej życiu coś, co przerodziło się w ogromną traumę; a ta została przeżuta i wypluta przez Derwiszy. Całość skwitowała więc krótkim, chociaż nieco zrezygnowanym: - Masz rację. - bowiem niewątpliwie, bez względu na przyczyny jej paniki, mogła zgodzić się z jednym - magia mogła ratować życia, być pomocną i dobrą siłą. Nie niosła ze sobą jedynie destrukcji, chociaż jej samej ciężko było uwierzyć, że jej własna moc należała do tych bezproblemowych. Miała zakodowane, za pomocą dość brutalnych argumentów jej ojca, że jej bycie czarownicą było czymś złym, okropnym i zasługującym na potępienie. Prawdopodobne ze względu na swoje wczesne wspomnienia trwała w wiecznej stagnacji, nie rozwijając swoich magicznych umiejętności. Trzymała je w bezpiecznych ryzach, gdzie - dla dobra wszystkich - po prostu nie potrafiła świadomie komuś zaszkodzić. Jej mina przybrała nieco mniej zbolały wygląd, kiedy usłyszała o magiopsycholoszce. Miała siedemnaście lat i mogła decydować o sposobie podejmowanego przez siebie leczenia. Teoretycznie dziadkowie nie mogliby zmusić jej do zaprzestania terapii, tak, jak miało to miejsce, kiedy była zbyt mała, by zrozumieć jej wagę. Z drugiej strony… Dobrze wiedziała, że jej pełnoletniość nie miała znaczenia. Dalej pozostawała pod wpływem rodziny, czując, że nie ma prawa o sobie decydować. Czy pójście na terapię było popularną formą buntu? A przede wszystkim - czy było to opłacalne? Sheenani wyraźnie zastanawiała się nad propozycją Lowell’a. - Wiesz może, czy będzie tu przychodzić? Czy ma gabinet w Hogsmeade? - spytała, jakby sprawy transportowe były tutaj największym problemem. - I… Nikt nie będzie o tym wiedział, prawda? Szkoła nie poinformuje mojej rodziny? - dodała zaraz potem, najwyraźniej nie będąc w stanie utrzymać swoich wątpliwości jedynie dla siebie. - Kiedyś… jeszcze jako dziecko, przed pójściem do szkoły, uczęszczałam na jedną terapię. Właśnie po to, żeby… aż tak się nie bać. Tylko, wiesz, efekty nie były tak mocno widoczne i dziadek się zdenerwował, że tylko marnujemy czas. - resztę dopowiedziała jedynie wzruszając ramionami. Był to znak, że o, tyle z tej terapii było.
Strach przed sobą mógł być również powiązany z odpowiedzialnością. Odpowiedzialnością za własne czyny, odpowiedzialnością przed tym, kim jest. Świadomość tego, jak wiele można zrobić poprzez magię, zdawała się być dominująca w młodym umyśle Felinusa - przecież tak niewiele wystarczy, by móc z łatwością przyczynić się do skrzywdzenia drugiej osoby. A mimo to tego wciąż nie robił - nie robił, bo nie czuł, by to było konieczne. Bo nie podnosił się dumą, mając cokolwiek więcej pod kopułą czaszki, gdyż nie uważał, by można było jakkolwiek wytłumaczyć podniesienie różdżki na kompletnie bezbronną osobę. Życie wiele razy udowodniło mu, że owszem, trzeba się bronić, ale ludzie nie zawsze są źli - i nie zawsze są nastawieni na tworzenie kolejnych krzywd. Zastanawiał się zatem, co musiało mieć miejsce pod kopułą czaszki młodej Doireann, która najwidoczniej nie dawała sobie z tym wszystkim rady. Podejrzewał, że na pewno nic, z czego ta byłaby jakkolwiek dumna - koniec końców nic nie bierze się znikąd, a wszystko wskazywało na to, że jakieś wspomnienie zakorzeniło się na dobre, nie dając jej w ogóle żadnego wyboru. Uwięziło na własnych łańcuchach niczym bezbronnego psa, który z czasem zaczął bać się własnego cienia, snującego po kostce, po budzie i po brzdęku metalu. Taki pies najchętniej, by niczego nie widzieć i niczego nie czuć, pazurami wydrapałby sobie oczy, by następnie to samo zrobić z uszami. Kiwnął zatem głową, przyglądając jej się uważnie, acz po części opiekuńczo. Puchonka nadal była młoda, nadal posiadała wiele przed sobą, a więc i nie chciał, by cokolwiek ją w tym ograniczało. To, jak umysł potrafi być wyjątkowo wścibski i zabronić działania, mogło być cechą u niej dominującą. Sam natomiast wykazywał odpowiednią dozę cierpliwości i bycia dobrym słuchaczem - koniec końców nie bez powodu jego patronus okalany był przez sylwetkę istoty dbającej o najsłabszych członków stada, ceniącej sobie wartości relacyjne. Nie zdziwił się zatem na reakcję o magipsycholoszce, wszak wiele osób podchodziło do kwestii własnego zdrowia niezbyt pieczołowicie pod względem umysłu. A tak naprawdę to umysł wymaga często reparacji, a nie kolejnej dawki uspokajającego w imię zredukowania występujących napadów paniki bądź trzęsących się rąk. - Trzecia i czwarta środa miesiąca, ale słyszałem, że można do niej napisać i umówić się na spotkanie na terenie szkoły, więc te ramy czasowe chyba można jakoś pod siebie dopasować. - wytłumaczywszy na spokojnie, czekoladowe tęczówki błysnęły lekko, wiedząc, że łatwiej będzie, jeżeli przejdą do tożsamości tej osoby po imieniu i nazwisku, a nie tylko i wyłącznie... wykonywanej funkcji. - Bodajże pracuje na oddziale Świętego Munga, więc raczej nie ma... I tak, nikt nie będzie o tym wiedział. Szkoła nie poinformuje twojej rodziny, o ile ty nie zechcesz, by tak się stało. - przytaknąwszy, tajemnica zawodowa musiała być utrzymana, o ile życie Doireann nie znajdowało się w bezpośrednim niebezpieczeństwie. - Efekty terapii nie są widoczne od razu. Wymagają poświęcenia wielu miesięcy, by zaczęły odnosić jakiś skutek, więc to nie jest marnowanie czasu. To praca nad sobą i próba poukładania życia z kimś, kto wie, jak je poukładać. - spojrzał na nią dokładniej, choć obecnie była dość mocno kolorowa, marszcząc przy tym lekko brwi. Nadal byli młodzi, ale doświadczeni przez los niespecjalnie mieli okazję, by z tej młodości korzystać. Sam czuł się lepiej po terapii, ale, jak wiadomo, gdyby nie upór i nie chęć zmian, nadal tkwiłby w tym błędnym kole. Zamknął na chwilę oczy, by dać ulgę temu wszystkiemu, co gromadziło się pod kopułą czaszki. - Ta pani nazywa się... Samantha Carter. - powiedziawszy, ruszył powoli, wykonując jakiś pierwszy lub drugi krok. - Jeżeli chcesz, to mogę się z nią skontaktować, choć podejrzewam, ze lepiej by było, gdybyś na własną rękę napisała do niej list. Co powiesz na to, byśmy poszli do kuchni, napili się kakao i trochę odpoczęli? - była to dość niespodziewana propozycja, ale nie widział jej zostawiać tutaj bez żadnej opieki, a możliwość wypicia słodkiego napoju zdawała się być obecnie tym, czego oboje potrzebowali. Być może nawet powinien wziąć własnego leprehau do szkoły, aczkolwiek tego nie zrobił - co było dość sporym minusem.
C. szczególne : Jest drobna i wygląda zdecydowanie młodo. | Na lewym barku ma blizny po Sectumsemprze, a pomiędzy łopatkami ma tatuaż. | Posiada kolczyk w nosie. | Końcówki włosów pofarbowane są na żółto.
. Gdyby to ona sama stała na miejscu Felinusa, mając przed sobą kogoś zrozpaczonego, zranionego, czy wymagającego jakiekolwiek innej opieki, najpewniej zrobiłaby to samo, co on. Bez wahania zaproponowałaby pomoc specjalisty - bo przecież wierzyła, że człowiek, który spędził lata studiując daną dziedzinę był najlepszym “narzędziem” do rozwiązania tych absolutnie trudnych przypadłości. Nie była jedną z osób, które przekonywało, że zmiana otoczenia, pozytywne myślenie i pobieganie było w stanie zmienić cokolwiek, kiedy to mózg nie mógł pracować w sposób odpowiedni. Zjedzenie czekolady nie zmieni tego, że oksytocyna się nie wydzielała. Mimo to, kiedy chodziło o nią samą, to jakoś tak… Podchodziła do terapii z dystansem. Miała za sobą pewne doświadczenie z magiopsychologami. I chociaż nie było one drastyczne, bo w końcu nie wyrządzono jej tam większej krzywdy, tak wciąż - nie uzyskała pomocy tam, gdzie naprawdę jej potrzebowała. Z biegiem lat doszła więc do dwóch wniosków; albo to ona absolutnie przesadzała i powinna wziąć się w garść, albo po prostu nie dało się jej naprawić. W końcu nawet najlepszy mechanik nie naprawi totalnego wraku. Jednak w tej chwili naprawdę nie chciała czuć się jak owy wrak. Miała jedynie siedemnaście lat i chciała, by to było jedynym definiującym ją czynnikiem. Mogłaby w tej całej, wyobrażonej dojrzałości robić głupstwa i zastanawiać się, czemu nie uszło jej na sucho przemycenie piwa, wymykanie się z dormitorium, czy późny powrót z imprezy. To nie był wiek, by pozwalać utonąć sobie w poczuciu absolutnej beznadziei. Jednak była trauma, przemoc i kolejne nieprzespane noce. - Och. - skwitowała krótko wieść, że nikt nie musi o tym wiedzieć. I chociaż nie była to długa wypowiedź, tak z ramion Sheenani wyraźnie ubyło napięcia. Wiedziała, tak czysto teoretycznie, że tajemnica lekarska istnieje. To, co ją martwiło, to fakt, czy szkoła miałaby zamiar ją uszanować. Gdyby była młodsza, pewnie wymagana byłaby zgoda od opiekuna prawnego - przez to kadra momentalnie skontaktowałaby się z jej dziadkami. Wolała mieć pewność, że tym razem zostaną oni pominięci. Słowa Felinusa były tym, czego teraz potrzebowała; tym bardziej te, o działaniu terapii samej w sobie. Było jej tak po ludzku miło usłyszeć, że wcale nie marnowała tam czasu. - To… - zrobiła małą przerwę, podczas której odetchnęła nieco głębiej. - To nie jest zły pomysł. Mogę zrobić porcję z przyprawami korzennymi. - nie brała pod uwagę opcji, by to nie ona stała za przyrządzeniem im ciepłego trunku. Postawiła więc krok, a potem kolejny, kierując się w stronę kuchni. Teraz pozostało jedynie oczyścić atmosferę zmianą tematu. - Wiesz, że Samantha znaczy “słuchacz”? To całkiem dobre imię dla psychologa, prawda?
Do tej pory sowy siejące zamęt w wieży Ravenclawu nie doskwierały jej jakoś bardzo - owszem, czasem zdarzyło się że przestraszył ją jakiś znienacka pohukujący ze dziury w ścianie puchacz albo ktoś napaskudził jej z sufitu na rozłożoną pracę domową, ale obyło się bez większych incydentów. Zoe głównie współczuła sowom, brutalnie pozbawionych swojego domu, i krzywiła się z dezaprobatą na widok innych uczniów, kiedy odganiali od siebie lub besztali biedne zwierzątka, twierdząc że te zakłócają ich spokój. Czuła wręcz, że obecność sów wpływa pozytywnie na jej egzystencję, zauważyła dziwną poprawę orientacji w terenie i ani razu nie zgubiła się w zawiłych korytarzach zamku, co dotychczas zdarzało jej się często. Nadszedł jednak moment w którym i jej sowy zalazły za skórę - kiedy relaksowała się na sofie w Pokoju Wspólnym, czekając aż August wroci z łazienki, bo instynkt podpowiedział jej, że tam właśnie zastanie przyjaciela. Nagle cała potężna gromada zjawiła się w wieży jakby znikąd, z głośnym huczeniem i kłapaniem ostrych dziobów przegoniła ją nie tylko z kanapy, ale i z komnaty, po czym pogoniła w dół schodów. Zosi nie pozostało nic innego, niż uciekać w te pędy, bo głośny łomot skrzydeł nie zwiastował nic innego niż to, że oberwie. W dodatku, jak to zwykle bywa, za niewinność. - Szanowne sowy, bardzo uprzejmie proszę, czy możemy się jakoś...ała... d-dogadać? Czy ta agresja naprawdę jest niezbędna? Czy nie możemy wspólnie spędzić miło czasu w to urocze... Aaa... Po-po... Popołudnie? - próbowała z nimi pertraktować, niestety, bezskutecznie. Podświadomie skierowała się gdzieś, gdzie czuła że może znaleźć pomoc, zanim jednak dotarła na miejsce, nastąpił bolesny zwrot akcji, mianowicie jakaś pazerna płomykówka ukradła jej odznakę prefekta. Tego już było za wiele. - No nie! Przesada!! Jak ostatnia sroka się zachowałaś, naprawdę, wstyd mi za was! To jest skandal - lamentowała, z czego sowy nic sobie nie robiły. Zoe nie rzuciłaby nigdy zaklęcia na żywe stworzenie, nawet w samoobronie, dlatego nie pozostawało jej nic innego jak bezradnie machać w powietrzu rękami, usiłując złapać lewitującą dużo wyżej sowę, która najprawdopodobniej, gdyby potrafiła wydać z siebie inny dźwięk niż huczenie, gromko by się z Zosi teraz śmiała. Ale klapa. Całe życie pod górkę.
C. szczególne : biegające po ciele tatuaże, w pracy przykryte długimi rękawami, chociaż wychodzą na ręce i czasem na szyję | pojedynczy kolczyk szeherezady w uchu
Ostatnie tygodnie w Hogwarcie otwarcie mogłem zaliczyć do jednych z najgorszych w moim życiu. A spędziłem tu przecież już wiele lat, łącznie z nastoletnimi gdzie musiałem walczyć ze znacznie wtedy bardziej uprzedzonym Slytherinem, a do tego kilka lat później kiedy opatrywałem tu uczniów po jednej z najsłynniejszych bitew magicznych jak byłem ledwo stażysta. Ale to było nic w porównaniu do chaosu, który wybuchł po sylwestrze. Praktycznie jedyne co robiłem to opatrywałem coraz do nowych uczniów. Jeśli nie przez sylwester, to dochodziły do tego ostatnie anomalie - czyli na przykład liczne podrapania od sów. W życiu osobistym moja druga połówka z dnia na dzień coraz bardziej się oddalała, na co wydawaliśmy się po prostu przystawać, a tu było tyle roboty, że nawet nie wracałem do domu tylko robiłem tysiące magicznych okładów na poparzenia. Przechodząc przez korytarz również niosłem właśnie zaklęciem naręcze eliksirów chłodzących. Wtedy właśnie widzę Zoe, która macha dziko rękami między sowami. Ledwo ją poznaję tak jest otoczona przez ptaszory i gdyby nie górująca nad wszystkimi sowa z odznaką i jej latające blond włosy, nie poznałbym własnej córki. - Zoe? - krzyczę najpierw, przerywam zaklęcie podtrzymujące, więc fiolki zaczynają turlać się po ziemi, a sam podchodzę do Brandonówny, najpierw odganiając bez sensu sowy również rękami, ale widząc jakie są napastliwe i agresywne, wyciągam różdżkę i mruczę Accenure. Wokół nas pojawia się niewidzialny mur, a sowy zaczynają uderzać co raz w niego, przynajmniej zostawiając teraz w spokoju Krukonkę. - Może jednak powinnaś przejść na jakiś czas na indywidualne nauczanie... - mówię do Zosi po raz kolejny poruszając ten temat od tragicznych wypadków na łodzi. Nie naciskałem na to tylko dlatego, że ja byłem w szkole. Mimo to nie czułem po raz pierwszy od dawna, że to bezpieczne miejsce. - Trzeba będzie je uśpić chyba - stwierdzam wcale nie poważnie kiedy sowy nie chcą nam odpuścić. Zmęczenie ostatnich dni na pewno jest widoczne na mojej twarzy, nawet nie potrafię podkreślić że opowiadam zwykły żart, żeby Zosia nie uznała, że mówię na serio. Bardzo powoli przekładam zaklęcie z różdżki, tak by podtrzymywać je ręką, zaś sam pośpiesznie rzucam patronusa. Świetlista kapibara biegnie do gabinetu nauczyciela ONMS. - Jak tam u Ciebie? Nie pogryzły Cię za mocno? - pytam sam Zoe kiedy stoimy sobie w tej niewidzialnej bańce, otoczeni sowami nieudolnie walącymi w niewidzialny mur, z wieloma buteleczkami eliksirów pod nogami, rozsypanymi na korytarzu.
______________________
Courage is not living without fear
Courage is being scared to death and doing the right thing anyway
Jak błysk srebrzystego lasera, maleńki raniuszek przeciął szkolne korytarze, by dotrzeć do bombardowanych sowią złością nauczyciela i krukonki. Przebił się przez chmarę ptactwa, jednak tak jak i one, odbił się od zaklęcia ochronnego, a to, co miał do powiedzenia skutecznie zagłuszył łopot skrzydeł i skrzeki pozostałych, prawdziwych ptaków. Atlas akurat kończył przygotowywać materiały do kolejnych zajęć, przeglądając niespiesznie prace domowe, kiedy wpadła do niego rozświetlona pięknie kapibara, wzywając pomocy serdecznym głosem Huxleya. Nawet w formie patronusa był w stanie usłyszeć zmęczenie, jakie musiało uzdrowiciela gnębić od czasu sylwestra. Wrzucił na grzbiet sweter, bo marznięcie na szkolnych korytarzach było jego przekleństwem i strzałem z różdżki puścił patronusa zwrotnego, który jak kula z rewolweru pocisnął przed siebie, kiedy on sam biegł za kapibarą. Kiedy dotarł na czwarte piętro, aż przystanął z wrażenia. Sowy rzadko wykazywały agresję wobec ludzi, stawiając na ucieczkę. Atakowały głównie w momencie koniecznej obrony swoich gniazd, piskląt bądź najbliższego otoczenia, na przykład zapędzone w kozi róg. Stan szkolnych sów, po wydarzeniach sylwestrowych, bez wątpienia był straszy. Wiele z nich nie przeżyło ataków, a te, którym się to udało, miały ze sobą mnóstwo problemów, jak zresztą wiele innych zwierząt zamieszkujących tereny szkolne. - Beruhige dich - zaczął po niemiecku - ...beruhige Vögel. - wyciągnął przed siebie różdżkę, sowy czujące się zagrożone, atakowały bez powodu, a po tym, co się wydarzyło ledwie kilka dni temu trudno się dziwić, że szalały. Spróbował uspokoić kilka z nich zaklęciami, uciszyć ich napędzające się wzajemnie pohukiwania, by wytrącić je ze spirali. Kilkoma błyskającymi po ścianach zajączkami rozproszył uwagę kilku ptaków, było ich jednak znacznie więcej, niż mógłby się spodziewać. - Nic wam nie jest? - zawołał do Huxa i jego podopiecznej, w której trochę rozpoznawał dziewczynę ze zdjęcia, jakie oglądał będąc u Williamsa w gabinecie. Podszedł bliżej ptaków i bańki, starając się samą swoją wilową obecnością i spokojem wpłynąć na agresję zwierząt, jednocześnie pilnując, by nie rozdeptać turlających się po ziemi fiolek z eliksirami. Chciał uniknąć robienia sowom krzywdy, wiedział jednak, że w najgorszym wypadku będzie musiał je przynajmniej spłoszyć jakimś hałasem. - Zaatakowały tak po prostu?
Zoe Brandon
Wiek : 20
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 170
C. szczególne : dużo gada, nie zawsze z sensem; pachnie konwaliowymi perfumami
Ratunek nadszedł na szczęście zanim opętane sowy zdążyły ją zadziobać na śmierć i pożreć, bo taki właśnie scenariusz zaczął pojawiać się w jej wyobraźni, a w dodatku był to ratunek w postaci osoby, na którą liczyła i w stronę której kierowała swoje kroki, wiedziona tym niewyjaśnionym instynktem. Już na sam widok Huxa odetchnęła z ulgą, stuprocentowo pewna, że uwolni ją od sów i będzie wiedział, co robić. Zawsze wiedział. - Dzię... - zaczęła z wielką wdzięcznością, kiedy magiczna bariera odgrodziła ją wreszcie od agresywnych ptaszysk i przyniosła chwilę ulgi od uderzeń skrzydeł i dziobów, ale przerwała w pół słowa i spojrzała na ojca bardzo sceptycznie. Od momentu ataku smoków nie przestawał co jakiś czas ględzić o przeniesieniu Zosi ze szkoły do domu, ona jednak stanowczo odmawiała i miała już nadzieję, że wybiła mu ten okropny plan z głowy. - Chyba ty powinieneś, bo to najgorszy pomysł w historii świata, nigdy więcej nie dam się zamknąć w domu na jakimś beznadziejnym nauczaniu zdalnym, zwiędłabym wtedy jak asfodelus bez wody! - jęknęła dramatycznie, machając rękami aż obiła sobie łokieć o magiczną barierę i domyśliła się, że sugestia o pozbawieniu sów życia wcale nie jest poważna tylko dlatego, że doskonale wiedziała że Hux nie zaproponowałby ot tak takiego rozwiązania. - Najpierw będziesz musiał uśpić mnie - odparła grobowym tonem, naprawdę gotowa w razie czego własną piersią bronić tych opierzonych paskud i westchnęła ciężko, bardziej zmartwiona wszystkim, co się działo dookoła niż samą sobą. - W porządku, kilka siniaków... no i będę musiała sobie załatwić kolejny duplikat odznaki... - stwierdziła, zerkając smętnie za sową, która ukradła błyskotkę i odlatywała z nią w dziobie gdzieś w stronę zachodzącego słońca. - Powinniśmy się raczej martwić o te sowy, nie o mnie, bo dlaczego tak im odbiło? Myślisz, że mogą być chore? Czy ty przypadkiem nie jesteś chory? - zastanawiała się, szybko przenosząc uwagę z sów na Huxa, bo prawdę mówiąc, to on wyglądał jakby jego stado sów poniewierało codziennie od dwóch tygodni. Zaaferowana, zarejestrowała fakt wezwania na pomoc nauczyciela ONMS dopiero kiedy ten pojawił się w pobliżu -a kiedy spostrzegła, że to nie doskonale jej znany Swann, a nowy, tajemniczy i niesamowicie piękny profesor Rosa, znany też w jej sercu jako prawdziwy anioł zesłany z niebios przez samego Merlina, na chwilę straciła głowę. Odruchowo zaczęła przygładzać rozczochrane przez sowy włosy, żeby się jakkolwiek przyzwoicie prezentować, no bo kto to widział, żeby przy spotkaniu z aniołem wyglądać jak czupiradło? Oczywiście, że to się musiało przytrafić jej. Prawie umarła z wrażenia, kiedy Atlas zaczął coś mówić po niemiecku, który w jego ustach zabrzmiał melodyjnie jak najcudowniejsza pieśń, a potem drugi raz, z żalu, gdy pomyślała że w jego mniemaniu sytuacja może wyglądać tak, że to ona sowy sprowokowała. - N-nie, znaczy tak, znaczy nic nam nie jest i ja tym sowom, panie profesorze, absolutnie nic nie zrobiłam, przysięgam, siedziałam w Pokoju Wspólnym i nagle mnie stamtąd przepędziły, ja tylko uciekałam a potem próbowałam odzyskać odznakę ale nie zrobiłam im krzywdy, ja bym własne życie za te sowy oddała i nawet kiedyś, wie pan, miałam taki pierścień dzięki któremu się mogłam z nimi porozumiewać, jakbym go nadal miała to bym wyjaśniła sobie z nimi wszystko, ale spłonął, spłonął w Avalonie - wpadła w rozgorączkowany słowotok.
Huxley Williams
Wiek : 45
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 183
C. szczególne : biegające po ciele tatuaże, w pracy przykryte długimi rękawami, chociaż wychodzą na ręce i czasem na szyję | pojedynczy kolczyk szeherezady w uchu
Zosia na moją propozycję jak zwykle zareagowała bardzo optymistycznie. Powoli przestałem wierzyć, że uda mi się ją przekonać do tego pomysłu, ale muszę przyznać że poprawiało mi odrobinę humor kiedy tak oburzała się co jakiś czas. Teraz jedynie zaciskam lekko wargi w wąską kreskę mrucząc jedynie hm na jej przekonywania, że powinna tu zostać. Fakt, że staliśmy otoczeni dzikimi sowami - wcale nie pomagał. - Może powinienem - mówię tylko i wzdycham nad swoim ciężkim życiem. Ja nie miałem nic przeciwko porzucenia wszystkiego i odpoczywaniu. Oczywiście to czcze gadanie. Nigdy nie zostawiłbym Gryfonów i Zosi. - Dobry pomysł. Wtedy przeniosę Cię na zdalne bez żadnego kłopotu - zauważam kiedy moja córka postanawia poświęcić swoje życie razem z sowimi. Kiwam głową na jej kolejne słowa. - Przekażę profesorowi V... Clarke'owi - zaczynam niefortunnie, by szybko przypomnieć sobie że przecież zdrowie Alexandra podupadło prawdopodobnie przez jego było kobietę. Ależ mamy tu ciężkie życie. - Nie mam pojęcia. Ezra mówił coś że jego uczeń miał jakąś sowią sytuację, ale nie wiedziałem, że jest aż tak źle... - stwierdzam z westchnieniem. Ponieważ działałem na powolnych obrotach dopiero po chwili zorientowałem się że w jej słowotoku jest też pytanie o moje samopoczucie. - Hm? Nie jestem - odpowiadam tylko zdawkowo, bo na szczęście od szczegółów uwolnił mnie widok Atlasa przybywającego nam na ratunek. Z lekkim rozbawieniem zerkam na Zosię, która nagle próbuje ugładzić swoje włosy, wpatrzona jak w obrazek w cudownego nauczyciela. Ten zaś uspokajał swoją obecnością zarówno sowy - jak i odrobinę naszą dwójkę. Pozwalam by Zocha wygadała się gorączkowo, a sam w międzyczasie próbuję pozbierać eliksiry pod naszymi nogami. - Akurat coś takiego straciłaś? - pytam zaskoczony nieporadnością córki, która zostawiła tak niesamowity przedmiot. Aż kręcę głową. - Jakoś mogę pomóc? - pytam Atlasa co do sów, bo sam kompletnie się na tym nie znam.
Propozycja!:
Może każdy do posta niech rzuca kostką. Nieparzysta - rozdeptałeś fiolkę. Parzysta - nic nie rozpętałeś. Jeśli wyrzucisz nieparzystą - rzucasz też eliksirem jaki uwolniłeś i jego opary na jeden post delikatnie na Ciebie działają!
Zdawało się, że działania nauczyciela opieki nad magicznymi stworzeniami i przedziwne, niemieckie zwroty, jakie do ptaków rzucał, rzeczywiście zaczynały przynosić skutek. Część sów obsiadła pobliskie zbroje i kandelabry, część odleciała, jednak kilka wciąż uporczywie odbijało się od wyczarowanej przez Huxleya tarczy. - Oczywiście, Zoe, nic się nie stało... - spróbował wejść jej w słowo podczas tego słowotoku, jednak chyba bezskutecznie. Uśmiechnął się więc jedynie, dobrodusznie i miękko, by spróbować chociaż tym ją wesprzeć w ewidentnym stresie, jaki się w dziewczęcej duszy pojawił. To nie tak, że nie wiedział skąd takie poddenerwowanie i nie tak, że wierzył, że spowodowane było jedynie atakiem sów. W końcu tu był. On i jego cudowny urok, którego światu przecież nigdy nie oszczędzał. Przeniósł spojrzenie na Williamsa, zerkając ku jego bystrym oczom z uśmiechem, zauważając, że i on dostrzegł całkiem ludzką reakcję młodej Brandonówny i jego również ta reakcja odrobinę ucieszyła. Huxley był absolutnie najbardziej czarujący, kiedy akceptował w pełni to, co reprezentował sobą Atlas. Usłyszał pod stopą trzas fiolki, z której wydostał się szary obłoczek i szybko uniósł nękając swoim zapachem nauczyciela próbującego opanować sowy. Odkaszlnął i zwrócił się do Huxa: - Spróbublblb... - bąknął bełkotliwie i zmarszczył brwi- Spróbrrrr... - zaśmiał się pod nosem, bo to już chyba kolejny raz, kiedy próbował skomunikować się z Huxem w jakiś sposób, a wydawał z siebie niekontrolowane dźwięki- Zaklęcicić nie pomogelele. Rób to co jalalala. - spróbował jakoś pokracznie poinformować, że zaklęcia na niewiele się zdadzą, o ile nie chcą sowom zrobić krzywdy. Powoli wyciągnął rękę do najbliższego, trzepiącego skrzydłami ptaka i złapał go za nogi, po czym szybko obrócił grzbietem do dołu, by chwycić za kark. Sowa natychmiast się uspokoiła, a nawet zerknęła na Atlasa zdziwiona, jakby zbudziła się z dziwnego transu. - Do góróryły nogamimimi trochę głupiejojojoąąą... - dodał.
Zoe Brandon
Wiek : 20
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 170
C. szczególne : dużo gada, nie zawsze z sensem; pachnie konwaliowymi perfumami
Po skończonym monologu musiała zaczerpnąć sporo powietrza, więc rzuciła tylko pełne oburzenia spojrzenie ojcu, który jak ostatni materialista przejmował się utraconym przez nią w pożarze narzędziem do komunikacji z sowami, którego, swoją drogą, jej też było niesamowicie żal, zwłaszcza w obecnych okolicznościach. - Powinieneś dziękować Merlinowi, że straciłam ten pierścień, a nie życie! - skwitowała, ale kiedy przeniosła tylko wzrok na drugiego profesora, oburzenie ustąpiło natychmiast rozanieleniu na widok jego łagodnego uśmiechu, a sekundę później, z chwilą gdy podeszwa zosinego buta z cichym trzaskiem rozdeptała jedną z fiolek, a opary eliksiru uniosły się - na jej twarzy wykwitł szeroki uśmiech. Cała zadrżała w nagłym przypływie podekscytowania. - Ależ fantastycznie profesor bełkocze! A łapanie sów za kostki? Rewelka - ekscytowała się, wyciągając ręce żeby pójść w ślady Atlasa; natrafiła oczywiście nie na ptaka, a na magiczną barierę. Zachichotała beztrosko i poprosiła Huxa: - Tata, skasuj tę barierę, będziemy łapać sowy! Złapię osiemnaście na raz! A potem zatańczymy - zdecydowała, depcząc niecierpliwie w miejscu po rozbitej fiolce i nie mogąc pohamować przypływu euforii, która ogarniała jej ciało z każdym kolejnym wdechem coraz mocniej.
C. szczególne : biegające po ciele tatuaże, w pracy przykryte długimi rękawami, chociaż wychodzą na ręce i czasem na szyję | pojedynczy kolczyk szeherezady w uchu
Kręcę głową z lekkim uśmiechem do Atlasa, kiedy ten tak promiennie wygląda przy Zoe. To na pewno jej nie będzie pomagać, jeśli będzie wyglądał jeszcze lepiej niż zwykle. Ale to okazało się być dla mnie pomocne, bo Zosia szybko zapomniała jak zareagowałem na jej utratę pierścienia. - Po prostu brzmi jak nietypowy przedmiot - mówię z wyrzutem, że mogłaby nie doceniać faktu, że sama tak sprytnie uszła z życiem, wcale nie zamartwiając się materialistycznymi sprawami. Już chcę powiedzieć coś więcej, ale wtedy najpierw jedno staje na jedną z moich fiolek walających się na korytarzu, a potem drugie. Aż wzdycham na nieporadność moich kompanów. - Profesor Rosa nigdy nie potrafi się wysłowić w mojej obecności - zauważam i śmieję się aż po raz pierwszy od dawna na ten widok bełkoczącego Atlasa. Już po widoku butelek dobrze wiem co każde z nich rozbiło. O ile ten atlasowy sprawia jedynie, że trudniej mu wytłumaczyć co się dzieje, to Zocha oczywiście rozbiła jakiś euforii - jakby mało w niej było energii. Wzdycham jednak i nie widząc innej opcji, opuszczam barierę. - Trzymam cię za słowo. Osiemnaście co najmniej - mówię lekko rozbawiony tą wizją, ale wierząc że Zosia nigdy nie próbowałaby narobić takiej burdy z biednymi sówkami, by skrzywdzić je łapiąc tyle na raz. Nawet po tym eliksirze. - I koniecznie, tańczmy - dodaję jeszcze kiedy chylam się by złapać jakąś sowę dokładnie tak jak demonstrował nam nauczyciel ONMS. Niestety kiedy próbuję to zrobić, nie pomyślałem o sprzątnięciu swojego bałaganu. Więc teraz ja kiedy chcę utrzymać równowagę przy łapaniu sówki, staję na inną fiokę. Banda ciap z nas. Oczywiście ja staję na taką po której jestem jeszcze starzy. Już wiem co mnie czeka widząc płyn pod moimi nogami. Wzdycham kiedy ogarniam, że moja córka (aż mnie wzruszenie złapało za gardło gdy mówiła do mnie tato) oraz piękny Atlas zobaczą mnie w takim wydaniu. Ale co zrobić, o to stałem jako prawdzie osiemdziesięcioletni, wytatuowany stary dziad. Teraz mogli dokładnie zobaczyć jak będę się prezentował w swoich starych latach. Dobrze że sam się nie widzę, chociaż kiedy dotykam twarzy czuję mnóstwo nowych zmarszczek. - Eliksiry powinny za chwilę minąć, w końcu nie wypiliśmy ich to tylko opary - pocieszam moich kompanów z trudem.
______________________
Courage is not living without fear
Courage is being scared to death and doing the right thing anyway
Zaśmiał się ciepło na reakcję krukonki, po czym spojrzał wymownie na Huxleya i odchrząknął, mając nadzieję, że nie będą robić z tego jakiejś tradycji. Nieumiejętność składania zdań, bełkot czy wrzaski to niekoniecznie zestaw dźwięków, jakie specjalnie chciałby przy uzdrowicielu z siebie wydawać. Spojrzał na Huxa, którego twarz zakwitła siatką drobnych zmarszczek i uniósł brwi w lekkim rozczuleniu. Korzystając ze zniknięcia bariery dotknął jego ramienia, nim odezwał się ostrożnie, by upewnić się, że efekty eliksirowych oparów mijają. - Bobrze wygbąbasz. Nic się nie marchw. - puścił mu oko, ściskając lekko palce na jego barku, po czym pogłaskał trzymaną pod pachą sowę- -Są zestresowane. - wytłumaczył rozentuzjazmowanej Zoe, prezentując już znacznie spokojniejszą pójdźkę w swoich dłoniach- Ale nie chcą Cię zabić, obiecuję. - zajrzał jej w oczy roziskrzonym spojrzeniem, nie powstrzymując łagodnego uśmiechu, którym chciał uspokoić jej ewentualną, emocjonalną eskalację. Pozostałe z miotających się po korytarzu sów rozleciały się w swoje strony, pozostawiając na tym polu bitwy jedynie kilka sztuk, które łypały na trójkę obecnych z żyrandola, czy stojących po obu stronach korytarza zbroi. No i pójdźka w Atlasowych dłoniach, która wydała z siebie donośnie kuuuu!. - Może pomożemy z fiolkami, żeby nic mu nie strzyknęło w plecach? - zapytał żartobliwie, teatralnym szeptem, nachylając się w stronę uczennicy, jednak patrząc na Williamsa z takim samym umiłowaniem co zawsze, po czym zaśmiał się, przekazując mu sowę do rąk własnych i przykucnął, by zacząć podnosić fiolki, jako, że wybiegł z gabinetu nie biorąc nawet swojej różdżki - taki był zaaferowany ratowaniem Huxleya.
Zoe Brandon
Wiek : 20
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 170
C. szczególne : dużo gada, nie zawsze z sensem; pachnie konwaliowymi perfumami
Parsknęła śmiechem na komentarz Huxa; bardziej była zdziwiona, że ona sama jest w stanie wydawać z siebie jakiekolwiek sensowne dźwięki w obecności przepięknego profesora. Słysząc aprobatę jej planu łapania sów i tańczenia, zabrała się dziarsko do roboty, gdy tylko magiczna bariera opadła; zanim jednak zdążyła dotknąć któregokolwiek z ptaków, euforia znacznie opadła, jej ojciec znienacka zaczął przypominać bardziej dziadka, ona zaś musiała aż złapać się za głowę w geście wielkiej konsternacji, bo tak ją ten widok przeraził. Odetchnęła dopiero kiedy słowa mężczyzn przypomniały jej, że to tylko skutek eliksiru. Uff. - Słodki Merlinie w morelach, myślałam już że ze stresu całkiem osiwiałeś!!! Profesor Rosa ma rację, wyglądasz zupełnie bobrze nawet taki pomarszczony, osobiście uważam że wiek dodaje powagi i mądrości. Nie żeby ci brakowało, naturalnie - zapewniła gorliwie, pacyfikując całkiem zgrabnie jedną z sów, która złapana w odpowiedni sposób łypnęła na Zosię zdziwiona i uspokoiła się nieco. - Gdyby ci nie przeszło, to znam świetny krem ze śluzu gumochłona, moja babcia go używa, no, cuchnie to przeokrutnie, ale działa jak marzenie, babcia ma cerę prawie jak ja! Szkoda że upiększa tylko twarz a nie serce, bo to by jej się bardziej przydało, no ale mniejsza o to - dodała pokrzepiająco, klepiąc go po ramieniu, bo nie wyglądał na zachwyconego swoim nowym wyglądem. Nic dziwnego, ona sama chyba by umarła z żenady gdyby nagle na oczach wspaniałego Atlasa zmieniła się w starą babę. - Racja, niech się lepiej staruszek nie przemęcza - zachichotała w odpowiedzi na propozycję nauczyciela i, wypuściwszy ostrożnie z rąk sowę, która usadowiła się na jednym z parapetów i po prostu się im przyglądała, pospiesznie rzuciła się na pomoc w zbieraniu fiolek. Z wrażenia, że robi to ramię w ramię z cudnym profesorem oczywiście zapomniała nie tylko że powinna do tego użyć rozdzki, ale że w ogóle ją posiada i jest czarownicą. Nawet nie do końca wiedziała jak się nazywa, gdyby ktoś ją teraz spytał, to pewnie by powiedziała że Zoe Rosa. - Serdecznie dziękujemy za pomoc, panie profesorze, gdyby nie pan, to by nas pożarły te sowy! Od razu widać, że jest pan prawdziwym profesjonalistą, aż nie jestem w stanie wyrazić, jak bardzo mi żal, że nie miałam okazji uczestniczyć w pana zajęciach, tak się fatalnie złożyło, że moja grupa cały semestr trafiała do profesora Swanna i jest to skandal... - zaczęła gadać, układając pieczołowicie fiolki do swojej własnej torby, bo nie miała nic innego na podorędziu - Pozwolę sobie zapytać, jak się panu podoba w Hogwarcie? Pan przyjechał z Beauxbatons, prawda? Tam pewnie jest bardziej lukusowo, tak słyszałam... Victoria, moja kuzynka znaczy się, była tam w zeszłym roku na wymianie, może ją profesor kojarzy? O, a czy wy się przypadkiem stamtąd nie znacie z tatą... mam na myśli z profesorem Williamsem, Merlinie, jak ja mam o tobie mówić w takich sytuacjach, nigdy nie wiem... - zapytała, rzucając ostatnią uwagę na stronie do Huxa, bo bardzo nie chciała popełnić jakiejś gafy.
Huxley Williams
Wiek : 45
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 183
C. szczególne : biegające po ciele tatuaże, w pracy przykryte długimi rękawami, chociaż wychodzą na ręce i czasem na szyję | pojedynczy kolczyk szeherezady w uchu
Mi tam nie przeszkadzało, że Atlas tak często skrzeczał w moim towarzystwie! Przynajmniej mogłem dzięki temu pamiętać, że chociaż wygląda idealnie - nie zawsze taki jest. To dość egoistyczna myśl jak na mnie, ale przy osobie tak dobrej i miłej musiałem o tym pamiętać. Tak i teraz uśmiecham się do pocieszającego mnie mężczyzny, klepię piękną rączkę, moją bardzo pomarszczoną dłonią. Wtedy też z zainteresowaniem przyglądam się moim przedramionom, wcześniej podwijając rękawy. - Zawsze się zastanawiałem czy będą głupio wyglądać na starym ciele. Albo czy będą się mniej poruszać - mówię i przyglądam się obrazkom, które może nie wyglądały tak dobrze jak zwykle, ale pewnie dzięki magii - i tak nie było źle. Tak naprawdę zarówno jedno i drugie całkiem mnie pocieszenia, dlatego zabieram się do łapania sów, podczas gdy Zosia ględzi i ględzi. Naprawdę, czasem miałem wrażenie że ja za dużo gadam, ale przyjaciele tej dziewczyny nie mają lekkiego życia. - Może będę wyglądał jeszcze bobrzej po kremie twojej babci, koniecznie mi go kup na urodziny - mówię do Zochy i łapię pierwszą sowę, według tego jak kazał nam znawca ONMS. - Ohohhoh. Boki zrywać - mówię kiedy Atlas żartuje sobie z mojego wyglądu, a moja córka chętnie dołącza do wspólnych podśmiechujek. Wobec tego zajmuję się sówkami, łapię jeszcze kilka i skupiam się na głaskaniu jakiejś, kiedy mój kompan został zaatakowany słowotokiem młodej Brandonówny, która przerwała po dłuższym czasie. - Nie wiem. Przy Atlasie możesz mówić nawet stary zgredzie, przy Camaelu też... Reszcie chyba lepiej profesorze. I nie krzycz do mnie tato na lekcjach, chyba to będzie kiepsko wyglądać - mówię i patrzę jak ta dwójka nieporadnie zbiera flakoniki, jakbym kompletnie zapomnieli że są czarodziejami. - Co wy robicie? - pytam i podnoszę dłoń, by jednym machnięciem zgarnąć resztkę fiolek do torby Zosi, skoro już tam je pakowała. - Nie masz różdżki? - pytam Atlasa i unoszę do góry brwi. - A jakby zaatakowały nas tu akromantule a nie sówki? - zauważam, że mogłoby się okazać, że przychodzi na nawalanie się z wielkimi pająkami na gołe klaty.
______________________
Courage is not living without fear
Courage is being scared to death and doing the right thing anyway
Rozczulił się, widząc tę wymianę zdań między Zoe, a Huxleyem. Wciąż trudno było mu uwierzyć w słowa Longweia o tym, że ta dziewczyna mogła go niecnie uwodzić i jeszcze robić mu z tego powodu jakieś nieprzyjemności. Była bardzo sympatyczną córką jego przyjaciela. - Wyglądasz bardzo szlachetnie. - zapewnił Huxleya, kiedy ten przyglądał się chwilowym efektom eliksirowych oparów- Możesz mi wierzyć, że i tak zabrałbym Cię do spa... - puścił mu oko i zaśmiał się, na kolejny monolog młodej krukonki. Pokiwał z uznaniem głową, widząc, jak gorliwie wzięła się za zbieranie flakonów i zachęcił jednak, by zaczęła je podawać Huxowi, zamiast trzymać ich coraz większą ilość w dłoniach, bo nie był pewien, czy przetrwaliby tu we troje z większą mieszanką wybuchową. - Profesor Swann jest również bardzo dobrym wykładowcą. - zapewnił, bo tak przecież uważał. Ajax był specyficzny, ale wyjątkowo oddany swojemu zawodowi - być może nieco zbyt powściągliwy jak na Atlasa opinie o tym, jak należało podchodzić do uczniów, ale każdy miał swoje preferencje odnośnie tego, jak organizować zajęcia i nie miał prawa (ani ochoty) uczyć Swanna, że powinno być inaczej i dlaczego tak. - Zawsze, jeśli będziesz chciała dodatkowych zajęć z opieki nad magicznymi stworzeniami, możesz do mnie przyjść. Przywieziono nam kilka ciekawych gatunków do rekonwalescencji po pożarze w rezerwacie, mógłbym Ci o nich opowiedzieć. - zachęcił, bo już od jakiegoś czasu planował dodatkowe zajęcia, ale nie wiedział, jak zorganizować je w ramach koła szkolnych zainteresowań, skoro nie był opiekunem tego koła. - Nie powiedziałbym, że bardziej luksusowo... - zaczął z rozbawieniem, bo żeby było bardziej luksusowo, coby można było porównać, to w Hogwarcie musiałoby być przynajmniej trochę luksusowo, a wystarczyło spojrzeć na dziury w ścianach i zdziczałe sowy, by szybko zorientować się, że to szkole nie doskwiera. Nie dokończył jednak, podnosząc spojrzenie na Williamsa i zaśmiał się znów - Gdyby zaatakowały was akromantule, to zajęty bym był pisaniem listu do Ministerstwa, że te szkołę trzeba w końcu zamknąć. - uniósł brwi. Pożary, ataki, cegły spadające uczniom na głowy w nocy, zionięcie ogniem, ataki dzikich zwierząt - czasami się zastanawiał jakim cudem tak patologiczna placówka miała jeszcze rację funkcjonowania, a dyrektorka wciąż szczęśliwie piastowała swoje stanowisko bez konsekwencji. - Sam widzisz jak bardzo potrzeba mi nauki bezróżdżkowej - westchnął, podnosząc ostatnie z fiolek- wybiegłem do Ciebie co tchu, nawet nie myśląc o różdżce... - uśmiechnął się czarująco.
Zoe Brandon
Wiek : 20
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 170
C. szczególne : dużo gada, nie zawsze z sensem; pachnie konwaliowymi perfumami
Zapewniła ojca, że jego tatuaże nadal wyglądają fenomenalnie i obiecała zakup wspomnianego kremu na urodziny, ale najprędzej sześćdziesiąte, kiedy ona sama będzie już opływającą w galeony gwiazdą Wizengamotu, bo dopiero wtedy będzie ją najpewniej stać na ten wynalazek; początkowo nie zwróciła też większej uwagi na to mizianie się po rękach, mruganie i zalotne wzmianki o pójściu do spa, którymi wymieniali się Hux i Atlas, bo zrzuciła to wszystko na karb uroku wili, działającego przecież nie tylko na nią. Zajęła się energicznym zbieraniem fiolek i kolejnym, ku niewątpliwej uciesze jej rozmówców, monologiem; na wspaniałą propozycję profesora ONMS aż klasnęła w dłonie z ekscytacją, prawie przy tym tłukąc kilka trzymanych akurat fiolek. - Fenomenalny pomysł, z wielką chęcią!! Jestem pewna że pan to mógłby mi opowiadać nawet o gumochłonach i byłoby to fascynujące, a zagrożone gatunki z rezerwatu to już w ogóle...! Skorzystam na pewno, kiedy tylko profesor będzie miał chwilę czasu - podekscytowała się niesamowicie tą możliwością, a potem zachichotała zarówno z komentarza starego zgreda Huxa jak i Atlasa, którego niewinna uwaga o braku luksusów w Hogwarcie była wyjątkowo trafna. - Super, to jak ten przybytek w końcu zamkną i nic nas w międzyczasie nie zje, to wyjedziemy do Francji, tylko zabierzemy wszystkich moich przyjaciół, dobra? Pana profesora też zapraszamy - rzuciła do ojca świetnym planem na wypadek ewentualnego ataku akromantuli, w międzyczasie on jednym machnięciem dłoni posprzątał cały pozostały bałagan i... no właśnie. Już miała wołać entuzjastycznie, że powinni uczyć się magii bezróżdżkowej razem, to będzie na pewno łatwiej i raźniej, kiedy tym razem wyraźnie dostrzegła, że coś jest nie tak. Wybiegłem do ciebie bez tchu zabrzmiało jak przyjacielski żarcik, a raczej zabrzmiałoby, gdyby było powiedziane zupełnie innym tonem (ironicznym, nie ponętnym) i z zupełnie innym uśmiechem (głupawym, nie czarującym) - doskonale wiedziała, bo Tomek co chwilę w ten sposób dogadywał Augustowi, ale nie było żadnych wątpliwości, że wówczas to nie był flirt. Tutaj nie była tego taka pewna - nagle dostrzegła spore prawdopodobieństwo, że profesor Rosa tuż pod jej nosem uwodzi jej własnego ojca. Musiała interweniować. - O, a gdyby profesor miał określić jakie jest jego wewnętrzne zwierzę, to jakie by pan wybrał? - zapytała nagle, chcąc przerwać te niestosowne flirciarskie wibracje które wysyłał Atlas nie w kierunku tej osoby, której powinien, a jednocześnie dyskretnie zerknęła na Huxleya, starając się wybadać, czy on również dostrzegł w rzuconych przez rozmówcę słowach coś więcej niż przyjacielskie śmieszki.
Huxley Williams
Wiek : 45
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 183
C. szczególne : biegające po ciele tatuaże, w pracy przykryte długimi rękawami, chociaż wychodzą na ręce i czasem na szyję | pojedynczy kolczyk szeherezady w uchu
Z przyjemnością spotkałbym tego Longweia, by się z nim rozmówić. Kto śmiałby opowiadać takie rzeczy o Zoe! Kto jak kto, ale ona była jedną z ostatnich osób, które potrafiłby bezwstydnie uwodzić kogokolwiek. Mam nadzieję, że następnym razem Atlas zapozna mnie ze swoich nieuprzejmym kolegą! - Atlas - mówię tylko i śmieję się wesoło po czym macham ręką żeby przestał. O ile ja jestem przyzwyczajony do jego stylu bycia, to często wszystko co mówi wygląda na lekki flirt, nie chciałem więc żeby Zocha sobie coś pomyślała. Ze zdziwieniem unoszę brwi na propozycję Atlasa. - To bardzo miłe z Twojej strony, ale nie musisz jej dawać forów ze względu na to, że jest moją córką - mówię pośpiesznie z wrodzoną sprawiedliwością oraz równością, sprawdzam równocześnie po kolei czy wszystkie fiolki są odpowiednio zakręcone. Zanim jednak zaprzepaszczę Zoe możliwe rozwinięcie zainteresowań w kierunku magicznych zwierząt (co według mnie byłoby znacznie lepsze niż bzdety które teraz są jej małą pasją), postanawiam dodać coś bez konieczności poprawności politycznej. - Chyba, że faktycznie potrzebujesz pomocy. Zocha ma mnóstwo zapału ze swoimi dwoma lewymi rękami - dodaję żartobliwym tonem i uśmiecham się w kierunku Zoe, na pewno bardzo zadowolonej z mojego arcyzabawnego komentarza. Tak samo jak mi się podoba pomysł ucieczki do Francji ze wszystkimi jej przyjaciółmi. - I koniecznie razem zamieszkajmy - mówię odrobinę ironicznie na te plany wyjazdu do Francji. Faktycznie, szkoła mogła wydawać się bardzo niebezpieczna dla Atlasa. Aż głupio było mu mówić, że bywało gorzej... Sowy się uspokoiły, eliksiry posprzątane i mogliśmy powoli iść w stronę naszych gabinetów. Mój towarzysz z kadry rzuca kolejnymi słowami, które są dwuznaczne i tym razem wiem że Zosia to zauważyła, bo wymieniam z nią pośpieszne spojrzenie. Prędko jedna bagatelizuje sytuację. Profesor Rosa był z natury flirciarzem, a przynajmniej tak sądziłem, bo przy mnie taki był. - No dobra, niech Ci będzie. Na feriach pouczymy się zaklęć niewerbalnych kiedy będziemy udawać, że nie wiemy jak młodzież spotyka się po pokojach - proponuję, proponując dalszy termin, bo końcówka semestru to trudny okres dla nauczycieli. - A Twój? Może pomyśl nad sobą i naucz się patronusa - mówię rodzicielskim tonem do wypytującej o coś znowu Atlasa Zosi.
______________________
Courage is not living without fear
Courage is being scared to death and doing the right thing anyway
Harmony Seaver
Rok Nauki : VII
Wiek : 18
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 156 cm
C. szczególne : Wiecznie obecny, promienny uśmiech (SeaverSmile™). Często chodzi z łyżwami przewieszonymi przez ramię. Bransoletka z charmsami. Tatuaż na lewym przedramieniu - fiolka zamknięta zwojem, z którego wypływa syrenka, otoczona falami. Blizna w kształcie kluczy nad sercem.
- To są jakieś żarty – fuknęła, odkładając różdżkę w szafce nocnej i ruszyła na IV piętro czyścić obrazy, oczywiście bez chłoszczyścia, a jakże. Z jednej strony rozumiała, czemu dostała karę, z drugiej zupełnie nie mogło do niej dotrzeć, jak profesor mógł nie zrozumieć sytuacji… No dobra, może i był wyrozumiały na miejscu i po samym wydarzeniu, po którym pozwolił jej najpierw ogarnąć swoje sprawy, a dopiero po czasie wysłał na szlaban, nie zmieniało to jednak faktu, że dziewczyna głowę miała w zupełnie innym miejscu. Jej przyjaciel zaginął, tylko to się dla niej w tym momencie liczyło. Regulaminy czy własne bezpieczeństwo? Kto by się tym przejmo-… Faktycznie, może w jakimś stopniu zasadne było sprowadzenie jej na ziemię. Ale tylko trochę. Nie chcąc jednak sprowadzać na siebie większych kłopotów, niż było to potrzebne (i przy okazji, żeby szybko móc wrócić do zajmowania się sprawą pilną, jaką było zdobycie informacji na temat tego, gdzie Max zniknął), po prostu wzięła kilka głębszych wdechów po odczytaniu listów i niezbyt z tego zadowolona, udała się na miejsce szlabanu, niosąc ze sobą wszystkie niezbędniki od woźnego. - Dzień dobry – przywitała się z obrazami, by zaraz zrobić wielkie oczy. – Co wam się na Merlina stało?! – wykrzyknęła w niemałym przerażeniu, zdając sobie sprawę z tego, JAK BARDZO irytek postanowił zaatakować dzieła. I nie, najbardziej w tym wszystkim nie bolał ją fakt, że musiała to posprzątać (choć skłamałaby, gdyby powiedziała, że nie było to obrzydliwe), a to, że to takich zniszczeń personel Hogartu postanowił podejść tak lekko… Tak bezmyślnie! Przecież nie tak poprawnie restaurowało się dzieła sztuki! – No chyba nie… – jęknęła, patrząc na swój sprzęt, nadawał się co najwyżej do wytarcia ram z flyingkuguhara, nie czegoś tak starego i zabytkowego. – Postaram się zrobić co mogę – kiwnęła głową do patrzących na nią portretów i, zanim w ogóle wzięła się do pracy, napisała list do profesora Swansea, w którym – najgrzeczniej jak mogła – napisała, że jej zdaniem po całym czyszczeniu powinno się użyć zaklęć na ramach, bo środki czystości nie były właściwym sposobem do traktowania takich dzieł. Cóż, mając to za sobą wzięła się do pracy. Założyła gumowe rękawiczki na dłonie i zaczęła szpachelką zgarniać grubsze warstwy łajnobomby do jednego z wiader. Był to proces wręcz beznadziejnie długi. Po pierwsze wiadro musiała co chwilę opróżniać w toalecie, a po drugie nie chciała naruszyć zdobień i rzeźbień na ramach, ściągała więc wszystko powoli, delikatnie i upewniając się, że w żadnym momencie nie dotknęła zabytku szpachelką. Może i poszłoby szybciej, gdyby wszystko zdrapała, ale ojciec chyba by ją wydziedziczył za takie traktowanie zabytków, sama by się wydziedziczyła. Po tym delikatnie, szczotkami z twardszym włosem zaczęła ściągać warstwy bliższe ramy, ale jeszcze nie te spomiędzy detali, te zostawiła na sam koniec – do zdjęcia szczoteczką z miękkim włosiem, które nie mogło uszkodzić żadnego żłobienia. Siedziała tam… Sama nie wiedziała, miała tylko nadzieję, że nie przekroczyła ciszy nocnej, na zewnątrz na pewno było już ciemno. To jednak i tak było zmartwienie drugoplanowe, najważniejsze to to, by nie uszkodzić dzieła.