Klinika prowadzona jest od pokoleń przez czarodziejską rodzinę Llewellynsów. W tym miejscu nie da się poczuć zaniedbanym. Pomimo ogromnych terenów rozciągających się za Londynem, pracownicy dokładają wszelkich starań i bardzo skutecznie podtrzymują dobrą renomę placówki. Znajdują się tu wybiegi dla najprzeróżniejszych stworzeń magicznych, kilka budynków i mnóstwo zieleni. Nie musisz martwić się o swojego pupila - Llewellynsowie nie przyjmują do pracy byle kogo. Twój kuguchar zachorował? Pegaz dziwnie się zachowuje? Potrzebujesz porady odnośnie opieki nad walijskim zielonym smokiem? Sierść unilamy zdaje się zbyt szorstka? Psidwak miał wypadek? To właśnie tutaj znajdziesz uzdrowicieli zwierzęcych, gotowych do pomocy!
Możesz tutaj również dokonać drobnych zakupów: • Łańcuch Scamandera - 170g • Pokarm dla zwierząt – 2g • Dodatki (grzebyki, obroże itp) – 8g • Klatka dla wybranego zwierzaka – 20g
Wytężył umysł i próbował przypomnieć sobie nazwę tamtego eliksiru. Powinien pamiętać, skoro angażował się w dziedzinę uzdrawiana (ludzi), ale najwyraźniej niepokój o Amandę rzutował na jego pamięć i nie potrafił wyciągnąć z niej tej długiej łacińskiej nazwy. - Dawkowałem jej go jakieś półtora tygodnia zanim się skończył. Są cholernie drogie. - odwrócił wzrok, bowiem prawda była taka, że na następną dawkę nie było go już stać. Musiał czekać do wypłaty, a gdy miał szansę zakupienia kolejnej porcji eliksiru dla sowy to ta zmizerniała jeszcze bardziej i wylądowali tutaj. Głupio było mu o tym mówić, a więc miał nadzieję, że brak odpowiedzi na to pytanie jakoś zostanie przeoczone i nie będzie musiał przyznawać się, że nie miał jak nabyć dalszego leku. Nie miał pojęcia nawet czy go nie oszukano i nie zażądano więcej niż był wart - naprawdę nie znał się na eliksirach dla zwierząt, a dotychczas trafiał na szemranych "weterynarzy". Między innymi z tego powodu wybrał renomowaną klinikę, gotów poświęcić połowę swojej wypłaty, aby pomogli Amandzie raz a porządnie. Już wystarczająco się męczyła. - Miał jakąś trójczłonową łacińską nazwę, a zapach był silną mieszanką anyżu i tymianku. Tak mi się wydaje. - podrapał się po skroni i próbował przypomnieć sobie intensywny aromat eliksiru. Wydawało mu się, że dobrze odgadł nazwy ziół, ale jak wiadomo, zwierzęta leczyło się zupełnie inaczej. Udało mu się uśmiechnąć, gdy padło znajome imię. - Jasne, Callahan to mój kumpel. Czyli jednak Hogwart. - skinął głową i obiecał sobie zwracać więcej uwagi na kobiece towarzystwo Boyda - znał takie piękne dziewczyny i nic nie mówił? Może chciał zachować je dla siebie? Nie musiała mu dwa razy powtarzać. Pochylił się nad sową, podsunął w kierunku jej szponów przedramię, a drugą ręką odpowiednio naparł na jej ciało i po chwili ponownie trzymał ją przy swoim brzuchu. Wiedział, że Amanda ma swoje lata, ale mimo wszystko miał nadzieję, że da się jej jeszcze pomóc i "wykupić" parę lat życia, a on do tego czasu spróbuje się ogarnąć i nie martwić się niemal do przygnębienia o jej zdrowie. Już go Callahan by za to porządnie wyśmiał... - Wiesz co może jej dolegać? To jakaś choroba? - posłał dziewczynie spojrzenie naładowane ogromną nadzieją, że jednak to nie jest nic aż tak poważnego i da się to wyleczyć. Trzymał sowę w taki sposób, jakby chciał ją osłonić własnym ciałem przed negatywną odpowiedzią. Podświadomość mówiła mu, że nie ma tu pozytywnego scenariusza, ale starał się doszukiwać jednak nadziei.
Alise L. Argent
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 171 cm
C. szczególne : dołeczki w policzkach przy uśmiechu, zawsze nosi bransoletkę ze smoczym akcentem i łańcuszek z zawieszką z Irlandzką Koniczynką
Nie drążyła, nie naciskała. Bo i po co? Nie było jej sprawą, dlaczego przestał go dawać i z pewnością nie potępiłaby go za brak funduszy. Niestety, lekarstwa czy inne składniki były dość drogie i nie każdy mógł sobie pozwolić na najlepszą terapię dla siebie, a co dopiero dla zwierzęcia? Wydawał się jej naprawdę miłym chłopakiem, szczerym. Pomijając już jej ślepą wiarę w ludzi, miała czasem przejawy intuicji, szóstego zmysłu — podobno kobiety takie miewały. Może i wyglądał na czarującego łobuza, ale wydawał się jej niegroźnym i całkiem wrażliwym chłopakiem. Uśmiechnęła się pod nosem, mocniej zaciskając palce na piórze. Wcale nie podobało się jej to, co odczytywała z tak podstawowych badań i już czuła uczucie smutku i bezradności gdzieś w środku. - Anyż i tymianek? Masz dobrą pamięć. Dziękuje, to bardzo pomoże! Pochwaliła go, wracając do poprzedniej strony i dopisując podane przez niego detale do wzmianek na temat poprzedniego sposobu leczenia. Przesunęła piórem po swoim policzku, przeglądając informacje od nowa — od góry do dołu, upewniając się, że niczego nie zapomniała. Na jego słowa kiwnęła głową, ciesząc się, że od natłoku papierkowej roboty i wrażeń jej pamięć do twarzy aż tak nie szwankowała. Nie kontynuowała jednak rozmowy, uznając, że nie na to miejsce. Przeszła się po gabinecie, zerkając na zegarek i obserwując, jak delikatnie i czule unosił sowę, chcąc ochronić ja przed złem tego świata. - Usiądź, proszę, musimy zaczekać na bardziej doświadczonego uzdrowiciela. Wskazała mu na fotel i sama zajęła jeden z nich, kładąc na kolanie swój arkusz. Położyła na nim pióro, przesuwając paznokciami po swoim nadgarstku, a złoty warkocz spłynął jej na ramię. Słysząc jego głos, podniosła na niego spojrzenie i odwzajemniła je. Błękitne ślepia starały się przekazywać mu bez słów nadzieję i optymizm, chociaż realne informacje wcale nie były takie pozytywne. Wzruszyła delikatnie ramionami, nerwowo obracając przedmiotem w dłoni. - Mam pewne przypuszczenia, ale ja się dopiero uczę Jeremy. - zaczęła ze spokojem, wciąż brzmiąc łagodnie i ciepło, zupełnie, jakby rozmawiała z rodzicem małej dziewczynki, a nie właścicielem sowy. - Wydaje mi się, że ma problemy ze zwyrodnieniami kręgosłupa, a także zapalenie stawów. To normalne u zwierzaków w jej wieku, Amanda bardzo dzielnie to znosi i widać, że Twoje wsparcie bardzo jej pomaga. Dodała całkiem szczerze, jednocześnie udzielając odpowiedzi na zadane przez niego pytanie. Reakcja na zginanie skrzydeł, brak bodźców przy dotyku łap czy palcu, niechęć do czyszczenia futra i trzepania skrzydłami — była niemal pewna, że problemy ze stawami, a może i nawet zapalenie wchodzące na mięśnie utrudniały jej życie.
Jeremy Dunbar
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 179
C. szczególne : Ruchome tatuaże na prawym ramieniu, wyszczerz na gębie, kocia sierść na ubraniu, zapach gumy balonowej.
Udało mu się nawet uśmiechnąć, gdy go tak pochwaliła za pamięć. Cieszył się, że jednak przypomniał sobie o tej ważnej informacji i oby dzięki temu udało się dobrać Amandzie następne lekarstwa, które przedłużą jej życie. Jako aspirujący uzdrowiciel powinien pogodzić się z upływem czasu i zaakceptować etapy żywota, jednak jeszcze do tego nie dotarł. Zwierzęta powinny żyć jak najdłużej się da, zwłaszcza te, które są im w jakiś sposób bliskie. Jerry aż tak nie uwielbiał magicznych i niemagicznych stworzeń, ale przywiązywał się do swoich pupili. Tak samo jak o Amandę tak samo i o Uzzy'eo będzie się martwić. Swoją drogą, powinien go ze sobą też zabrać na kontrolę. ale szczerze powiedziawszy nie uśmiechało mu się jechać metrem z klatką i transporterem bez pomocy magii lewitacji. Usiadł we wskazanym miejscu i oparł sowie pazury o swoje uda, bowiem mimo wszystko ptaszysko swoje ważyło. Zerknął na zegar w gabinecie, by zorientować się po jakim czasie zostanie przez niego przyjęty. I tak w tej klinice został potraktowany bardziej profesjonalnie niż w dotychczasowych przychodniach. Nie czekał nawet godziny, a ostatnio po drugiej stronie Londynu czekał dwie godziny na przyjęcie. Przy Alise czas szybciej płynął i nie czuł tego znużenia, a jedynie ten swój prawowity niepokój o pupila. - Czyli to ze starości, a nie jakaś choroba nabyta, tak? - zapytał, bowiem chciał potwierdzić czy dobrze to zrozumiał. Mimo wszystko jego głos nie był naładowany wesołością, choć przyznawał, że spojrzenie dziewczyny go nieco uspokoiło. Skoro nie wymaga natychmiastowej opieki to znaczy, że nie jest tak źle jak to wszystko wydawało się wyglądać. Podrapał sowę pod dziobem. - Mam jeszcze małego kota, ale już nie miałem jak go zabrać. Musiałem wybrać mugolskie metody dojazdu do kliniki, bo nie zaryzykowałbym teleportacji i sieci Fiuu przy Amandzie. - nie wspominając, że nie przepadał za tą formą transportu i dlatego też planował kupno jakiegoś dwukołowego pojazdu, by nie mieć więcej problemów. Zwinięte do środka pazury Amandy wbijały mu się w uda, ale nie dał po sobie nic poznać. Czekał na uzdrowiciela zwierzęcego, wszak wywiad został już przeprowadzony.
Alise L. Argent
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 171 cm
C. szczególne : dołeczki w policzkach przy uśmiechu, zawsze nosi bransoletkę ze smoczym akcentem i łańcuszek z zawieszką z Irlandzką Koniczynką
Jego uśmiech wciąż był zmartwiony, niewyraźny. Wcale się nie dziwiła, chociaż trudno było jej na niego patrzeć. Między innymi to był jeden z powodów, dla których zrezygnowała z marzeń o karierze uzdrowiciela pomimo nalegań rodziców — nie byłaby w stanie znieść tego całego bólu i smutku, który przelewał się przez oddziały, czy ktoś umierał. Niezależnie od okoliczności, żałoba i to poczucie niewypełnionego obowiązku zawsze było to samo. A smoki? Smoki były w większości dzikie, długowieczne i łapały bardzo mało chorób. Poza kłusownictwem radziły sobie doskonale. I były majestatyczne, piękne. Tak, te gady były jej bezpieczną opcją. Upływ czasu był czymś, czego wbrew chęciom nie potrafiła zrozumieć. Utrata dziadków, zwierząt, przyjaciół, ciotek. Logiczne, a jednak paraliżujące. Kochał Amandę, każdy to widział. Przełknęła ślinę, uśmiechając się pod nosem i zgarniając jasny kosmyk włosów za ucho, poprawiła się w fotelu. - Tak mi się wydaje. Wiesz, nie wiemy co się z nią działo, gdy była młoda. Mogła zbyt długo siedzieć w klatce podczas okresu największego wzrostu i rozwoju stawów. Takie rzeczy wychodzą niestety na starość. - odparła ze spokojem i łagodnością, którą przejawiała do wszystkich pacjentów — niezależnie czy ludzkich, czy zwierzęcych. Przesunęła raz jeszcze spojrzeniem po kartce, zanim błękitne oczy powróciły na twarz Dunbara. - To już starsza Pani. Widziałam zaćmę na oczach, potrzeba by też zbadać jej krew i sprawdzić pióro. Obejrzeć dziób. Nie mam uprawnień, żeby zbadać ją tak, jak zrobi to mój starszy stażem kolega lub koleżanka. Mam nadzieję, że trafisz Laurę. To cudowna kobieta. Dodała jeszcze, chcąc być z nim kompletnie szczerą. Zawsze taka była, kłamstwo było paskudne. Wiedziała, że się martwił i chciał wiedzieć wszystko, a ona nie będzie robiła z siebie geniusza, bo wciąż daleka droga była przed nią do zdobycia wyższego wykształcenia z magizoologi, a później z hodowli oraz opieki nad smokami. Zmarszczyła brwi. - Kotu coś jest? Czy chciałeś kontrolę mu zrobić? Wiesz, zawsze mogę zerknąć w szkole. Dobry wybór, przy zaburzeniach wzroku ma z pewnością lepszy słuch i węch, bodźce towarzyszące Fiuu mogłyby zrobić jej krzywdę. Pochwaliła jego wybór, wyciągając rękę i przesuwając palcem pod jej dziobem z delikatnym uśmiechem. Naprawdę chciała, aby wszystko okazało się bardziej pozytywne, niż wyglądało dla niej, nawet jeśli miałaby wyjść na idiotkę. Cofnęła dłoń, wstając i spoglądając na Jeremyego, chciała coś powiedzieć, gdy drzwi do gabinetu się otworzyły i stanęła w nich kobieta w średnim wieku o burzy brązowych loków i łagodnym usposobieniu. - Dzień Dobry! Przepraszam, że Pan tyle czekał! Laura Ball, specjalista do zwierząt domowych. W czym mogę pomóc? Panno Argent? - Oczywiście, już pokazuję dokumenty. Pan Dunbar przyjechał do nas ze swoją sową, Amandą. - podeszła do kobiety z uśmiechem, podając jej wypełniony pieczołowicie arkusz i przekazała jej kilka informacji, którymi podzielił się z nią gryfon. Następnie stanęła pod ścianą, przyglądając się pracy wykonywanej przez profesjonalistę. - Panie Dunbar jak z wypróżnianiem przy problemach z jedzeniem? Jak ze snem w nocy? Czuwa instynktownie czy ma długie drzemki?
Jeremy Dunbar
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 179
C. szczególne : Ruchome tatuaże na prawym ramieniu, wyszczerz na gębie, kocia sierść na ubraniu, zapach gumy balonowej.
Słuchał słów Alise z pełną uwagą i choć brał pod uwagę, że się mogła mylić to i tak znała się lepiej niż on i mogła chociaż zdradzić swoje własne przypuszczenia. Wiek sowy został wysunięty na pierwszy plan, a skoro nie została znaleziona żadna choroba ani inna przyczyna jej stanu to wniosek był prosty. Dopiero teraz mógł wyczulić się na sposób przekazywania przez Alise informacji, a to było dla niego znajome. Łagodność splątana ciasno z dyplomatyczną formą wypowiedzi - uspokojenie klienta wraz z podsunięciem pewnych przypuszczeń bez zdradzania swoich rzeczywistych obaw. - Przekazujesz informacje jak prawdziwa uzdrowicielka. Zwierząt czy nie, ale też w ten sposób mówiłem do pacjentów, bo niektórzy traktowali recepcjonistów jako jakieś guru, zaraz po ordynatorze. - uśmiechnął się drugi raz, choć z czającym się w kącikach ust smutkiem. Gładził pióra sowy i zastanawiał się jak długo z nim jeszcze pozostanie. Zamierzał spełniać każde dzisiaj otrzymane zalecenia, byleby ulżyć Amandzie i jej nie przemęczać. - Pewnie dzisiaj Amanda przejdzie już na emeryturę. Zasłużoną i luksusową. - oznajmił, starając się zawrzeć w swoich słowach więcej wesołości, co nie zabrzmiało tak jakby chciał. Całkowicie zrezygnuje z klatki, zakupi jej karmę z wyższej półki i choćby miał spędzać dwie godzinny dziennie nad jej pielęgnacją to zrobi to, bo był jej winien za te prawie dziewięć lat aktywności, kiedy zawsze dostarczała przesyłki do adresata - często z opóźnieniem, ale na to dało się przymknąć oko. - Klinika sama w sobie ma dobre recenzje, więc pewnie macie tu samych dobrych uzdrowicieli. Świetne miejsce na staż po studiach. - dodał rozglądając się po gabinecie i dopiero po takim czasie zauważając wysoki poziom jego wyposażenia. Alise miała tu przynajmniej szansę na dobry staż i miała styczność z pacjentami, mogła przeprowadzać wywiad... a on na recepcji marnował swoje zdolności, dlatego też planował zmienić pracę i nawet złożył już wypowiedzenie w Mungu. Wróci tam, ale już jako stażysta, a potem uzdrowiciel. Do tego czasu chciał zadbać o więcej doświadczenia, chociażby poprzez pracę w aptece. - Sama kontrola. To znajda, więc wolę dmuchać na zimne. Dzięki, pewnie skorzystam. - to miłe z jej strony. Czyżby była Puchonką? Ci z domu borsuka zawsze wykazywali się nienaganną uprzejmością i bezinteresownością. Gdy do gabinetu weszła uzdrowicielka, od razu się podniósł i przytulił do siebie sowę, aby nie wysunęła mu się z ramion. Ręce już miał odrętwiałe od ciężaru, ale wiedział, że wytrzyma jeszcze trochę. - Dzień dobry. - udało mu się wydusić z siebie zanim nie zaczęły wymieniać się informacjami. Jakoś tak szybciej zabiło jego serce, a żołądek ścisnął się w nieprzyjemny sposób. To stres. - Powiem tak, że normą było czyszczenie klatki dwa razy dziennie, a w ostatnim tygodniu starczyło dwa razy łącznie. - nie liczył przecież, a więc miał nadzieje, że taka odpowiedź wystarczy. - Nie jestem pewien jak to wygląda w nocy, ale w ciągu dnia śpi lekko i budzi się przy każdym głośniejszym szeleście. - odpowiadał najlepiej jak potrafił i raz po raz zerkał na Alise.
Alise L. Argent
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 171 cm
C. szczególne : dołeczki w policzkach przy uśmiechu, zawsze nosi bransoletkę ze smoczym akcentem i łańcuszek z zawieszką z Irlandzką Koniczynką
Lubiła dawać ludziom uśmiech i mogła to robić zarówno jako uzdrowiciel, jak i magizoolog. Niestety, statystycznie zawsze było więcej tych złych wiadomości, które wywoływały łzy i rozczarowanie, poczucie rozpaczy. Negatywne uczucia były w życiu niezbędne, bez nich nie dało się docenić piękna wyniosłych, wypełnionych szczęściem momentów. Ucieczka do smoków była najlepszym rozwiązaniem, aby nie zwariować. Starała się być twarda, aby równoważyć empatię i chęć pomocy całemu światu, jednak czasem nie wychodziło. Na jego słowa zaśmiała się cicho, kiwając głową. - Masz rację. Moi rodzicie chcieli, nadal chcą, abym została uzdrowicielem, więc opłacili mi kurs na asystenta po powrocie z Meksyku, żebym mogła zacząć łapać doświadczenie, chociażby w recepcji. Łatwiej mi jednak pracować ze zwierzętami. Masz rację! Ludzie tak chętnie o wszystko pytali. Jesteś więc początkującym uzdrowicielem? Twoja aura do tego pasuje, Jerremy. - odpowiedziała całkiem szczerze, wzruszając przy tym delikatnie ramionami na wypadek, gdyby miał się poczuć skrępowany. Widziała jednak cień smutku malujący się na twarzy gryfona, na który niewiele mogła poradzić. Kiwnęła głową na jego słowa, uznając je za dobry pomysł i miała nadzieję, że dadzą mu z Amandą jeszcze trochę czasu. Sowa marniała w oczach, a postępujące problemy z kośćmi i stawami musiały naprawdę sprawiać jej dyskomfort. Czy była w wystarczająco dobrym stanie, aby pomogły jej leki? Alise przesunęła po zwierzęciu spojrzeniem, wypuszczając cicho powietrze spomiędzy warg i wracając uwagą na chłopaka. - To prawda, są wymagający, ale nie bez powodu mają taką reputację. Cóż, mam nadzieję, że uda mi się tu czegoś nauczyć, zanim dozbieram pieniądze na kursy związane ze smokami. To tylko przystanek, a do smoków asystenta nie wyślą. -zauważyła nieco rozczarowana, posyłając mu krótki uśmiech. Była szczera i bezpośrednia, nie miała problemu z otwartym opowiadaniem o swoich planach. - Twoim marzeniem jest bycie uzdrowicielem czy to tylko też mniejszy cel do tego większego? Wyglądał na inteligentnego i ambitnego chłopaka, chociaż miała wrażenie, że umiał też się dobrze bawić. Coraz częściej przechodziło jej przez myśl, że najlepsi ludzie ze szkoły byli chyba z domu Godryka, bo nie dość, że Morgan, to jeszcze Bruno czy Max. Oczywiście był też Boyd, który zdecydowanie był jej ulubieńcem i miał jej największą uwagę. Sama przesunęła wzrokiem po izbie, zatrzymując się na kolorowych fiolkach. - Śmiało, jestem z Ravenclawu, nie mamy do siebie aż tak daleko. Gdybyś potrzebował czegoś dla zwierzaków, mogę Ci załatwić te leki niewymagające konsultacji czy obcięcie pazurów, czyszczenie uszów. Nie odmawiała nigdy pomocy, gdy mogła coś zrobić dla drugiej osoby. A bezsensu, żeby fatygował się tak daleko po pierdoły, które z powodzeniem mogła zrobić w zamku. Chciała coś dodać, ale pojawiła się Laura, której wysłała krótkie spojrzenie i przywitała się, podchodząc z papierami. Poczuła, że się denerwuje losem biednej Amandy i przesympatycznym Dunbarem. Dlaczego zwierzęta żyły tyle krócej od ludzi i znacznie częściej chorowały? To nie było sprawiedliwie. Kobieta kiwała głową na jego słowa, po czym wskazała raz jeszcze na stół, aby mogła dokładniej zbadać zwierzę. Gdy tylko sowa się tam znalazła, wykonywała szereg testów i badań, różdżką pobrała jej krew i zebrała do sprawdzenia trochę pozostawionych ze stresów odchodów. Notowała coś, przyglądając się jej oczom, dotykając brzucha. - Rozumiem. Proszę dać mi pięć minut, pójdę wykonać testy i zaraz do Pana wrócę, Panie Dunbar. Alise, proszę, sprzątnij stół i zajmij się naszymi pacjentami jeszcze chwilę. - uśmiechnęła się w stronę studentów, zabierając próbki oraz papiery, po czym wyszła z gabinetu. Blondynka bez słowa zabrała się za wykonywanie obowiązków, zerkając jednak na chłopaka i sowę. Nie miała pojęcia, co im powiedzieć mogła, a co musiała powiedzieć jej doświadczona koleżanka. - Cokolwiek się nie stanie Jerremy, byłeś cudownym opiekunem i dzięki Tobie nie spędziła całego życia w małej klatce. Jest na pewno bardzo szczęśliwym zwierzakiem. Może odrobina rehabilitacji, nisko tłuszczowa dieta mono białkowa i trochę leków postawią ją na nogi? Musimy czekać na wyniki. Brzmiała znów łagodnie i całkiem optymistycznie, bo sama chciała w to wierzyć. Wycierając stół, westchnęła cicho, aby następnie wyrzucić do kosza śmieci oraz zużyte rękawiczki i podejść, umyć ręce.
Jeremy Dunbar
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 179
C. szczególne : Ruchome tatuaże na prawym ramieniu, wyszczerz na gębie, kocia sierść na ubraniu, zapach gumy balonowej.
- Recepcja to pierwszy krok, ale samo to, że możesz przeprowadzać wywiad jest już fajnym doświadczeniem. Jesteś niejako pierwszym kontaktem dla pacjenta i jego właściciela. - nie musiała tylko wypełniać dokumentów, ale też miała styczność ze zwierzętami. Uśmiechnął się nieco blado, gdy wspomniała, że jej obecność tutaj jest też aspiracją jej rodziców. Przynajmniej nie miała problemu pieniężnego i mogła spełniać się w tym zawodzie co lubi. To się ceni. - Nie jestem początkujący tylko aspirujący. Zbieram jeszcze doświadczenie. - ośmielił się wprowadzić małą poprawkę, aby nie myślała, że on już asystuje przy zabiegach uzdrowicielskich. Owszem, miał takie uprawnienia wszak ukończył odpowiedni kurs, jednak jako recepcjonista niewiele mógł zdziałać zaś żaden z uzdrowicieli nie wpadł nigdy na pomysł, by zabierać takowego na oddział. Będzie mu łatwiej o doświadczenie zawodowe, gdy pójdzie już na staż do świętego Munga. - Podziwiam, że chcesz spotkać smoka. - on sam nie miał na to najmniejszej ochoty ale nie zamierzał się zdradzać. Do tej pory smoki jawiły mu się jako mistyczne stworzenia i jego mugolski umysł - już przesiąknięty mocno magią - nie dawał rady zaakceptować istnienia prawdziwych smoków. - Praca w Mungu, najlepiej jako ordynator. Mam ambicję zajść daleko. - odpowiedział i wzruszył ramionami. Uparł się, że zostanie kimś wielkim w świecie magii i nie zamierzał zmieniać planów dlatego, że było o to ciężko. Pokiwał głową, gdy uzdrowicielka zabrała próbki do badań i wyszła. Jednak słowa Alise sprawiły, że przymrużył powieki bowiem wyłapał jej słowa "byłeś cudownym opiekunem", a czas przeszły bardzo go zaniepokoił. Pogładził sowę, która musiała przez ten czas przysnąć, ale czując, że długo jej nie utrzyma jednak odstawił ją delikatnie na stół i pomógł jej ukryć dziób pod piórem - a robił tak bardzo często, gdy dawała mu znać, że chciała odpocząć - wówczas tak charakterystycznie pohukiwała albo to on już wyczulił się na jej poszczególne dźwięki. Uśmiechnął się pod nosem ale bez cienia radości w oczach i zerknął kątem oka na Alise. - Miejmy nadzieję. Przejdzie na emeryturę, w stan spoczynku. Nie będę jej męczyć już przenoszeniem przesyłek. Moja koleżanka pożycza mi swoją sowę, młodą, narwaną, więc Amanda będzie mogła odpocząć z narwanym kotem w domu. - odezwał się nieco ciszej i musiał przyznać, że trochę mu niespokojnie serce zadrgało w ramach stresu przed decyzją uzdrowicielki. Ciekawiło go czy sama przeprowadzi jakieś badania, jak to będzie wyglądać, jakie wnioski wyciągnie i jakie będą jej zalecenia. Kłykciami przesunął po ciemnoszarych piórach śpiącej sowy, zauważając, że coraz więcej ich gubi. - Długo się czeka na wyniki? Myślisz, że będzie trzeba zostawić ją na obserwacji czy coś? - zapytał, odprowadzając ją wzrokiem, gdy odchodziła wyrzucić rękawiczki.
Alise L. Argent
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 171 cm
C. szczególne : dołeczki w policzkach przy uśmiechu, zawsze nosi bransoletkę ze smoczym akcentem i łańcuszek z zawieszką z Irlandzką Koniczynką
- Masz rację. W sumie to wiele zależy od tego, jak ten wywiad pójdzie. Nie dopuszczają mnie jednak to trudnych zwierząt czy tragicznych wypadków jeszcze, zajmuje się takimi wizytami, jak Twoja — kontrolnymi lub ze zwierzęciem bez zagrożenia życia. - wytłumaczyła mu jeszcze, nie chcąc, aby czuł się gorszy w jakikolwiek sposób. Praca z magicznymi stworzeniami była łatwiejsza i mniej wymagająca od tej z ludźmi, gdzie nawet recepcjonista musiał być obeznany. Jego mina i bladość sprawiły, że przez chwilę zwątpiła i zastanawiała się, co zrobiła źle. Alise ze swoim kompleksem zbawienia świata, empatią i altruizmem nienawidziła sytuacji, gdzie mogła być od kogoś lepsza. Zawsze czuła się wtedy winna. - Bo to trudniejsza kariera, bardziej ambitna i wymagająca poświęcenia. Jeśli ktoś jest gotów, aby poświęcić się dla ratowania innych, to trzeba go w tym wspierać i pomagać uzyskać wiedzę. Przecież to chyba najbardziej dopadające psychicznie zajęcie! Jestem pewna, że będziesz w tym świetny Jerremy. Zakończyła jeszcze tonem, który nie zniósłby sprzeciwu. Jak widać, nie była dla niej problemem wiara w nieznajomego człowieka, o ile pokazał trochę serca. A on tak kochał Amandę! Pewnie przez to ludzie lubili mieć ją blisko. Westchnęła, zatrzymując przez chwilę wzrok na swoich dłoniach. Rozmyślała nad ewentualnymi scenariuszami dla sowy, chociaż jej mina na nic poza dobrymi myślami nie wskazywała. Wtedy też wspomniał o smoku, na co oczy jej rozbłysły. - Praca w rezerwacie byłaby czymś cudownym. Dobrze, że masz ambicję. Szczerze mówiąc, niewiele młodych ludzi teraz jest ambitnymi i podążą bezpieczną drogą, pełną znajomości. Tylko żeby Cię nie pochłonęły, przyszły Panie ordynatorze. Im cięższa była droga, tym sukces lepiej smakował. Niezależnie od sytuacji, Argentówna wierzyła, że nie można się poddawać. Mieli w końcu tylko jedno życie, szkoda byłoby go zmarnować na tkwienie w miejscu i robienie tego, czego się nie lubiło. Sprzątała w milczeniu, odprowadzając Laurę wzrokiem i gdy tylko zamknęła drzwi, poczuła niepokój. Bała się spojrzeć na Jerremyego, słabo kłamała. Domywała stół, pilnując dokładności. Popularna klinika miała wysokie standardy, higiena oraz porządek traktowano tu poważnie. - To dobry pomysł, na pewno jej to pomoże. Paczki mogłyby sprawiać jej ból już teraz. - odparła ze spokojem, przyglądając się swojemu dziełu, pryskając w kolejnym miejscu i jeszcze docierając, aby zaraz cofnąć się i odłożyć środki czystości, a rękawiczki zacząć zsuwać z dłoni tak, aby nie dotykać skórą brudnej powierzchni. Oczywiście ręce i tak zamierzała umyć. - Jeśli robi jej komplet, to myślę, że dziesięć minut maksymalnie. Magiczne metody są niezwykle szybkie, tylko jeden z eliksirów na bakterie działa nieco dłużej. Na obserwacji? Nie mam pojęcia. - odparła całkiem szczerze, odwracając głowę w jego stronę na krótko, aby posłać mu przepraszające spojrzenie. Nie miała jeszcze aż takiego doświadczenia, nie wstydząc się jednak własnej niewiedzy. Wyrzuciła rękawiczki i umyła ręce, wsuwając po ich wytarciu nową parę na dłonie. Wróciła do sowy, przyglądając się jej z uśmiechem. - Mam nadzieję, że wszystko będzie dobrze. Dodała jeszcze cicho, zaciskając dłonie na krańcach stołu. Nie minęła chwila w milczeniu, a do pokoju wróciła Laura. Po jej twarzy nie było jednak niczego widać. Usiadła za biurkiem, kładąc na blacie papiery i zaprosiła go na krzesło, a Alise, aby stanęła za nią pod ścianą, dając jej poszczególne pergaminy do przejrzenia. Blondynka pochłaniała wzrokiem tekst, zaciskając usta. - Panie Dunbar, proszę wygodnie usiąść. - zaczęła, posyłając mu pociągłe spojrzenie oraz uśmiech. - Zrobiliśmy pańskiej sowie komplet badań, mamy już wszystkie wyniki. Z wywiadu fizycznego przeprowadzonego przez pannę Argent oraz przeze mnie mogliśmy dowiedzieć się o jej problemach ze stawami, oraz szkieletem. Niestety, ma silnie rozwinięte zapalenie, niedobory witamin i łamliwe przez wiek kości. Mięśnie nie są rozwinięte tak, jak powinny — co wydarzyło się do jej drugiego roku życia. Układ pokarmowy Amandy oraz jej nerki nie działają już tak dobrze, nie wchłaniają wszystkiego, co potrzebne z pożywienia, a ruchy jelit są na tyle słabo, że pokarm zalega i ma zatwierdzenie. Zamilkła na chwilę, podsuwając mu papiery pod nos, aby mógł zapoznać się z dokładniejszymi danymi. Starała się mówić prosto, aby jak najlepiej przekazać informacje. Krukonka podsunęła mu również trzymane przez siebie papiery, zaciskając ręce na torsie w milczeniu, wbijając wzrok w blat. - Ma Pan tak naprawdę dwa wyjścia. Niewiele czasu jej zostało — możemy spróbować zapewnić jej jak największy komfort eliksirami oraz lekami, jednak nie jestem pewna, jak silne będą skutki uboczne przy wskazanej dawce. To na pewno doda jej odrobiny energii, pozbawi bólu. Zapalenie jest tak rozległe i głębokie, że nie będzie w stanie schylać głowy niedługo wcale, podobnie jak poruszać skrzydłami. Nerwy przy kręgosłupie mogą się naruszyć od nacisku przepukliny, sprawić, że straci czucie w łapkach. Aczkolwiek damy jej w najlepszym wypadku trochę czasu. Drugim wyjściem, które szczerze Panu bardziej bym poleciła — nawet jak brzmi bestialsko, jest pozwolić jej odejść. Widzę, jak Pan jest do niej przywiązany, a wydłużanie życia na silę i obserwacja, jak gaśnie — może być trudniejsza niż szybkie pożegnanie. Nie musi Pan decydować teraz. Niech Pan sobie dokładnie wszystko przemyśli. Chodź Alise. Wstała, obchodząc biurko i kładąc mu dłoń na ramieniu, zabrała za sobą krukonkę i zostawiła go samego w gabinecie. Ważne było, aby wybór należał tylko do niego — bez spojrzeń czy nacisku. Kobiety usiadły w poczekalni. Ala zapytała jeszcze, czy na pewno nie da się nic innego zrobić, czując złość i niemoc.
Jeremy Dunbar
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 179
C. szczególne : Ruchome tatuaże na prawym ramieniu, wyszczerz na gębie, kocia sierść na ubraniu, zapach gumy balonowej.
Skomplementowała go podwójnie, bo chociaż nie znali się w ogóle - jedynie z imienia - to uznała, że nadaje się do swojego wymarzonego zawodu. Nie widziała go nigdy w akcji, nie znała jego możliwości, nie mogła mieć pojęcia czy ma smykałkę do uzdrawiania czy może ambicje kończą się na ambicjach? Alise nie posiadała tej wiedzy, a jednak po samej postawie, słowach i zachowaniu oceniła go tak... przyjemnie i miło, aż wyraził mimiką pozytywne zaskoczenie. Gdyby jego własna rodzina miała choć trochę takiej empatii jak Alise to może mógłby mówić na głos, że ma braci. - Dzięki, to miłe, co mówisz. Wiele nauki przed nami, co? - nie chciał teraz zagłębiać się w temat trudności wybranych przezeń zawodów, bowiem wolał skoncentrować się na śpiącej sowie i oczekiwaniu na powrót uzdrowicielki zwierzęcej. Nigdy nie wiedział jak ich nazywać, wszak mugole mieli jedną umowną nazwę i było łatwiej to spamiętać - weterynarz. A tu? Magizoolog? Czy magowet? Asystent uzdrowiciela zwierzęcego było długim tytułem i zajmowało te trzy sekundy więcej by to wszystko wymówić. - Spokojna głowa, Alise. Damy radę z ambicjami, bo skoro jesteś w tak sławnej klinice to i ty je masz. Chyba wszyscy Krukoni z nich słyną. - dodał przyjaźnie i choć ton głosu miał miły dla ucha, tak jego wzrok uciekał raz po raz do drzwi, za które wyszła uzdrowicielka a do śpiącej sowy, od której przerzedzonych piór ciężko było mu oderwać rękę. Czas mijał, a on jakoś nie miał mocy by odpowiedzieć weselej na słowa otuchy pochodzące od dziewczyny. Uzbroił się w cierpliwość tak jak przykazała, choć wyjątkowo wolałby dowiedzieć się od razu co z Amandą. Poderwał głowę, gdy pani Laura wróciła i utkwił w niej spojrzenie czekoladowych oczu, gdy prosiła by usiadł (co też niechętnie uczynił) i zaczęła odpowiadać. Nie tego się spodziewał, bowiem gdy kobieta wymieniała dolegliwości to krew odpłynęła mu z twarzy. Jak to... jak to możliwe, by była tak poważnie chora, a mimo tego przez te osiem lat nigdy go nie zawiodła? Czemu tego nie zobaczył wcześniej? Cierpiała na jego oczach, a on był na to ślepy i zrobiło mu się bardzo, ale to bardzo przykro, co też mocno podkopało jego pewność siebie, a to znowuż zdarzało się u Dunbara nader rzadko. Opuścił wzrok na swoje palce, które niechcący zacisnął w pięści.. Słuchał słów kobiety, ale dochodziły jakby przez szklaną ścianę. Nawet nie spojrzał na papiery. Nie zdawał sobie sprawy, że zastygł w bezruchu dopóki nie poczuł na ramieniu kobiecej dłoni i nie usłyszał po chwili zamykających się drzwi. Uśpić? Ma pozwolić Amandzie odejść? Po upływie jakiegoś czasu - chyba kilka minut- podniósł się z krzesła i popatrzył na dokumenty. Wykrzywił się i podszedł do sowy, którą po prostu do siebie przytulił. Serce jego ściskało się, ale przecież podświadomie wiedział co trzeba zrobić. Zawsze uważał, że stosowanie eliksirów jest ostatecznością bowiem najlepiej pozostawić organizm bez ingerencji zbyt wielu ziół. Sam też używał wielu zaklęć uzdrawiania, a po eliksiry sięgał w ostateczności. Nie mówił nic, bo sowa po prostu spała snem głębokim. Gładził ją po piórach i słuchał tykania zegara. Po pewnym czasie wypuścił ją, podrapał pod dziobem, na co wydała z siebie dźwięk, który zawsze zdradzał, że jest jej dobrze. Otworzył drzwi od gabinetu i popatrzył najpierw na uzdrowicielkę - której skinął głową - i potem na Alise. Szczękę miał zaciśniętą, ale udało mu się wydusić z siebie podjętą decyzję. - Nie chcę żeby się męczyła.
Alise L. Argent
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 171 cm
C. szczególne : dołeczki w policzkach przy uśmiechu, zawsze nosi bransoletkę ze smoczym akcentem i łańcuszek z zawieszką z Irlandzką Koniczynką
To była największa jej wada — łatwowierność. Nikt przecież nie był zły czy paskudny od urodzenia, każdy miał swój powód błądzenia we mgle. Nie musiała widzieć, jak ratuje komuś życie, by impuls czy intuicja zasugerowały jej, że Jeremy był dobrym człowiekiem. Alise zawsze ślepo za tym biegła, dostrzegając we wszystkich to, co najlepsze. Blask, który często zakryty był wieloma, ciężkimi chmurami. Jej nie było wiele potrzebne, aby zaufać w pełni i dać szansę drugiej osobie, zawsze też była gotowa pomóc. A potem znów upaść, oberwać, wstać i otrzepać się, aby iść dalej. Zdarzali się przecież ludzie niereformowalni. Błękitne oczy patrzyły na niego z uśmiechem, starając się w jakiś sposób mu pomóc, chociaż niewiele mogła zrobić i prawie się nie znali. Każdy uśmiech był jednak kluczem do przezwyciężenia najtrudniejszych chwil. Do zdobycia sukcesu, zdobycia przyjaciela, miłości, do wybaczenia. - Tak! Pewnie będzie paskudnie i ciężko, ale hej, jeśli czegoś się naprawdę chce, to cały świat pomoże Ci to osiągnąć. Wierzę, że jak kiedyś ewentualnie spotkam się ze smoczymi zębami, to Ty jako ordynator mnie uratujesz. - odparła nadzwyczaj entuzjastycznie, niewiele robiąc sobie z niebezpieczeństwa, o którym mówiła. Zupełnie, jakby nie mogła doczekać się tej ekscytacji i adrenaliny. Ku niezadowoleniu rodziców w tej sprawie była niczym małe, uparte dziecko. Sprawa była przegrana. Przesunęła spojrzenie na sowę, bezgłośnie wypuszczając falę ciepłego powietrza spomiędzy ust. Chciała odpowiedzieć na jego słowa, jednak słysząc znajome echo kroków w korytarzu, sama spojrzała na drzwi. Ambicje mogły być zgubne. Laura wróciła, zapraszając go, żeby usiadł. Ona mogła przejrzeć papiery, przyglądając się im z niezadowoleniem, czując, jak palce zaciskały się na miękkiej strukturze pergaminu. Przygryzła dolną wargę w niemocy, bo nie wyglądało to dobrze. Niepewnie spoglądała na Amandę oraz jej właściciela, czując, jak słowa magizoologa dudnią jej w uszach, a potem — automatycznie chyba, bo nawet nie zwróciła uwagi, jak i kiedy, przejęta wizytą, znalazła się na korytarzu. Jego chłód otrzeźwiał, wywołał dreszcz na rozgrzanej skórze. Ali skrzyżowała ręce pod biustem, odprowadzając wzrokiem siadającą na krześle kobietę. - Nie ma innego wyjścia? Naprawdę nie możemy nic dla niej zrobić, Lau? - zapytała cicho, podchodząc i opierając się o ścianę obok siedziska, wpatrując się w swoje jasne trzewiki. Szlag by to trafił. - Nawet jak cofniemy zapalenie, zmiany są trwałe. Ma słaby układ pokarmowy, może w każdej chwili przestać funkcjonować. Co to za życie dla sowy, która nawet nie może latać, Alise? Czasem najtrudniejsza decyzja jest tą najlepszą. Nie odpowiedziała, kiwając jedynie głową. Trudno było nie zgodzić się z kobietą mądrą i doświadczoną, twardszą niż jakaś głupia krukonka, która chciała zbawić cały świat. Była taka zła, a jej palce zacisnęły się na ramionach. Nikt nie liczył czasu gryfonowi, mógł go mieć tyle, ile potrzebował. Gdy klamka drgnęła, Argent podobnie — prostując głowę i patrząc na jego bladą buzię z przerażeniem, nie mogła się nawet uśmiechnąć. Dzielny z niego chłopak. - Rozumiem. Alise, przygotuj wszystko, pójdę po eliksir. Chce Pan jej towarzyszyć do samego końca? Nie będzie nic czuła, po prostu zaśnie. Bezpiecznie i ciepło, może u Pana w ramionach. Posłała mu smutny uśmiech, kierując się w prawy korytarz, a Alise w milczeniu weszła do gabinetu, czekając na Dunbara i zamykając za nimi drzwi. Zanim cokolwiek zrobiła, nie mogła powstrzymać ludzkiego gestu, impulsu. Objęła go krótko i mocno, wzdychając ciężko. Co innego mogła zrobić, żeby go pocieszyć? Mógł tylko nie być sam, nawet jeśli się nie znali. Cofnęła się po krótkiej chwili, patrząc mu w oczy. - Zrobiłeś wszystko, co mogłeś. Kochasz ją i dlatego podjąłeś najlepszą decyzję dla niej. Tylko dobrzy ludzie decydują się, aby pozwolić zwierzakowi odejść, a nie próbują za wszelką cenę przedłużyć mu życie, pamiętaj. Szepnęła, siląc się na krótki uśmiech i minęła go, podchodząc do jednej z szuflad, aby wyjąć miękki, brązowy koc. Posłała mu pytające spojrzenie — czy chce, aby usnęła na stole czy może zajmie fotel dla klientów i tam się pożegnają? Cokolwiek wybrał, przygotowała wszystko, głaszcząc okazjonalnie sowę i podchodząc do biurka, aby dopisać papiery i przygotować mu do podpisania.
Jeremy Dunbar
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 179
C. szczególne : Ruchome tatuaże na prawym ramieniu, wyszczerz na gębie, kocia sierść na ubraniu, zapach gumy balonowej.
Uzdrowicielka zwierzęca mówiła "rozumiem" i choć on też się pod tym podpisywał to i tak ta decyzja nie przyszła mu tak łatwo. Nie miał jednak wątpliwości, a gdy przyszło co do czego i uzdrowicielka wyszła, westchnął tak ciężko jak nigdy dotąd. Alise coś mówiła i choć po tonie głosu wiedział, że to miłe słowa to jakoś nie mógł wykrzesać z siebie podobnej odpowiedzi. Zdziwił się, że go przytuliła, ale nie odmówił, a skorzystał z tego drobnego gestu kładąc jej dłoń na ramieniu. Mierziło go zawstydzenie, typowe dla mężczyzn, którzy czują się zakłopotani czy przy wzruszeniu czy właśnie przy wstydzie. - Wiem, Alise. Wiem, że czasem lepiej dać komuś odejść. - odpowiedział omijając jej spojrzenie, bowiem nie mógł się zebrać by utrzymać kontakt wzrokowy. Podszedł powoli do sowy i pogładził ją. Zastanawiał się czy da radę tu być, gdy ona będzie umierać. Duża część jego jestestwa nie chciała tego oglądać, a pozostała mówiła "powinieneś, co z tego, że ona śpi i nawet tego nie zauważy? Powinieneś!", a on choć należał do domu Godryka drugi raz w życiu chciał stchórzyć. Może jednak posąg w Dolinie miał rację i nie był prawdziwym Gryfonem? Może była w tym jakaś prawda, bowiem nie potrafił... naprawdę nie potrafił zebrać się na obecność przy uśpieniu. Gdyby chodziło o inne zwierzę czy asystowanie przy udzielaniu pomocy osobie cierpiącej... to wszytko brzmi inaczej, kiedy mowa o kimś "obcym". Nie dziwił się, że uzdrowiciele nie mogli leczyć w szpitalu swoich bliskich, a byli odsuwani do innych przypadków. To było trudne, nie dało się podejść obiektywnie. Zacisnął palce na otrzymanym kocu i otulił sowę, ułożył ją na stole i zadbał, by wszystkie jej piórka zostały przykryte miękkim kocem. - Alise? - dziwnie brzmiał jego głos. Odchrząknął. - Ja... ja chyba nie mogę.- stado dementorów nie zmusi go teraz do popatrzenia w jej oczy. Nie ma mowy, prędzej spłonie ze wstydu i zażenowania. Wzrok miał wbity gdzieś w podłogę. Chciał jeszcze coś powiedzieć, usprawiedliwić się, rzucić jakieś hasło dające mu prawo do zamknięcia oczu, ale nawet pomimo rozchylonych ust i nabrania powietrza nie powiedział nic więcej. Modlił się jedynie w duchu do Boga i Merlina, by jakoś Alise to zrozumiała i nie drążyła, nie pytała, nie zachęcała go do pozostania tutaj. Gładził sowią głowę i gładził, a wiedział, że ona już ślepi nie otworzy. Pozostawało się z tym pogodzić, ochłonąć, odejść gdzieś daleko, gdzie nie będzie musiał oglądać śmierci zwierzęcia, które towarzyszyło mu dzień w dzień przez niemal dziewięć lat. Nawet jeśli ktoś nie chce to siłą rzeczy się przywiąże do takiego stworzenia. Nie było innej opcji. Schował ręce do kieszeni, a dyskretnie zabrał pióro Amandy, które niemal samo wpadło w jego dłoń. Traciła je coraz szybciej, a przez to wydawała się chudsza i potrzebowała nocami koca, by nie marznąć. Tak, to dobra decyzja, ale ciężka.
Alise L. Argent
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 171 cm
C. szczególne : dołeczki w policzkach przy uśmiechu, zawsze nosi bransoletkę ze smoczym akcentem i łańcuszek z zawieszką z Irlandzką Koniczynką
Niezależnie od tego, kogo żegnaliśmy — człowieka, zwierzę czy nawet ważny dla nas z jakichś względów przedmiot, każdy zasługiwał na szacunek w swojej żałobie i na wsparcie. Nie chodziło tu o nic innego, jak bycie człowiekiem wobec człowieka, zapominając o wszystkim tym, co nas w codziennym życiu dzieliło. Nawet to, czy ktoś był znajomym, czy obcym, nie miało znaczenia. Ludzie byli gatunkiem stadnym, nawet jak temu zaprzeczali. Argent nie mogła zapanować nad impulsem, nagłą myślą o tym, że nawet krótki gest pełen ciepła i chociaż częściowego zrozumienia, mógł dodać otuchy w trudnej chwili. Nie obchodziło jej nawet to, że była w pracy. Jeremy wyglądał tak blado, w jego oczach było tyle smutku, że po prostu musiała na krótko — chociaż mocno, zacisnąć na nim ramiona i pokazać, że nie jest w tym wszystkim sam, chociaż jej więź z niczym czy Amandą praktycznie nie istniała. Nie musiał wstydzić się słabości, łez czy guli w gardle, bo przecież wykazał się olbrzymią odwagą, podejmując słodko-gorzką, najlepszą i zarazem najgorszą decyzję. - To wcale nie świadczy o słabości, wręcz przeciwnie. - przytaknęła cicho, wzdychając i przesuwając po nim spojrzeniem błękitnych oczu, wzięła się do pracy. Co innego mogła zrobić, jak zapewnić jej jak najlepsze chwile przed zapadnięciem w długi sen? Dlatego wzięła inny kocyk — ten przyjemniejszy i bardziej miękki, dla nowo narodzonych zwierząt. Pomogła ułożyć mu koc na stole, opatulić. Słysząc jego głos, kiwnęła głową. - Rozumiem. Nie martw się, ja z nią zostanę, nie będzie sama. Nie musisz się wstydzić tego, że nie umiesz patrzeć na ostatni oddech stworzenia, które tak kochasz. Ja też bym nie potrafiła. Nie była człowiekiem, który naciskał na innych i nie szanował decyzji. Robiła wszystko wolno, dawała mu miziać sowę i żegnać się na swój sposób, jednak kroki Laury były coraz głośniejsze i wiedziała, że zaraz naciśnie na klamkę. Odeszła na chwilę od sowy, biorąc z biurka papiery i pióro, podchodząc do niego i podając mu, popchnęła go delikatnie do wyjścia. Ciężkie mogło być zrobienie pierwszego kroku. - Podpisz mi, proszę te papiery i zostaw na recepcji. Jeśli nie chcesz, nie musisz już tu zostać, nie mogę wydać Ci Amandy, jak odejdzie. Obiecuję jednak, że otrzyma godny pochówek. - zapewniła jeszcze, nie mówiąc wcale, że wpisała na kartę swoje kody pracownicze, aby otrzymał chociaż trochę ulgi w postaci rabatu, bo przecież nic więcej zrobić nie mogła. Do sali wróciła uzdrowicielka, robiąc im przejście. Ali upewniła się jeszcze, że usiadł — był tak blady, że bała się, że zemdleje, a potem zamknęła drzwi od gabinetu, niemal od razu wyprzedzając Laurę i podbiegając do śpiącej Amandy, gładząc ją i mówiąc do niej tak, aby zasnęła nieświadoma tego, że nie otworzy już oczu. Obiecała mu przecież, że sowa nie odejdzie w ciszy i w samotności. Obserwowała, czy magizoolog jest delikatny w tym, co robił, czy zastrzyk wykonała bezboleśnie.
Jeremy Dunbar
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 179
C. szczególne : Ruchome tatuaże na prawym ramieniu, wyszczerz na gębie, kocia sierść na ubraniu, zapach gumy balonowej.
Słowa i zapewnienia Alise miały dla niego ogromne znaczenie. Może nie zdawała sobie sprawy jak mu ulżyło, gdy go nie potępiła za niejako... tchórzostwo. Opuścił barki wraz z głębokim westchnięciem i próbował zdobyć się na uśmiech, jednak mu to nie wyszło. Podniósł wzrok na dziewczynę, bo był jej winien popatrzeć w oczy skoro oferowała swoją obecność przy usypianiu sowy. Wyciągnął do niej rękę i ścisnął jej ramię w niemym podziękowaniu. - To dla mnie dużo znaczy. Mam u ciebie dług wdzięczności. - zdołał wydusić i zastygł w bezruchu, bowiem nagle dotarło do niego, że musi wyjść z gabinetu. Uświadomił sobie, że ostatni raz patrzy na sowę i nigdy więcej jej nie dotknie ani nie podziękuje jej za przesyłkę. Znieruchomiał ze wzrokiem wbitym w śpiące ptaszysko i gdyby Alise go nie popchnęła w kierunku wyjścia to zapewne miałby problem z poprawnym skontaktowaniem się ze swoimi kończynami. Pokiwał energicznie głową, ale wzrok miał nieco rozbiegany. Zacisnął palce na otrzymanych dokumentach, jakby nie bardzo wiedział co ma z nimi zrobić. - Dzięki, ja... ja nie wiem... - zebranie słów było cięższe ale w końcu dotarł do drzwi i niedokończywszy wypowiedzi znalazł się twarzą w twarz z uzdrowicielką. Wydukał podziękowania, nieskładne usprawiedliwienie i ruszył do recepcji. Kroki były ciężkie, a w piersi czuł dziwny ciężar, gdy podpisywał zgodę na uśpienie sowy, uiszczał opłatę (dziwnie niską) i stawiał parafkę. Chciał poczekać aż Alise wyjdzie z gabinetu i nawet próbował poczekać te siedem minut jednak po upływie tego czasu uznał, że nie spojrzy w jej oczy, nie dziś, nie teraz, bo było mu to zbyt ciężkie. Wyszedł z kliniki, schował głowę w kapturze i lekko pochylony do przodu ruszył w kierunku postoju taksówek. Nie pamiętał jak wracał do domu, ale wiedział, że było mu dziwnie pusto. Przynajmniej miał ze sobą jej pióro, pamiątkę.
| zt
Alise L. Argent
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 171 cm
C. szczególne : dołeczki w policzkach przy uśmiechu, zawsze nosi bransoletkę ze smoczym akcentem i łańcuszek z zawieszką z Irlandzką Koniczynką
Próbowała się uśmiechać, bo przecież to był klucz do wszystkiego i nic więcej nie mogła zrobić, ale ciężko odgonić było jej myśl, że biedna Amanda zasługiwała jeszcze na kilka lat życia, mając tak dobrego i ambitnego właściciela. Zostawił na niej dobre wrażenie, to wystarczyło. Podpisywanie dokumentów zawsze było okropne niczym wyrok śmierci — nawet jeśli w najlepszych intencjach. Pewnie byłaby w gorszym stanie od niego, bo gryfon trzymał się naprawdę dzielnie. Nie oczekiwała od niego uśmiechu ani czegokolwiek innego, takie zachowanie i słowa powinny być naturalne dla ludzi. Niestety — dzisiejsze czasy były paskudne, panował egoizm i brak szczerości. Pokręciła głową na jego słowa, przesuwając zmartwionym spojrzeniem po jego sylwetce. - Nie masz żadnego długu Jeremy, naprawdę. To przecież normalne. - odparła ze spokojem, odwracając się przodem do Amandy. Nie zamierzała go poganiać, dopóki nie było to konieczne. - Wiem, w porządku. Usiądź. Wszystko już będzie dobrze, po prostu zaśnie. Zaufaj mi. - rzuciła jeszcze cicho na tyle, aby on usłyszał, ale jej przełożona już nie i gdy usiadł, zamknęła drzwi od gabinetu, zostawiając Dunbara w korytarzu. Nie zostało jej nic innego jak dotrzymanie słowa. Gładziła sowę i opowiadała, jak to bardzo ją student kocha i że na pewno się jej przyśni wspólne jedzenie ciastek, a potem długi lot uwieńczony polowaniem. Wzięła ją ze stołu na ręce i usiadła w fotelu, czekając i mówiąc Laurze, że poradzi sobie sama. Lekarka kiwnęła głową i uprzątnęła szybko gabinet, idąc do recepcji i wykonując papierkową robotę związaną z eutanazją oraz kartą pacjenta, dając ostatnie podpisy. Jasnowłosa czuła, jak zwierzątko usypia zadowolone, wydając z siebie przyjemne skrzeczenie, a po kilku minutach oddech ustał. Sprawdziła wszystko, aby na pewno zastrzyk zadziałał poprawnie i zawinęła ją w koc i zaniosła do chłodni, gdzie zajmowano się ciałami pupili, których już nie było między ludźmi. Westchnęła, przesuwając dłonią po oczach po umyciu rąk i rozejrzała się ko korytarzu. Po Dunbarze nie było śladu, ale może to i lepiej? Wróciła do pracy w smutnym nastroju, a Amanda jeszcze wiele godzin nie chciała wyjść jej z głowy.
/zt
Alise L. Argent
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 171 cm
C. szczególne : dołeczki w policzkach przy uśmiechu, zawsze nosi bransoletkę ze smoczym akcentem i łańcuszek z zawieszką z Irlandzką Koniczynką
Nie mogła doczekać się nowych obowiązków! Teraz gdy miała już zdany kurs na asystenta uzdrowiciela zwierzęcego i wreszcie dostała wszystkie potwierdzenia, mogła porzucić przygotowywanie sal i zbieranie wywiadów dla bardziej wymagających zajęć, a przede wszystkim częstsze obcowanie z pacjentami. Po okazaniu dokumentów i rozmowy z przełożonym dostała swój upragniony awans i fartuch w nowym kolorze, a także plakietkę z nazwiskiem w całkiem innym kształcie. Oczywiście pierwsze trzy dni były zapoznawcze i była w trakcie ostatniej, polegającej na nauce zmianie, gdy do kliniki zgłosiła się młodą czarownicą z ranną sową. - zwierzę nie dość, że wyglądało na takie, co miało złamane skrzydło, to jeszcze nosiło ślady jakiegoś pogryzienia. Tym razem asystowała starszemu mężczyźnie z wieloletnim doświadczeniem i usposobieniu owieczki, który każdą swoją czynność tłumaczył zarówno sobie, jak i właścicielce małej pacjentki. Musieli oczyścić rany, założył opatrunki potraktowane eliksirem przeciw zakażeniom i upewnić się, że krwawienie ustało. Magiczne prześwietlenie skrzydła widocznie wskazywało na dwupunktowe złamanie, a więc po podaniu sówce leków przeciwbólowych oraz małej dawki tych uspokajających, usztywnili je i zarządzili, że zwierzę zostanie na noc. W ten sposób John mógł wszystko monitorować, włącznie z działaniem eliksiru zrastającego, a także wykonać niezbędne badania profilaktyczne. Zostawił Alise w gabinecie ze zwierzęciem, aby uzupełniła papiery i pilnowała kroplówki, a także podpatrzyła, czy sowa nie ma w planach próby pozbycia się bandaży lub usztywnienia, co mogłoby być przykre w konsekwencjach. Nucąc więc pod nosem, co rusz maczała pióro w atramencie i skrobała formularz, a następnie kartę pacjenta, sprawdzając przy okazji jej temperaturę oraz podstawowe reakcje, które również wymagały opisów. Ich klinika nie bez powodu była uznawana za jedną z lepszych w Wielkiej Brytanii. Spędziła w gabinecie godzinę, doglądając zwierzaka, zanim przeniosła ją do klatki na tyłach, gdzie byli pacjencji stacjonarni. Napełniła jej miskę świeżą wodą, odmawiając jednak jedzenia, ponieważ do rana musiała zostać na czczo, aby wyniki były jak najlepsze. Zapewniła jej też odrobinę pieszczot, chcąc poprawić humor, bo Henrietta była ptakiem bardzo towarzyskim. Po zamknięciu klatki sprawdziła inne stworzenia, dając im jeść, podając leki czy sprawdzając temperaturę, zapisując wszystkie zmiany na wiszących na drzwiczkach dokumentach. Reszta dnia minęła jej na krzątaniu się po budynku, wykonywaniu obowiązków, a także z chęci nabycia nowej wiedzy, przeglądania starych kart pacjentów. Rozmawiała również ze starszymi, bardziej doświadczonymi asystentami lub już weterynarzami, ciekawa ich rozwoju kariery. Nie wspominała wcale, że nie zamierzała zostać tu na zawsze, bo i po co? Do pełnoprawnego zostania smokologiem, wciąż miała dwa lata studiów z kawałkiem, a do tego kursy oraz staże. Niewiele było miejsc przy pracy ze smokami, a Ministerstwo było wymagające. Związała włosy w kitkę po zjedzeniu lunchu, łapiąc za segregator z kartami i odnosząc go do archiwum, aby później raz jeszcze zerknąć, czy nowa pacjentka aby na pewno była grzeczna, a opatrunki tkwiły tam, gdzie Alise je zostawiła.
|zt
Alise L. Argent
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 171 cm
C. szczególne : dołeczki w policzkach przy uśmiechu, zawsze nosi bransoletkę ze smoczym akcentem i łańcuszek z zawieszką z Irlandzką Koniczynką
Alise przyszła do pracy nieco wcześniej, cała podekscytowana. Dostała sowę od uzdrowicielki zwierzęcej, z którą pracowała, że do kliniki na badania oraz bilans trafi wyjątkowy pacjent — hipogryf z hodowli znajdującej się gdzieś w okolicach Doliny i Magicznego Rezerwatu. To zawsze była miła odmiana od codziennych obowiązków, które zwykle dotyczyły sów, kotów lub żab — ostatecznie szczurów. Każdy pacjent oczywiście był ważny, zasługiwał na tyle samo miłości oraz opieki, jednak spójrzmy prawdzie w oczy, po takim czasie kolejne złamane skrzydło może jedynie wywoływać westchnięcie. Przebrała się w wygodne ubrania, związując kaskady jasnych włosów w wysokiego kucyka i wzdychając cicho na do swojego odbicia w lusterku łazienki, wsunęła na ramiona fartuch oraz poprawiła plakietkę. Od kiedy awansowała, pracowało się jej znacznie lepiej. Miała więcej obowiązków, ale i mogła nauczyć się przeprowadzania trudniejszych badań, samodzielnego robienia podstawowych bilansów czy szczepionek. Wciąż daleka była droga do zdobycia tytułu pełnoetatowego uzdrowiciela, jednak wierzyła, że małymi krokami osiągnie sukces i do Rumunii będzie mogła wyjechać z odpowiednią wiedzą, aby pomagać zamieszkującym rezerwat smokom. Ruszyła w stronę jednego z największych gabinetów, gdzie już czekała Lauren. Gdy weszła do środka, kobieta akurat rozmawiała z właścicielem zwierzęcia, zbierając najważniejsze informacje i robiąc wywiad o tym, jak wyglądała dieta oraz jaka była codzienna ilość ruchu. Okazało się, że stojący dumnie zwierz był samicą i chyba chcieli sprawdzić, czy w najbliższym czasie zostanie mamą. Ali pamiętała, że to dumne stworzenia i zanim w ogóle podeszła i dotknęła, ukłoniła się nisko, czekając na akceptację ze strony hipogryfa lub jej brak. Na szczęście Argent miała niesamowitą aurę, działała kojąco na wszystkie magiczne i te zwyczajne zwierzęta, zaraz miziając zadowoloną Rillę pod brodą, jednocześnie przyglądając się dziobowi oraz oczom. Ważne było też sprawdzenie piór, podstawowe badanie skrzydeł oraz pobranie odrobiny krwi do badań, bo odchody i mocz zostały dostarczone przez właścicielkę. Lauren zajęła się samicą, a Ali usiadła za biurkiem, przygotowując papiery i podpisując fiolki z próbkami do badań, dopytując jeszcze o kilka drobiazgów. Całe badanie oraz rozmowa trwały może godzinę, ale dziewczyna dużo z nich wyniosła. Wysłana do laboratorium przez uzdrowicielkę, odczekała tam kilka minut na wynik, aby z uśmiechem i ekscytacją oznajmić, że faktycznie — za kilka miesięcy mogli umawiać się na poród w hodowli i że zwierzę będzie potrzebowało dodatkowej opieki, suplementów i kontroli młodych za jakiś czas. Zabrała podpisane dokumenty do recepcji, gdzie poleciła stworzenie karty pacjentki oraz jej ciąży, a sama udała się na obchód po gabinetach, gdzie znajdowały się zwierzęta pod opieką stacjonarną. Nakarmiła je, uprzątnęła — podała leki tym, które tego wymagały lub zmieniła opatrunki. Do końca dnia przyszły jeszcze dwa koty oraz kruk, gdzie blondynka nie miała zbyt dużo pracy, bo te dwa pierwsze były tylko na podstawowej kontroli. W klinice zawsze czas mijał szybko, nim się spostrzegła, wybiła dwudziesta druga i mogła iść do szatni się przebrać, a następnie teleportować się do zamku.
|ZT
Alise L. Argent
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 171 cm
C. szczególne : dołeczki w policzkach przy uśmiechu, zawsze nosi bransoletkę ze smoczym akcentem i łańcuszek z zawieszką z Irlandzką Koniczynką
Trudno było wrócić do normalności, wbić się w rytm angielskiej codzienności i porzucić fantazjowanie o Rumunii. W klinice przyjęli ją ciepło, dumni z tego, że zarówno ona, jak i Neirin dostali się na praktyki, odbywając je z takim zaangażowaniem. Byli chwaleni. Alise dużo się nauczyła, co miała nadzieję, będzie mogła zastosować w pracy w Londynie. Po przebraniu się w luźniejsze rzeczy spięciu włosów i ubraniu fartucha przypięła swoją plakietkę. Zgłosiła się na recepcji, plotkując chwilę z pracującą tu dziewczyną, którą przyjęli na okres wakacji, ale zdecydowała się zostać na dłużej. Wydała jej karty pacjentów, a następnie Krukonka ruszyła korytarzem do znajdujących się na tyle pomieszczeń, gdzie przebywali pacjenci na leczeniu stacjonarnym. Małe zwierzęta były trzymane tutaj, a większe miały miejsce na piętrze. Zajrzała więc do starej Płomykówki, która pomyślnie przeszła zabieg na oczy. Osłuchała ją, zmierzyła temperaturę i ściągnęła opatrunek, odpinając także kroplówkę, bo sowa wróciła do sił. Musiała również ją nakarmić, sprawdzić jakoś piór i uprzątnąć klatkę. Po uzupełnieniu papierów odłożyła jej kartę na tył i ruszyła dalej, zostawiając zwierzę w pół mroku. Następny był kot ze złamanym ogonem oraz łapą, który tkwił w kołnierzu, bo próbował rozerwać szwy. Nie był zadowolonym pacjentem, ale udało się jej szybko i sprawnie oporządzić również jego klatkę, a także sprawdzić stan ingerencji zabiegowych. Ogon wyglądał dobrze, opuchlizna prawie zeszła, natomiast tylna noga pozbawiona była krwiaka, co świadczyło o prawidłowym gojeniu się złamania. Uśmiechnęła się pod nosem, kucając przy kocurze i bawiąc się z nim chwilę, dała mu odrobinę suszonego mięsa za to, że był dobrym pacjentem i dał zmierzyć sobie temperaturę. Różdżką uprzątnęła kuwetę, odkładając kolejną wypełnioną kartę na tył. Na liście była jeszcze Lunballa, Kuguhar z miotem pięciu małych, druga sowa oraz Nieśmiałek z Niuchaczem. Większym pacjentem był młody Pegaz, który miał uszkodzone skrzydło. Zerknęła na zegarek, popijając kawę i przesunęła dłonią po oczach, zastanawiając się, jakim cudem zleciało już prawie sześć godzin, a ona dopiero skończyła wszystkich małych pacjentów. Oczywiście zdawała sobie sprawę, że kocięta mogła zważyć oraz zmierzyć szybciej, jednak Ali nie mogła odmówić sobie podarowania im odrobiny pieszczot. Chciała, aby przyzwyczaiły się do ludzi i znalazły dobre domy, bo właścicielka maluchów nie chciała, a samica nie była z hodowli. Odłożyła wypełnione dokumenty do recepcji, prosząc koleżankę, aby ułożyła je we właściwe miejsca i ruszyła do schodów, gdzie na górze czekał jeszcze skrzydlaty koń. Dość temperamentne zwierzę zostało przekupione jabłkami, a ona mogła sprawdzić stan skrzydła oraz pobrać mu ponownie krew do badań, ponieważ miał niedobory witamin i niedożywienie. Po kroplówkach oraz dobrej diecie jakość sierści się poprawiła, a z oczu przestała wydobywać się ropa, co sprawiło, że jasnowłosa miała dobry humor już do końca pracy. Korzystając z ostatniej godziny, poddała pegaza pielęgnacji oraz czesaniu z czyszczeniem kopyt, w czym miała wprawę, bo przecież jej rodzina zajmowała się końmi. Magicznymi oraz zwykłymi.
ZT
Alise L. Argent
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 171 cm
C. szczególne : dołeczki w policzkach przy uśmiechu, zawsze nosi bransoletkę ze smoczym akcentem i łańcuszek z zawieszką z Irlandzką Koniczynką
Październik był w pracy wyjątkowo spokojny. Większość pacjentów stanowiły przemęczone lub połamane sowy, koty do kastracji oraz sterylizacji, a także porzucone pisklaki. Mieli też kilka większych pacjentów z Brytyjskiego Rezerwatu dla magicznych stworzeń, a Ali miała okazję asystować przy opiece nad grupą nieśmiałków, jednak żadna sytuacja zagrażająca życiu zwierzęcia nie miała miejsce. Oczywiście uśpili psidwaka ze względu na starość i towarzyszące mu problemy z nerkami, ale wciąż nie było to nagłym wypadkiem. Przemierzała korytarze w klinice, nucąc coś pod nosem i zaglądając do kolejnych pokoi z pacjentami, uzupełniała karty, karmiła ich oraz sprzątała im klatki. Dzięki magii wszystko było uproszczone. Nie omieszkała spędzić więcej czasu w pomieszczeniu z maluchami, których matka niestety odeszła przy porodzie i teraz pracownicy zajmowali się nimi na zmianę. Dziś było jej popołudnie. W miocie było sześć piesków — czterech samców i dwie samiczki. Każdego szczeniaka trzeba było zważyć oraz zmierzyć, przemyć. Musiała podać im witaminy, dać jeść i trochę socjalizować z ludźmi, bo psiaki zdążyły już otworzyć oczy i ochoczo biegały po kojcu, szukając zaczepek najpierw pomiędzy sobą, a teraz u Alise. Nie było łatwo poradzić sobie z taką zgrają. Gdy włożyła białą suczkę na wagę, jej brat uparcie chciał jej towarzyszyć, przez co podstawowe badanie musiała powtarzać trzy razy, ostatecznie wsuwając uparciucha w dużą kieszeń swojej bluzy, którą miała pod fartuchem i dając mu gryźć sznurek, z czego zdawał się zadowolony. Zwierzęta były zdrowe, ich waga rosła w prawidłowym tempie, a badanie moczu oraz morfologia wykazały, że w organizmie nie dzieje się nic złego. Zbliżał się także czas ich szczepień, dlatego karty musiały być szczegółowo uzupełnione. Każdy z malców miał swoją książeczkę, gdzie wszystko zapisywano dla przyszłych właścicieli, których personel kliniki już szukał. Poprawiła ich zabawkową, ożywioną mamę — maskotkę w rzeczywistości i wyszła, gasząc główne światło, aby ich dodatkowo nie pobudzać, oczywiście wcześniej zapewniając im odpowiednią ilość pieszczot. Zajrzała na izbę przyjęć, gdzie nie było żadnego pacjenta. Zdecydowała się więc spojrzeć jeszcze na skrzydło jednej z sów, której trzeba było zmienić opatrunek. Zwierzę było spokojne, nieco starsze i za pestki z dyni nawet nie zwróciło uwagi na to, że blondynka przeprowadziła rutynowe badanie, przeczyszczając ranę i zmieniając bandaż, zapisując wszystkie szczegóły w karcie. Główny uzdrowiciel zwierzęcy zawsze powtarzał, że karty są podstawą i są najważniejsze. Odniosła ją do recepcji, ucinając sobie krótką pogawędkę z pracującą tam dziewczynom, a następnie zerknęła na zegarek. Do końca zmiany pozostało niewiele czasu, który poświęciła na papierkową robotę. Spokojne dni, takie jak ten, były naprawdę potrzebne w ich pracy i nie zdarzały się zbyt często. Miała nadzieję, że zmiany w tym miesiącu były wynikiem dokształcenia ludzi w opiece nad zwierzętami, a nie tylko problemów politycznych ich kraju oraz Ministerstwa. Przesunęła dłonią po oczach, wsuwając za ucho pióro i wsunęła dłonie w kieszeń, ruszając schodami do góry, gdzie chciała zajrzeć do jeszcze jednego, sowiego pacjenta. Tak na wszelki wypadek, aby przekonać się, czy zwierzę nie miało już gorączki i dostało antybiotyk. A potem mogła iść się przebierać i teleportować do zamku, gdzie czekał na nią wieczór z książką.
Z|T
Hawk A. Keaton
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 22
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 183
C. szczególne : miodowe końcówki włosów, blada twarz, blizna na prawym przedramieniu po szponach sokoła, blizny na lewej dłoni i ręce po kugucharze, nosi mugolskie ciuchy
Po wątku na korytarzu na V piętrze Londyn | punkty charyzmy: 6 (80 + 60 = 140)
Czy czuję się lepiej? Niespecjalnie. Rana na nodze zaczyna mi doskwierać, wcześniejsze stłuczenie podczas jazdy na łyżwach także. Biorę głębszy wdech, gdy wraz z dwójką puchońską opuszczam bramy Hogwartu, kompletnie omijając już moje obowiązkowe lekcje. Naprawdę czasami się zastanawiam, czy w ogóle uda mi się zdać ten rok szkolny, ale im więcej myślę, tym jest ze mną zdecydowanie gorzej. Nic dziwnego zatem, że staram się odciąć od tych bardzo nieprzyjemnych myśli powiązanych ze studiami, by zamiast tego skupić się w pełni na zaniesieniu zranionego elfa w odpowiednie ręce. Prawda jest taka - nie posiadam zdolności pozwalających mi leczyć. Moje zacofanie względem korzystania z magii wzrasta z tygodnia na tydzień i nie mogę na to nic poradzić. Dlatego, zamiast skorzystać z transportu w postaci teleportacji łączonej, co mogłoby nam zaoszczędzić niepotrzebnego przemieszczania się Błędnym Rycerzem, stawiam wszystkie karty na bardziej sprawdzoną metodę transportu. Nie zamierzam odpowiadać za rozszczepienie dwójki osób uczęszczających do szkoły magii, dlatego wyciągam po dłuższej walce z inwentarzem w torbie drewniany patyczek, by wezwać czarodziejski autobus w specyficznych barwach powiązanych z fioletem. Wchodzę do środka, płacę za transport, mówię, gdzie ja z Wacławem mamy się udać, a gdzie Puchonka. Z naciskiem na to, by pierwsze jednak skupić się na Świętym Mungu, jako że spóźnienie względem spotkania z lekarzem mogłoby być niespecjalnie przyjemnym zjawiskiem; a na pewno niepożądanym. Sam nie przepadam za uzdrowicielami, dlatego cieszę się, gdy nie muszę mieć z nimi do czynienia w postaci roli pacjenta. Po zabraniu naszej trójki ogromny pojazd rusza do przodu w zatrważającym tempie, co zapewne dla większości w wyjątkowo rzadkim korzystaniu z tego środka transportu stanowi znaczący element zaskoczenia. Dla mnie - no cóż, niespecjalnie. Siedzę samotnie na siedzeniu, pozwalając na to, by Wacław i Doireann okupowali znajdujące się obok siebie miejsca. Być może bym i postał, ale czuję się zbyt zmęczony, by było to możliwe. - K-Kończysz za godzinę, tak? - pytam się jeszcze dla pewności, by wiedzieć, o której podjechać po dziewczynę. Po transporcie Sheenani pod Świętego Munga wraz z Wacławem udajemy się do kliniki magicznych stworzeń, gdzie mamy zanieść biednego elfa; dosiadam się do niego i spoglądam tym samym w kierunku stworzenia. Widzę jego szare skrzydła, co świadczy o pogarszającym się zdrowiu. Nie sądzę, by poczekanie na Puchonkę miałoby jakikolwiek sens przy obecnym ciągu zdarzeń; autobus jedzie tym samym na obrzeża, gdzie znajduje się klinika Llewellynsów, w której profesjonaliści mogliby pomóc zwierzęciu stanąć na własne nogi. Wysiadamy, Wodzirej niesie elfa, który jest mimo wszystko nieco bardziej tym wszystkim zdenerwowany. Nie dziwię mu się; stanowi poniekąd fenomen, jeżeli chodzi o udzielenie mu pierwszej pomocy. Nie potrafię, a więc i postanawiam zaryzykować, udając się w kierunku specjalistów. Wraz z chłopakiem zanosimy biedaczynę do recepcji, gdzie znam osoby, co wynika ze współpracy hodowli Keatonów w związku z opieką nad ptakami zarówno magicznymi, jak i niemagicznymi. Mówimy to, co się stało, a we mnie znajduje się brak zająknięcia, co może i jest dziwne, ale postanawiam nie zwracać na to uwagi. Najważniejsza rzecz została załatwiona - stworzonko znalazło się pod odpowiednią opieką. Informację o kosztach proszę przesłać do hodowli; po pierwsze nie chcę szokować Puchonów ewentualnymi kosztami leczenia, po drugie... wolę na razie o niczym nie wiedzieć. Czas mija, a nim się obejrzeliśmy, trzeba ponownie jechać po Doireann. Wzywam po wyjściu z budynku Błędnego Rycerza poprzez uniesienie drewnianego patyczka do góry w prawej dłoni; proszę o przeniesienie do Szpitala św. Munga, co następuje dopiero po tym, jak kolejka nieco starszych osób się ewidentnie rozrzedza. Co prawda pozostaje parę starszych osób, którym staram się ustąpić miejsca, gdy przemęczenie objawia się w moim przypadku poprzez podkrążone oczy, ale jedna z nich, która wchodzi do autobusu po nas i paru innych osobach... jest tak nieprzyjemna w obyciu, że aż szkoda gadać. I chyba sobie upatrzyła Wacława jako bardzo ważny cel, by na niego się dąsać i narzekać, mimo że dookoła znajduje się całkiem dużo miejsca.
Mechanika starej baby:
Wacław, jeżeli chcesz, to rzuć sobie kostką k6 (lub wybierz scenariusz), by dowiedzieć się, jak bardzo się na Ciebie uwzięła ta stara kobiecina. I jak Cię potraktowała, oczywiście.
1 - najwidoczniej jedynie się dąsa, narzeka na to młode pokolenie i tyle. Charakterystyczny zapach perfum być może nieco Cię mdli, a może to wszystko jest winą specyficznego środka transportu? Sam sobie wybierz!
2, 3 - no nie jest dobrze, bo ta kobiecina chrząka, narzeka na Twoją obecność, w ogóle to dzieci są niewychowane w dzisiejszych czasach i kiedyś to było inaczej. Może lata Ci do koło ucha, może lata Ci to koło dupy, ale te uwagi stają się mniej przychylne, bo dotyczą nawet Twojego wyglądu; musisz sobie z nimi jakoś poradzić.
4, 5 - w pewnym momencie starsza baba spogląda na Ciebie wybałuszonymi oczętami, jakby zobaczyła właśnie mordercę w najprawdziwszym wydaniu. To Ty naciągnąłeś jej starą, dobrą znajomą z kościółka na niedziałające preparaty do odmładzania, które tak naprawdę kosztowały sporo, a nie dały żadnych efektów. "Oszust! Domokrążca! Złodziej!" - to słyszysz, zanim kobieta nie zaczyna okładać Cię torebką, a reszta pasażerów przygląda się na to przedstawienie z widocznym zainteresowaniem. Rzuć sobie kostką k6 na ilość uderzeń (ktoś tam chyba cegły umieścił), jak również zakręć tyle razy kołem tłuczkowej zagłady, by dowiedzieć się, gdzie Cię trafiła, zanim została odciągnięta od innych pasażerów.
6 - jak się okazuje, jakiś słodki, mały piesek, piesiunio wręcz, wystawał z torebki starej baby. Niby normalny widok, gdyby nie to, że ten wystawa swoje śmiesznie małe zęby i postanawia Cię nastraszyć. Wiesz, jak to jest z psami szczekająco-obronnymi; szczekają i zaczepiają, a następnie trzeba ich bronić. Skurwiel postanawia Cię ugryźć prosto twarz (gdzieś z boku, po tym nie będzie blizny), gdyż na takiej wysokości się właśnie znajdował. Całe szczęście, że nie może się wydostać z torby, bo ewidentnie by Cię zagryzł. Jak się okazuje, staruszka uznaje, że prowokujesz jej Fafika i to jest Twoja wina, że Cię tak potraktował. Aha? Jeżeli chcesz, to rzuć sobie k6 na wielkość rany - przy 1 to tylko malutkie zadrapanie, przy 6 zdecydowanie krwawiąca, acz niegroźna rana.
C. szczególne : Miodowe końcówki włosów | dziwny wąs pod nosem | pieprzyk po lewej stronie nosa | blizna na lewej ręce | zawsze gotów rzucić w Ciebie kasztanem
Rzeczy działy się względnie szybko. Nagle cała trójka wychodziła z zamku. Chwilę później znaleźli się w szpitalu. I w ogóle, w którym momencie okazało się, że Puchonka ma jakąś wizytację?! Jakby Wacław chyba ominął jakieś wątki, a siedzą w Błędnym Rycerzu sam błądził myślami w jakiś dziwnych rejonach. To był moment, w którym myślisz o posiadaniu mózgu, czując nagle ten jego fizyczny ciężar. Później myślisz, że swędzi cie prawe ramię. Drapiesz się a niepokój narasta, bo sam się zamykasz w pułapce własnego umysłu. Skończywszy na tym, iż nawet oddychanie przestaje być mechaniczne a pamięć o tej czynności zdaje się najważniejszą rzeczą, aby nie zapomnieć o pobieraniu tlenu. W ogóle to Wodzirej bardzo lubił tlen, nie umiałby się bez niego obyć i to mowa tutaj o pełnym spektrum jego zastosowania. Od oddychania i spalania. Nie to że Puchon był jakimś małym piromanem, chociaż może niektóre źródła twierdzą inaczej. Zatem jebać źródła, przejdźmy do podmiotu i przedmiotu sprawy. Elf został oddany specjalistom, a Wacław i jego koszyczek, który - jak się okazuje - został nieskromnie zapożyczony z lekcji zielarstwa mogli odpocząć od zmartwień. Ulga oblała jego ciało niczym gorąca woda z główki prysznica, rozluźniając każdy mięsień i student już zaczął odliczać dni do jakiejś libacji. Jakiejkolwiek, bo w tym momencie nie pogardziłby żadną. Znów Błędny Rycerz i tym razem jakiś totalny obłęd. Stara baba zaczęła się drzeć i nawet jakby spojrzeń nań przychylnym okiem, do MILFa miała daleko. Uzbrojona w starcze atrybuty, głównie beret, którym nawet Wacek nie pogardziłby w innych warunkach to staruszka również miała jakąś dziwnie długą torebkę. Czy raczej: zawieszoną na długim łańcuchu i wysadzaną ćwiekami. Wyglądała jak dodatek do Bravo z 2009r., co było dość szpanerskie. Zapewne zabrała to wnuczce lub dostała po dziewczynie w spadku. To wszystko byłoby niczym, ale kobitka wystosowała na Wodzireju cztery solidne ciosy w lewą nogę. Stopę. Udo. Łydkę. Same dziwne rzeczy, bo jednak za bycie stópkarą w tych czasach się płaci, a ta dobierała się do studenta jakby jutra miało nie być. Na koniec oberwał w prawą rękę i jakoś nikt nie rzucał mu się na pomoc. FAJNI ZNAJOMI, co nie? - Kobieto, opanuj się! Wyjmij te cały z torebki! - Krzyknął jedynie, kiedy maszyna ruszyła, a Wacław był tak bardzo w szok, że jedyne co umiał zrobić to wylądować na ziemi, osłaniać się niemrawo rękami i dać się miotać siłom grawitacji, zaliczając tyłkiem połowę podłogi autobusy. Przynajmniej dupę miał twardą, no, wyrobioną. Bo dobra dupa nie jest zła.
C. szczególne : Jest drobna i wygląda zdecydowanie młodo. | Na lewym barku ma blizny po Sectumsemprze, a pomiędzy łopatkami ma tatuaż. | Posiada kolczyk w nosie. | Końcówki włosów pofarbowane są na żółto.
. To był dzień z gatunku tych bardzo zarobionych, gdzie ostatecznie nie wie się, w co włożyć ręce - a przez to stoi się z niezbyt mądrym wyrazem twarzy, jakoś tak niezgrabnie machając rękoma. Sheenani zaś po tym całym bieganiu po lesie, ogarnianiu najwyraźniej umierających elfów i dzikim biegu, żeby tylko zdążyć, siedziała sobie na siedzeniu znienawidzonego autobusu z naprawdę głupim wyrazem twarzy i aktywnym tikiem nerwowym nogi. I niby po drodze zaczepiła jakieś biedne puszkowe dziecko, prosząc je gorliwie, by wysłało w jej imieniu list do Munga, że może się trochę spóźnić i prosi o wybaczenie, ale przecież istniała ta mała szansa, że cykliczne wciskanie ciast w jedenastolatków z Hufflepuffu było niewystarczające, by wkraść się w ich łaski - i teraz jechała, no na zbity pysk gnała, żeby ostatecznie spotkać się z nadzwyczajnie ogromnym gniewem terapeutki. Przecież w takich warunkach ani nie pogada sobie o tym, że ojciec to jednak zły człowiek był, ani też o tym, że bardzo martwi się o elfa i chciałaby jednak odrobinę więcej walidacji względem własnego zachowania. Siedziała więc blada jak ściana, starając się nie ścisnąć usadowionemu obok Wacławowi ramion i nie rozpłakać, bo przecież to cholerstwo jechało zbyt szybko, a ona chyba jednak lubiła być żywa, nawet jeśli powieści, gdzie ktoś zabijał się z powodów najróżniejszych należały do jej ulubionych. Zatem zamiast biednego Puchona trzymała się chyboczącego się krzesła, próbując przypomnieć sobie jakąkolwiek z modlitw - bo przecież w obecnej sytuacji wzywanie bóstw w sposób bardziej oficjalny nie mogło zaszkodzić. Przy okazji pojawiło się w niej postanowienie, że jeśli już musi przemierzać ten dystans częściej, to wolałaby jednak robić to na swoich warunkach, nawet jeśli oznaczałoby to ostre oszczędzanie na latający samochód. Bogowie, latający samochód. W końcu jednak udało się im dojechać, zapewne dzięki Perunowi, Dagdze, Thorowi i całej rzeszy innych bóstw, które tylko przyszły do głowy Sheenani podczas podróży. Dziewczyna przystanęła na moment, zagadnięta przez Hawka. - Tak, za godzinę. W razie czego, to… - zerknęła przelotnie na kieszonkowy zegarek. - To… O-Och, bogowie, do zobaczenia. - wybiegła, zanim w ogóle przypomniało jej się, że miała zamiar zaproponować, by nie targali się tak przez pół miasta - bo przecież sama mogła do nich podreptać pieszo, a potem zapewnić, że owszem, jechała Błędnym Rycerzem, ino sesja się tak przedłużyła dojechać.
Godzina spędzona z wcale-nie-wściekłą-panią-Carter minęła zadziwiająco szybko, chociaż to mogło być właściwością rozmów emocjonalnych - tych o złych rodzicach, przy których próbuje się ich usprawiedliwiać, a potem się płacze, bo jednak racjonalizowanie ich zachowania robi jeszcze większą krzywdę. Sheenani czekała sobie pod szpitalem świętego Munga z miną, która zdradzała, że spędziła tam możliwie najlepszego czasu, jednak na widok jej towarzyszy i tak przywdziała na usta uprzejmy uśmiech. Była wystarczająco otwarta na terapii i teraz po prostu nie chciało jej się prowokować jakichkolwiek rozmów na temat jej samopoczucia, zwłaszcza, że teraz nie chodziło o nią. Był elf, ponownie zyskujący miano priorytetu numer jeden i to nim teraz trzeba było się zająć. - Czy uzdrowiciele już coś mówili? - spytała, cierpliwie czekając, aż wszystkie staruszki powoli wdrapią się po tych paru stopniach. Jej się nie śpieszyło - mogła sobie cierpliwie czekać, nawet na mrozie, odwlekając moment wejścia do tego piekielnie szybkiego autobusu prowadzonego przez samego Lucyfera jak najdłużej. W końcu jednak nadeszła i ich kolej; Sheenani pożegnała się cicho z chodnikiem, tak cudownie statycznym, po czym zajęła jedno z wolnych miejsc, bo przecież staniem ryzykować nie będzie. Dość szybko wylądowała jednak na równych nogach, przyciskając przy okazji dłonie do szeroko otwartych ust. Jej spojrzenie, równie zaskoczone, wbite było w Wacława oraz waleczną staruszkę. Nie rozumiała tych oskarżeń o oszustwa, ale bogowie, w tej sytuacji nie pojmowała naprawdę wielu rzeczy. Jak tak mała kobieta o wysuszonych rękach zdołała bić rosłego chłopaka torebką tak mocno, że Puchonka obawiała się o jego życie? Przysięgłaby, że czekając przez szpitalem, słyszała, jak babuszka żaliła się, że boli ją wszystko i ostatnio to ledwo różdżkę w dłoniach trzyma. - P-Przepraszam. - wydukała obronnie, chociaż na tyle cicho, by jej głos niknął gdzieś za krzykami baby z torebką. - B-Bo… B-Bo ja bym p-panią bardzo prosiła… P-Proszę nie b-bić mi kolegi… - zrobiła tyle, ile mogła. Grzecznie poprosiła, mając szczerą nadzieję, że to całkowicie zmieni sytuację. Staruszka przestanie być agresywna, Wacław poczuje ulgę w bólu, a i przy okazji Hawk - w którego teraz wlepiała ślipia - przestanie wyglądać, jakby miał im się zwalić na podłogę.
C. szczególne : miodowe końcówki włosów, blada twarz, blizna na prawym przedramieniu po szponach sokoła, blizny na lewej dłoni i ręce po kugucharze, nosi mugolskie ciuchy
Kompletnie nie mam pojęcia, jakim cudem ten dzień wepchnął w siebie tyle dziwnych rzeczy, że aż głowa mała. Pierwsze - lekcja zielarstwa, zaatakowanie przez pasożyta i zmęczenie wynikające z faktu zabrania mi pewnych składników. Drugie - obowiązkowa kąpiel z Drake'em, gdyż pajęcza sieć, w którą to ten się zaplątał, nie zamierzała odpuścić. Trzecie... pomoc elfowi. I to w ciągu może trzech godzin maksymalnie. I już nie chodzi o opuszczanie zajęć, wszak niespecjalnie mnie one interesują, a prędzej o to, ile się działo. Ile to wymagało w ogóle uwagi; jakbym spoglądał na zeszyt wypełniony najróżniejszymi poleceniami i zadaniami, jakie to należy spełnić, aby dostać się do następnego rozdziału. Biorę głębszy wdech, gdy wiem, że pierwszą rzeczą, na którą należy się skupić, jest terapia Doireann. Dopiero potem staje się możliwe przemieszczenie do kliniki magicznych zwierząt z oczekiwaniem tykających sekund i minut. Elf jest w dobrych rękach i w to nie wątpię. Przeczucie mówi mi, że mimo zachowana i niechęci, gdzieś wewnątrz niego tlą się inne emocje; wszystko wynika przecież z tego, z czym ten ma do czynienia. Musi minąć prawie godzina, zanim wezwiemy Błędnego Rycerza; a gdy odpowiednio wskazówki układają się na tarczy zegara, możemy podjąć się tego trudu. Wzdycham z ulgą - nie wiem, jak Wacław - gdy dziewczyna pojawia się w magicznym autobusie, który potrafi poruszać się w niesamowitym tempie, gnając ogromną ilość mil. Za pojazdami dobrze czuję się tylko w przypadku motocykli; gdyby ktoś mi dał do pokierowania takim ogromnym autobusem, ewidentnie bym się na to nie zgodził. W obawie nie tylko o swoje życie, ale także o cudze. Nie pytam się też jednak o szczegóły jej spotkania, bo posiadam w sobie resztki prawdziwego, ludzkiego rozsądku. To tak, jakby ktoś się mnie pytał, dlaczego mnie nie ma co jakiś okres czasu. Nie jestem chętny do zdradzania szczegółów na ten temat i choć niektórzy muszą wiedzieć o pewnych rzeczach, nie muszą tak naprawdę wiedzieć o wszystkich. Nawet jeżeli wrodzona ciekawość próbuje nieśmiało wysunąć się na pierwszy plan i oczekuje, że pewne szczegóły zostaną zdradzone. - N-Na razie wykonali badania wstępne... i trochę czasu maluch będzie musiał tam spędzić. - mówię w kierunku koleżanki pochodzącej z domu Helgi Hufflepuff, gdy ta powoli wchodzi do autobusu. Oczywiście, że staram się jej zająć jakoś miejsce, by stare baby nie sadowiły swoich zakupów na drugich siedzeniach tuż obok. Ostatecznie ląduję gdzieś nieopodal, bo tuż obok - to znaczy się, w rzędzie nieopodal - a moje szanowne cztery litery zaznają czegoś lepszego i bardziej wygodnego od twardych siedzeń w klinice dla zwierząt. - Ale... J-Jestem dobrej myśli. - dopowiadam jeszcze, bo o ile dawno wiara we mnie wygasła, tak jednak nadzieja wobec innych stworzeń zdaje się płonąć żywo; w szczególności w tym momencie. Długo jakoś specjalnie nie mogę się skupić na odpoczynku - noga mnie bardziej pobolewa, na co zaciskam usta w wąską linię - gdy na horyzoncie, tuż obok Wacława, pojawia się kobiecina tak siwa i tak markotna, jednocześnie posiadająca taką krzepę w dłoniach, że aż wyszczerzam oczy w jej kierunku. Widzę pierwsze uderzenie torebką, niby nic szczególnego, zdarza się. Ale ta torebka, choć na łańcuchu i wcale nie taka duża, skutecznie powoduje u Puchona taką reakcję, że się zastanawiam, czy komuś się jednak srogo nie pojebało. Początkowo się przyglądam. Patrzę, nie mogę uwierzyć w to, co widzą moje jasnoniebieskie oczy. Przerażam się, to oczywiste. Nienawidzę konfrontacji, nie jestem Gryfonem. Prędzej... bym się wycofał. Ewentualnie powiedział coś, co raczej nie miałoby sensu, bo przecież nic w moim markotnym życiu większego sensu już nie ma. Mimo to czuję powinność, by jakkolwiek zareagować i nic dziwnego, że wstaję w pędzącym przez miasto autobusie, który kołysze się na boki. Ręce mi się drżą, ale kiedy wstaję - jestem najwyższy z tej całej trójki, być może nawet i najstarszy, co nie zmienia faktu, że, o zgrozo, wolę unikać takich sytuacji. Mimo próby stłumienia w sobie tego wszystkiego, ciężko mi się patrzy. A przede wszystkim fakt, że znam Wacława nie od dziś - to znaczy się, przygodnie spędziliśmy ze sobą więcej czasu, niż jest to w murach zamku dozwolone - nie pozwala mi przejść obojętnie obok takiego procederu. Zaczynam się denerwować, a przerażenie staje się zdecydowanie stłumione. Pewnie widać to po moim wyrazie twarzy, a przede wszystkim mimice; choć przy cichym mówieniu tego nie widać, tak na pierwszy plan ukazują się moje dość długie, widoczne kły, gdy unoszę nieco głos. - Czy panią już do reszty kompletnie pojebało? - powstrzymuję drżenie kończyn, gdy mówię te słowa do starszej już kobieciny. Nie powinienem się ani stresować, ani denerwować. Niestety, życie nie zawsze jest kolorowe. - Atakować kogoś torebką? Czy nie ma pani ani za grosz szacunku? - mam ze sobą różdżkę, ale służy mi ona tylko i wyłącznie do wzywania Błędnego Rycerza. Kątem oka patrzę, czy Wacław z obitym dupskiem wstaje na własne cztery nogi, by nieco się stąd ulotnić bądź zrobić cokolwiek innego, co pozwoliłoby mu zniknąć z pola rażenia starego dodatku modowego z Bravo. Myślałem, że podróż do kliniki, by zerknąć na elfa będzie... bardziej spokojna.
Mechanika starej baby vol. 2:
Uwaga, uwaga, wszyscy sobie rzucamy kosteczką k100 i SUMUJEMY, jak bardzo udaje nam się przekonać starą babę z autobusu do odpuszczenia uderzania Wacusia po nożce.
1 - 75 - idzie Wam tak tragicznie, że nie tylko Wacław otrzymuje torebką po głowie, ale także i Wy. Jak się okazuje, interwencja kompletnie nie popłacała, bo nie wychodzi Wam ona w ogóle tak, jak byście mogli sobie to wyobrazić; niech każdy z Wacławem rzuci sobie kostką k6 na ilość obrażeń i zakręci kołem tłuczkowej zagłady tyle razy, ile było oczek na kostce k6. Jeżeli ktoś chce - może dorzucić jeszcze k6 na każde obrażenie w postaci intensywności. Im większy wynik, tym poważniejsze obrażenia.
76 - 150 - stara baba się denerwuje, ale widzi w sumie, że jak już tyle osób zareagowało - nawet jeżeli nie do końca prawidłowo - trzeba się trochę powstrzymać. Dziwne, nie? Ale nie żeby na tym się zakończyły świąteczne prezenty... coś tam klnie pod nosem, coś tam nawet się uspokaja, gdy... bach! Zaczyna ponownie okładać Wacława torebką, ale nie tylko. Osoba o niższym wyniku kostki k100 również otrzymuje piękną, bravowską torebką; wystarczy raz zakręcić kołem tłuczkowej zagłady.
151 - 225 - nie jest źle, ale też i nie jest dobrze; stara baba sprzedaje Wacławowi dodatkowe uderzenie (zakręć jeszcze raz kołem tłuczkowej zagłady), by potem prychnąć oburzona, by potem spojrzeć na Was rozwścieczona i poprosić kierowcę o zatrzymanie się na najbliższym miejscu i "co ją to obchodzi", że obowiązuje jakaś kolejka. Narzeka na dzisiejszą młodzież i mówi, że kiedyś było lepiej. Jedziecie dłużej do kliniki magicznych stworzeń.
225 - 300 - czy kobiecinie robi się głupio? Nie. Czy traci grunt pod swoimi starczymi nogami? Tak, i to dosłownie! Karma wraca, a więc ta o mało co się nie wywala na Wacława, gdy autobus gwałtowniej hamuje, aby wysadzić pasażera. Na szczęście nie dochodzi do niczego więcej, choć baba wychodzi kompletnie niezadowolona, narzekając na to, że została oszukana i jest pewna, iż to sprawka chłopaka o dość nietypowej aparycji.
Po tym wątek starej baby zostaje zakończony i dojeżdżacie do kliniki.
C. szczególne : Miodowe końcówki włosów | dziwny wąs pod nosem | pieprzyk po lewej stronie nosa | blizna na lewej ręce | zawsze gotów rzucić w Ciebie kasztanem
W całym zamieszaniu o elfiątko Wacław nie rozumiem jednego. Chłop ogólnie niby był obecny ciałem i duchem przy wydarzeniach, ale bardziej ciałem. Jego myśli latały sobie zapewne przy planach na walentynki, bo to już jest ten czas, aby zaplanować orgię albo żeby utwierdzić się we własnym stylu życia. Czy on był silny i niezależny? Kompletnie nie! Czy był szczęśliwy za sprawą braku uwiązania do cudzej piersi, co pozwalało mu decydować o samym sobie w każdym stopniu? Owszem, czerpał z tego radość. Nawet jeśli przez cały luty był bombardowaną absurdem miłości młodych nastolatków, które uważają pierwszą miłość za tę do końca życia. Na kartach harlequinów to nawet słodkie. W rzeczywistości nieco mdłe. Co jednak nie oznaczało, że Wacław komuś tego żałował - nigdy w życiu! Cieszył się wręcz, iż każdy nabiera doświadczenia we własnym tempie i może deptać po własnej ścieżce tak jak tylko chce. Młodziki najczęściej błądziły, ale kto w życiu nie odjebał maniany to na życiu się nie zna. Stąd też Wodzirej miał jakiś słaby stan angażowania się w sprawki magicznych znajomych, gdy wyruszyli na eskapadę. Dlatego też po takiej dygresji dalej nie wiedział czemu elf nie został nazwany. - Hawk, a jakie imię mu wpisałeś przy rejestracji w klinice? - Albo ten wątek ostał już poruszony i jedynie Puchon bardziej przejmował się wyborem między mąką kokosową a pszenną zamiast wyłapać taką informację. Poza tym miło było o czymś porozmawiać w kolejce przed wejściem do Rydwanu Śmierci. Zwłaszcza skoro Doireann nie wyrażała chęci do rozmowy o swojej wizycie w Mungu, a nie należało na nią wypierać. Gdyby miała potrzebę to zaczęłaby o tym mówić, przynajmniej tak Wacuś postrzegał ludzi, bo sam tak robi. Ano i ta młoda ślicznota nie miała ani obowiązku, ani przesłanek do snucia jakichkolwiek żalów do swoich dwóch tutejszych chłopców. Natomiast Kurukon już mógłby coś o sobie poopowiadać. Chociażby na wzgląd 3 sekund najlepszego orgazmu w jego życiu. Albo przynajmniej jakiegoś w czołówce. Kultura mugolska była zupełnie inna, inaczej też wyglądała jazda transportem publicznym. Głównie dlatego, że wiekowe wyżyny społeczeństwa, co najwyżej "przypadkiem" kopały po kostkach swoimi laskami czy czymkolwiek. Albo jednym słówkiem psuły krew na cały dzień. Natomiast jeśli już ktoś się bił to mili panowie, którzy zawsze uprzejmie pytają o problem. Najczęściej mieli kompleks białego zbawiciela, ale to swoją drogą. Grunt, że Puchon często zdawał się do nich przynależeć ze wzgląd na trzy pasku, opadające kaskadą na nogawce dresów. Ano i czapka, nie można zapomnieć o czapce wpierdole. Tak też świat czarodziejów był bardziej agresywny, a może to Wodzirej nastawiał się na nieprzyjemności, gdy raz na jakiś czas ubrany był w coś, co zdawało się reprezentować poziom? Nisko, ale wciąż poziom! Tego się nie dowiedział, bo nie miał już sposobności. Przykuty do ziemi swoją niedyspozycją starał się złapać czegokolwiek, żeby autobus nie miotał nim jak workiem ziemniaków. Udawało się to średnio. Dori i Hołk chyba zareagowali. Spojrzenia gapiów mąciły jego ego przykrością, zadowoleniem oraz speszeniem. Bycie w centrum uwagi nie zdawało się aż takie złe, ale ten konkretny sposób wydawał się karą za grzeszki minionego tygodnia. The Stara Baba walnęła Puchona torebką w głowę i ten odpłynął. Poczuł jedynie jak ciało opada mu te kilka stopni pod drzwi. Ubranie wchłania całe błoto, nieroztopiony śnieg i inne obrzydlistwa z ulicy i kobietka zapewne tak przez niego przeszła, kiedy wysiadała na najbliższym przystanku.
C. szczególne : Jest drobna i wygląda zdecydowanie młodo. | Na lewym barku ma blizny po Sectumsemprze, a pomiędzy łopatkami ma tatuaż. | Posiada kolczyk w nosie. | Końcówki włosów pofarbowane są na żółto.
. - Och, to wspaniale. - odetchnęła, z widoczną ulgą. Bycie dobrej myśli było tym, co Doireann lubiła robić najbardziej, chociaż nieraz szło jej to dość opornie. Razu pewnego naczytała się zbyt wielu powieści, które pokazywały najróżniejsze wizje nieubłaganego końca; bo przecież jak się Cthulhu przebudzi, to nie ma przebacz, wszyscy zginą i tyle będzie z tego świata - i w tym upatrywała winy swojego czarnowidzenia. Dlatego też, dla spokoju ducha, próbowała robić wszystko wedle zasad, nie wyłamując się z bezpiecznych schematów, przy okazji starając się nie recytować "Ph’nglui mglw’nafh Cthulhu R’lyeh wgah’nagl fhtagn" ostatniej nocy października. Zdrowie elfa, zachowane skrzydło i ogólny dobrobyt malucha na trudny czas zimy był zaś momentem w życiu dziewczyny, kiedy wydawało jej się, że świat pozbawiony jest starożytnych, śpiących bogów zniszczenia i już zawsze wszystko będzie dobrze. Pytanie o imię sprawiło zaś, że cała uwaga Puchonki skupiła się teraz na biednym Hawku. Sheenani zdawała sobie sprawę z faktu, że czasami naprawdę zawieszała się gdzieś w odmętach własnej wyobraźni, a jej uwaga ulatywała w stronę matematycznych problemów, albo tanich romansów. Chociaż… Ostatnio zachwycanie się królową nauk zajmowało jej zdecydowanie mniej czasu, jednak było to bardzo logicznym następstwem posiadania chłopaka i wewnętrznego wzdychania do samej siebie nad długością jego rzęs i niewidocznością porów na nosie. Teraz więc, w momencie kiedy wciąż jedną nogą stała w gabinecie pani Carter, wolała skupić się jak najmocniej na tym, co było teraz, bojąc się trochę, że w poszukiwaniu przerwy od myślenia o sprawach trudnych poleci w stronę dziewczęcych marzeń. Wszechświat jednak był okrutny, szczęście nie istniało, a antyczne bóstwa były prawdziwe - tylko nie posiadały macek, a stare dłonie o nadludzkiej sile. Puchonka nie była w stanie zrozumieć tej fali agresji, a tym bardziej tej dziwnej potrzeby staruszki, by Wacława dobić pięknym ciosem prosto w twarz. Widok ten sprawił, że dziewczyna na moment przypomniała sobie konsolę stojącą w domu pana Hale, na której jego syn bardzo ochoczo grał w bardzo brutalne bijatyki. Uderzenie ukrytą w torebce cegłą mogło spokojnie nosić miano fatality. - Bogowie! - pisnęła i po sekundzie stania w bezruchu totalnym ruszyła biegiem ku drzwiom. - H-Hawk, z-zabili Wacława! - to krzyczała już, kiedy stała pochylona nad Puchonem. - P-Pan, proszę, pan p-poczeka. - rzuciła w stronę kierowcy, bo jednak martwiła się, zostanie zaraz sama na śniegu, z umierającym Wodzirejem, a Hawk pognałby gdzieś daleko i już nigdy więcej nie daliby rady się odnaleźć. - Ojej. O-Och, no… - nie wiedziała, co ma z nim zrobić. Pozycja boczna, absolutny szczyt jej zdolności ratowania życia, chyba nie miała tutaj sensu. Podnieść… no sama go nie podniesie. Wyglądał przecież tak, jakby ważył dwa razy tyle, co ona - i wciąż nie oznaczało to nadwagi. Ostatecznie jednak wyciągnęła ręce, próbując jakoś tak… w miarę bezpiecznie go podnieść, chociaż do siadu. Czuła, że nie ma potrzeby wołać Keaton, by jej w tym pomógł. Było widoczne, że przecież bez niego Puchon im w tym brudnym śniegu umrze.
C. szczególne : miodowe końcówki włosów, blada twarz, blizna na prawym przedramieniu po szponach sokoła, blizny na lewej dłoni i ręce po kugucharze, nosi mugolskie ciuchy
Czasami zastanawiam się nad naprawdę wieloma rzeczami. Pierwszą z nich jest to, czy uratowanie jednego elfa zbawi resztę. Nie zbawi. Wiem o tym. Mimo to czuję gdzieś wewnętrznie, że sytuacja z tym małym stworzeniem powoduje, że nasza trójka, mimo wewnętrznych różnic, jakoś się dogaduje. Prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie, no ba - zapominam o tym, że Doireann ma jednak powiązania z pewną osobą, której to staram się unikać. Nie widzę po niej tego, czego mógłbym się obawiać; nie widzę manipulacji. Dziewczyna wydaje się być niewinna i choć podchodzę często ostrożnie do innych, tak... jakaś intuicja mi mówi mimo wszystko, że ona nie jest taka sama. Nie jest natarczywa do bólu i nie zmusza do niczego - i chwała Merlinowi, bo naprawdę, nie potrzebuję dodatkowego stresu powiązanego z poprzednimi sytuacjami. Patrząc natomiast na Wacława, przeczucie daje do zrozumienia mojej osobie, że w sumie ten często odlatuje. - Nie... Nie dałem mu ż-żadnego imienia. - powiadam, kiedy to spoglądam na krótki moment w kierunku Puchona, gdy z powodów znanych tylko mi, nie chcę tego robić; potem tęczówki skupiają uwagę na najmłodszą z całego towarzystwa. Nie chcę się przywiązywać, nie chcę, by łańcuchy wiązały ze mną na dłuższy czas magiczne istoty, bo wiem, że staną się jedynie brzemieniem ciągnącym za sobą niepotrzebne cierpienie. Nie chcę, by potem, gdyby ktoś użył tego samego imienia, czuły ból. Bo zwierzęta nie są głupie - ich wewnętrzne, szóste oko zdaje się być bardziej wyćwiczone, bardziej wyczulone na rzeczy, które ostatecznie posiadają naprawdę uzasadnione racje bytu w rzeczywistości zwanej życiem. Mimo to widać po mnie, że jestem na tyle już zmęczony, że czuję chęć przysypiania. Wydarzenia na zielarstwie odbijają się na moich działaniach, gdy przymykam delikatnie powieki, pozwalając na to, by kurtyna rzęs zapewniła mi odrobinę spokoju. Długo ten spokój nie trwał, gdy dookoła zaczęły dziać się rzeczy na tyle niezrozumiane, że aż absurdalne. Stara baba okładająca torebką naszego towarzysza, wypowiadająca jakieś dziwne słowa, a krzepę posiadająca niczym zawodowy wyciskacz ciężarów. Szokuję się początkowo, przerażenie zdaje się przejmować nade mną kontrolę, ale jako że nie jestem sam, a z kimś, reaguję tak, jak zareagowałbym jeszcze przed zerwaniem i przed studiami. Może nieco zbyt emocjonalnie, może jeszcze muszę wciskać dłonie w kieszenie, może jestem roztrzęsiony, ale... jakieś wewnętrzne poczucie przyzwoitości i prawidłowej reakcji powoduje, że nie mogę przejść obojętnie. Na galopujące hipogryfy, przecież ktoś musi zareagować, a z kolejnymi ułamkami sekund na miejscu przerażenia pojawia się zdenerwowanie. Nie jestem agresywny, a prędzej... zaskakująco stanowczy. Znajduję w sobie siłę, do której sprowokować można mnie na różne sposoby, co powoduje u mnie uczucie odżycia. Powrotu do emocji i powrotu do tego, że życie może i jest niesprawiedliwe wobec mnie, ale nie powinno być niesprawiedliwe wobec innych w moim otoczeniu. Jak się okazuje, moja reakcja nic nie daje, a zamiast tego znajdujący się w tragicznym wydaniu Puchon otrzymuje... torebką w głowę. I traci przytomność. Nie wiem, co musiało być w tym bagażu podręcznym, ale nie podejrzewam, by cokolwiek, co mogłoby się zaliczyć do jakichś lekkich zakupów w postaci bułek wypełnionych powietrzem. Spinam się w pełni i zastanawiam, czy ludzie naprawdę są tak pojebani, może nawet i reaguję z opóźnieniem, ale reaguję. Nie uciekam i nie znikam. Nie znam się na uzdrawianiu, nie znam się na zbyt wielu rzeczach - jedynie kiedyś w domu opatrywałem sobie rany, które obecnie odznaczają się na mojej dłoni i przedramieniu charakterystycznymi, dość paskudnymi bliznami. - ...K-Kurwa, kurwa, kurwa, kurwa... Co za zjebana baba... Kurwa... - powtarzam jak w mantrę, bo stresowe sytuacje i dobre radzenie sobie z nimi raz mi idzie dobrze, raz mi idzie źle. Najgorsze jest to, że nie wiem, jak mogę mu pomóc, bo moje zdolności uzdrowicielskie znajdują się na tak niskim poziomie, że nawet nie potrafię zastosować prostego zaklęcia ocucającego. Odsuwam własną grzywkę z bladego, spoconego czoła, czując się coraz to gorzej, ale staram się nie poddać panice, gdy oddechy stają się nieskoordynowane oraz pozbawione ładu i składu. Myśl, Hawk, myśl. Obecnie jedziemy w kierunku kliniki dla zwierząt, a... nie powinniśmy tam brać w takim stanie Puchona. Teleportacja łączna byłaby dobrym rozwiązaniem, gdyby nie fakt, że na pewno doszłoby w moim wykonaniu do rozszczepienia; zaciskam usta w wąską linię. - P-Proszę zmienić trasę i podwieźć n-nas do kliniki Świętego Munga. - mówię w kierunku kierowcy, łapiąc ostatki przytomnego myślenia pod względem planowania. Chyba sam pracownik wydaje się być na tyle zszokowany, że od razu zawraca w stronę kliniki, skąd zabraliśmy z Wacławem Doireann, ale zanim do tego dojdzie, minie kilka minut. Chłopak leży na podłodze, zbierając na sobie brud powiązany z błotem, śniegiem i zapewne wysypaną na chodniku solą; na chwilę myślę, na chwilę się zastanawiam, skroń boli mnie jeszcze bardziej, chwytam się zatem za nią w pewnym momencie. Myślenie boli, jak się nie posiada mózgu. - C-C-Czekaj, Doireann... odsuń się l-lekko... On nie może leżeć na p-podłodze w takim stanie... chyba. - mówię i się jąkam, ale nie zamierzam patrzeć bezczynnie na to, jak ten znajduje się na podłodze, prawdopodobnie nieprzytomny do szpiku kości, jakby otrzymał Drętwotą kilka razy w głowę. Na szczęście Wodzirej jest niższy, a i posiadam w sobie siłę, dzięki której chwytam go pod ramiona i może trochę niezgrabnie, ale jednak. Przenoszę - trochę chaotycznie i bez składu - na jedno z wolnych siedzeń i podtrzymuję, by ten przypadkiem się nie przewrócił nieumiejętnie na podłogę. Pierwszy raz zdarza mi się w ogóle coś takiego, dłonie mi drżą ze stresu, ale... czuję, że muszę coś zrobić. - W-Wacław, na Merlina, obudź się... Wstawaj, w-wódkę ci kupię, jak się o-obudzisz... - klepię go po policzku, jakbym miał do czynienia z kimś, kto zasnął tak głęboko i niespodziewanie, bo chyba tylko to mi przychodzi obecnie do głowy. - J-Jeżeli się nie obudzi, t-to będę go m-musiał stąd jakoś w-wyprowadzić... - zastanawiam się nad tym, bo zaklęć nie rzucę i wiem, że zadanie jest zbyt utrudnione. - M-Matko, c-czy ty m-możesz tyle p-przebywać poza z-zamkiem? - rzucam pytanie w stronę Doireann, bo obecnie czas zdaje się płynąć powoli, ale na szpitalu Wodzirej może spędzić nawet kilka godzin.
Mechanika:
Wacuś, rzuć sobie kosteczką k100 na odzyskiwanie przytomności - jeżeli chcesz, oczywiście. Jeżeli nie chcesz, to wybierz sobie dowolny scenariusz.
1 - 30 - w ogóle się nie budzisz na wołania i klepanie po pysku. Wychodzi na to, że jesteś nadal nieprzytomny i zdany w pełni na łaskę osób, które Ci obecnie towarzyszą.
31 - 50 - coś tam się budzisz, coś tam mamroczesz pod nosem jakieś niezrozumiałe w większości słowa, ale po tym krótkim przebłysku przytomności... znów osuwasz się w ciemność. I tyle Cię było.
51 - 80 - odzyskujesz przytomność bardzo, ale to bardzo zdawkowo. Coś tam widzisz, aczkolwiek posiadasz mroczki przed oczami. Słowa do Ciebie docierają, ale masz problem z przypomnieniem sobie ostatnich wydarzeń. Jesteś ledwo komunikatywny, ale możesz ostać na własnych nogach, gdyby ktoś Cię podniósł do pionu.
81 - 100 - być może to informacja o postawieniu wódki przyczynia się do wzbudzenia w Tobie chęci obudzenia się, a może to klepanie po pysku powoduje, że się budzisz. Niezależnie od powodu odzyskujesz przytomność. Jest ona częściowa, ale możesz komunikować się z Dori i Hawkiem z jakimiś problemami w składzie i ładzie, do tego pamiętasz, co się wydarzyło.
C. szczególne : Miodowe końcówki włosów | dziwny wąs pod nosem | pieprzyk po lewej stronie nosa | blizna na lewej ręce | zawsze gotów rzucić w Ciebie kasztanem
Brak imienia zdał się najpierw czymś krzywdzącym. Dopiero później czymś smutnym. Na koniec osnuł się peleryną tajemnicy i Wodzirej w odpowiedzi jedynie wydął usta, wydobywając z siebie dźwięk. Jakiś dźwięk, który artykulacyjnie nie przypominał nic konkretnego. Może sytuacja była zbyt świeża jak na takie skoro poczynania? W końcu dzieci przed narodzinami mają swoje jedyne 9. miesięcy szczęścia w życiu zanim ktoś skrzywdzi je wypluciem na zło tego świata i nada imię. Ano i nie każdy może się poszczycić tak pięknymi personaliami jak Wacuś. Stara Baba tudzież niewinna staruszka w całym zdarzeniu mogła wywoływać zazdrość. Tak się trzymać na stare lata? Godne pochwały! Puchon z pewnością chciałby dźwigać w codziennym rynsztunku tyle, co jego oponentka. Ten najpewniej nie oskarżałby niesłusznie obcych w pojazdach niebezpiecznych, ani nie popisywałby się swoją wyekspioną na maksa siłą, ale cecha obiektywnie przydatna. Ano i torebka mimo wszystko była stylowa. Szkoda jedynie, że chłopak nie doczekał się przyjemnej rozmowy o jej pochodzeniu, ale doświadczył jej dizajnu niemalże na całym ciele. Później było tylko gorzej, ale Wacek się już tym nie przejmował, bo jego świadomość wesoło sobie odkicała w kierunku znanym jedynie sobie, pozostawiając jego ciało na łaskę kogokolwiek. Szczęśliwie jego towarzysze poczuli się na tyle odpowiedzialni, okazali się na tyle słodcy i tak wielkoduszni, że postanowili nie trzymać tyłków na ciepłych krzesłach, ale realnie zadziałać. Student doceniłby to ogromnie! Wręcz gigantycznie, ale nie miał jak. Nie wiedział nawet, że jego postać się przemieszczać. Dopiero gdy został przeniesiony z paskudnej podłogi na siedzisko, gdzie powietrze się nieco zmieniło a i też miejsca do oddychania było więcej - przyszedł ból, ściągając świadomość na miejsce. No i to wszystko było złe, ale brunet nieświadomie uśmiechał się pod swoim wąsem. Czuł się jak na ostrym chlańsku. Słowa niby do niego dochodziły, zapachy być może też, ale nie bardzo. Coś nim trzęsło, jacyś ludzie go dotykali - melanż pełną gębą! W tym stanie, gdzie słowa zdawały się nie wypływać z usta, a jeśli już to z trudnością. Oczu nawet nie otwierał w przeświadczeniu, że zwymiotowałby całość wypitych procentów. Teraz po takich nie był, ale chłop myślał, że jest. Ano i kierując się zasadą: alkoholu się nie marnuję. Nie mógł pozwolić na profanacje alkoholu. - Czysta? - Przemówił jeno w ogóle nie orientując się jaki jest kontekst wypowiedzi, ale usłyszał coś o wódce. Czyli impreza jak chuj. - Złego Diabli nie biorą - wybełkotał po polsku, bo ktoś mu sugerował śmierć. Nigdy w życiu! Co najwyżej lekki zgon, ale tak się zdarzało przy piciu. Błąd, który wypada wybaczyć. Kolejno lekko osadzał się w rzeczywistości, ale dalej nie otwierał oczu. Raczej słyszał komendy, które kazały mu gdzieś wstać czy podejść. Robił to z trudem, czując jak rzuca mu się coś na łeb. Zapewne brak alkoholu. Dlatego dał się prowadzić komuś w słodką stronę obietnicy alkoholu. Nie wiedział, że idzie do św. Munga, ale nie robiło mu to różnicy. W swojej głowie po prostu szedł, czując cudze oparcie. Nie pomyślał nawet, że może jest porywany. Chociaż gdyby to i tak żadna strata, a da kogoś żaden zysk.