Malownicza alejka, odmieniona zimową porą; skąpana w białej pierzynie - lądującej na nagich gałęziach drzew oraz ścieżce. Niektórzy twierdzą, że można w tej okolicy napotkać siwą, niezwykle starą wronę; zgodnie z opowieściami jest ona czarodziejem - animagiem i jasnowidzem, który wybrał pozostawanie wyłącznie w formie zwierzęcia. Niektórzy, oczywiście, uznają owe historie za bzdury - tak czy inaczej, jest to wspaniałe miejsce na spacer.
______________________
Autor
Wiadomość
Riley Fairwyn
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 26
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 185cm
C. szczególne : cała górna lewa strona mojego ciała jest poparzona - ukrywam to za pomocą metamorfomagii; liczne blizny na dłoniach; blizna po dziobie bystroducha przebiegająca przez całą szerokość pleców
Nie musiał długo czekać. Kroki były niespieszne, idealnie odmierzone. Byłyby również wyjątkowo ciche, trudne do wychwycenia wśród delikatnego szumu wiatru, gdyby nie towarzyszyły im znaczące skrzypnięcia deptanego śniegu. Aura, jaka otaczała wysoką, szczupłą postać była wyjątkowo nieświąteczna. Milczenie zdawało się wręcz absurdalnie ciężkie, a głębokie poczucie zagubienia z pewnością docierało już nawet do drugiej samotnej sylwetki zagubionej w alejce. Prawdę mówiąc, nawet nie rozpoznałem przechodnia, dopóki przypadkiem nie zwróciłem uwagi na trzymaną przez niego laskę. Białą. Uniosłem spojrzenie wyżej, otulając nimi urękawicznione dłonie, aby wreszcie spojrzeć na jego twarz. Zatrzymałem się, w ciągu kilku sekund, jakie zajęło mi przejście z punktu A do punktu B, przechodząc ogromną zmianę. Atmosfera stała się nieco gęstsza, cisza jeszcze wymowniejsza. Zrozumiałem, że Fabien czekał tutaj na mnie niemalże od razu, gdy tylko kątek oka pochwyciłem jego delikatny uśmiech. A chociaż bardzo starałem się nie zdenerwować się na niego tylko przez wzgląd na jego przenikliwość, nie udało mi się powściągnąć emocji. Byłem pewien, że to wyczuł. Odetchnąłem głębiej, aby zapanować nad głosem. - Długo tutaj stoisz? - Zabrzmiało to jak oskarżenie, więc natychmiast się zreflektowałem. -Przeziębisz się. - Dodałem miękko, szczelniej otulając się niebieskim szalikiem. Śnieg leniwie sypał się z nieba zaplątując się w moje ciemne włosy i osiadając na nich już nieco grubszym kożuchem. Spacerowałem już od kilku godzin. Byłem zmarznięty i nieobecny myślami i cholera, wiedziałem, że i on o tym wiedział. Bałem się słów, jakie mogły dzisiaj paść z moich ust, dlatego zaciskałem je z uporem maniaka. Nie był to czas na kłótnie, ani na zwierzenia. - Dlaczego tutaj jesteś? - Zapytałem ponownie i nie czekając na odpowiedź Faba, ruszyłem przed siebie, trochę zbyt często ocierając oczy. - Wracaj do zamku.
Cassius Swansea
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 185cm
C. szczególne : Niewielkie blizny łobuza weterana, dość często ma ślady farby na dłoniach. Na lewej dłoni nosi prostą i cienką złotą obrączkę.
Za kilka minut miałem dostać się pod drzewo, na którym urzędowała stara wrona. Nie rozumiałem dlaczego aż tak mi na tym zależało, ale skoro byłem w stanie wyjść wieczorem na chłodną uliczkę w Hogsmeade w poszukiwaniu jakiegoś starego ptaka to zdecydowanie coś było na rzeczy. Opatulony w ciepły szalik trzymałem w urękawicznionych dłoniach swój szkicownik, w którym nawet teraz coś gryzmoliłem. W ten sposób łatwiej było mi skupić myśli i zastanowić się nad potencjalnym pytaniem jakie miałem zadać, ale jednocześnie sprawiło to również, że niekoniecznie zwracałem uwagę na to co dzieje się wokół mnie. Kiedy wchodziłem do alejki, nie było w niej nikogo, a jednak udało mi się wpaść na kogoś kto jakby niespodziewanie wyrósł z ziemi tuż przede mną. Zderzyliśmy się i chociaż utrzymałem się na nogach, mój rysunek przedstawiający wronę spadł na ziemię wraz z piórem, jakie kreśliło na nim cienkie, mozolne kreski. - Uważaj jak chodzisz - burknąłem natychmiast, aby schylić się i podnieść szkicownik. Niestety, tym razem nie skorzystałem z wodoodpornego tuszu i rysunek już zaczynał rozmazywać się na krawędziach. Zakląłem pod nosem na tyle ostro, aby z pewnością wzbudzić jakąś reakcję i uniosłem wzrok, aby spojrzeć na tego, który ośmielił się swoją nieuwagą zniszczyć moją pracę.
Spacer nie trwał zbyt długo, podobnie jak rozmyślania na temat wszystkiego, co się ostatnio wydarzyło. Szukała odpowiedzi na niewypowiedziane pytania, a zarazem próbowała odgadnąć sens zdarzeń minionych. Wyjazd do Mahoutokoro byłby dużo ciekawszy, a zarazem miażdżyłaby ją tęsknota. Legendy o tym miejscu sprawiły, że musiała znaleźć się w tym miejscu, tylko dlatego, by zrozumieć wszystko – każdą decyzję, którą podjęła. Ucieczka, czymże była w obliczu górujących na jej postacią emocji? - Kurwa – warknęła pod nosem, a następnie wywróciła oczami, bo przecież stara wrona nie mogła podpowiedzieć czegokolwiek, prawda?
/zt
Vinícius Marlow
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 170,5 cm
C. szczególne : krzywy zgryz, dużo pieprzyków, w tym nad górną wargą. Tatuaż na karku, kolczyk w lewym uchu, spora blizna w prawej pachwinie. Na jego ramieniu zwykle siedzi elficzka
"Wszystko ogranicza nasz własny umysł". Największa broń jaką władali, a którą łatwo było zwrócić przeciwko samemu sobie. Wystarczyła chwila nieuwagi, moment zawahania i nagle, zamiast ostrzeliwać wszystko co wrogie i niebezpieczne, mierzy się w swoją skroń. Myśli nierzadko lubiły płynąć w kierunku, którego byśmy się nie spodziewali, Viní był przekonany, że każdy, bez wyjątku, doświadczył tego dziwnego uczucia kiedy z niewiadomego powodu humor nagle uległ zmianie, zepsuł się lub, co rzadsze, poprawił. Skoro zdarzało się to jemu – nieustannie pozytywnie nastawionej do świata duszy, co dopiero przeżywali ci, którzy z większą dokładnością poznawali własne "ja"? Nigdy nie przejawiał introwertycznych skłonności i może właśnie to chroniło go przed całym morzem czarnych myśli. Ostatnio ciężej było mu się im oprzeć, zyskał kilka nowych zmartwień, i problemów, które częściej atakowały jego umysł w chwilach kiedy był na te ataki bardziej podatny – kiedy przestawał się czymś zajmować i, paradoksalnie, próbował się zrelaksować. Wówczas własne myśli potrafiły wywołać w nim strach, który było równie trudno wytłumaczyć, co opanować. Walczył z tym i, jak na razie, odnosił zwycięstwo, nie miał jednak wątpliwości co do tego, że ów własny umysł próbuje go ograniczyć, zamknąć w klatce, choć przecież wolność była mu niezbędna do życia. – Chciałbym móc się się z tym nie zgodzić, ale obawiam się, że ma pan rację. Czasem wystarczy uwierzyć w jedno błędne przekonanie, a świat od razu szarzeje. – zrobił krótką pauzę, próbując zebrać myśli w spójną całość. Nie szło mu najlepiej, czuł się bowiem zdezorientowany. Miał wrażenie, że jest blisko prawdy, krążył wokół niej nieustannie, a kiedy zdawało mu się, że wystarczy ją pochwycić, czmychnęła. Ot tak, po prostu. – Na szczęście to wcale nie znaczy, że już nigdy nie zobaczy się całego spektrum barw. Jedyny problem to to, że nigdy do końca nie wiadomo co jest w stanie wyzwolić nas z więzienia umysłu. – on sam do końca nie wiedział. Zdawałoby się, że w jego przypadku najlepszy wyzwalacz jednocześnie przyczynia się do powstawania owych natrętnych myśli; dając mu wolność, pogrążał go jeszcze bardziej. Rzeczywiście, własny umysł był szalenie ograniczający... dostrzegał problemy tam, gdzie często ich nie było i potęgował je do ogromnej skali. – To chyba jest ten problem... z jednej strony żeby żyć, trzeba wykonać jakiś krok, szukać możliwości, a to znowu musi być cholernie trudne kiedy się tylko "istnieje". Koło się zamyka. Myśli Pan, że da się je przerwać? Że druga osoba jest w stanie cokolwiek zrobić? – jeśliby wziąć pod uwagę osiągnięcia z dziedziny psychologii i psychiatrii, odpowiedź była niby oczywista. Viníego nie obchodziła jednak pomoc profesjonalistów, a to, co sam miał do zaoferowania – szeroki uśmiech, przyjazne usposobienie i szczere chęci. Zastanawiał się czy, nie mając pojęcia jak do tego podejść, a przy tym nie dysponując żadnymi lekami, byłby w stanie przywrócić do życia osobę, która utknęła w klatce istnienia... jeśli by taką spotkał. Nie wiedział, rzecz jasna, że właśnie z takową rozmawia... i że chyba nie idzie mu najlepiej. Jego odpowiedź była dla niego satysfakcjonująca, również pod tym względem, że udało mu się przewidzieć większą część powodów, dla których wybrał ten zawód. Nie było to trudne, wszak sam je podzielał. Możliwość niesienia ulgi była zbyt kusząca, by z niej nie korzystać. Przesunął zębami po wardze, zastanawiając się czy aby jest sens wyrażać na głos swoje myśli, doszedł jednak do wniosku, że skoro zyskał kompana do szczerej rozmowy, warto by było wykorzystać to do rozwiania własnych wątpliwości. Nie co dzień zdarzało się by bardziej doświadczona – tak zawodowo, jak życiowo – osoba poświęcała swój czas na zwykłą gadaninę. – Niesienie pomocy kojarzy się niby z altruizmem, ale nie ma Pan czasem wrażenia, że bywa okropnie egoistyczne? – wcisnął ręce głębiej w kieszenie, chłód zimowego dnia dawał się we znaki, czerwienią odcinał się na nosie i policzkach. – Daje tyle satysfakcji, że czasem trudno dostrzec, że przestaje chodzić o drugą osobę, a zaczyna o nas samych. Wtedy... bierzemy czy dajemy? A może jedno i drugie? – podrapał się po głowie, niechętnie wsuwając rozgrzane palce między obsypane śniegiem, zimne loki; strzepnął z nich śnieżny kamuflaż, ciepłym brązem znów wyróżniając się na tle alejki. – Niektórzy ludzie też nie ukrywają swoich uczuć, warto o tym pamiętać. – czyżby Matthew miał w sobie uraz do rasy ludzkiej? To paradoksalne, biorąc pod uwagę, że na co dzień zajmował się ratowaniem życia, w dodatku, jak zdążył zaobserwować, wkładając w to całe swoje serce. Trudno było mu się dziwić, nawet Viní, który zdawał się kochać ludzi ponad większość i mimo wszystkiego, potrafił dostrzec ich liczne przywary.
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
Umysł bywał zazwyczaj czymś, co w jego przypadku działało kompletnie inaczej. Kable w innych miejscach - niby wszystko działa, a jednak w całkowicie inny sposób. Tak się czuł, kiedy to spoglądał są każdym razem na ludzi, których nie rozumiał; starał się zrozumieć, starał się dostrzec głębię, starał się zachowywać zgodnie z zasadami, a jednak czasami mu to kompletnie nie wychodziło. Najpotężniejszy z darów, a mimo wszystko i wbrew wszystkiemu zdawał się go za mocno zniewalać, skracać smycz przypiętą do obroży i zwyczajnie trzymać na wodzy. To tylko chwila, to tylko moment, jak zniknie, jak zapomni o sobie, jak odda się melancholicznemu szaleństwu posiadającego powiązania z tym, co dzierży w sobie nie tylko od dzieciństwa. Tylko na początku żył w kolorowych barwach, choć był zaskakująco dziwnym dzieciakiem - śmierć matki spowodowała ziarnko goryczy zasiane w jego sercu, a następnie rozdzielenie z ojcem oraz brak kontaktu z jedyną bliską osobą przyczyniło się do głównego nałożenia filtru szarości na jego umysł; nie był szczęśliwym człowiekiem. Rzadko kiedy był. Jedynie towarzystwo zwierząt, które go nie oceniały, zdawało się mieć zbawienny wpływ na jego działanie. Ludzie zdawali się być od dawna nastawieni na zysk - na cholerny, pozbawiony sensu i racjonalizmu w relacjach, zysk. Nie rozumiał, nie wiedział, jak ma dokładnie zrozumieć; westchnął, kiedy to natłok emocji dostał się do jego głowy. Nie powinni rozmawiać o takich tematach - tylko mocniej utwierdzał się w przekonaniu, że nie ma żadnego dodatkowego wyjścia w postaci drzwi. A te, które wszedł, już dawno były zamknięte, pozbawione klamki, niemożliwe do rozwalenia, niezależnie od ilości wydanych krzyków, płaczu, dźwięków rozpaczy. To tylko sen. Za niedługo będziesz wolny. Chciał być wolnym, ale nie chciał czynić zła. Kiwnął wówczas na odpowiedź ze strony wcześniejszego uczestnika warsztatów, dopijając ostatni łyk herbaty, którą miał w termosie. Paskudna pogoda, choć w pewnym stopniu klimatyczna, pasującą do jego obecnego stanu umysłu. Sam rozpoczął ten temat, a teraz stawał się wyjątkowo niewygodny, choć na twarzy nadal panowało to samo spektrum barw; a raczej jego brak. Życie bywało wyjątkowo okrutne w jego wypadku; nie widział sensu udzielania odpowiedzi na coś, co było oczywiste. Co było dla niego namacalne; jedynie obłok pary wydostał się z jego ust, kolejne skrzypiące kroki na mieszaninie błota i śniegu; niczego mu nie brakowało. Oprócz tej herbaty, którą wcześniej dzierżył, a jednak nie mogła trwać w nieskończoność. - Rzadko kiedy. Historia jest podobna pod tym względem. Zatacza to samo błędne koło, zwróciwszy uwagę na niektóre elementy z przeszłości. - nawiązał do faktów, które przede wszystkim istniały, spisane oraz udokumentowane. Czytał bardzo często historyczne książki, skupiające się przede wszystkim na drugiej wojnie światowej; znał najbardziej podstawowe błędy, popełniane od początku do końca, możliwe do uniknięcia, choć wystąpiły już kilka razy. Ludzie byli wspaniali pod względem powtarzania błędów poprzedników. - Druga osoba musi zaś uzbroić się w cierpliwość i liczyć się z tym, że podczas ratowania bliskiego również może odnieść obrażenia. - odpowiedział najprostszym językiem. Taka była prawda. Ludzie woleli, gdy wszystko wydawało się być idealne, a czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal. Tak było z nim, tak go traktowali; unikali jego towarzystwa, niektórzy uważali, że jego niska ekspresja emocji jest błędem wychowawczym, charakterem należącym do uzdrowiciela, a tak naprawdę prawda znajdowała się w cieniu, niemożliwa do uchwycenia przez ludzi posługujących się tylko narządem wzroku. Czy kiedykolwiek poprosił o pomoc? Nie. A może to był czas na to, by przełamać własne lęki oraz zwyczajnie się zwierzyć, zamiast obliczać idealną ilość sznura, by uniknąć podduszanie podczas powieszenia? Słyszał o tym, widział to, kiedy pracował w swoim zawodzie. Z początku ludzie chcieli tylko nieść pomoc; niemniej jednak rzeczywistość szpitalna jest wyjątkowo okrutna pod tym względem, a chęć awansu oraz zdobycia większej ilości pieniędzy powoduje zagubienie pierwotnego powodu pracy jako uzdrowiciel w cieniu czystego egoizmu. Jako jeden z nielicznych wytrwał, nie pozwolił na to, by ziarenko samolubności dostało się do jego serca, pełniąc własne obowiązki szpitalne z chęcią zwyczajnego ulżenia w bólu. Był wierny niczym zbity pies, nie interesował się własnym dobrem, a prędzej był wpatrzony w to należące do innych. Od niego bardzo często zależało to, czy przypadkiem ktoś będzie mógł odzyskać pełną sprawność; gdyby egoizm jednak zapanował nad jego myślami i uczuciami, byłby innym człowiekiem. Miałby gdzieś Viniciusa, jego chęć do nauki, miałby w głębokim poważaniu warsztaty, miałby w głębokim poważaniu dziewięćdziesiąt procent pacjentów; całe szczęście, nie docierało to do niego. - U siebie nie miałem okazji się z tym spotkać, ale u innych - owszem, wypatrzyłem to. - odpowiedział prosto, poprawiając ciepły, przyjemny płaszcz otulający jego sylwetkę. A może tak naprawdę był świadomy tego, że czysty egoizm może stać się jego prekursorem do działań, w wyniku czego nie pozwalał mu na jakiekolwiek powiązane w tymże zakresie działania? Cholera by to wiedział. Westchnął głęboko, odwracając tęczówki w stronę alejki, którą się poruszali; wskazywało to wszystko na to, że powoli zbliżają się do przewidującej przyszłość wrony. - Obopólna korzyść zawsze wydaje się być optymalnym rozwiązaniem. Niemniej jednak należy uważać, żeby nie zabierać więcej, niż się rzeczywiście daje. - podzielił się własną opinią, spoglądając na światła latarni rozdzierające płaszcz mroku; zawód, który wykonywał, był zaskakująco łatwym dla niego zawodem pod względem nauki, aczkolwiek wyjątkowo trudnym pod względem kontaktu z ludźmi. Nie odpowiedział na ostatnie pytanie, pozwalając, by okryło się w pewnym stopniu pierzyną tajemniczości. Każdy z nich mógł zrekonstruować odpowiednie słowa, by przypasowały one zdaniu, które jako ostatnie wydostało się z ust Marlowa. - Powoli się zbliżamy do wrony; przygotowałeś pytanie? - oznajmił ostatecznie, ich dotychczasowe położenie się zmieniało. Czy mogli zaufać ptakowi?
Skąpana w śniegu alejka wyglądała naprawdę przepięknie i o dziwo, nawet te okropne, minusowe temperatury nie zniechęciły mnie do wyjścia na spacer. Ubrałam się więc ciepło, chwyciłam za leżący na łóżku szkicownik i pośpiesznie udałam się w stronę wioski, co by zdążyć jeszcze przed nastaniem "szarówki". Bardzo zależało mi na uwiecznieniu ośnieżonej drogi, a może nawet spotkanej gdzieś po drodze słynnej już wrony, dlatego potrzebne było mi światło. Wolno przedzierałam się przez zaśnieżoną drogę, raz po raz spoglądając przed siebie. Mroźne powietrze i wiejący w twarz wiatr nigdy nie były moimi największymi przyjaciółmi, najczęściej chodziłam więc z głową skierowaną na dół, niespecjalnie zwracając uwagę na to, co może stanąć mi na drodze. Tak było i tym razem, nie doszłam jednak do celu swojej wędrówki bez większych czy mniejszych przygód - z impetem wpadłam na kogoś, kto najwyraźniej był równie przytomny jak ja. Machinalnie zmarszczyłam brwi, widząc leżący na ziemi szkicownik i upewniając się, że swój nadal kurczowo trzymam w dłoni, przeniosłam spojrzenie na kucającego i gadającego coś pod nosem chłopaka, orientując się po chwili, iż właśnie zderzyłam się z kimś, kto jest chyba ostatnią osobą, z którą kiedykolwiek miałabym ochotę rozmawiać. -I mówi to osoba, która gapi się w kartkę papieru, zamiast nie wiem...przed siebie. -Rzuciłam i oparłam cały ciężar ciała na prawej nodze. Kątem oka zerknęłam na rozmazany rysunek wrony, który przed chwilą przeżył niemiłe spotkanie ze śniegiem i lekko uniosłam brew. Cassius Swansea bez wątpienia ma niesamowity talent, jego rodzina znana jest zresztą nie tylko w obrębie Hogwartu i okolic, n i g d y jednak nie powiem tego na głos, choćby nawet ktoś chciał mi za to zapłacić. Odkąd pamiętam traktowałam go jako swego rodzaju konkurencję, broń Merlinie nie uważając go jednak jako jakikolwiek wzór do naśladowania.
Cassius Swansea
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 185cm
C. szczególne : Niewielkie blizny łobuza weterana, dość często ma ślady farby na dłoniach. Na lewej dłoni nosi prostą i cienką złotą obrączkę.
Wystarczyło jedno spojrzenie na rysunek zniszczony przez wilgoć, aby gdzieś w głębi mnie zaczął przeciągać się uśpiony senną atmosferą otulającą Hogsmeade, najprawdziwszy lew. Chociaż daleko mi było do ślepych w swej odwadze Gryfonów, z pewnością większość z nich dzieliła ze mną gorący temperament. Temperament, jaki nie pozwalał na zignorowanie takiej zniewagi, jaką było z pewnością przypadkowe wpadnięcie na siebie na ośnieżonej drodze. Prychnąłem, jakbym widząc przed sobą rudowłosą Florence wcale nie wziął pod uwagę niecelowości tego zbiegu okoliczności. Zmrużyłem oczy, gdy dostrzegłem, że przygląda się mojej wronie i wyciągnąwszy rękę zasłoniłem nią rysunek. Podniosłem wilgotny szkicownik, zaciskając mocniej szczęki, aby powstrzymać napływ kolejnych przekleństw. - Świetnie, że dajesz takim jak ja dobry przykład. - Mruknąłem w jedynej odpowiedzi, przekartkowując pełen rysunków zeszycik, aby wytrząsnąć z niego biały puch, jaki już zaczynał wyginać kartki. Z piórem nic się nie stało, więc jedynie zatknąłem je za ucho, aby go nie zgubić. Sięgnąwszy po różdżkę chciałem wysuszyć szkicownik, aby ocalić bazgroły, jakie w środku zgromadziłem, ale zamiast tego, odezwał się we mnie złośliwy chochlik. Niewerbalne zaklęcie, które rzuciłem na śnieg sprawiło, że kupka lekkiego puchu uniosła się chwiejnie, aby następnie z impetem uderzyć w szkicownik Florence. - No to jesteśmy kwita - zauważyłem gorzko, zbierając siły do zaklęcia suszącego.
4
Vinícius Marlow
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 170,5 cm
C. szczególne : krzywy zgryz, dużo pieprzyków, w tym nad górną wargą. Tatuaż na karku, kolczyk w lewym uchu, spora blizna w prawej pachwinie. Na jego ramieniu zwykle siedzi elficzka
Historia zatacza koło. Życie zatacza koło. Myśli zataczają koło. Biegli przed siebie jak bezmyślne chomiki, myśląc, że kiedyś uda im się osiągnąć swój cel, a kiedy zdawało im się, że są już blisko, okazywało się, że znajdują się na początku tej samej drogi. Nieważne czy trwało to kilka godzin, dni, czy całe lata, przeklęte koło zamykało się prędzej czy później; nieuniknienie. Przypadkiem podjęty przez nich temat nie był dobry dla nich obu, nie w postaci, którą nieoczekiwanie przybrał, nie kiedy podążał obecnym torem. Był trudny, smutny, może nawet bolesny, dawał do myślenia, choć nie były to dobre myśli. Nawet brązowe tęczówki straciły nieco radosnego blasku na rzecz czającej się w nich zadumy; jego optymizm został wystawiony na próbę, a był to wszak jedynie spacer, nie prawdziwe zderzenie z okrucieństwem świata. Miał siedemnaście lat i myślał, że wie na czym polega życie – jak prawie każdy siedemnastolatek. I, jak prawie każdy siedemnastolatek, nie miał racji. – Obrażenia? – wyraźnie zaskoczonemu tonowi głosu towarzyszyło uniesione, również zdziwione spojrzenie. Wcale nie myślał, że chodzi o obrażenia fizyczne, nic z tych rzeczy, nie potrafił jednak pojąć co takiego uzdrowiciel ma na myśli. Być może trzeba tego doświadczyć, by zrozumieć... – Rozumiem, że empatia prowadzi do współodczuwania, ale żeby do tego stopnia? – to nie tak, że mu nie wierzył. Poddawał tę tezę w wątpliwość, bo skrycie pragnął, by nie była prawdziwa. Jak nakłonić ludzi do pomocy, jeśli wiązała się ona z tak dużym ryzykiem? Jak nakłonić samego siebie? Nie, siebie nie musiał nakłaniać. Nie potrzebował by go przekonywać, w myślach bez zastanowienia machnął na to ręką, poniekąd zignorował ostrzeżenie Matta. Jeśli kiedykolwiek miałby wyciągnąć kogoś z tej ponurej otchłani, nie będzie patrzył na koszty. A gdyby wpadła w nią bliska mu osoba, poświęciłby siebie całego. W takich chwilach nie potrafił chłodno rozważać plusów i minusów, zastanawiać się czy warto ponieść straty. Być może kiedyś zwróci się to przeciwko niemu. Gdyby Matthew przyznał się do swoich problemów, i jemu spróbowałby pomóc. Nie znał go, nie wiedziałby jak tego dokonać, a i tak podjąłby się tej próby. Czy wówczas straciłby część siebie? A może zyskałby coś nowego, absolutnie wyjątkowego? Może Matthew mylił się, twierdząc, że można przy tym ucierpieć... może to tylko pesymistyczne podejście, niekoniecznie równe prawdzie, odbiegające od rzeczywistości w takim stopniu, w jakim sam Viní odbiegał własnym optymizmem. Wydawał się być pewny swoich słów, bez wahania odparł, że nie podchodzi egoistycznie do swojego zawodu. To było pocieszające, Vinícius bowiem wierzył w szczerość jego słów. Lubił zakładać, że inni mówią prawdę, zwłaszcza gdy odczuwał względem nich nić sympatii. A skoro on mógł pozostać altruistą, może i jemu uda się to w przyszłości? Merlinie, czyżby zaczynał brać za wzór zupełnie nieznanego mężczyznę? To zabawne, biorąc pod uwagę, niewiedzę na temat jego problemów. Gdyby wzięli przykład z siebie nawzajem, z poszczególnych, odosobnionych cząstek ich żyć i charakterów, mogliby wiele nauczyć się od siebie. Istniało jednak ryzyko, że przypadkiem wyciągnęliby z tego to, co złe. – Mam ich dziesiątki. Może Pan zapytać pierwszy, a ja jeszcze się zastanowię. – uśmiechnął się do mężczyzny, podświadomie przyspieszając kroku. Wierzył we wronę, czy też nie, miał jej do zadania istotne pytanie, czy może stroił sobie żarty – wszystko jedno. Ciekawość pchała do do przodu.
| z/t
Fabien E. Arathe-Ricœur
Wiek : 25
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 178 cm
C. szczególne : Niewidomy. Cienkie, białe blizny na palcach.
Śnieg działał na korzyść Fabiena. Nie miał trudności posłyszeć skrzypienia puchu pod butami Rileya, odwrócił zatem wolno głowę w tamtą stronę. Kiedy kroki ustały, uśmiech się poszerzył. - Nie, niezbyt długo - odpowiedział zgodnie z prawdą. Z resztą on nie marzł akurat zbyt łatwo. Miał dobrą odporność na chłód, gorzej z gorącem. Ale tym martwić się będzie w lipcu. W każdej porze roku mógłby coś, co mu przeszkadza. Upały latem, śliskie chodniki zimą. Nic jednak nie będzie gorsze od jesiennych liści, kiedy spadające kłęby wzbudzają w blondynie paranoję. Brzmią bowiem tak, jakby nieustannie otaczały Fabiena zwierzęta lub ludzie. Nie czuł się nigdy pewnie, będąc samemu na spacerze w tym okresie. Zima przynajmniej otula wszystko przyjemnym kożuszkiem i dźwięki nie są nachalne. Chłopak nie przejmował się negatywnymi emocjami, jakimi przesiąknięta była wypowiedź Krukona. Nieustannie uśmiechnięty, postąpił dwa kroki, biorąc laskę lekko w tył, coby nie zahaczyć o nic jej końcem. Ani bowiem myślał owej używać. - Wyszedłem nieco na spacer. Słuchałem właśnie ciszy. Ta zimowa jest bardzo miękka - zauważył, starając się nieco skierować rozmowę na lżejsze tory, chociaż czuł, że może być ciężko. Ale przede wszystkim - nie skłamał. Nie powiedział całej prawdy, ale odpowiedział szczerze, idąc u boku bruneta. - Nie masz nic przeciw, abym przeszedł się kawałek z tobą? - Spytał, jeszcze nie prosząc o wzięcie pod rękę. Nie przepadał za chodzeniem w śniegu, bo nie czuł się zbyt komfortowo z zaspami, blokującymi mu nogi. A czasem w te nieświadomie wchodził. Niemniej odłożył to pytanie na inny moment rozmowy. - Wziąłem gorącą czekoladę, aby się rozgrzać. Masz ochotę? Gorzka - poinformował z niegasnącym, acz również nieprzytłaczającym entuzjazmem. Nie chciał Rileya odstraszyć.
//akcja ma miejsce tuż po powrocie do Hogwartu ze świąt spędzonych w Montrose
To nie tak, że się obijał podczas świąt - nie spędził ich wyłącznie na siedzeniu przy stole, jedzeniu, a potem leżeniu na kanapie i klepaniu się po brzuchu, i na zmianę. Bądź co bądź poświęcał dziennie kilkanaście do kilkudziesięciu minut na wykonywaniu podstawowych ćwiczeń lub zwykłym lataniu na miotle dookoła domu dla zabawy. Mimo tego nie mógł pozbyć się tego nękającego go poczucia, że miniony rok wpłynął wyłącznie na jego cofanie się, zapominanie, wychodzenie z formy. Odczuwał, że niesamowicie zmarnował czas. Dostał od losu trzysta sześćdziesiąt pięć dni i ich nie wykorzystał. Gdzie teraz był? W Hogwarcie, nieudolnie studiując i chyba wcale nie lepiej prowadząc drużynę domową, skoro ich jedyny mecz w tym semestrze zakończył się finalnie remisem. Narozrabiał. Nowy rok był jednak czasem składania sobie postanowień i tym razem zamierzał ich dotrzymać - tak, mówił to sobie co roku i widać, jak na tym wyszedł... Był kiepski w planowaniu, nie potrafił tego robić. Zawsze coś źle wymierzył, zawsze wypadło coś innego, co przyćmiło jego dotychczasowy priorytet. Niemniej jednak nie chciał się z miejsca zniechęcać, wobec czego już pierwszego dnia po powrocie do szkoły postanowił ruszyć tyłek i wybrać się polatać. Potrzebował jednak towarzystwa - tak dla zachęty, dla podtrzymania na duchu. Puścił szybką notkę do @Silvia Valenti - Puchonki, z którą tuż przed świętami miał okazję się nieco bliżej zapoznać. Liczył, że dziewczyna będzie chętna na wspólne latanie, wszak quiddtich był również jej pasją. Franklin zajumał miotłę ze składzika drużyny Gryffindoru i z błyskawicą pod pachą szedł w kierunku Hogsmeade.
Silvia Valenti
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 170 cm
C. szczególne : Silny włoski akcent, szeroki uśmiech na twarzy, kilka mniejszych blizn na dłoniach, leworęczna
Nie skłamałaby, gdyby powiedziała wprost: jej święta były koszmarne. Chyba jeszcze nigdy w życiu nie były tak beznadziejne jak w tym roku. Doskonale wiedziała, kogo powinna obwiniać za to wszystko i podświadomie to robiła. Mniej świadomie oglądała się za każdym razem za siebie, kiedy tylko gdziekolwiek się ruszała. Bała się. Cholernie nie chciała go spotkać. Nawiedzał ją w koszmarach i najgorszych snach. Jeśli kiedykolwiek uważała, że z tego mogłoby cokolwiek wyjść, teraz była całkowicie przekonana o tym, że to jest niemożliwe. Dlatego teraz, kiedy Thomen pojawiał się w jej myślach, nie powodował dziwnych rewolucji w żołądku, tylko torsje. Ona nie ruszała się z Hogwartu na czas świąt. Nie miała po co i dokąd. Tak właściwie to nawet nie całe święta spędziła w tym miejscu. Wujek Giovanni nie był szczęśliwy, kiedy musiał wysyłać po nią samolot na Sycylię, ale nie pytał, co tak właściwie miało miejsce. Dlatego dopiero tuż przed nowym rokiem pojawiła się w Hogwarcie i starannie unikała wszelkich miejsc, gdzie mogłaby go spotkać. List od Franklina był miłym zaskoczeniem i powodem do tego, aby opuścić tereny zamku. Powodował też napływ myśli do głowy. Nie wiedziała, co powinna sądzić o tym wszystkim, po ich ostatnim spotkaniu. Było miło, przyjemnie. Zdecydowanie przyjemniej niż kiedykolwiek z innym chłopakiem. Wspólne śnieżki, spacer, te pocałunki. Wciąż kiedy wracała do nich myślami, czuła się niekomfortowo i nieznacznie rumieniła. Może kiedyś jej to minie. Nie miała najmniejszego zamiaru omijać takiego spotkania. Dlatego o odpowiedniej porze, zarzuciła sobie nową miotłę na plecy i ruszyła do Hogsmade, gdzie mieli się spotkać. Zapowiadał się naprawdę miły dzień i nie chciała tego zmarnować. Jego sylwetkę zauważyła od razu. Po pierwsze, bo był wysoki. Po drugie, bo przecież go kojarzyła. I po trzecie: bo jako jedyny z nielicznych ludzi mijanych po drodze, również miał przy sobie miotłę. Uśmiech mimowolnie pojawił się na jej twarzy i nim się zorientowała, puknęła go delikatnie dłonią w bark, stojąc za jego plecami. - Rozglądaj się, bo może jeszcze coś ciekawego Cię ominie. - powiedziała spokojnie nadal się uśmiechając. Dopiero kiedy chłopak odwrócił się w jej kierunku postanowiła dodać zwyczajowe "cześć" zastanawiając się, czy takie powitanie będzie odpowiednie.
Eastwoodowie spędzili święta w dobrej, rodzinnej atmosferze i Franklin był z nich zadowolony. Prawdopodobnie nie były to jego najlepsze święta na przestrzeni lat - niestety nic nie przebije tych zeszłorocznych, podczas których połowa salonu była zawalona prezentami wysyłanymi przez jego rozliczne fanki, ale były zacne. Obłowił się nieźle w quidditchowy sprzęt i w ogóle... Przez ten czas zdarzało mu się myśleć o Silvii - szczególnie w chwilach, które spędzał razem z Cherry. Niestety musiał skupić się na tym, o czym mówił, żeby przypadkiem nie wypaplać jej o tym, jak to namiętnie całował ją pod jemiołą chwilę przed przyjazdem do domu. Chciał uszanować fakt, że Puchonka nie chciała się tym chwalić - może się wstydziła, może miała jeszcze jakieś tajemnice? Czekał w ośnieżonej alejce i obserwował otaczającą go wokół naturę, leniwie przestępując z nogi na nogę. Dobrze, że się ciepło ubrał, bo mogłoby być kiepsko przy panującej na zewnątrz minusowego temperaturze. W głowie nucił sobie ostatni głośny przebój Mr Pure'a, kiedy nagle poczuł klepnięcie w ramię. Obrócił się, przybierając na twarz szeroki, serdeczny uśmiech, którym obdarzył stojącą naprzeciw Silvię. - O, nie urosłaś - stwierdził, klepiąc ją po głowie z góry, spodziewając się nagłego wybuchu złości lub ataku na własne żebra. Jej uwaga, o dziwo, dała mu do myślenia, bowiem zlustrował ją bacznym spojrzeniem, aż zauważył... - Czy to Nimbus?! - O żesz w mordę Merlina, ależ piękna miotła. Normalnie oczka mu się zaświeciły na ten widok. - Nieźle Cię obdarowali w te święta - stwierdził, robiąc wielkie oczy i łapczywie spoglądając na jej najnowszy nabytek.
Silvia Valenti
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 170 cm
C. szczególne : Silny włoski akcent, szeroki uśmiech na twarzy, kilka mniejszych blizn na dłoniach, leworęczna
Nie spodziewała się tego, że przywita ją takimi właśnie słowami. To co, miała przez te niespełna dwa tygodnie urosnąć dodatkowe dwadzieścia centymetrów? Zawsze uważała, że jej wzrost jest jak najbardziej odpowiedni. Niekiedy miała wrażenie, że jest jednak trochę za duży. W szczególności w dzieciństwie, kiedy zawsze była tą najwyższą w klasie i najszczuplejszą. Na to nic nie mogła poradzić. -A powinnam urosnąć? - jedna jej brew mimowolnie powędrowała ku górze, nie do końca pewna, jak właściwie miałaby odebrać jego słowa. Czy interpretować je w ten pozytywny sposób, może raczej w ten negatywny. Ale kurde. Kto normalny witał kogoś słowami "nie urosłaś"?! Jeszcze to dziwne poklepanie po głowie. Jeśli wcześniej nie wiedziała, co powinna zrobić, czy odpowiedzieć w związku z tymi zaczepnymi słowami, tak teraz była w totalnej konsternacji. Nie zdziwiła się, że od razu zauważył jej nowy nabytek. Miotła naprawdę pięknie się prezentowała, była zupełnie nowa i kompletnie tylko jej. I to właśnie było w niej zdecydowanie najlepsze. Nie musiała więcej pożyczać szkolnych mioteł, które potrafiły niekiedy zachowywać się tak nieprzewidywanie, że szok. -Oczywiście, że to Nimbus! - zapiszczała wręcz z radości. Kto jak kto, ale była pewna, że Franklin będzie w stanie docenić taki sprzęt. Oburzyła się, kiedy wspomniał o tym, że był to jej prezent gwiazdkowy. No niedopowiedzenie! W końcu sama ciułała każdy galeon z Miodowego Królestwa (a nie było ich zbyt wiele!) byle tylko w końcu móc sobie pozwolić na taki zakup. - Sama się obdarowałam! - powiedziała lekko gniewnym tonem, jakby właśnie jej uwłaczał. Chwilę później stwierdziła, że może jednak zareagowała zbyt gwałtownie, dlatego postanowiła dodać -To znaczy, zarobiłam na tę miotłę. Dodatkowo miałam kupon na tańsze zakupy, więc udało mi się trochę zaoszczędzić. - chyba więcej wyjaśnień nie było trzeba w tej kwestii.
Franklin wzruszył ramionami. - No nie no, nieważne, tak sobie powiedziałem, krasnalu - stwierdził, po czym uśmiechnął się łobuzersko. W praktyce Silvia wcale nie należała do bardzo niskich dziewcząt i choć z pewnością można było wskazać wśród uczennic Hogwartu całą garść tych znacznie ją przewyższających, od przeciętnego wzrostu dzieliło ją kilka centymetrów. Zresztą on sam nie należał do tych przesadnie postawnych chłopaków, którzy górowali nad resztą dziatwy o ponad głowę. Mierzył może metr i osiemdziesiąt centymetrów, co nad Silvią dawało mu wcale nie tak dużą "przewagę". Ot, po prostu chciał się podroczyć. Z Cherry to działało! Tylko że Cherry rzeczywiście była wielkości krasnoludka. Nimbus natomiast skutecznie zamknął mu usta jeśli chodziło o dalsze żarty, mniej lub bardziej trafione. Oczywiście, że potrafił docenić jej nowy nabytek - chyba nie istniała w tamtej chwili miotła lepsza niż Nimbus 2016. No, może poza tą Błyskawicą, którą mieli zamiar niedługo wprowadzić do sklepów miotlarskich, o czym słyszał od starszego brata, Claytona. Nimbus miał w sobie jednak "to coś" - tę klasę, ten design, którego nie miała żadna inna miotła. - Mój ojciec ma taką, nieźle zapierdala - powiedział, z wrażenia nie panując nad językiem i wypowiadanymi słowami. Wgapiał się w sprzęt z nieskrywanym zachwytem. - Zarobiłaś? Wow, musiałaś nieźle na nią ciułać... Drogi interes - stwierdził, nadąwszy policzki powietrzem z wrażenia. Jego szacunek do Puchonki wzrósł diametralnie, kiedy tylko dowiedział się, że własną pracą zapewniła sobie takie cacko. - Dasz się potem przelecieć? Błagam - powiedział z błagalną nutą w głosie i zrobił minę proszącego szczeniaczka. Nawet złożył dłonie w proszącym geście!
Silvia Valenti
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 170 cm
C. szczególne : Silny włoski akcent, szeroki uśmiech na twarzy, kilka mniejszych blizn na dłoniach, leworęczna
Miała ochotę pokazać mu język, co też zrobiła. Była to chyba najodpowiedniejsza reakcja na to, co właśnie w tym momencie myślała. A mianowicie czuła się niekomfortowo z myślą, że chłopak który (istniało takie spore prawdopodobieństwo) jej zaczynał się troszkę podobać, traktował ją jak karzełka i kumpelę. Z jednej strony to miłe, bo przecież fajnie było mieć takiego znajomego jak Franklin. Z drugiej strony... Cóż. Tak, miotła naprawdę zapierdalała i miała tego pełną świadomość. Zaraz po tym, kiedy Puchonka dostała ją w swoje łapki, testowała ją kilka godzin, nie robić sobie przerwy nawet na to, aby zejść z miotły na dwie minuty na ziemię. Była po prostu zachwycona swoim nowym nabytkiem i z dumą go prezentowała i prezentować zamierzała. - To niesamowite, jakie ta miotła ma osiągi. - to nie tak, że ona się w tym momencie przechwalała, bo nie była tego typu osobą. Po prostu wiedziała, że jeśli taki zapaleniec jak Eastwood nie doceni tego piękna, precyzji wykonania, przyspieszenia, zwrotności, to chyba już nikt nie mógłby tego docenić. Parsknęła śmiechem widząc jego wyraz twarzy. Nie sądziła, że przyjdzie jej kiedyś w życiu spotkać chłopaka, który będzie ją o coś błagał. A teraz oto stał przed nią Gryfon z oczami większymi niż galeony, z dłońmi złożonymi. Jeszcze tylko brakowało, żeby padł przed nią na kolana. -Jasne, że tak! O ile obiecasz, że nie wpadniesz od razu na najbliższe drzewo, to będziesz mógł polatać. - nadal się uśmiechała, kiedy wypowiadała te słowa. - Wiesz co, zmieniłam zdanie; musisz obiecać, że nie wpadniesz na żadne elementy materialne. Naprawdę lubię tę miotłę. - dodała po chwili namysłu. O ile drzewa mógł ominąć, to nie mogła mieć pewności co do tego, co innego głupiego mogłoby mu przyjść do głowy. Przezorny zawsze zabezpieczony podobnież. Mimo wszystko, nie sądziła, że Franklin mógłby zachować się w taki sposób.
W rodzinie Eastwoodów zamiłowanie do mioteł było zapisane w genach i chociażby któryś z nich nie zamierzał łączyć swojej przyszłości z Quidditchem w jakikolwiek sposób - czy to poprzez grę w drużynie, czy też poprzez pracę przy wytwarzaniu mioteł, czy też nawet przy zwyczajnej ich sprzedaży w sklepie - na widok takiego cudeńka jak świeżutki, jeszcze niezużyty, niezarysowany, czysty Nimbus 2016 dech z automatu zamarłby mu w piersiach. Franklin nie potrafiłby ukryć, jak bardzo mu się jej miotła podobała. Po pierwsze był okropnym kłamcą, a po drugie nie byłby w stanie zgasić tego płomienia fascynacji, które buchnęło w jego wnętrzu. Nawet nie zwrócił uwagi na ten wystawiony na niego język, po prostu gapił się na miotłę. - Robiłaś już coś z nią? W sensie pielęgnacyjnym? Jakbyś miała jakiekolwiek pytania to jestem praktycznie specem - urwał na tym, ponieważ informowanie jej o tym, że perfekcyjnie potrafił polerować trzony wydawała mu się zbędna, a w dodatku niejednoznaczna. Zmarszczył nieco brwi, dokładnie analizując krzywiznę miotły i podpórki na nogi. - Wygląda bardzo stabilnie, wow. Ta mojego ojca już trochę klekocze. Musi być zajebiście wygodna - stwierdził. Silvia chyba pierwszy raz miała okazję uczestniczyć z nim w tak pasjonującej rozmowie, a trzeba wiedzieć, że Franklin mógł mówić o miotłach godzinami... - Przysięgam na moją matkę, że ze mną nie ucierpi - powiedział, a nawet przyłożył rękę do piersi na znak złożenia prawdziwej obietnicy. Stali w miejscu już tak długi czas, że wokół nich zaczynała usypywać się na ziemi kupka śniegu, co też zauważył i zarządził, by chociaż powolnym krokiem zmierzali w kierunku obrzeży Hogsmeade. - Jest tam takie jedno fajne miejsce. Ponoć jakieś ptaszysko przepowiada tam przyszłość. Raczej w to nie wierzę - powiadomił ją o celu, do którego zmierzali.
Silvia Valenti
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 170 cm
C. szczególne : Silny włoski akcent, szeroki uśmiech na twarzy, kilka mniejszych blizn na dłoniach, leworęczna
Nie sądziła, że tak swobodnie będzie się im rozmawiać o prostej miotle. Teoretycznie to była tylko miotła, a praktycznie, cholernie dla niej ważny przedmiot. Wyczekany, wyszukany, wypracowany. Dosłownie i w przenośni. Miłe to było. Naprawdę. Tak po prostu móc sobie mówić o tym, co na serio się kochało robić, bez myślenia nad tym, czy zaraz ktoś nie obdarzy jej karcącym spojrzeniem. -Wiesz, jeszcze nie musiałam nic z nią robić. Tak naprawdę mam ją dopiero kilka dni, nawet jeszcze pasty polerskiej nie otworzyłam. - rzuciła luźnym tonem i wtedy właśnie dotarł do niej fakt, że tak naprawdę, to on byłby w stanie odpowiedzieć jej na wszystkie pytania z tą miotłą związane. W końcu pochodził z rodziny Eastwoodów. O ile nie wiedziała o ich rodzinnej tradycji, tak od razu zrozumiała, że zarówno Cherry jak i Franklin miłują ten temat. - Ale spokojnie, właśnie zostałeś mianowany na mojego naczelnego czyściciela miotły. Masz przekichane. - zaśmiała się, bo w chwili obecnej wiedziała, że nie zamierzała mu odpuścić. Raczej była pewna, że nic złego jej ukochanemu dziecku by nie zrobił, więc mogła mu pod tym względem zaufać. -Jasne, ruszajmy. - zaczęli iść przed siebie w stronę tego rzekomego ptaka. Silvia nie wierzyła w takie rzeczy jak przepowiadanie przyszłości. Wiedziała, że w świecie czarodziejów to się zdarza, jednak była tym typem osoby, który do momentu, kiedy nie poczuł czegoś na własnym ciele, nie miał przeświadczenia, że to w ogóle może istnieć. Pewnie z tą wroną miało być dokładnie tak samo. -Uważam, że przyszłość jest tak enigmatyczna i niezbadana, że naprawdę istnieje małe prawdopodobieństwo sprawdzenia się jej i w ogóle przepowiedzenia tego, co mogłoby się stać. - rzuciła w kierunku Franklina, idąc u jego boku. Nie znała tych miejsc w Hogsmade, wiec cieszyła się, że trafił jej się niezły przewodnik. Poprawiła miotłę na ramieniu, po czym kontynuowała. -Wiadomo, że w jakimś tam stopniu ludzie mogą stwierdzić, co się wydarzy. Jest to jednak bardziej statystyka i prawdopodobieństwo, niż faktyczne jasnowidzenie. - jako mugolka, miała pojęcie o takich sprawach, jak zaawansowana matematyka. Jej rodzice dbali o to, aby wiedziała dużo, nie tylko o magicznym świecie i jego zasadach, ale ogólnie o tym, który ich otaczał.
Franklin w miotlarstwie dużą wagę przykładał do utrzymania sprzętu sportowego, a wszystkie te nauki wyniósł od swojego ojca. Duża część wygranej polegała nieraz na zadbanych miotłach - odpowiednio ułożone witki sprzyjały rozwijaniu większych prędkości, zmatowiony w strategicznych miejscach trzon zapobiegał nagłym ześlizgnięciom, odpowiednio dokręcone i ustawione podpórki na nogi ułatwiały wykonywanie potrzebnych w grze figur. Nie mówiąc już o tym, jak taka zadbana miotła wyglądała potem na zdjęciach! Gryfon nie wyobrażał sobie latania na jakimś zapuszczonym Zmiataczu 7, którego ogon sterczałby na wszystkie strony. Jako dziecko został nauczony wielu rzeczy, a przeżywając swój epizod w prawdziwej drużynie zdobył jeszcze więcej cennych uwag na temat poprawiania jakości latania dzięki dbałości o wygląd sprzętu. No i miotła też inaczej współpracowała z właścicielem, który o nią dbał. To trochę jak ze zwierzętami, co nie? Ukłonił się szybko, rozciągając usta w uśmiechu. - Do usług! - Naprawdę nie miałby nic przeciwko, gdyby podrzucała mu miotłę do kompleksowego czyszczenia. Może nie była to rzecz, którą chciałby robić zawodowo do końca życia, lecz na pewno czerpał z niej jakąś, chociaż niewielką satysfakcję. - Jestem bardzo ciekawy, jak szybki jest w porównaniu z Błyskawicą. Zajumałem jedną ze składzika naszej drużyny, możemy się pościgać jak chcesz - rzucił jeszcze w drodze, wykonując bardzo znaczący ruch brwiami. Trzeba było wiedzieć, że wyścigi to był jego konik... Gdy rozmowa przeszła na jasnowidzenie, Franklin prychnął rozbawiony. Dla niego wróżbiarstwo było jedną wielką stratą czasu i bujdą. Że niby jakieś fusy po herbacie mogły przewidzieć jego sukcesy i porażki? - Ja w to nie wierzę, tak Ci tylko mówię, co gadają ludzie o tym ptaku. Bo to jakaś wrona jest... Albo kruk, sam nie wiem, zawsze mylę te dwa - powiedział, po czym wzruszył ramionami.
Silvia Valenti
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 170 cm
C. szczególne : Silny włoski akcent, szeroki uśmiech na twarzy, kilka mniejszych blizn na dłoniach, leworęczna
Wizja zorganizowała wyścigów z Franlinem była więcej niż kusząca. Gdyby jej się poszczęściło, mogłaby mu delikatnie utrzeć nosa. Nie była pewna, jaki poziom reprezentuje gryfon, ale swoich umiejętności była więcej niż pewna. Z chęcią pokazałaby mu co potrafi i jak wiele jeszcze może się nauczyć, bo wciąż uważała, że posiada pewne braki. Człowiek uczył się całe życie, miała tego świadomość. - Jeśli chcesz, to możemy się ścigać. Tylko licz się z tym, że przegrasz sromotnie. - stwierdziła luźnym tonem, kątek oka próbując wyłapać jakąś reakcję na swoje słowa. - Po pierwsze, mam lepszą miotłę. Po drugie, z pewnością większe umiejętności od Ciebie. Po trzecie, jestem mniejsza, przez co stanowię mniejszy opór powietrzu i potrafię szybciej się rozpędzić. A po czwarte, po prostu jestem świetna, a ty mi nie dorównujesz. Uśmiechała się szeroko i w pewien sposób wyzywająco w jego stronę. Ciekawe, czy zechce podjąć rzucone przez nią wyzwanie. Miała świadomość tego, że tak naprawdę może się to skończyć spektakularną porażką w jej wykonaniu, ale wierzyła w siebie. - Jestem gotowa wręcz się założyć o co tylko zechcesz, że Cię pokonam z kretesem. - dodała, specjalnie akcentując ostatnie słowa swojej wypowiedzi. Jeśli to by na niego nie zadziałało, to już nie wiedziała, co by musiała zrobić, aby podjął wyzwanie. Jeśli tylko zaproponowałby w miarę logiczne warunki, to gotowa była zacząć się ścigać choćby i w tym momencie. Ale wiadomym było, że swojej nowej miotły nie zamierzała postawić na szali. Parsknęła śmiechem, nie do końca pewna, czemu właściwie to zrobiła. - Wiesz, nie mów o tym przy żadnym krukonie, że nie jesteś w stanie rozróżnić kruka i wrony, bo Cię zlinczują. - dodała po chwili, delikatnie pukając go w ramie i nadal uśmiechając się ze swojego żartu.
Wyścigi były czymś, co zawsze sprawiało mu radość - im bardziej niebezpieczne i ryzykowne, tym lepiej! Już nieraz ścigał się na miotłach z co odważniejszymi kolegami z Gryffindoru, a jemu samemu nie trzeba było dawać większych zachęt. Bywał zbyt porywczy i z pewnością lekkomyślny, więc gdy tylko w grę wchodziła brawura, wchodził w to całym sobą i potem zbierał obfite konsekwencje. Silvia z kolei zaskoczyła go, bowiem nie spodziewał się z jej strony ani entuzjazmu, ani też wszystkich tych słów, które chwilę później wyfrunęły z jej ust. Aż uniósł brwi wysoko w górę, patrząc na nią wzrokiem z pogranicza pobłażliwości i konsternacji. - Ach tak? Wobec tego chciałbym Ci powiedzieć, że jestem niesamowicie ciekaw, jak sprawdzi się twój nowy Nimbus w starciu z Błyskawicą - zaczął, lecz wstrzymał się przed dalszym zachwalaniem swojej osoby. W tej chwili w jego umyśle pojawiło się pytanie, czy zapewnianie jej o swoich umiejętnościach i wspominanie o wcześniejszej karierze i latach doświadczenia w Quidditchu zrobi mu na dobre, czy raczej zaszkodzi? Gdyby faktycznie przegrał, a przecież nie mógł być pewny, na ile Puchonka blefuje co do swojego miotlarstwa, porażka bolałaby kilkakrotnie bardziej... Z kolei gdyby wygrał, to on byłby tym, który śmieje się ostatni. Teraz też parsknął śmiechem i pokręcił głową. - Widzę, że nawet nie muszę Cię specjalnie namawiać. Stoi - stwierdził, po czym zatrzymał się i wyciągnął do niej dłoń, oczekując jej uściśnięcia. Patrzył przy tym na nią bardzo uważnie, a kącik ust drgał mu, zwiastując czające się w jego środku rozbawienie. - Dogadamy jeszcze warunki. Proponuję zakazany las... - zaczął, mrużąc nieco oczy i oczekując jej reakcji. Miejsce to było niebezpieczne, a do tego mogli zarwać szlaban, ujemne punkty i sam Merlin nie wie, co jeszcze. Gdyby ktoś ich złapał oczywiście. Dochodzili już do miejsca, w którym planował polatać, a słysząc jej uwagę machnął ręką lekceważąco. - Jebać Krukonów.
Silvia Valenti
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 170 cm
C. szczególne : Silny włoski akcent, szeroki uśmiech na twarzy, kilka mniejszych blizn na dłoniach, leworęczna
Dopiero teraz zaczęła sobie uzmysławiać, w co tak naprawdę się wpakowała. W końcu z pewnością, nie bez powodu właśnie Franklin był kapitanem drużyny Gryffindoru. Musiało to oznaczać, że ma naprawdę duże umiejętności, może nawet większe niż ona. Ale skoro poniekąd sama rzuciła tę rękawicę, nie mogła się teraz wycofać i powiedzieć, że to wszystko było żartem. Ewidentnie pokazałaby, że się boi, lub wcale nie jest taka świetna, jak przed chwilą o tym mówiła. Trochę niepewnie uścisnęła jego dłoń i wtedy to klamka zapadła. Odwrotu nie było, musiała podjąć się wyzwania. Tylko że, wcześniej nie wspominał o tym, że wyścig chce urządzić w zakazany lesie. Sama wcześniej tam nigdy nie była, ale słyszała bardzo niepochlebne opinie o tym miejscu. Cóż, chyba będzie musiała jakoś to przeżyć. Innej opcji w tym momencie nie miała. -Dobra, stoi. Tylko nie płacz jak mała dziewczynka, kiedy dolecisz na metę kilka minut po mnie. - ostatnia uszczypliwość tego dnia. Znaleźli się w miejscu, gdzie mieli ćwiczyć latanie. Silvia zdjęła swoją miotłę z barku i oparła delikatnie o ziemię. - To co, zaczynamy? - rzuciła w kierunku Gryfona. Pozostawało wskoczyć na miotły i ruszyć przed siebie.
Prychnęłam pod nosem, widząc jak Ślizgon ręką zasłania przede mną rysunek wrony. Czy tak wielki artysta, za jakiego się uważał, nie powinien pokazywać ich całemu światu, z nadzieją, iż ktoś go w końcu zauważy i doceni? A może obawiał się, że stanie się on moją inspiracją na następny szkic? Cóż, mimo wszystko mam swój honor i nie splagiatowałabym żadnego dzieła, nawet najgorszego, stąpającego na tej ziemi wroga. A co dopiero Cassiusa. Nie miałam ochoty wdawać się z nim w jakąkolwiek kłótnię, dlatego zignorowałam wypowiedziane przed chwilą słowa. Zamiast ruszyć przed siebie, stałam jednak jak debil, obserwując dalsze poczynania Ślizgona, a kiedy już zebrałam się w sobie i zrobiłam jeden krok naprzód, kupka śniegu niespodziewanie uderzyła w trzymany przeze mnie szkicownik, który natychmiast upuściłam na ziemię. Z wściekłością spojrzałam na stojącego naprzeciwko chłopaka, po czym szybko chwyciłam leżący na białym puchu zeszyt. Pospiesznie oceniłam jego stan, stwierdzając po chwili, że zaledwie parę sekund wystarczyło, aby mokry śnieg zniszczył znajdujące się w środku szkice. -O nie... -Byłam niesamowicie zła. Zła do tego stopnia, że bez chwili zastanowienia sięgnęłam po różdżkę i rzucając krótkie Diffindo, gotowa byłam zniszczyć trzymaną w dłoniach własność Ślizgona. Chciałam pociąć mu zeszyt, podrzeć wszystkie strony, zamiast tego zauważyłam nici, które zszyły wszystkie kartki w jedność. -Żal mi Cię, że musisz zachowywać się tak prostacko, aby poczuć się choć odrobinę lepszym, Swansea. -Syknęłam, obracając w dłoniach wilgotny zeszyt, obawiając się jednak rzucenia zaklęcia osuszającego. Nie chciałam zniszczyć go przecież jeszcze bardziej.
1
Riley Fairwyn
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 26
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 185cm
C. szczególne : cała górna lewa strona mojego ciała jest poparzona - ukrywam to za pomocą metamorfomagii; liczne blizny na dłoniach; blizna po dziobie bystroducha przebiegająca przez całą szerokość pleców
Ostrożność, z jaką potraktowałem jego obecność była wręcz obcesowa. Matka zmyłaby mi głowę za takie potraktowanie kogoś, kto był mi przyjazny, lecz Fabien był naprawdę ostatnią osobą, z jaką chciałbym spotkać się przed świętami. Byłem już chory od nieustannego ukrywania własnych emocji, a chociaż nigdy nie starałem się być komuś nieprzyjaznym... cóż, dzisiaj już po prostu brakowało mi sił. Nie miałem ochoty na towarzystwo, ani na rozmowę, a jednak wrodzona grzeczność i uprzejmość (o których na moment zapomniałem) nie pozwoliły mi zachować się jak skończony burak. Jeszcze. Nie odpowiedziałem na jego wyjaśnienia, a on i tak wiedział, że podejrzewam go o podpatrywanie mnie w tej swojej wewnętrznej szklanej kuli, z jakiej tak często kpiłem w myślach, starając się strącić ją z piedestału, na którym nieświadomie zacząłem ją stawiać. Odkąd tylko Fabien zaczął nieustannie rozpracowywać moje nawyki i poznawać odpowiedzi bez mrugnięcia okiem, nie chciałem przyznać nie tylko jak bardzo przeraża mnie wiedza, której mógł z taką łatwością dosięgnąć, ale i jak bardzo przydałaby mi się kilka lat temu. Świadomość, że magia którą pogardzałem tak bardzo teraz mi imponowała wykańczała jeszcze silniej od mrozu. Zagrzebałem butem w śniegu, wiedząc że to usłyszy, ale rad, iż nie był w stanie tego zobaczyć. Nie dosłownie. Przy Fabienie mogłem dać upust nerwowości moich ruchów, jakie zazwyczaj starałem się utrzymać w ryzach. On nie miał mnie ocenić... nie tak bezpośrednio jak pozostali, a mimo wszystko wiem, że nie byłbym w stanie tego ukryć przed jego bacznym spojrzeniem. Wszelkie próby były zupełnie bezcelowe. Tak jak ignorowanie tego zaproszenia, obojętnie jak bardzo nie miałem ochoty na dobrowolne jego przyjęcie. - Prawdę mówiąc, wolałbym zostać sam. - Przyznałem, wiedząc że kłamstwo na nic się nie zda. Byłem pewien, że czuł w jakim jestem humorze i bez jasnowidzenia. Ton mojego głosu zdradzał zbyt wiele. Odchrząknąłem, starając się pozbyć z niego nut szorstkości. - Ale nie powinieneś wracać samotnie. Nie chciałbym mieć Cię na sumieniu, gdy potkniesz się i wturlasz w zaspę. - Nie zaproponowałem mu ramienia, ale też nie odrzuciłem jego towarzystwa. Owinąwszy szyję szczelnym uściskiem kołnierza, roztarłem dłonie. Propozycja Fabiena była niezwykle trafiona, jak zwykle zresztą. - Chętnie - powiedziałem nieco łagodniej, czując jak budzi się we mnie coraz dotkliwsze poczucie winy. Powinienem być milszy. Nie zasłużył na użeranie się z moimi nastrojami, nawet jeżeli to naprawdę nie był odpowiedni moment. - Myślałem, że nie przepadasz za gorzką. - Zauważyłem, często widując Krukona w otoczeniu słodkości. Zdecydowanie nie niskosłodzonych.
Chłód kąsał, zawzięcie jak zwierzę; dzikie, szarżujące w kolejnych zrywach powietrza. Ocierał się, masą szorstkich, niedostrzegalnych łusek, w nieprzyjemnym zbliżeniu przenikliwie zatapiał swe długie zęby. Wnikał, przez miękkie bariery tkanek, przedostawał do kości; więził - w okowach swego odczucia ciało. Krajobraz składał się z bieli; był utworzony z podrygujących płatków nieprzerywanych opadów. Wydeptany śnieg skrzypiał, poddając się jeszcze bardziej naciskom stawianych kroków. Drzewa milczały, świat milczał, milczała najdogodniejsza wśród towarzyszek - samotność. Był sam. Potrzebował odetchnąć. Nie zadrżał. Nie przejmował się zbytnio - naturalnym odczuciem, informacją, tak skrupulatnie zapisywaną mową przepływających impulsów; nie przejmował się zimnem, niesprzyjającą pogodą oraz szarością postępującą na firmamencie. Bez najmniejszego wzruszenia, bez celu, bez jakichkolwiek sprecyzowanych myśli - w chaosie odczuć oraz ciążących wspomnień, wędrował, zabierał - bagaż osobistych rozterek. Ostatnio - zbyt wiele się wydarzyło, zbyt bardzo zdołał nadużywać współżycie ze społeczeństwem (przeklęte, rodzinne spędy). Wypuścił powietrze ze świstem; palące pragnienie tytoniu, niezbyt prawego handlu - sprzedania płucom nikotyny miast tlenu, narastał w nim nieuchronnie. Porzucił jednak ten zamiar - zrywy nieprzyjemnego wiatru, były zgoła niesprzyjające - aby oddać się nieustannej pokusie uzależnienia. Samotność była najlepszym, co mogło go wówczas spotkać. Przynajmniej tak podejrzewał.
Czy tak wyglądał k o n i e c? Marna imitacja zespolonych emocji doszczętnie spętanych w okowy zależności; miłość mieszała się z żalem, a nienawiść splatała kruche serce jedynie w momentach zwątpienia. Magia odchodziła w niepamięć, analogicznie w niepamięć odchodziły także uczucia, które musiała trzymać na uwięzi, w złotej klatce, nie dając im szansy na ujrzenie światła dziennego. Smutek kąsał niczym jadowite żmije, zaś gniew powodował rozłam świadomości. Nic bowiem nie mogło mieć miejsca, poza pewnością, że wszystko pozostawało nieskazitelne. Opuszki palców zetknęły się z chłodną powłoką skóry okalającą obojczyki; przesuwały się wzdłuż linii dekoltu, aż wreszcie zahaczały o łańcuszek, który postanowiła nosić, by pamiętać – nie oddawać w sidła zapomnienia. Specyficznego rodzaju ból przeszył jej kruche ciało, podobnie jak żałość po zrozumienia jak wiele bowiem zdołało się zmienić; doprawdy? Kroki stawiane niepewnie, ciemniejące spojrzenie osiadało na terenie rozpościerającym się dookoła, zaś uśmiech nie przyozdabiał już dziewczęcego lica. Delikatne rozcięcie szpeciło karminowe wargi, podobnie jak zanikający siniak, ale to nie widoczne rany wydawały się być istotne. Wspomnienia rozdzierały dusze w pół, czyniąc zeń odosobniony element jestestwa osoby Marceline Holmes; tak irracjonalnie nienaturalnej, pochłoniętej w onirycznym transie samotności. Zarysowana, nader znajoma sylwetka pojawiła się na horyzoncie, przez co obecna (była?) krukonka zastygła w bezruchu. Zbyt wiele minęło, jeszcze więcej zdołało się wydarzyć. Przystanęła bokiem, łudząc się, że pozostanie niewidoczna, odległa – fałszywie zwodnicza. - Samotne spacery świadczą ponoć o głęboko skrywanych potrzebach – szlag; zdradzieckie, złośliwe słowa uleciały w eter spomiędzy spierzchniętych warg. Nikły cień uśmiechu przyozdobił oszronioną piegami buzie, lecz nic ponad to nie wydarzyło się. Bez drgnienia tkwiła nieustannie w jednej pozie, dając mu iluzoryczny wybór. Zostaniesz?
Wpierw królowało milczenie. Wyłącznym dźwiękiem był nieustanny szum, kołysanie gałęzi, świsty w oddechach wiatru. Dopiero później - spomiędzy mdłej masy, monotonii wlewanej ciągle do jego uszu, pośród powtarzalności stawianych kroków - usłyszał głos. Ten jeden, doskonale znajomy; ten, należący do niej. Zatrzymał się. Bez nadużycia pośpiechu odwrócił głowę - spoglądał najpierw, w milczeniu na konstelację piegów rozsianą na bladej twarzy. Wydłużał oczekiwanie - aczkolwiek nie czuł się przytłoczony choć najdrobniejszą presją. Jak wiele czasu, Danielu? Długo. Stanowczo zbyt długo, naznaczone rozmaitością rozterek. To wszystko miało wyglądać zupełnie inaczej. - Samotne spacery są same w sobie potrzebą - oznajmił, z bladym - nieco przekornym, nieco posępnym uśmiechem. Nie znosił na dłuższą metę więzienia tłumu, niesprzyjających psów gończych pytań; ucieranych frazesów, schematów za schematami. Wiedziała. Bywał człowiekiem skrytym, chorobliwie zamkniętym w obrębie swego umysłu. Człowiekiem, który najlepiej czuł się, wciąż pozostając wolnym. - Przyszła pani odpocząć od ostatniego zgiełku? - dopytał. Tkwiła w tym metafora zaproszenia do swobodnego dialogu, do wspólnego zakosztowania ulotnej, nieobciążonej obowiązkami chwili. Nienawidził świąt. Dobrze, skoro już były za nim. Wszystko zepsułeś. Znowu.