Nazwa lokalu - czyni jego zdecydowanie najbardziej wartym do odwiedzenia we święta - równie też z dodatkowej przyczyny. "Przy kominku" zdobył serca mieszkańców oraz odwiedzających Hogsmeade najróżniejszymi i wspaniałymi grzańcami. Stosowane w nich receptury, są pilnie strzeżone przez właściciela; trunki rozgrzewają i ożywiają w nawet najbardziej chłodny, zimowy wieczór. Sam w sobie pub jest niezwykle przytulnym miejscem, zgodnie ze swoją nazwą - z wesoło trzaskającym ogniem w kominku.
Bridget wpadła w szał świątecznych zakupów. Od kilku godzin buszowała po Hogsmeade, po parę razy wchodząc do sklepów i sprawdzając, czy aby na pewno to i tamto było dobrym prezentem dla tego i tamtego. Miała całą listę, którą skrupulatnie uzupełniała i którą bardzo uważnie wkładała do kieszeni, by byle powiew zimnego wiatru jej nie sprzątnął. Dziękowała w duchu za istnienie magii - bez niej z pewnością ręce by jej odpadły od noszenia całej masy toreb i pakunków. Zamiast tego miała przy sobie dwie torby, które magicznie sobie powiększyła i odciążyła - będzie cierpiała wypakowując wszystko w mieszkaniu, ale nie zamierzała się nad tym teraz zastanawiać. W myślach miała wyłącznie wyobrażenia tego, jak zareagują jej bliscy, gdy odpakują poszczególne prezenty i aż jej się buzia sama cieszyła! Uwielbiała obdarowywać innych ludzi, a jako że od roku pracowała w menażerii, posiadała znacznie większe fundusze, którymi mogła wesprzeć swój plan zakupowy. Pogoda nie była zbyt sprzyjająca - śnieg prószył delikatnie, za to wiatr dawał w kość, od czasu do czasu zawiewając Bridget, przez co nim się obejrzała, przemarzła do kości. Przypomniała sobie, że dopiero co przechodziła obok przytulnie wyglądającego pubu, w którym chyba jeszcze nigdy nie była - szybko stał się on jej celem.
Thomas w ostatnim czasie był bardzo zabiegany. Między lekcjami i obowiązkami, które miał przez cały rok, musiał dodatkowo zająć się prezentami! Prezentami... chłopak jednocześnie je kochał i nienawidził. Bardzo lubił dawać on bliskim upominki i widzieć radość na ich twarzach. Uważał, że uszczęśliwianie innych to jedno z najlepszych rzeczy, jakie można dawać, a emocje, jakie widzi się na twarzy obdarowywanego to najlepsze, co można dostawać! Jednak z drugiej strony, był on perfekcjonistą i idealistą - wszystko musiało być najlepsze, włącznie z prezentami! I właśnie przez to prezentów nienawidził: chodzenie całymi dniami z jednego sklepu do drugiego nie było jego ulubionym zajęciem, a nie potrafił także kupić czegokolwiek tylko po to, aby wreszcie coś kupić! Po kilku godzinach spędzonych na zakupach, wreszcie wszystko miał kupione. Szedł jedną z dróg, skreślając z przygotowanej wcześniej listy ostatnią osobę, kiedy poczuł na policzkach przyjemne ciepło, a także zapach grzanego wina i samoistnie nogi zaczęły iść w tym kierunku. Kiedy chłopak wszedł do pubu, rozejrzał się po pomieszczeniu i zajął jedno z miejsc przy stoliku, po czym zaczął sprawdzać jeszcze raz, czy kupił wszystkie prezenty.
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
Prezenty; były czymś najlepszym do wywołania uśmiechu na twarzach mniej lub bardziej znanych ludzi. Na szczęście Matthew pomyślał o nich wcześniej, wiedział, do której osoby który podarek będzie najlepiej pasował; może nie był przesadnym perfekcjonistą, co nie zmienia faktu, że jego podarki były po prostu szczere, przekazane od serca. Miały pewne znaczenie, widoczne tylko dla tych, co rzeczywiście potrafią zinterpretować jego działania oraz zamiary; jakby nie było, przecież należał do grona osób skrytych oraz wyjątkowo trudnych do przekonania do własnych racji. Westchnięcie zatem wydobyło się z jego ust, kiedy to zdołał przekroczyć przyjemną barierę pubu, niosąc tym samym w torbie parę książek - rozpoczynających się od tych typowych, mugolskich, a kończywszy na bardziej zaawansowanych, uderzających w jego zainteresowania, czyli właśnie w elektronikę. Wiedział, że ma nietypowe hobby, przez które był uznawany za dziwaka; jakby nie było, to właśnie ono dawało mu przewagę, gdyby został przypadkiem wysłany do miejsca, gdzie osób niemagicznych jest całkiem sporo, zaś czarodzieje zwyczajnie się nie liczą w natłoku osób. No cóż, niektórzy pałali do nich nienawiścią, czego zrozumieć nie mógł; dla niego to byli Ci sami ludzie. Pozbawieni cząstki magii, ale i tak - Ci sami, przechowujący najróżniejsze charaktery. Częściej to właśnie czarodzieje bywali zaskakująco toksyczni - przynajmniej w jego odczuciu, choć nie wrzucał wszystkich do jednego worka. Rozejrzał się po pomieszczeniu, zajmując bez skrępowania jedno z miejsc obok jakiegoś chłopaka, na moment mu się przyglądając, aczkolwiek nienachalnie, w normalnym tego słowa znaczeniu. Miał dość sporo prezentów - a przynajmniej tyle zdołał wywnioskować uzdrowiciel, który ledwo co zdołał dotrzeć do miejsca, a różnorakie aromaty dostawały się do jego nozdrzy. Charakterystyczne, zielone tęczówki utkwiły na jego twarzy, aczkolwiek ostatecznie nie utrzymał dłuższego kontaktu. Zamówił tym samym prostym ruchem herbatę, oddając się jej zapachowi oraz działaniu. Na blat stolika wystawił jedną z książek, którą otworzył na określonej przez zakładkę stronie; już z powodu samego formatu oraz nietypowości można było stwierdzić, że książka ta uderza w rewiry niemagicznej kultury. Ponownie - oddał się w świat powieści historycznej "Światła, którego nie widać", zakładając jedną nogę na drugą; trzymając w dłoni ciepły napój, w drugiej zaś przyjemną lekturę. Alkoholu pić nie mógł. Nie mógł łączyć go z lekami; w związku z tym przechodził malutką terapię AA. Boże, pobłogosław nas wszystkich. Jesteśmy przegranymi ludźmi żyjącymi pod załadowaną bronią.
Thomas przeglądał raz jeszcze wszystkie kupione tego dnia prezenty, co jednak szło mu nieco mozolnie. Spędził cały dzień na dworze, przez co bardzo zmarzł, a gdy teraz siedział w ciepłym i przytulnym pubie, zrobił się nieco senny. Zamówił sobie zieloną herbatę i popijał ją po woli, jednocześnie przeglądając książkę o Quidditchu, którą kupił tacie, kiedy do budynku wszedł niewysoki mężczyzna. Thomas zauważył go kątem oka, jednak nie odwracał on wzroku od przedmiotu, który trzymał w ręku. Czytał właśnie przedmowę książki i wspominał, jak wspólnie z tatą oglądali mecze tego sportu. Mężczyzna, który wszedł do pubu dosiadł się do chłopaka, co nie było dla niego szczególnie dziwne - Thomas sam był bardzo otwarty na inne osoby i bardzo lubił poznawać innych, a gdy zobaczył, że nieznajomy wyciąga książkę mugolską, uznał, że jest to świetny temat do rozmowy! -Jestem Thomas! Zauważyłem, że czyta pan książkę mugolską. Sam jestem ich olbrzymim fanem. Mają ciekawsze fabuły, bardziej interesujące wątki... - zaczął wymieniać i uśmiechnął się uprzejmie do mężczyzny.
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
Oto cena, którą płacił gdy postanowił wejść do pubu. Za bardzo z uroków tego typu miejsc nie korzystał - nie widział powodu. Niemniej jednak chęć w pewnym stopniu spaceru skutecznie zadziałała na jego skołowane myśli, kiedy to przekroczył próg pomieszczenia oraz przysiadł na jednym z miejsc. Całokształt mało znanego dla Matthew'a lokalu wydawał się być przyjemny, kiedy to ciepłe powietrze otulało jego skórę, by mógł ostatecznie zdjąć swój własny płaszcz oraz zadomowić się na dobre, oddając się przy okazji lekturze, którą wziął; torbę umiejscowioną miał gdzieś nieopodal miejsca, w którym to postanowił położyć swoje szanowne cztery litery. Kędzierzawe włosy nie przeszkadzały mu w zapoznaniu się z lekturą dzierżoną w dłoni; wygodnie oparłszy się o blat stolika, oddawał się temu, co najbardziej potrafił robić - przebywaniu w samotności. Nie liczył na żadne pogaduszki z jakiejkolwiek strony, znajomych też nie widział; mimo iż pracował na Świętym Mungu i znał naprawdę sporo ludzi, tylko niektórzy chcieli się pojawiać oraz przede wszystkim poświęcić odrobinę czasu na zapoznanie się z uzdrowicielem w innej sferze niż tylko zawodowej. Wbrew pozorom posiadał pewne pasje, którymi jednak nie dzielił się na siłę; zaintrygowany zatem historią wydrukowaną na papierze, nie przerywał doglądania oraz wyobrażania sobie bohaterów w głowie, ich intencji, ich niezwykłych losów. Niewidoma, wrażliwa dziewczynka z Francji oraz niebywały geniusz w zakresie uzdolnień technicznych Werner; uderzanie w klimat drugiej wojny światowej zawsze wydawało się być sporym wyzwaniem (i rzeczywiście było). Wtem, nagle, niespodziewanie, niczym uderzenie pioruna, usłyszał słowa skierowane w jego stronę. Był nieco zdziwiony; czytanie zazwyczaj zanikało, stawało się coraz mniej popularne, zaś ledwo kto chciał do niego zagadywać. Czyżby otoczka aury, którą się otaczał, w pewnym stopniu nie zadziałała? Nie wiedział, aczkolwiek nie miał za złe nastolatkowi, który najwidoczniej również znalazł ukojenie w pubie, gdzie śmiali pić herbaty bądź inne, bardziej procentowe napoje. Na szczęście uzdrowiciel potrafił zachować umiar, będąc człowiekiem przykładnym. - Matthew. Matt. - przywitał się, zauważając ekspresję emocji na twarzy nieznanego wówczas ucznia Hogwartu. Tak, był zbyt młody, by mógł zostać uznany za dorosłego; przynajmniej w oczach mężczyzny, który odwrócił się w jego stronę oraz tym samym podał uścisk trupio zimnej dłoni. Słabe krążenie dawało się we znaki nawet w lokalu, kiedy to powinno mu być ciepło, a kończyny nadal zdawały się być nieżywe, pozbawione krzty istnienia. Starał się po części zrozumieć to, co kryje się za słowami nastolatka, aczkolwiek, o dziwo, jego intencje zdawały się być zaskakująco szczere. Nikły, aczkolwiek widoczny uśmiech przeszył lico uzdrowiciela; czy mógł sobie na to pozwolić na początku jakiejkolwiek znajomości, w stosunku do osoby nieznanej? - Też tak osobiście uważam. - odważył się przyznać; nie bez powodu dzieła osób niemagicznych znajdowały w jego umyśle zaintrygowanie. - Są przede wszystkim... bardziej dopracowane. Choć nie każdy za nimi przepada, również na drodze można spotkać osoby, które nie przepadają za kulturą nie-magów. - podzielił się cząstką informacji, albowiem rzadko kiedy spotykał kogoś, kto rzeczywiście nie miał nic przeciwko mugolom. A tym bardziej znajdował w nich zainteresowanie; zawsze to był jakiś temat do rozmowy, prawda? - Interesujesz się tylko książkami czy także pozostałymi aspektami świata niemagicznego?
Thomas słuchał uważnie mężczyzny, który zdawał się być na prawdę ciekawą osobą, choć pierwsze wrażenie, jakie mógł sprawiać, to takie, że jest przeciętnym i niewyróżniającym się niczym szczególnym czarodziejem - zmęczony pracownik Ministerstwa Magii wraca po 9 godzinach swojej pracy do domu, po drodze zaglądając do pobliskiego pubu, aby odpocząć po trudnej sprawie, jaką musiał dzisiaj rozwiązać... Jednak już po tej krótkiej rozmowie, Thomas był w stanie stwierdzić, że jego rozmówca ma do zaoferowania znacznie więcej, niż sam by mógł pomyśleć. Kiedy Thomas powiedział mężczyźnie, o swoim zamiłowaniu do książek mugolskich, zauważył w nim pewne poruszenie. Nie było to coś dynamicznego, jednak można było dostrzec pewne emocje w jego oczach. Thomas domyślał się, że nieczęsto zdarza się, aby nastoletni czarodziej był fanem mugolskich książek i właśnie to było tego powodem. Zresztą - rzadko zdarza się, aby jakikolwiek czarodziej był miłośnikiem książek mugolskich! -Wychowywałem się w świecie mugoli. Moja mama jest mugolką i właśnie przez to żyliśmy, jak typowa niemagiczna rodzina. Dalej jestem dużym zwolennikiem mugoli, nie widzę szczególnej różnicy między nimi, a czarodziejami. - Chłopak mówił bez szczególnego namysłu to, co mu ślina na język naniosła. Miał w zwyczaju niemyślenie szczególnie nad tym, co mówi, co było jednocześnie dobre i złe. Mógł powiedzieć coś, czego później może żałować, choć jednocześnie jest bardziej szczery! -A Pan interesuje się jakoś szczególnie tym światem? Światem mugoli? Może też ma pan jakieś powiązanie? - dopytywał.
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
Czy Matthew był intrygującą, wprowadzającą w zainteresowanie osobą? Sam by tego nie stwierdził, tym bardziej że jego mniemanie o samym sobie jest bliskie porównywaniu najgorszym bytom na tym świecie. Wiedział, jak jest zepsuty. Wiedział, co się z tym wiąże, wiedział, że ludzie za nim nie przepadają, zaś wystarczy tylko zamknąć oczy, by zaczęli przy pomocy współpracy zwyczajnie to wykorzystywać. Intencje wielu były niejasne, przesiąknięte zbyt sporą jadowitością oraz tajemnicą, której nie potrafił rozgryźć. O ile to trzecie mu nie przeszkadzało, o tyle w połączeniu z toksycznością przedzierającą się przez słowa i umysł, stanowiło wyjątkowo potężną broń; na szczęście uzdrowiciel był tego świadomy i starał się uniknąć zagrożenia. Kiedy jednak zbyt długo pozwalał sobie na odcięcie od świata, narażenie źrenic na ponowne promienie światła powodowało, że znajdował się tak naprawdę w miejscu przepełnionym przede wszystkim ciemnością. Nikogo nie było, jego dotychczasowy świat był zwyczajnie niszczony. Nie mógł od tego uciec, spadał z góry na dół, zwyczajnie "porażka" stawała się jego drugim imieniem. Czy jednak rzeczywiście miał więcej do zaoferowania? Kto wie, być może przy zaintrygowaniu rozmówcy - całkiem możliwe. Tym bardziej, że rozmowa o mugolach zazwyczaj bywała odsuwana na drugi plan; jako ludzie pozbawieni cząstki magii, nie mieli nawet prawa do tego, by o nich rozmawiać przy niektórych osobowościach. No cóż. Zaintrygował go. Tyle można powiedzieć w chwili obecnej, w chwili ich poznania w tymże pubie. Mimo, że był młody, widział w nim towarzysza do rozmowy; jakby nie było, to właśnie z młodymi wymieniał zdania o wiele częściej, gdyż dorośli już tracili wszelkie możliwe objawy człowieczeństwa, skupiając się przede wszystkim na własnej karierze, na własnych czterech literach, pozostawiając duszę zepsutą i gnijącą. Jego spostrzeganie świata było wyjątkowo dziwne; aczkolwiek zaskakująco, po odpowiedniej interpretacji słów, poprawne. Uderzało tam, gdzie ludzie nie chcieli sięgać, on zaś miał odwagę do tego, by nad tym rozmyślać i być jeszcze istotą myślącą. - U mnie było... całkiem podobnie. - po krótszej chwili odparł. Jego matka była mugolką, aczkolwiek nigdy nie przejawiała toksyczności w stosunku do świata czarodziejskiego, akceptowała go. Ojciec zaś akceptował swoją żonę taką, jaką jest - i nie było w tym niczego dla niego złego. Szkoda tylko, że narazili się większości zasiadającej na poszczególnych gałęziach drzewa genealogicznego; obecnie Matthew był sierotą. Dalszej rodziny nie miał; już na etapie związku mugola z osobą magiczną zostali odpowiednio wydziedziczeni, odpowiednio wyrzuceni ze schematu przeszywającego (zepsute?) drzewo zapuszczające korzenie. Nie miał kontaktu z ojcem, który nie wiadomo, czy nadal żył. Matka - tym bardziej. A kartoteki z tymże nazwiskiem było trudno przeszukać; może matka miała mniej popularne imię, aczkolwiek ojciec... no cóż. Uzdrowiciel jednak pogodził się z tym; innego wyboru nie miał. - Zbyt wielkiej różnicy nie ma. Chodzi tutaj tylko o wykorzystywanie magii; w zakresie wynalezienia najróżniejszych urządzeń to właśnie osoby niemagiczne przodują. Czarodzieje bardzo często od nich kopiują - i to z dość mizernym skutkiem. - jakby nie było, warsztaty fotograficzne nadal były robione lustrzanką analogową; może miało to swój unikalny urok, aczkolwiek w domu Matthew dzierżył lustrzankę, z którą nie trzeba było aż tak się męczyć. Dodatkowo przecież widzieć, co dokładnie człowiek fotografuje, przejrzeć efekty, zmienić zgodnie z własnymi przekonaniami. Hulaj dusza, Piekła nie ma. - Moja matka była mugolką. - odpowiedział zgodnie z prawdą; nie widział sensu kłamania, a nawet jeśli to wolał zwyczajnie unikać kłamstwa. Nigdy nie był zbyt dobry w wykorzystywaniu jego potęgi z zamiarem dotarcia do własnych celów - niezbyt wyimaginowanych. Wolał unikać tematu - nawet jeżeli to uderzało w stare dzieje, postawił na szczerość. - Można powiedzieć, że codziennie obcuję z ich technologią, zagłębiam najróżniejsze tematy, począwszy od prostej elektroniki, a kończąc na tej bardziej zaawansowanej. W sumie - mogę nawet rzec, że żyję jak mugol. Niewiele u mnie magii panuje w domu.
Thomas rozmawiając z Matthew, ciągle miał przed oczami swoją matkę. Niewysoka brunetka o ciemnych oczach i wielkim uśmiechu na buzi - miła i uprzejma Kanadyjka o wielkim sercu. Zawsze, gdy wchodził na temat mugoli, miał ją przed oczami i właśnie dlatego tak ten temat lubił! Kobieta w bardzo dużej mierze wpłynęła na to, jaki jest Thomas - to ona głównie wychowywała go przez kilka pierwszych lat jego życia, kiedy ojciec chłopaka musiał jeździć po świecie w celu napisania swojej książki i nie wyobrażał sobie życia bez niej! Z ojcem także miał on bardzo dobry kontakt. Wysoki brunet o ciemnych oczach i mocnych rysach, wiecznie zabiegany, choć w tym wszystkim bardzo szczery, zabawny i optymistyczny. I mimo, że tak bardzo się od siebie różnią, to połączyła ich tak wielka miłość... Thomas w okresie świąt stawał się bardzo rodzinny i nostalgiczny. Dużo wtedy myślał o uczuciach i o innych osobach, którzy w jego życiu odgrywają olbrzymią rolę - jest on osobą społeczną i otwartą, choć także ostrożną. Nie opowiadał o swoim życiu pierwszej lepszej osobie, choć siedział teraz w pubie i... opowiadał o swoim życiu zupełnie obcemu facetowi. Dlaczego mężczyzna aż tak na niego wpłynął i chłopak od razu mu zaufał? -Kiedy wracam do domu rodzinnego z Hogwartu, też żyję dokładnie tak, jak mugol. Mój pokój przypomina bardziej pokój typowego, mugolskiego nastolatka, niżeli pokój nastoletniego czarodzieja, uczącego się w Hogwarcie - zaśmiał się chłopak, biorąc kolejny łyk herbaty, która była już zimna. Thomas spojrzał na swojego rozmówce i miał wrażenie, że ten jest nieco znudzony, choć Thomasowi niekoniecznie dobrze szło odczytywanie uczuć i znaków, jednak zdał sobie sprawę, że może mężczyzna wolałby dokończyć swoją książkę. -Tak czy siak. Ja już niestety muszę iść. Przepraszam, że zająłem Panu czas, wiem, że chciał Pan w spokoju przeczytać, jednak po prostu... sam nie wiem! - chłopak nieco się zamotał w tym, co mówi, więc po prostu się delikatnie zaśmiał pod nosem i wziął ostatni łyk herbaty, mając nadzieję, że mężczyzna uratuje tę nieco niezręczną sytuację.
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
Jego matka... no cóż, nie przypominała własnego syna. Ten przejął swój nietypowy, pozbawiony sensu urok oraz kędzierzawe włosy po ojcu, z którym jednak nie utrzymywał kontaktu. Kobieta miała długie, złote włosy, ciemne oczy, zaś jedyną pamiątką, jedynym wspomnieniem, dzięki któremu jeszcze pamięta, jak wygląda, jest fakt zwykłej pomocy, kiedy najbardziej jej potrzebował. Niestety - wystarczył jeden wieczór, wystarczyło przymknięcie oka, by rdza okryła całe jego wspomnienia, by emocje zastygły w bezruchu, by serce niemiłosiernie kurczyło się w sklepieniach żeber pod wpływem nagłego przypływu uczuć; rodzicielka zaginęła. Nikt nie wiedział, gdzie ona się znajduje; nikt również nie wiedział, czy przypadkiem ktoś jej nie zabił. Życie bywało ulotne, życie bywało przede wszystkim niesprawiedliwe - ze skutecznością był to w stanie stwierdzić on; człowiek postępujący według zasad nihilizmu egzystencjalnego. Następująca bieda była tylko i wyłącznie wypadkową całokształtu zdarzeń, które nakreśliły u niego nie tylko charakter, ale również następne lata spędzone w Hogwarcie, gdzie to został skazany przede wszystkim na poniżanie; poniżanie, które ukrywał pod sklepieniami ubrań. Jakby nie było, historia się zatoczyła - ukrywał tym samym to, do czego doprowadził go rozłam psychiczny - blizny znajdujące się na nadgarstkach były spore, głębokie, jakby rzeczywiście chciał to zrobić z premedytacją. Teraz zdawał się być stabilny - dopóki zażywał leki, a ich pierwsze zastosowanie spowodowało spotęgowanie pesymistycznych uczuć drzemiących w jego sercu. Przeszedł daleką drogę, przeżył w samotności około dwadzieścia trzy lata własnego życia, jedynie fakt istnienia zwierząt, które mogą potrzebować jego pomocy, trzymał go przy życiu - kurczliwie, nie dopuszczając do głowy myśli, że ktoś jeszcze mógłby doprowadzić je do gorszego stanu. Jeżeli ktoś uważa, że to futrzaki są nieprzewidywalne, niechaj pierwsze spojrzy na samego siebie. Podobno obcym osobom jest najlepiej się zwierzyć. Czynnik psychologiczny - fakt tego, że prawdopodobieństwo spotkania tego samego osobnika jest bliskie zeru; nikt nie ma tak naprawdę niczego do stracenia. Każdy jest zepsuty na swój własny, nieudolny sposób - choć w tym przypadku zdawać by się mogło, że to tylko i wyłącznie uzdrowiciel zdaje się być pokryty najróżniejszymi ranami, które nadal krwawią. - Też korzystasz z ich technologii - komputerów oraz smartfonów? - zapytał, tym razem swoiście zaciekawiony, kierując obrączki tęczówek w jego stronę. Aby czarodziej mógł opanować te wynalazki, pierwotnie znajdujące ujście jako produkt uboczny przy produkcji kalkulatorów, wykorzystujące słabe mechanizmy zarządzania komórkami pamięci, w wyniku czego nadpisywanie programów było normą i użytkownik posiadał możliwość uruchomienia tylko jednej aplikacji jednocześnie, wymagało to dość sporych zasobów wiedzy. Dopiero późniejsze lata, porzucenie architektury x86 na rzecz IA-32 oraz x86_64, pozwoliły na sprawne zarządzanie informacjami oraz bezkonfliktowe korzystanie z dorobku technologii podchodzącej pod zaawansowaną. Rzuciwszy tym samym delikatnym podniesieniem kącików ust do góry, zasygnalizował, że ta rozmowa, mimo jego wynaturzenia społecznego, idzie w zwyczajnie dobrym kierunku. Rzadko kiedy miał okazję do rozmowy na temat mugoli; w związku z czym, gdyby posiadał psi ogon, ten uderzałby na boki, informując o większym zaintrygowaniu - podchodzącym pod ekscytację. - Nie przeszkadzasz, naprawdę. I Matt, nie ma po co zwracać się per pan, per pani. - wypowiedział te słowa bezproblemowo, dopijając kolejny łyk ciepłej, przyjemnej herbaty; do alkoholu, pod wpływem brania leków, miał swoistą awersję. W szpitalu wystarczająco długo zwracają się do niego tym zwrotem grzecznościowym - miał go również serdecznie dość. Lepiej rozmawiał z młodymi studentami, lepiej rozmawiał z osobami o znacznie mniejszej ilości przebytych wiosen; czyżby dlatego, gdyż nie widział w nich jeszcze żadnych objawów zepsucia? - Rzadko kiedy spotyka się kogoś, z kim można normalnie porozmawiać na temat świata niemagicznego. Uważam to również za ciekawą formę aktywności; ciekawszą niż czytanie książki. - odpowiedział ostatecznie, choć musiał zaproponować w pewnym rodzaju pomoc, spoglądając na prezenty, które miał ze sobą nastolatek. Było ich przede wszystkim dużo. - Nie potrzebujesz przypadkiem pomocnej dłoni z tymi pakunkami? - zaproponował.
Thomas miał jedną bardzo irytującą go wadę - wszystko chciał robić samodzielnie. Prace w grupie nie szły mu tak, jak iść powinny, bo wszystko chciał robić sam; wspólna nauka nie szła mu dobrze, bo wolał uczyć się w swoim pokoju, w ciszy; proszenie o pomoc szło mu źle, bo myślał, że da radę sam! I to było w nim dosyć dziwne, ponieważ jednocześnie był on osobą bardzo otwartą i społeczną, a jednak wolał wszystko robić samodzielnie. Chłopak, tak na prawdę sam nie wiedział po kim to ma - czy po tacie, czy po mamie, ponieważ żaden z nich taki nie był i oboje nie mieli żadnych trudności z proszeniem o pomoc. Jednak to, że starał się wszystko robić sam, nie oznacza, że wymagał on tego od innych, a wręcz przeciwnie - był on bardzo pomocny i starał się ułatwiać innym życie, jak tylko mógł! Mimo wszystko, starał się on jednak pozbyć tej cechy - próbował pracować z innymi, czy prosić o pomoc i szło mu to coraz lepiej, choć dalej nie szło mu to dobrze. Bo z drugiej strony, to co było jego wielką zaletą, to że starał się on samorealizować - pozbywał się swoich wad, w miejscu których pojawiały się zalety. I tę cechę wiedział doskonale po kim przejął - po matce. Kobieta także była bardzo ambitna i starała się mieć jak najmniej wad. Niektórzy mogą uważać za wadę to, że ktoś nie potrafi pogodzić się ze swoimi wadami, jednak zdaniem Thomasa i jego matki, nie było w tym nic złego, że chce się być lepszą osobą! Chłopak często myślał o swoich cechach i o tym, jaki jest. -Dam sobie chyba radę z tymi torb... - chłopak zdał sobie sprawę, że znowu chce być samodzielny, więc po krótkim namyśle odpowiedział jeszcze raz -A szczerze mówiąc, byłoby mi bardzo miło gdybyś mi z tym pomógł. Thomas wziął kilka swoich toreb do rąk i zasunął krzesełko, odpowiadając Matthew na jego pytanie. -Tak, używam ich technologii. Czasem zastanawiam się, jak to możliwe, że wyprzedzili czarodziejów aż tak z tą dziedziną! Jesteśmy kilka wieków za nimi, jeśli o to chodzi! - zaśmiał się chłopak. - Zresztą w gruncie rzeczy nie tylko z tą dziedziną nas wyprzedzili. Astronomia, medycyna, czy nawet zoologia! Niedługo nas jeszcze z zaklęciami prześcigną!
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
Matthew również działał samodzielnie - było to jednak spowodowane bardziej samotniczym trybem życia, który prowadził z niebywałą łatwością i trudnością. Nikt nie mówił mu, że życie jest łatwe i nie ma z nim problemów, wiedząc doskonale, jak potrafi być ono zdradliwe. Niemniej jednak nie miał kogo prosić o pomoc; przyzwyczajony do samodzielnego działania, nie spieszyło mu się do tworzenia relacji, których i tak nie rozumiał. Posiadał otwarty umysł na nowe doświadczenia, aczkolwiek ludzie zawsze stanowili dla niego istną zagadkę; w związku z czym musiał ukrywać własną twarz, nie dać po sobie poznać, że coś jest mimo wszystko i wbrew wszystkiemu nie tak. Starał się rozumieć gatunek ludzki, nawet jeżeli nie znajdował w nim większych pokładów zainteresowania - wynikało to głównie z jego szeroko pojętej empatii. Co prawda unikał ich towarzystwa, aczkolwiek ostatecznie przekonywał do ich istnienia. Nawet jeżeli wiedział, do czego są zdolni niektórzy z przedstawicieli, nie zamierzał przechodzić obojętnie, wczuwając się bez problemu i oferując swoją pomocną dłoń. Nie wiadomo jednak, po kim posiada tak zepsuty umysł, choć powody są czysto oczywiste - brak stabilnej rodziny, prześladowania ze strony rówieśników podczas edukacji w Hogwarcie, skazany na samotność w związku z nihilistyczną naturą umysłu umiejscowionego pod sklepieniem czaszki. Myślał inaczej, sądził inaczej, znajdował inne rozwiązania, inne odpowiedzi, mimo że jego głowę zaśmiecało znacznie więcej pytań, z którymi nie mógł sobie poradzić - uwięziony we własnej klatce, nad którą nie posiadał panowania. Bolało go to - jego serce już dawno przeszywały najróżniejsze przecięcia, niewidoczne nawet wtedy, gdy pozornie się otwierał na ucznia, choć należało przyznać - wywołał w nim niemałe zaintrygowanie. Bez problemów zatem postanowił zaoferować własną, pomocną dłoń, kierując tym samym tęczówki ku pakunkom, które jakimś cudem nastolatek zdołał je tutaj ze sobą zabrać. Nie widział w tym większego sensu - znacznie lepszym rozwiązaniem byłoby rozłożenie tego w taki sposób, by nie musiał się męczyć ze zbyt sporą wagą oraz ilością prezentów, choć ostatecznie pojął fakt tego, że niektórzy wolą załatwić wszystko za jednym zamachem. Rzucił spokojnym, bardzo niewielkim podniesieniem kącika ust do góry, kiedy to również wziął ze sobą resztę toreb, które nie wydawały mu się być jakoś wyjątkowo ciężkie, aczkolwiek zmieszczenie ich wszystkich w dwóch dłoniach mogło graniczyć z cudem. Tak oto był gotowy, poprawiwszy wcześniej swój ciemny płaszcz - gotowy do zaoferowania pomocnej dłoni tam, gdzie to było potrzebne - bezinteresownie. - Myślę, że to wina tego, iż muszą znajdować rozwiązania problemów bez wykorzystywania magii, w związku z czym ich postęp technologiczny stał się o wiele szybszy niż w przypadku świata czarodziejów. - podzielił się własną opinią. Kiedy istniały do tego warunki, kiedy istniał do tego poszczególny powód, ludzie potrafili zgrać się ze sobą, znaleźć najważniejsze odpowiedzi na najtrudniejsze pytania; osoby magiczne rzadko kiedy były do tego zmuszane, choć rzeczywiście dawne czasy owocowały próbami uniknięcia spotykania mugoli za wszelką cenę. Jakby nie było, największy rozwój technologiczny przypadał na występowanie wojen, szukaniu najszybszej metody do wytępienia przeciwnika, spowodowania wyniszczenia jego organów, jego organizmu, znalezieniu nowych metod pozwalających przodować w produkcji broni. Gdyby nie pewne wydarzenia w historii, nie byłoby takiego świata, z którym mają dziś do czynienia. - Zaklęciami? Nie sądzę. Aczkolwiek prawda, już dawno nas prześcignęli w tych dziedzinach. - przyznał ostatecznie szczerze, na początku mając problemy z załapaniem w pewnym stopniu ironii - ostatecznie jednak wyszedł na dobre, gdyż nie dał po sobie poznać, że coś jest zwyczajnie nie tak, jak powinno być. - W którą stronę się udajesz? - rzuciwszy ostatecznym zapytaniem, był gotowy do opuszczenia pubu, w którym się znajdowali, trzymając w swoich chłodnych dłoniach torby z prezentami zakupionymi przez Thomasa.
| wystaw sobie w następnym poście zt
Vinícius Marlow
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 170,5 cm
C. szczególne : krzywy zgryz, dużo pieprzyków, w tym nad górną wargą. Tatuaż na karku, kolczyk w lewym uchu, spora blizna w prawej pachwinie. Na jego ramieniu zwykle siedzi elficzka
Marlow zdecydowanie wyglądał jakby właśnie obrabował świąteczny sklep Murraya, Miodowe Królestwo i kilka innych magicznych sklepików, jakie można było odwiedzić (a może nawiedzić?) w Hogsmeade. Szedł z sześcioma torbami, po trzy w każdej ręce – wszystkie, bez wyjątku, pełne sprawunków. Dreptał sobie wesoło, starając się nie zwracać uwagi na to jak bardzo ciążą mu jego zakupy oraz, że zapomniał rękawiczek i przez to uchwyty toreb boleśnie wżynają mu się w palce. Próbował zachwycać się sypiącym śniegiem i ignorować to, że dokuczliwy wiatr zawiewa płatki prosto w przymrużone oczy, a pojedyncze loki nieustannie wpadają między rozchylone wargi. No dobrze. Nie ma się co oszukiwać. Marlow był na skraju wytrzymałości, tak fizycznej, jak psychicznej. W myślach powtarzał wiązankę włosko-angielskich(a-czasem-nawet-szwedzkich-zasłyszanych-od-Finna) przekleństw, którą ułożył dokładnie po to by w takich chwilach móc traktować ją jak mantrę. Znajdował się o krok od znienawidzenia przedświątecznej gorączki, cały jego optymizm i charakterystyczny dlań dobry humor zdawał się wisieć na ostatni włosku i dyndać niebezpiecznie, grożąc ostatecznym upadkiem. W chwili gdy przechodził obok pubu, stwierdził, że dłużej nie da rady. Kolejny podmuch wiatru właśnie doprowadził go do szału, odbierając resztki ciepła, jakie zachomikował pod płaszczem. – Do jasnej avady, szlag by całą tę zim... o, Bri. – nie dokończył przekleństwa, zauważył bowiem kto taki zatrzymał się tuż przed nim. – To znaczy... cześć, Bri! Merlinie, chodź do środka zanim oboje tutaj zamarzniemy. Proponuję układ – wyjątkowo Ty otworzysz mi drzwi, a w zamian ja postawię Ci coś ciepłego. – próbował wydusić z siebie jakiś uśmiech, ale usta odmówiły mu posłuszeństwa i nie był do końca pewien czy była to kwestia nie najlepszego humoru, czy może zamarzły już zupełnie i w kontakcie z ciepłem po prostu odpadną od jego twarzy. Wcale by się nie zdziwił. Wszedł za dziewczyną do środka i z ulgą postawił torby przy jednym ze stolików usytuowanych przy trzaskającym przyjemnie kominku. – Dopiero zaczęłaś? – ruchem brody wskazał na dwie torby, które trzymała. Nie wpadł na to, że mógł spakować swoje zakupy w podobny sposób. Gdzieżby znowu, Marlow i dobre pomysły? To, co prawda, nie wykluczało się w pełni, ale trzeba przyznać, że takie połączenie pojawiało się rzadziej niż by sobie tego życzył. – Czego się napijesz? – odplątał się z szalika, rozpiął guziki i wyciągnął ręce w jej stronę, gotów wziąć od niej jej płaszcz. Kto powiedział, że Viní nie ma w sobie nic z dżentelmena?
Thomas stanął przy wyjściu, czekając na Matthew i wyjrzał przez wielkie okno. Na dworze było całkowicie ciemno, latarnie uliczne emanowały żółtawym światłem okalając swym blaskiem ulice, które teraz były nieco mniej zatłoczone, niż wtedy, gdy Thomas poszukiwał prezentów. Jednak chłopakowi nie przeszkadzało to, że jest już tak późno. Bardzo lubił wieczory, dużo wtedy myślał o przyszłości i przeszłości. O tym, co jest, było i o tym, co chciałby, aby się wydarzyło. Ludzie mówią, że powinno się żyć teraźniejszością, tym, co dzieje się teraz, jednak Thomas nie był tego zdania. W życiu najważniejsze są chwile - fakt, jednak warto czasem do różnych chwil wracać, czy różne chwile sobie wyobrażać, aby wiedzieć do czego się dąży, prawda? Tak przynajmniej myślał czarodziej i najwidoczniej takie myślenie działało, ponieważ chodził on wiecznie uśmiechnięty i szczęśliwy, już od dziecka był bardzo optymistyczny. Thomas spojrzał na Matthew, który kierował się w jego stronę z pozostałymi prezentami chłopaka. Podczas ich rozmowy Thomas kilkukrotnie zastanawiał się nad tym, czy jest on tak, jak chłopak optymistą, czy wręcz przeciwnie - pesymistą. Z jednej strony nie tryskał on szczęściem i energią, jednak z drugiej dopiero się poznawali. -Rzeczywiście, jest im ciężej w życiu, bo nie mogą wspierać magią, więc musieli pomóc sobie w inny sposób - fakt. A technologia pozwoliła im rozwinąć inne dziedziny. - myślał na głos Thomas, kiwając delikatnie głową, co sugerowało, że nad tym myśli. Temat ten, prawdopodobnie będzie zaprzątał głowę nastolatka przez najbliższy czas, jednak teraz wrócił on do rozmowy z mężczyzną, odpowiadając na jego pytanie. -Wracam teraz jeszcze do Hogwartu, bo do domu wracam dopiero za kilka dni. - powiedział, wychodząc z pubu. Zimne powietrze uderzyło go w twarz od razu po otwarciu drzwi. Chłopak opatulił się dokładniej szalikiem i idąc obok mężczyzny zaczął kierować się w stronę szkoły.
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
Dzisiejszy wieczór emanował charakterystycznym, świątecznym klimatem. Ciemność opanowywała uliczki Hogsmeade, kiedy to postanowił wyjrzeć, niosąc ze sobą w pewnym stopniu całokształt zakupów zrobionych przez Krukona; nie przeszkadzało mu to w żaden szczególny sposób - nie miał też mu za złe. Nigdy nie miał nikomu za złe, zawsze starał się zrozumieć w mniejszym lub większym stopniu, aczkolwiek nie zawsze mu to wychodziło tak, jakby w rzeczywistości chciał. Dla niego wieczory były czymś normalnym, aczkolwiek nadal nie mógł przyzwyczaić się do wizji całkowitej ciemności, w której od czasu do czasu chodził umysłem. Była dla niego zbyt obca, jak również zbyt znajoma; jakby znajdowała się w spektrum granicy między zaufaniem a niepokojem. Przeszłość i przyszłość… to drugie miało dla niego najmniejsze znaczenie. Wiedział, że musi skupić się na teraźniejszości, jeżeli chce zbudować podwaliny dla dnia jutrzejszego; pewnych rzeczy jednak nie da się zapomnieć. Wiedział o tym doskonale, gdy podeszwa pozostawiła kolejne ślady pierzynie składającej się częściowo z błota oraz śniegu; typowy obraz, kiedy człowiek znajduje się w miejscu przepełnionym ludźmi. Nie bez powodu Matthew mieszkał na prowincjach, wybierając niewielką ilość sąsiadów; nie bez powodu ograniczał samego siebie pod względem możliwych kontaktów międzyludzkich. A jednak dzisiaj można byłoby stwierdzić coś całkowicie innego. Jako przedstawiciela nihilizmu, zbytnio nie dało się go zakwalifikować do optymistów - niemniej jednak tylko nieliczni byli w stanie odkryć jego naprawdę pozytywną stronę. Prędzej był realistą, choć w zależności od tego, kogo tak naprawdę spotykał, był w stanie przyjmować najbardziej różne zawiłe kwestie i dialogi we własnej głowie. Nikt nie wiedział, co siedzi w jego głowie, tudzież jakakolwiek próba zakwalifikowania go do poszczególnej kategorii mijała się z celem. - Czarodzieje pod tym względem są raczej leniwymi istotami. - powiedział jak najbardziej szczerze. To prawda, że mugole mieli warunki do wymyślania innych rozwiązań, a przede wszystkim było to konieczne; w przeciwnym wypadku ich rozwój stanąłby na epoce kamienia łupanego. I w sumie nie tylko ich. Zimny wiatr uderzył w jego twarz, chłód przeszył kości, choć wcale nie było aż tak źle - sceneria wręcz idealna do spędzania Świąt. - Chodźmy zatem. - powiedział, tym samym udając się w odpowiednim kierunku - kierunku powiązanym z jego dawnymi latami, choć jedno było pewne; że bariery nie przekroczy i nie będzie mógł zawitać za murami Hogwartu. To w sumie dobry znak. Nie chciałby.
| zt x2 → podejrzewam
Cassius Swansea
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 185cm
C. szczególne : Niewielkie blizny łobuza weterana, dość często ma ślady farby na dłoniach. Na lewej dłoni nosi prostą i cienką złotą obrączkę.
Czyż jest lepszy termin na spędzanie czasu z rodziną od świąt? Kiedy śnieg obficie spada z nieba, pokrywając ulice miękkim, zimnym puchem większość czarodziejów nie ma już co ze sobą zrobić. Siedzą w domach, grzejąc zmarznięte palce o kubek gorącej herbaty, bądź wygrzewając się przy kominku raczą się dobrą książką. A ja… cóż, ja nie nadawałem się do praktykowania podobnych rozrywek. Rezygnując z samotności, wyruszałem na poszukiwanie towarzystwa. Na kilka dni przed świętami zdecydowałem się na dokupienie kilku drobiazgów do prezentów, jakie jeszcze niezapakowane tworzyły malowniczą stertę tuż przy moim łóżku w rezydencji Swansea w Dolinie Godryka i kiedy wyłowiłem w tłumie znajome twarze, najwidoczniej uznałem, że jest to znak na jaki czekałem. - Elaine! Elijah! - Krzyczałem, przebijając się przez tłum, aby dotrzeć do bliźniaków spacerujących w pobliżu wielkiej choinki. - Hej - przywitałem się, gdy już do nich dotarłem, biorąc Eli w objęcia i taktycznie ignorując jej brata tylko po to, aby posłać mu kuksańca, gdy tylko przestał się tego po mnie spodziewać. - Ale macie czerwone nosy, długo już tak chodzicie? W sumie, nieważne. Chodźcie do „Przy Kominku”, rozgrzejemy się. - Spróbowałem spleść palce z palcami dziewczyny i poprowadziłem ich w stronę pubu, w którym mogliśmy bez przeszkód schronić się przed wiatrem i śniegiem, a także pogadać i być może przestać zabijać się spojrzeniem, jak to ostatnio zwykliśmy czynić z Elijahem. - Czemu masz taką posępną minę - spytałem go, gdy rozplątywałem szalik otaczający ściśle moją szyję. - Zabiorę wam godzinkę i zniknę Ci z oczu. - Uśmiechnąłem się do niego, ale sposób w jaki to zrobiłem sugerował, że bynajmniej nie miała być to tylko jedna godzina. Niemniej, nic nie prostowałem. Byłem zbyt zajęty napawaniem się ciepłem płynącym z kominka i wdychaniem zapachu aromatycznych przypraw.
Bridget Hudson
Wiek : 25
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 167cm
C. szczególne : nieodparty urok osobisty, łabędzia szyja
Bridget chyba była już myślami głęboko w pubie, zastanawiając się nad wyborem odpowiedniego napoju, by się ogrzać i rozluźnić, gdy nagle wyrósł przed nią znajomy chłopiec o kręconych włosach i oczach w kolorze gorącej czekolady, na którą miała bardzo dużą ochotę. Jej buzia rozjaśniła się w serdecznym uśmiechu, gdy w słodkiej buzi rozpoznała Viniego - a uczucie radości było spotęgowane faktem, iż miała dostęp do pewnej wiedzy, o której chłopak nie miał jeszcze pojęcia. - Cześć! - odparła entuzjastycznie, zupełnie nieświadoma dopiero co powtarzanej przez niego mantry przekleństw (i dobrze, bo jeszcze by pomyślała, że to do niej!). Zanim zdążyła zadać jakiekolwiek pytanie, okazało się, że wchodzą do pubu, a dobrze się składało, bowiem o to samo chciała go zapytać. - Coś Ty, nie przejmuj się tym! - powiedziała szybko, otwierając przed nim drzwi i wpuszczając go do środka. Obrzuciła spojrzeniem jego wypakowane po brzegi torby, które ewidentnie mu ciążyły i zacmokała zmartwiona. - Nie odciążałeś ich? - rzuciła, choć wydawało jej się, że udręczona mina Viniego wskazywała na to, że nie posłużył się zaklęciami, by pozbyć się nadmiarowego ciężaru. - Chyba że w ten sposób ćwiczysz, to nie mam pytań! - dodała po chwili, po czym zaśmiała się krótko. Dotarli właśnie do wolnego stolika, przy którym dziewczyna odstawiła swoje dwie torby. - Och, nie, już prawie skończyłam! Wierz mi lub nie, ale wyniosłam pół sklepu w tych torebkach! I jeśli chcesz to mogę spróbować odciążyć te twoje - dodała, odwiązując szalik. Temperatura panująca w środku sprawiała, że automatycznie zaczęła się pocić pod kilkoma warstwami ciuchów i wręcz desperacko zdzierała z siebie czapkę, rękawiczki i rozpinała płaszcz. Podała wszystko Puchonowi z uśmiechem wdzięczności na ustach. - Czegoś ciepłego, zdam się na Ciebie - powiedziała, po czym opadła na krzesło z lekkim westchnięciem.
Elaine J. Swansea
Wiek : 24
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 174 cm
C. szczególne : pomalowane usta, wyprostowane plecy; metamorfomagicznie zwiększony wzrost;
Zaciągnęła Elijaha jeszcze pod wielką choinkę. Tłumaczyła mu od wielu minut, że powinien zrobić jej przy niej zdjęcie i najlepiej od razu wywołać - co roku prosiła od brata taką fotografię, którą chomikowała w kufrze. To nic, że byli na mieście od czterech godzin i przemarzli do szpiku kości. Liczyło się, że zgromadzili wszystkie potrzebne prezenty i pooglądali Hogsmeade wystrojone w świąteczne ozdoby. Elaine lubiła cieszyć swoje oczy pięknymi widokami, choć nie umknął jej fakt, że to już druga dziewczyna obejrzała się za jej bratem. Pociągnęła go za rękę i pokazała owiniętą w rękawiczkę dłonią ogromną choinkę. - Wyhoduję taką na przyszły rok, a ty przekonasz mamę, żeby ją wstawiła do salonu, dobrze? - zapytała brata posyłając mu pełen zadowolenia uśmiech - plan iście idealny i zrównoważony. Oboje mieli zatem trudne zadania do zrealizowania, choć przy tym należącym do Elio jawiło się ryzyko uszczerbku na słuchu. Odwróciła głowę słysząc znajomy głos i przede wszystkim ich imiona. - Ooo, Cassi! - niewątpliwie ucieszyła się na jego widok. Nie musiała nawet podchodzić, pokonał dzielącą ich odległość i po chwili utonęła w jego ramionach. Oplotła na chwilę jego szyję, ścisnęła go mocno i odsunęła się kawałek, by popatrzeć mu w oczy. - Cztery godziny i wierz mi, też byś po takim czasie wyglądał jak zakatarzony Rudolf. - wytknęła i zerknęła na brata sprawdzając co myśli o przerwie w ciepłym pubie. Bardziej wyczuła jego aprobatę niż ją usłyszała, wszak wymarzli się za wszystkie czasy. Poza tym było ich już troje, a więc mogli omówić świąteczną przerwę. Nie protestowała przed spleceniem swoich palców z dłonią Cassiusa, co nie znaczy, że dała mu się tak łatwo zaciągnąć. Sięgnęła na oślep po Elijaha, chwyciła jego nadgarstek i zmusiła do przyspieszenia tempa. - Chyba śnisz, jeśli myślisz, że sobie tak szybko pójdziesz. - zakomunikowała obu panom, gdy tylko weszli do ciepłego pubu. Zdjęła z siebie odzienie i zawiesiła na wieszaku ciesząc się z ciepła pomieszczenia. Potarła o siebie dłonie, chuchnęła w nie i próbowała je rozgrzać. Rękawiczki niewiele dawały, szczególnie, jeśli po drodze urządziła mini wojnę na śnieżki. - Od razu mówię, że w tym roku nie będę sama piec ciasta. Jeden z was ma mi pomóc i nie chcę jak co roku słyszeć wymówek. - usiedli przy jednym ze stolików, Elaine od strony okna. Naciągnęła rękawy białego golfa na chłodne dłonie. - Nie moja wina, że matula chce piec je w wigilię, a nie wcześniej. Szlag mnie trafia, bo nigdy nie wiem czy jest odpowiednio dobre. Żądam asysty. - nie miała aż tak dobrej ręki do pichcenia. Matka zawsze kazała jej przygotowywać pierniki i makowce, a kończyło się to wielkim bałaganem, brudem i nerwami, bo potem nikt nie chciał próbować jej tworów. To nic, że trzeba jeszcze ściąć choinkę, przytachać ją do domu na wspólną wigilię. Elaine wolałaby wieszać lampki przed domem niż tkwić uwięziona w kuchni nad wałkiem, który chce ugryźć jej palce ilekroć próbuje go dotknąć.
Vinícius Marlow
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 170,5 cm
C. szczególne : krzywy zgryz, dużo pieprzyków, w tym nad górną wargą. Tatuaż na karku, kolczyk w lewym uchu, spora blizna w prawej pachwinie. Na jego ramieniu zwykle siedzi elficzka
Przyjemne, nęcące ciepło uderzyło go w twarz kiedy tylko przekroczył próg pubu, sprawiając, że nieomal westchnął z ulgą. Słychać było gwar prowadzonych wewnątrz rozmów i nie za głośne dźwięki świątecznej piosenki puszczonej za pomocą niepozornego gramofonu. O Merlinie, co za ulga! Pokiwał głową, niemo dziękując jej za otwarcie drzwi. Może i nie było to nic takiego, lecz i tak zamierzał pokryć koszty rozgrzewających napojów, które wspólnie zamówią, to zostało postanowione nim jeszcze weszli do środka, a wszelkie protesty nie będą brane pod uwagę. Popatrzył na Bridget z zaskoczeniem objawionym nieprzeciętnie głupią miną, a na domiar złego zaraz przeniósł spojrzenie na ciężkie torby, wyraźnie zaskoczony tym co właśnie powiedziała. A może własnym brakiem pomyślunku? – Nie wpadłem na to – czasem wciąż zdarzało mu się myśleć jak mugol, magiczne rozwiązania nie były dla niego najnaturalniejszym odruchem, był przyzwyczajony do tego, że czasem trzeba użyć siły swoich rąk żeby coś przenieść albo nóg, żeby przynieść sobie jakąś rzecz, którą mógłby przecież przywołać zwykłym "accio". Jej uwaga sprawiła, że kąciki marlowowych ust drgnęły, zdradzając rozbawienie i stopniowo unosiły się coraz wyżej i wyżej. – Ćwiczyć? No co Ty, żartujesz chyba. Wiadomo przecież, że "lepiej" jest wrogiem "dobrze" – znacząco spojrzał na swoje chude ramię, skrywające pod skórą wątpliwej wielkości mięśnie, a pełny, szeroki uśmiech rozkwitł na jego twarzy, dając tym samym znak, że frustracja odeszła w zapomnienie. Dźwięk drewna trzaskającego w kominku, bijące od niego ciepło i miłe towarzystwo potrafiły, jak widać, działać cuda. Dodatkowo okazało się, że jego usta wciąż nadają się do użytku, co było dlań dość pocieszające. W gruncie rzeczy byłoby mu przykro, gdyby jednak odpadły. – O rany, taki ze mnie czarodziej jak i Włoch, siedem lat w tej szkole i wszystko jak krew w piach. – zaśmiał się, strzepując z loczków te nieliczne płatki śniegu, które jeszcze nie stopniały. – Powinienem móc sobie z tym poradzić, ale skoro Tobie już się udało to będę wdzięczny jeśli mi z tym pomożesz. Bardzo nie chciałbym zepsuć tych prezentów. – zmarszczył brwi, zastanawiając się czy aby na pewno Bri powinna zerkać w torby, w końcu był tam również upominek dla niej – raczej symboliczny, i, co prawda, jeszcze niepodpisany, ale nie byłoby dobrze gdyby zaczęła się czegoś domyślać. Odwiesił ich płaszcze i od razu poszedł zamówić napoje. Padło na dwa grzane miody pitne z dodatkiem korzennych przypraw – cudownie słodkie, aromatyczne i przede wszystkim rozgrzewające; zdecydowanie jego ulubiony trunek, zwłaszcza zimową porą. Postawił kubeczki na stoliku i w końcu zajął miejsce naprzeciwko Puchonki, rozkoszując się ciepłem bijącym od kominka. – Mam nadzieję, że lubisz miód, nie mogłem się powstrzymać. Te pyszności aż krzyczą żeby je zamówić w taką pogodę jaką mamy dzisiaj. – Sięgnął po swój kubeczek, zaciągnął się intensywnym, niezwykle dlań przyjemnym zapachem i, uważając by się nie poparzyć, wziął niewielkiego łyka, który nieśmiało rozlał w nim ciepło. – Gotowa na święta? Czujesz tego świątecznego ducha, czy raczej za nimi nie przepadasz? – podniósł wzrok znad kubka i skupił go na Bridget, nie potrafiąc powstrzymać uśmiechu. Trzy lata temu dałby się pokroić żeby siedzieć z nią w pubie i bawiło go to, że dziewczyna najwyraźniej wciąż nie miała o niczym pojęcia.
Bridget Hudson
Wiek : 25
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 167cm
C. szczególne : nieodparty urok osobisty, łabędzia szyja
Wychowana w magicznej rodzinie, przy najbardziej magicznej ulicy w Londynie, używała magii kiedy tylko nadarzyła się ku temu okazja i była z nią niezwykle związana. Ktoś z boku mógłby powiedzieć, że to strasznie smutne - tak bardzo polegać na magii, że w przypadku jej braku nie podołałaby trudnościom losu. W praktyce Bridget wielokrotnie musiała w ciągu ostatniego roku korzystać z własnych umiejętności, nie z pomocy magicznego patyka. Zakłócenia magiczne dawały się mocno we znaki i dziewczyna przekonała się o tym już wielokrotnie. Jednak w sytuacji zwykłego odciążania przedmiotów chyba nie powinno być tak źle, prawda? - Quartatio - rzuciła zaklęcia najpierw na jedną, potem na drugą torbę. - Uczyli was tego? Może sam chcesz spróbować? - zapytała jeszcze, gotowa nawet nauczyć Viniego tego prostego zaklęcia. Niestety niektóre lekcje z zaklęć miały tendencje do przerostu formy nad treścią i zamiast skupiać się na czymś, co faktycznie przydaje się w życiu codziennym, układali się magicznie składać origami i je ożywiać... Na jego komentarz o ćwiczeniach zaśmiała się krótko, posyłając mu po tym ciepły uśmiech. Puchon posiadał tak nieodparty urok osobisty, że chociażby bardzo chciała, nie była w stanie powstrzymać swoich ust od rozciągania się w grymasach zadowolenia z jego obecności. - Miód jest w porządku - powiedziała, po czym zabrała ze stolika kubek przypadający dla niej i powąchała napój. Zapowiadał się na smaczny! Z pewnością ją rozgrzeje i pozwoli zapomnieć o chwilach, kiedy to była bliska przymarznięcia do podłoża jeszcze parę minut temu. - Bardziej niż gotowa! Nie mogę się doczekać powrotu do domu - powiedziała, po czym westchnęła. - Mam ostatnio tyle na głowie, że nie wiem nawet w co ręce włożyć. Szkoła, praca, kursy, po prostu mam dość. Dlatego tak zaszalałam z prezentami, żeby się oderwać od wszystkiego - dodała jeszcze, tym razem już nie mogą powstrzymać się przed upiciem łyku pitnego miodu. Mlasnęła nieco niegrzecznie, jednak wszystko w celach degustacyjnych! - Dobre - powiedziała, unosząc lekko kubek na znak uznania dla dokonanego przez chłopaka wyboru. - A Ty? Wracasz do domu, prawda? - zapytała. I w tamtej chwili nagle jej się przypomniało coś bardzo ważnego, aż otworzyła szerzej oczy i wciągnęła gwałtownie powietrze. Jej zachowanie na pewno nie uszło uwadze Viniego, a Bridget, żeby się jakoś wytłumaczyć, palnęła: - Och, nic takiego. Przypomniałam sobie o czymś ważnym, ale chyba nie powinnam Ci tego mówić. No tak, na pewno nie podsyciłaś jego ciekawości...
C. szczególne : znamię na karku odporne na metamorfo; okulary do czytania, na szyi drewniana zawieszka w kształcie aparatu fotograficznego. Na prawym przedramieniu rozległa blizna ukrywana metamorfomagią i ubraniami
Zdjęciowa tradycja nie przekonywała go do końca. Ogromna choinka, choć cieszyła oko, nie wydawała mu się być wystarczająco interesująca, by warto było uwiecznić ją za pomocą aparatu. Nie wpisywała się w estetykę jego zdjęć, ot, po prostu. Nie, choinka nie była interesująca. Elaine była. Nie potrafił odmówić jej czegokolwiek, a i fotografowania jej twarzy kusiło go niezmiernie mimo setek posiadanych zdjęć. Bez większych sprzeciwów godził się więc aby rokrocznie wciskać przycisk migawki, stojąc pod choinką w centrum. I choć sam przed sobą nie lubił się do tego przyznawać, sprawiało mu to przyjemność. Prychnął cicho, celem stłumienia swojego rozbawienia chowając się w miękkości obszernego szalika. – Wyhodujesz? – powtórzył, uśmiechając się za swoją wełnianą tarczą. Przywołał w pamięci obraz uschniętego na wiór kaktusa, którego jakimś cudem udało im się wykończyć zeszłej wiosny, oczyma wyobraźni wyraźnie widział żałosną śmierć rośliny. Była lepszą zielarką niż kucharką, lecz wciąż powątpiewał w możliwość powodzenia tego planu, na wielu płaszczyznach. Mimo to, pokiwał głową, roześmianymi oczyma wpatrując się w zaróżowioną twarz siostry. – Niech Ci będzie, wezmę rodzicielkę na siebie. W zamian zafundujesz mi mi... – urwał, słysząc i widząc zbliżającego się do nich Cassiusa. Dyskretnie przewrócił oczyma kiedy ten porwał w objęcia Elaine i, przyzwyczajony do braku powitania, powiódł spojrzeniem po zebranych przy choince ludziach, próbując wyhaczyć twarz godną jego uwagi. Może jeśli zignoruje tę natrętną, ślizgońską muchę, ta odleci w siną dal, by bzyczeć za uchem komuś innemu? Mucha nie dała się tak po prostu zignorować, naruszając w dodatku jego prywatną przestrzeń. – Cassius. – jedno słowo, nie pogardliwe, lecz chłodne, wsparte oficjalnym skinieniem głowy i obojętnym, szybkim spojrzeniem prosto w błękit jego tęczówek. – Wystarczająco długo, zbieraliśmy się do powrotu. Jakkolwiek towarzystwo samej Elaine odpowiadało mu bardziej niż niepotrzebny dodatek w postaci kuzyna, tak perspektywa rozgrzania się w przytulnym, przesiąkniętym zapachem grzanego wina pubie wydała mu się na tyle kusząca, że wcale nie protestował. I tak nie miał na to szans, przykryte warstwą rękawiczki palce, ciasno obejmujące jego nadgarstek jasno mówiły co na temat sprzeciwu sądzi jego siostra. W znaczącym geście szarpnął delikatnie jej ręką, niemo prosząc by nie była aż tak przekonująca w zatrzymywaniu go tu na dłużej. Położył na stoliku zawieszony do tej pory na szyi aparat i zawiesił płaszcz na oparciu krzesła usytuowanego tuż obok Elaine, tym razem nie pozwalając, by Cassius ot tak wparował pomiędzy nich. O ile płaszcz był w stanie go przed tym powstrzymać. – Jasne, że nie będziesz go piec sama, ktoś musi je jakoś przed tobą uratować... – rzucił i nim dosięgnął go ewentualny gniew bliźniaczej siostry, z uśmiechem umknął w kierunku kontuaru. Zamówił tam dwa grzane wina – jedno dla siebie, a drugie dla siostry i powrócił do stolika. – Będę piekł je z Tobą, podczas gdy nasz najdroższy kuzyn może, na ten przykład, rozplątywać światełka. – do stolika podeszła barmanka, stawiając przed nimi parujące, bogate w zapach przypraw wino. Przed nim i Elaine, oczywiście. – A niech to, zupełnie zapomniałem o trzecim winie. – popatrzył na Ślizgona, mając na twarzy niewzruszoną minę wyrażającą uprzejmą obojętność. Co za szkoda, prawda?
Cassius Swansea
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 185cm
C. szczególne : Niewielkie blizny łobuza weterana, dość często ma ślady farby na dłoniach. Na lewej dłoni nosi prostą i cienką złotą obrączkę.
- Na pewno - pomyślałem, gdy Elaine zakomunikowała, że nie pozwoli mi się ulotnić po godzinie. Prawdę mówiąc, gdybym wówczas nie zerkał kątem oka na jej brata, miałbym pewność, że będę mógł siedzieć tutaj z Eli do wieczora. Niestety, nie miało pójść mi z tym tak łatwo, ale jednak nie traciłem nadziei. Obecność dziewczyny działała jak balsam na moje nerwy, skołatane po kilkugodzinnym przeszukiwaniu Hogsmeade, a wcześniej po nieustannym przysłuchiwaniu się matce znowu panikującej z powodu zbliżających się świąt. Nie rozumiałem skąd w niej aż tak wiele stresu. To tylko trochę jedzenia i ciast. Skrzaty domowe sprzątną wszystko za nas. Do tej pory sądziłem, że przygotowania do wieczerzy to naprawdę błaha sprawa. Cóż, nie zaglądałem do kuchni. Nie pojawiałem się w domu, ilekroć przychodziło do rozwieszania ozdób i odkurzania półek. Głos Elaine był jedynie czczą pogróżką. Dobrze wiedziała, że w tym roku, jak zawsze, nie uda jej się zaciągnąć mnie w pobliże piekarnika, chociażby miała mi grozić dybami. Tak nudne zajęcia bez żalu zostawiałem Elijahowi. Zanim zdążył odpowiedzieć, bez zawahania wybrałem miejsce obok dziewczyny, ani myśląc wciskać się pomiędzy nich. Wolałbym siedzieć przy stole z trollicą, niż użerać się z jego spojrzeniami i głupimi uśmieszkami, jakie mógłby jej posyłać za moimi plecami. To miejsce było sto razy lepsze. W dodatku widziałem z niego drzwi wejściowe. Lubiłem obserwować wchodzących i opuszczających lokal. Nie spieszyłem się z rozsupływaniem szalika, ani ze zrzucaniem płaszcza, czekając aż dzieciak opuści towarzystwo. - Nie wolałabyś tego zostawić mojej mamie? Dobrze radzi sobie z wypiekami, możecie wymienić się przepisami. A ten tutaj może być udanym asystentem do spraw smaku. - Rzuciłem spojrzenie w stronę kuzyna, ale nie zaprzątałem sobie nim głowy zbyt długo. W tym towarzystwie był mi całkowicie zbędny. Uśmiechnąłem się do Eli, korzystając z tych kilku sekund spokoju i zaoferowałem jej swoją rękę, splatając na moment nasze palce. Już pozbawioną rękawiczek i zaskakująco ciepłą jak na warunki panujące na zewnątrz. Zawsze to jakaś ulga dla zgrabiałych palców. - Nie martw się, Elijah. Jak co roku będziesz mógł zarówno pomagać w kuchni, jak i rozplątywać lampki choinkowe. Pozwolę Ci nawet zawiesić gwiazdę i odkurzyć mój pokój. Nie mam aż tyle czasu, aby zajmować się lukrowaniem pierników, więc nie krępuj się, wejdź w rolę skrzata domowego. - Mówiłem, ale nie patrzyłem przy tym na kuzyna, zbyt zajęty obserwowaniem kuzynki. - Nie wysypiasz się? - Spytałem, natychmiast zauważając nieco większe cienie pod jej oczami. Chciałem spojrzeć z przyganą na Krukona, jakby to była jego wina, że jego siostra źle sypia, ale powstrzymałem się. - Poproszę Billie o zajęcie się ciastami. Spędź wigilijny poranek ze mną, muszę Ci coś pokazać. - Zaproponowałem jej wspólną ucieczkę z niebezpiecznym błyskiem w oku. Uśmiech łobuziaka, jaki zaserwowałem jej na deser zniknął, gdy wreszcie pojawiło się grzane wino. Zerknąłem na to należące do kuzyna i bez wahania sięgnąłem, aby się z niego napić. Pociągnąłem dwa czy trzy tęgie łyki, na koniec ocierając wargi niedbałym ruchem nadgarstka. - Nic nie szkodzi, możemy się podzielić. - Uśmiechnąłem się do niego czarująco, chociaż coś w moim spojrzeniu zwiastowało, że jutrzejszego ranka może obudzić się pokąsany przez pluskwy. - Co porabialiście? - Wyjątkowo nie zwróciłem się tylko do kuzynki, ale do obojga z nich. Nieco odchyliłem się na krześle, czując jak wino mile rozgrzewa mnie od wewnątrz. Nie puściłem przy tym jej dłoni, machinalnie pocierając jej kciuk swoim własnym.
Vinícius Marlow
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 170,5 cm
C. szczególne : krzywy zgryz, dużo pieprzyków, w tym nad górną wargą. Tatuaż na karku, kolczyk w lewym uchu, spora blizna w prawej pachwinie. Na jego ramieniu zwykle siedzi elficzka
Wbrew wszelkim pozorom, miał dystans do siebie, a i żarty z własnej osoby przychodziły mu bez trudu. Lubił poprawiać humor innym ludziom, było to dla niego o wiele ważniejsze od całych pochlebstw i komplementów tego świata – bo czymże była drwina ze swojej ewidentnie nieidealnej sylwetki, jeśli po nim następował tak promienny, ciepły uśmiech? Było jej z nim do twarzy i choć jego zauroczenie od lat było już tylko wspomnieniem, z łatwością potrafił przypomnieć sobie co nim wówczas powodowało. Z uwagą obserwował jak odciąża jego zakupy i, zachęcony powodzeniem zaklęć, sięgnął po swoją własną różdżkę. – A wiesz co? Spróbuję. Chyba magia jest dzisiaj łaskawa. – roześmiał się i skierował tak różdżkę, jak i wolę ku jednej z toreb, mrucząc pod nosem Quartatio. Zakupom (na szczęście!) nic się nie stało, ale kiedy spróbował podnieść torbę, była ona o wiele cięższa niż jeszcze przed momentem – na tyle, że musiał porządnie się wysilić, aby ją unieść. Od razu spróbował ponownie, a efekt jaki udało mu się uzyskać był jeszcze gorszy niż przed momentem, tym razem torba była bowiem tak ciężka, że nie potrafił podnieść jej wyżej niż na kilka centymetrów. Powstrzymał cisnące się na usta przekleństwo, bo, mimo że daleko było mu do dżentelmena, nie zwykł z tak błahego powodu aż tak paskudnie kląć przy dziewczynie. – O rany, jestem w to gorszy niż się spodziewałem. – zaśmiał się, być może trochę nerwowo. – Quartatio, do licha ciężkiego. – przyzwyczajony do ciężaru torby, włożył w jej podniesienie stanowczo zbyt dużo siły i ręka wystrzeliła do góry, niebezpiecznie trzęsąc znajdującymi się w niej prezentami. Najwyraźniej mu się udało! Zaśmiał się cicho. Potem powtórzy to sobie na reszcie i w dodatku zapamięta na przyszłość. Objął zmarzniętymi dłońmi kubek z miodem i słuchał jej z zainteresowaniem, uśmiechając się kiedy w końcu spróbowała miodu. – O rany, tak, nie widziałem tych oszołomów od września. – odparł, mając na myśli, co może nie było aż tak oczywiste jak mu się wydawało – własną rodzinę. – Fizycznie raczej sobie nie odpocznę, ale nic tak nie ratuje mojej psychiki jak powrót do domu. Czuję, że jest mi to potrzebne, zbliżające się OWuTeMy dają mi się coraz bardziej we znaki. – tak, nawet taki lekkoduch jak Marlow potrafił się tym przejmować, zwłaszcza kiedy przypominał sobie o egzaminie z eliksirów, do którego powinien podejść jeśli chce w przyszłości móc nazywać siebie uzdrowicielem. Miał coś o tym napomknąć, jednak wyraz jej twarzy nakłonił go do zaniechania tego tematu. Z zaciekawieniem przekrzywił głowę i choć nie był typem plotkarza, stanowczo wzbudziła jego ciekawość. – No nie! Nie zrobisz mi tego, prawda? Teraz to już musisz mi powiedzieć! – wpatrywał się w nią z iskierkami w oczach. – Bri, skoro to ważne to z całą pewnością powinnaś mi powiedzieć. To przecież dla mojego dobra, o które, jako prefekt naczelny, z całą pewnością powinnaś dbać. – upił łyk ciepłego miodu, za rantem kubka kryjąc rozbawiony uśmieszek. Był uparciuchem i nie odpuści tak łatwo.
Bridget obserwowała jego zmagania z zaklęciem Quartatio, lecz jej wzrok pozbawiony był jakiegokolwiek osądu. Była ostatnią osobą skłonną oceniać kogoś przez pryzmat panujących wokół zakłóceń magicznych. Sama była ich ofiarą już wielokrotnie, a ostatecznie Viní zdawał się radzić z przeciwnościami. - Nie przejmuj się, teraz to nigdy nie wiadomo. Dobrze, że nie wystrzeliła w drugą stronę! Jakby Ci odjęło odrobinę wagi, chyba byś odleciał - powiedziała, po czym uśmiechnęła się szeroko. Miała nadzieję, że chłopak nie obrazi się o takie komentarze. Nie chciała, by uznał, że traktuje go w jakiś protekcjonalny sposób, z drugiej jednak strony był dla niej trochę jak brat, którego nigdy nie miała i czasem pozwalała sobie na podobne odzywki. Jak zawsze okraszone uśmiechem oczywiście! Zamrugała gwałtowniej słysząc o "oszołomach", lecz dotarł do niej sens jego żartu. - Ja mam styczność z moimi oszołomami na co dzień - powiedziała, wywracając oczami. - No, przynajmniej z młodszą siostrą. Z Lottą... jakoś tam nie po drodze - dodała, choć właściwie nie wiedziała, po co wrzuciła do rozmowy tę informację. Może po prostu (desperacko) szukała kogoś, z kim mogłaby przegadać swoje obawy wobec obchodzenia świąt z siostrą uciekinierką? Mogła ugryźć się w język wcześniej - teraz nie było już wyjścia i chyba musiała zdradzić Viniemu tę tajemnicę. Pokręciła głową z niedowierzaniem, że zaczęła paplać, ale nie było odwrotu. - Okej, okej, powiem Ci - stwierdziła z westchnieniem. - Ale najpierw Ty mi powiedz - przeskrobałeś coś ostatnio? Bo mam informacje, że masz być wezwany do gabinetu Bennett pod koniec tygodnia - dodała, patrząc na niego badawczo. Trochę się zgrywała, jako że posiadała informacje z jakiego powodu Marlow miał być wezwany, ale nie mogła się powstrzymać.
Vinícius Marlow
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 170,5 cm
C. szczególne : krzywy zgryz, dużo pieprzyków, w tym nad górną wargą. Tatuaż na karku, kolczyk w lewym uchu, spora blizna w prawej pachwinie. Na jego ramieniu zwykle siedzi elficzka
Rozbawiła go, zaśmiał się więc – głośno i szczerze. Jego niewielki wzrost i wątła postura nie wprawiały go w kompleksy, nie zwykł przejmować się takimi banałami jak cielesność. Jeśli coś było bowiem cechą charakterystyczną dla Vinciego to był to – poza niepoprawnym optymizmem – absolutny brak wstydu, z czego wynikały zarówno dobre, jak i złe sytuacje. Niemniej, ani myślał obrażać się o tego typu żarty, miała przecież rację, jego marne sto siedemdziesiąt i pół centymetra wzrostu w połączeniu z wystającymi żebrami stanowił dobry obiekt do zdmuchnięcia z powierzchni ziemi przez byle silniejszy powiew wiatru. A nawet gdyby go to dotknęło, ten uśmiech był lekarstwem na całe zło... a przynajmniej jego większość. – Zazdroszczę – mruknął nim na dobre przemyślał sprawę. Potem wyobraził sobie, że miałby swoją rodzinę na co dzień i mina nieco mu zrzedła. – Albo i nie. Nie wiem, po prawie siedmiu latach chyba nie potrafiłbym wrócić tam na stałe. Gdybym był do tego zmuszony, na świecie byłoby co najmniej jednego Marlowa mniej. – rzeczywiście razem z braćmi potrafili szarpać się o byle głupotę i choć wszyscy trzej uważali to za świetną zabawę, na dłuższą metę byłoby to męczące. Nie byli już dziećmi, lecz lubili udawać, że to nieprawda... gdyby przyszło im ze sobą mieszkać, musieliby się do tego przyznać. Popatrzył na nią znad kubka, spokojny brąz próbujący wyczytać cokolwiek z jej twarzy. – Dalej jesteś na nią zła? – czy "zła" nie było tu przypadkiem eufemizmem? – Wiesz, święta to chyba najlepszy moment na rozwiązywanie problemów. Wszyscy mówią ludzkim głosem... a przynajmniej próbują. – mógł jedynie wyobrażać sobie jakie to uczucie kiedy ktoś porzuca cię bez słowa. Jak czułby się gdyby Navi nagle ich opuścił? Byłoby trudno. A matce pękłoby serce. Na samą myśl poczuł wewnętrzny dyskomfort, dziwne zimno, które pomimo desperacko łykanego miodu nie znikało jeszcze przez chwilę. – Bennett?! – niemalże zakrztusił się pitym trunkiem. Ostatnio rozmawiał z nią kiedy używał świstoklika w jej gabinecie i nie wyglądała jakby sprawiał tym jakieś problemy... chyba że... – nie mam zielonego pojęcia, wlazłem ostatnio to łazienki Jęczącej Marty, ale okoliczności były... zrozumiałe. Poza tym nie wierzę, że kłopotałaby się tym osobiście. – chyba że wcale nie chodziło o wizytę w damskiej łazience, a w pokoju życzeń, w którym zabawił aż do śniadania... tak, to było bardziej prawdopodobne, w życiu jednak nie przyznałby się do tego Bridget. Nikomu by o tym nie powiedział. – Wiesz coś na ten temat? Skąd wiesz, że mnie wezwie? Rozmawiałaś z nią? – jego twarz wyrażała jednoczesne zdumienie i strach, nieudolnie maskowane uniesionym kącikiem ust. Cholerna otwarta księga.
Ostatnio zmieniony przez Vinícius Marlow dnia Sro 30 Sty - 14:25, w całości zmieniany 2 razy
Elaine J. Swansea
Wiek : 24
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 174 cm
C. szczególne : pomalowane usta, wyprostowane plecy; metamorfomagicznie zwiększony wzrost;
Elaine lubiła swoją liczną rodzinę. Miała oparcie niemalże w każdym jej członku, czego dowodem było dzisiejsze spotkanie i słowa. Zażądała współwięźniapracownika przy próbach zrobienia z niej kury domowej próbach pieczenia ciast. Świąteczna gorączka miała swój urok ale i wzbudzała nerwy. Nie zdziwiła ją propozycja Elijaha - zawsze mogła na niego liczyć mimo, że matka często go oddelegowywała w przeciwną stronę. - Ja ci dam "uratować"! - pogroziła mu gniewnym, acz kochającym spojrzeniem, gdy powędrował cwaniacko do kontuaru złożyć zamówienie. Ochoczo powitała ciepłego kuzyna tuż obok i nie protestowała wobec chwilowego splecenia ich palców. Chętnie rozmrażała swoje obecnością jego dłoni, stwierdziwszy w duchu, iż lepiej, że je potrzyma niźli miała pozwolić, by powędrowały zwinięte w pięść ku twarzy Elijaha. Zbyt dobrze znała obu panów i o ile się jedynie przekomarzali w jej towarzystwie, to rozpoznawała po ich oczach kiedy byli blisko przejścia z gróźb ukrytych pod słodkimi słówkami do akcji. Nie skomentowała w żaden sposób umieszczanie Elijaha w pozycji skrzata domowego - uniosła wymownie brwi w kierunku Cassiusa. Brat potrafił o siebie zadbać i odpowiednio się odgryźć. Poza tym lubiła czasami ich słuchać, co rusz uciekali się do jeszcze barwniejszych epitetów i określeń, wciąż tak samo ukrytych pod fasadą kuzynowskiej troski. Powiodła wzrokiem do Ślizgona. Wydawało się zmęczony, choć niekoniecznie fizycznie. Ścisnęła mocniej jego palce. Zbyła machnięciem ręki zapytanie dotyczące potencjalnego nie wysypiania się. - Myślisz, że Billie weźmie to na siebie? Chociaż w sumie... mama ją lubi, a ja chętnie ewakuuję się rano gdziekolwiek zechcesz. Wszystko, byle nie siedzenie w kuchni. - zakomunikowała wpatrując się w chłopaka z nadzieją. Jeśli istniała szansa zabrania się z domu w najbardziej pracowity poranek roku to skorzysta z tego, choćby miał w głowie niecne plany. Dopiero teraz zauważyła obecność dwóch butelek grzanego wina, a nie trzech. Jedno zerknięcie na Elijaha wystarczyło, aby zrozumiała, że to zabieg iście celowy mający na celu sprawdzenie cierpliwość Cassiusa. Ach, jak ona ich obu kochała... aż chciałoby się ich z miłością utopić w łyżeczce herbaty. Sięgnęła po drugą butelkę, dając tym samym obu panom znak, że nie stoi po żadnej stronie barykady - trzyma dłoń Cassiusa, ale pije wino współdzielone z Elijahem. - Szwendaliśmy się po sklepach, ot, nic ciekawego. No może poza tym, że ekspedientka podrywała Elijaha, a on cudownie udawał, że tego nie zauważa. - wywróciła teatralnie oczami i upiła kolejny łyk wina, które przyjemnie ogrzało jej gardło. - Mam dla was tandetne świąteczne swetry i uświadamiam wam, że je założycie. Muszę mieć do albumu. - posłała im obu słodki uśmieszek, który mogli poprawnie zinterpretować - choć to Elijah zajmował się fotografią, to Elaine prowadziła osobisty album, do którego umieszczała różnorakie zdjęcia. Nie pierwszy raz ich przymuszała do założenia czegoś konkretnego, co się jej podobało. Świąteczna sesja była tradycją i propozycją nie do odrzucenia. Rozplotła swoje palce spomiędzy cassiusowych, ale tylko po to, by wpakować do wnętrza jego dłoni drugą rękę, zziebniętą, różową i suchą od zimna. Z wszystkich Swansea mężczyźni mieli jakiś lepszy system termoregulacyjny ciała, zaś ona mogła sobie jedynie o tym pomarzyć. Zatrzymała wzrok na bracie i posłała mu ulotny półuśmiech.