W tym miejscu leżą osoby, które wymagają dłuższej rekonwalescencji. Uwaga! Oporni pacjenci, którzy chcą się wymknąć stąd bez zgody pielęgniarki mają przeciwnika do pokonania, a jest nim... materac, na którym leży! Podobno, gdy zbieg chce czmychnąć, z materaca "wyrastają" niewidzialne ręce, które przyciągają pacjenta z powrotem do siebie i w takim uścisku czekają aż ten przestanie się wiercić i uspokoi.
Powinienem leżeć teraz w Mungu, ale przy próbie przeniesienia mnie do szpitala okazało się, że wśród czarodziejów rozszalała się jakaś choroba o skomplikowanej nazwie której nawet nie próbuję zapamiętać i na oddziale nie ma wolnych łóżek; zniecierpliwiony uzdrowiciel powiedział, że przyjmują tylko śmiertelne przypadki, a ja przecież żyję (szkoda) i jestem w stabilnym stanie, dlatego musiałem wrócić na resztę leczenia do szkolnego skrzydła szpitalnego. Szczerze, to jest mi wszystko jedno, czy będą mnie leczyć Williams z Whitehorn czy jacyś inni ludzie; każdy dzień z tych trzech tygodni, które tu spędzam, wygląda prawie tak samo. Czyszczenie ran eliksirem (piecze jak skurwysyn), zmienianie opatrunków, regularnie jak w zegarku picie eliksirów regenerujących, przeciwbólowych, nasennych, Merlin wie jakich jeszcze. Nie wnikam i biorę grzecznie wszystko co każą. Pół dnia śpię, pół jakoś wegetuję, i prawie codziennie ktoś do mnie przyłazi: rodzeństwo, Fillin, czasem jakiś inny znajomy. O ile dwie pierwsze opcje znoszę całkiem nieźle, to przy tej trzeciej często po prostu zakrywam się kołdrą i udaję że śpię, bo zwyczajnie nie chce mi się z nikim gadać. Męczą mnie zmartwione twarze i głupie pytania jak się czuję, na które mam ochotę odpowiadać coś niemiłego, ale zawsze mówię tylko, że dobrze, że okej. Zagoiłem się już na tyle, że mogę siedzieć oparty o stos poduszek i próbować mugolskim sposobem rozwiązywać krzyżówkę; na początku marudziłem, że to zajęcie dla starych ludzi, że przecież znam pięć słów na krzyż z czego połowa to przekleństwa i, co najważniejsze, i bardzo zabawne, nie potrafię pisać. Moja prawa ręka prowadzi pióro tak zgrabnie jakby należała do kilkulatka, ale uparcie gryzmolę te litery, trochę dla zabicia czasu, który ostatnio bardzo mi się dłuży, trochę dlatego, że mimo wszystko fajnie byłoby w końcu przestać korzystać z samopiszącego pióra i być w stanie samemu odpisać na list. Na razie idzie mi mozolnie i gdybym nie był tak straszliwie znudzony i wyprany z jakichkolwiek emocji, pewnie bym się sfrustrował. Słyszę, że ktoś podchodzi bliżej i zakładam, że to pielęgniarka, bo zbliża się pora kolejnej porcji eliksiru, postanawiam więc ją wykorzystać, od jakiegoś czasu już nawet mnie nie irytuje, że jest taka do bólu miła. - Wynalazła lunaskop, osiem liter, szósta U? - pytam dosyć beznamiętnie i dopiero jak podnoszę wzrok znad tej zagwozdki, ogarniam że stoi przy mnie Julka, której wizyta zaskakuje mnie prawie tak samo jak wtedy kiedy przyszła do mnie jakiś czas temu z Olivią. Patrzę na nią trochę zdziwiony, mamroczę jakieś powitanie i odruchowo podciągam sobie kołdrę pod samą szyję, jakbym dzięki temu mógł schować wszystkie moje ubytki, co jest totalnie bez sensu, bo przecież Brooks o nich wie.
Gdyby ktoś ją spytał, czemu odwiedza Callahana, nie potrafiłaby odpowiedzieć. Była to jedna z tych rzeczy, która wyrywała się logice, gdyż z Gryfonem byli sobie niemal obcymi ludźmi. Znali się z boiska, niekiedy mijali się na lekcjach czy spotkaniach kółek, ale nie było między nimi żadnej zażyłości. Mimo to, mając chwilę wolnego czasu, starała się ją wykorzystać na wizytę w Skrzydle Szpitalnym. Często nie chcieli jej wpuścić, nie była w końcu nikim bliskim. Czasem, jak już udało jej się wejść, chłopak spał. Patrzyła wtedy, jak miota się w gorączkowych snach i zastanawiała, jak bardzo ucierpiał. Urazy fizyczne były nad wyraz widoczne, ale nikt nie wiedział, co siedziało w głowie Gryfona. Porozmawiać udało im się tylko raz, a towarzyszyła im przy tym siostra chłopaka. I jak się można było domyśleć, było niezręcznie, choć słowo to nie oddaje w pełni tego, jak się wtedy czuła.
Kiedy weszła do Sali z łóżkami, w nozdrza uderzył ją doskonale znany zapach czystości, eliksirów i ludzkiego ciała. Sama, przez te wszystkie lata, spędziła tu mnóstwo czasu. Miała nawet swoje ulubione łóżko, tuż przy samym oknie, gdzie, w świetle dnia, rozwiązywała krzyżówki i czytała jakieś tanie mugolskie kryminały, w których mordercą zawsze okazywał się najlepszy przyjaciel. Albo lokaj. Może to dziwne, ale wiele tych wspomnień, było tymi pozytywnymi. Dopiero leżąc w łóżku, kiedy przychodzili do niej ludzie, uświadamiała sobie, że nie jest w tej szkole sama i że zawsze znajdzie się ktoś, na kogo może liczyć. Szybko się okazało, że nie jest jedyną miłośniczką krzyżówek, choć Boydowi nie szło najlepiej. Widziała to ostatnio, gdy sama, siedząc przy łóżku, wypełniła wiele pustych okienek, zostawionych przez chłopaka. A i teraz się zastanawiał nad czymś tak prostym. Wynalazła lunaskop, osiem liter, szósta U?
- Fancourt, Boyden. F-a-n-c-o-u-r-t. Nigdy nie zbierałeś kart z czekoladowych żab? – Przywitała chłopaka ciepłym, choć nieco złośliwym uśmiechem. Ten nie zniknął nawet wtedy, gdy chłopak automatycznie nakrył się kołdrą po samą szyję. – To pierwsze „F” wykorzystujesz później, żeby ułożyć pionowo „Lufkin”, nazwisko pierwszej kobiety, która została Ministrem Magii.
Krzyżówkowa wiedza nie była jednak jedynym darem, który dziś ze sobą przyniosła. Pierwszą rzeczą, która rzucała się w oczy, była duża dyniowa poduszka, którą otrzymała po jednych z zajęć, podczas których wyczarowała na głowie Gryfona wielkie warzywo. Uśmiechnęła się w duchu, kiedy przed jej oczami zarysował się obraz wysokiego Callahana, sprowadzonego do parteru przez wagę dyni.
- Pomyślałam, że może ci się przydać. Te szkolne poduchy są płaskie jak ja – powiedziała i położyła chłopakowi na udach pomarańczową poduchę, którą potraktowała wcześniej zaklęciem wyciszającym, bo ta miała zwyczaj wydobywać z siebie dźwięki, gdy ktoś na niej leżał. Nie był to jednak koniec prezentów. Po chwili z plecaka wyjęła papierową torbę, wypchaną słodyczami. W środku znaleźć można było niemal wszystko, co oferowało Miodowe Królestwo – od karmelowych muszek, przez kandyzowane ananasy, na słodkich pufkach kończąc.
- Kontrabanda – rzuciła półszeptem, puszczając mu oczko. – Nic tak skutecznie nie zabija smaku tych gównianych eliksirów. Jak się dziś czujesz?
Oczywiście pierwszy raz w życiu słyszę o kobiecie, która wynalazła lunaskop, nie wspominając o tym, że nie do końca wiem, czym jest ten jej wynalazek. - Kujon - kwituję bezlitośnie, kiedy Julka popisuje się swoją zajebistą wiedzą i jeszcze wytyka mi, że też powinienem ją posiadać, no, jak widać, nie bez powodu to ona, nie ja, wylądowała w Ravenclawie. - E, od tych kart wolałem żaby - dodaję, gryzmoląc od razu podane mi przez nią nazwiska, które za dwie sekundy pewnie bym zapomniał; fakt, że w dzieciństwie jakoś ominęła mnie cała ta mania zbieractwa, która szaleje niezmiennie pośród najmłodszych roczników, nigdy nie chciało mi się w to bawić i nie wydawało mi się to jakieś fascynujące. Co innego quidditch albo nastukanie komuś za szatniami, wiadomo. Rzucam krzyżówkę na szafkę nocną i gestem pokazuję Julce na stojące obok krzesło, żeby sobie usiadła, bo bardzo bystro zakładam, że skoro wbiła do mnie obładowana prezentami, to ma zamiar zostać i ze mną pogadać, a nie wpadła tylko na chwilę, bo zapomniała swetra jak odwiedziła mnie ostatnio. Nadal nie do końca czaję, skąd u niej te ogromne pokłady sympatii do mnie, ale wygląda na to, że ją odwzajemniam, bo chociaż nie lubię niezapowiedzianych wizyt, to nie mam nic przeciwko tej. Wydaje mi się, że Brooks jest jedną z tych osób, które potrafią okazać troskę i współczucie w prosty, nie irytujący sposób i bez głupiego pierdolenia. Właściwie nie wiem, czemu nie znamy się lepiej. Przecież mamy całkiem sporo wspólnego. - Po prawie miesiącu można się przyzwyczaić - stwierdzam i próbuję się uśmiechnąć, bo przecież porównanie płaskości szpitalnych poduszek i samej Julki jest bardzo zabawne, bo trafne. W przypadku poduszek to wada, w przypadku Julki niekoniecznie, ale postanawiam to przemilczeć, i tylko przekładam sobie dynię pod plecy, po czym prawie łapię się za głowę, widząc, że to nie koniec dobroci. - Oszalałaś - mówię, widząc torbę wypchaną słodyczami; zawsze je lubiłem i pewnie mógłbym wpierdolić to wszystko na raz, chociaż w szpitalu jedzenie czegokolwiek to ostatnie, na co mam ochotę, nie wiem, czy to przez te gównopodobne eliksiry czy przez to, że prawie nie ruszam się z łóżka więc nie mam apetytu zupełnie na nic. Na myśl o kandyzowanym ananasie robi mi się trochę niedobrze, ale próbuję wykrzesać z siebie chociaż trochę entuzjazmu. - Dzięki. Jakbym miał każdą porcję tego syfu zagryzać cukierkiem, to musieliby mnie stąd wyciągać dźwigiem - usiłuję coś zażartować i poprawiam się wygodniej na poduszce. - No, teraz lepiej - sprytnie odpowiadam na pytanie o samopoczucie i jednocześnie chwalę dynię, bo rzeczywiście jest miękka i przyjemna. Nie jestem pewny, czy pielęgniarka mi jej potem nie podpierdoli, bo jedną już mi wzięła, jojcząc coś o tym, że przez nią leżę pod złym kątem i cośtam cośtam, więc korzystam póki mogę. Chociaż tyle mam z życia. Wygodną poduszkę. - Chciałem ci też podziękować za świąteczny prezent i za list. Był bardzo miły. Chociaż twój sukces to nie jest zasługa mojej miotły, tylko tego, że jesteś zajebistą pałkarką. - mówię i wcale nie z grzeczności, tylko naprawdę tak myślę; pokusiłbym się nawet o stwierdzenie, że po tym jak wypadłem z rankingu, to najlepszą w szkole. Nie wiem, co jeszcze powiedzieć, jest mi trochę głupio za tą jej hojność, za którą nawet nie mam jak się odwdzięczyć.
Julia Brooks
Wiek : 22
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 170
C. szczególne : grzywka, tatuaże, pedantyzm, wisiorek z osą, pierścień działania na palcu,pachnie lawendą
Julia wiedziała, czym jest lunoskop i kto go stworzył, ale jej wiedza nie wykraczała poza ten niewielki skrawek informacji. I nic dziwnego, bo lekcje astronomii omijała szerokim łukiem. Podobnie jak wiele innych, które nie budziły jej zainteresowania. Po co marnować czas na coś tak zbędnego, skoro można go spożytkować w znacznie lepszy sposób, np. obijając manekina tłuczkami albo ćwicząc nastawianie fantomowych kości. Do kujona było jej daleko, ale niespecjalnie przejęła się bezlitosnym przytykiem Gryfona, który jeżeli coś już u niej wywołał, to jedynie szerszy uśmiech na twarzy.
- A ja właśnie na odwrót. Zbierałam karty i rozdawałam żaby – skwitowała. Może i nie należała do tych osób, które z zapałem uzupełniały swoją kolekcję, bo nigdy nie była typem zbieracza, ale zawsze fascynowały ją krótkie biogramy największych czarodziejów świata, znajdujące się na odwrocie kart. Często zapisywała sobie nazwisko tych co ciekawszych gdzieś w notesie, a potem szukała dodatkowych informacji w szkolnej bibliotece.
Skinęła głową, gdy Boyd wskazał na krzesło, które zdążyło już dobrze poznać kształt jej pośladków. Jakby przypadkiem poprawiła jeszcze leżącą na nocnej szafce krzyżówkę, która lekko się zagięła i leżała nierówno, a jak wiadomo, tak nie przystoi.
- Można, ale po co? – Odwzajemniła uśmiech, przyglądając się, jak chłopak wpycha pomarańczową dynię pod głowę. Gdyby nie fakt, że był zmęczony, nieco wychudzony i blady, to wyglądałby całkiem zabawnie. Wielki i groźny Callahan, łamacz kobiecych serc i ślizgońskich szczęk, z wielką dyniową podusią. Naprawdę całkiem zabawnie. I całkiem uroczo.
- Nie wygłupiaj się. – Beztroskim machnięciem dłoni zbiła argument o szaleństwie. – Tylko jedz. Chcę zobaczyć, jak cię Williams wyciąga mobilcorpusem przez okno.
Nie była sobie w stanie wyobrazić otyłego Callahana. Odkąd go pamięta, zawsze był wysoki jak tyczka, a potem do tego i barczysty od ciągłego machania pałką. Dodatkowe podbródki i wylewające się spod szaty brzuszysko, pasowały do niego jak pięść do nosa.
- To ja chciałam ci podziękować. Wszystko to, co napisałam… było szczere. A twój gest… Nikt nie zrobił dla mnie czegoś tak miłego, a nawet mnie nie znałeś – odpowiedziała na podziękowania lekko zmieszana, co raczej nie było częstym stanem u Krukonki. Zazwyczaj doskonale wiedziała, co chce powiedzieć, ale tym razem odpowiednie słowa przychodziły ciężej. Niezręczność starała się jakoś zamaskować szukaniem czegoś w plecaku. Tym zagubionym w otchłani materiału przedmiotem okazał się termos Hello Kitty. – A tak w temacie kawy. Masz ochotę? Jest mocna, ale akurat Irlandczyk powinien to docenić – uśmiechnęła się szelmowsko, wyraźnie akcentując wyrazy. Butelki ognistej by tu nie wniosła, ale różowy termos z kawą po irlandzku? Żaden problem. I to pomimo faktu, że proporcje whisky i kawy były do siebie zbliżone.
- Dogadalibyśmy się - stwierdzam krótko, wyobrażając sobie jak jedenastoletni ja dobija targu z jedenastoletnią Julką i zgarnia jej żaby w zamian za karty z czarodziejami; prawdopodobnie gdyby zrobili specjalną edycję z graczami quidditcha, zbierałbym je z większym zaangażowaniem i wczytywałbym się w te biografie jak pojebany, bo chyba od zawsze interesowało mnie tylko to i nic innego. Plusem poświęcania całego swojego czasu jednemu zainteresowaniu jest zdecydowanie to, że dość szybko stajesz się w tym naprawdę dobry, zapierdalasz po boisku jak burza, znasz biografie wszystkich znaczących graczy, o wynikach rozgrywek nie wspominając, i przegadasz przy świątecznym stole każdego wujka, który próbuje się wymądrzać, że taktyka jego ulubionej drużyny jest najlepsza. Minusem - że kiedy okazuje się, że już nie możesz tego robić, to zostajesz z niczym. Nic nie potrafisz i niczego nie lubisz. I zupełnie nie wiesz, co ze sobą zrobić. Ta myśl strasznie mnie stresuje, więc próbuję ją odgonić i skupiam się na układaniu na poduszce; nawet się nie zastanawiam nad tym, czy wyglądam z nią jakoś głupio albo śmiesznie albo czy pasuje do mojego gryfońsko-dresiarskiego wizerunku. Zresztą, w tej chwili nic, co sobą reprezentuję do niego nie pasuje, ani ta dynia, ani moje szpitalne wdzianko, ani to że spędzam całe dnie gapiąc się w sufit i użalając nad sobą. A może po prostu dorobiłem się nowego wizerunku, wizerunku frajera? Po słowach Julki wzdycham ciężko, tak jakby dziewczyna próbowała mnie właśnie zachęcić do wzięcia udziału w treningu z Avgustem, i wygrzebuję z paczki karmelową muszkę, w której najbardziej apetyczny wydaje mi się jej skromny gabaryt. Podsuwam resztę słodyczy Brooks, żeby też sobie opierdoliła. Wygląda na zmieszaną, kiedy jej dziękuję i sama też postanawia mi podziękować, tylko zwiększając tym moje zakłopotanie. Pewnie dobrze byłoby teraz powiedzieć coś dla rozładowania atmosfery, ale chyba straciłem tą jakże przydatną zdolność, więc kiedy Julka zaczyna zawzięcie grzebać w plecaku, wbijam wzrok w pościel. - Nie ma za co, serio. Szkoda, że nie mieliśmy okazji razem potrenować - mówię wreszcie, a tymczasem moja rozmówczyni wydobywa z plecakowej otchłani termos o, jak się okazuje, interesującej zawartości. - No tak. Jeśli masło i whisky nie leczą, to nie ma sensu się leczyć - rzucam bardzo mądre irlandzkie przysłowie, wyciągając rękę po przedmiot i chwilę mu się przyglądam, bo jest cały różowy i w urocze kotki, i teraz już dociera do mnie, że na pewno wyglądam z nim idiotycznie. Trochę się rozchmurzam. - Moja siostra ma podobny. Może powinienem sprawdzić, czy serio nosi w nim tylko soczek - wspominam i biorę łyka kawy, czy może raczej alkoholu, bo proporcje są mocno dyskusyjne. Nie żeby mi to przeszkadzało; piję sobie jeszcze trochę i przychodzi mi do głowy pytanie, którego do tej pory nie bardzo miałem komu zadać. Powinienem oddać w końcu termos Julce, ale trzymam go jeszcze w dłoni i machinalnie bawię się przymocowanym do niego uchwytem, bo denerwuję się tematem, który mam zamiar poruszyć. Biorę głębszy oddech i nawet nie staram się zabrzmieć nonszalancko, bo wiem, że to niemożliwe. - Julka... bo ty... bo ty się kumplujesz z Solbergiem? Wiesz... wiesz co u niego? Nie miałem okazji z nim porozmawiać, a, no... - martwię się - Chciałbym wiedzieć jak on się trzyma po tym wszystkim. - martwię się, kurwa, tak, o typa, który napsuł mi tyle krwi, co nikt inny i którego szczerze nienawidziłem jeszcze w momencie, w którym byliśmy razem w lesie. Teraz wydaje mi się to bardzo, bardzo głupie. Teraz wiem, że myliłem się co do niego.
Julia Brooks
Wiek : 22
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 170
C. szczególne : grzywka, tatuaże, pedantyzm, wisiorek z osą, pierścień działania na palcu,pachnie lawendą
Dobijanie targu z jedenastoletnią Julią było ciekawą perspektywą. Boyd jednak był w kwestii czekoladowych żab ignorantem, bo istniała specjalna quidditchowa edycja kart. I to właśnie od poszukiwania karty z Gwenog Jones, absolutnego numeru jeden na Brooksowej liście quidditchowych graczy, zaczęła się jej przygoda z tymi niesfornymi słodyczami.
Gdyby Callahan wypowiedział na głos swoje przemyślenia na temat poświęcaniu się w całości jednej rzeczy, przybiłaby mu piątkę. Sama uważała, że lepiej jest być wybitnym w jednej dziedzinie, niż dobrym w kilku, i do tego dążyła każdego dnia. Boyd jednak nie musiał nic mówić, bo i tak wiedziała. To było widać każdego dnia, gdy wzbijał się na miotle w przestworza, a na jego Irlandzkiej gębie pojawiał się uśmiech. Dla niego, jak i dla Krukonki, quidditch nie była pasją. Był czymś, co stanowiło nieodłączną część życia. Był spoiwem, celem, największą miłością i największym przekleństwem, bo gdy coś nie szło, to bolało mocniej. Właściwie, to quidditch był całym życiem. I może dlatego tak chętnie tu przychodziła? Choć nie znali się zbyt dobrze, to miała przeczucie, graniczące z przekonaniem, że w pewnych kwestiach znała go lepiej niż ktokolwiek. Była taka sama i jak nikt inny rozumiała, co tak naprawdę stracił tamtego parszywego dnia w Zakazanym Lesie. - Dzięki, nie lubię słodyczy – odpowiedziała z uśmiechem, gdy Boyd podsunął jej paczkę z łakociami. Zamiast tego chwyciła na leżącą na stoliku krzyżówkę i zaczęła ją kartkować. Kusiło ją, żeby uzupełnić brakujące wyrazy, ale powstrzymała się od tego. W końcu Callahan te musi mieć się czym zająć, a w Skrzydle Szpitalnym wielu rozrywek nie ma. - Szkoda – zgodziła się z chłopakiem. – Choć z drugiej strony, graliśmy przeciwko sobie, a to już coś – dodała, nawiązując do ich nie tak odległego spotkania w lidze, w którym Pustułki spuściły Harpiom zasłużony wpierdol.
O Irlandczykach można mówić wiele rzeczy, ale nie spodziewała się po nich takiej mądrości, zwłaszcza w kwestiach leczniczych. - Cóż, koniec końców jest Irlandką – podzieliła się jakże bystrym spostrzeżeniem na temat zawartości termosu Olivii.
Kiedy Boyd poruszył temat Maxa, w duchu cicho westchnęła. Co Ci Callahanowie mieli z tym Solbergiem? Jak nie Oli, twierdząca, że Brooks szpieguje dla ślizgona, to Boyd, wypytujący o jego stan psychiczny.
- Znasz Solberga – powiedziała w końcu. – Wziął to wszystko na siebie i zniknął na tydzień gdzieś chlać, jak to ma w zwyczaju, ale już z nim trochę lepiej. Co prawda zawiesili go w prawach ucznia za tę waszą wycieczkę, ale mam wrażenie, że wyjdzie mu to na dobre. W każdym razie Maxem się nie przejmuj. Lowell i Dear się nim zajmują.
Zerkam na Julkę, kiedy ta odmawia cukierków i zamiast nimi, zajmuje się tą moją nędzną krzyżówką, w której bez skrupułów pomijam wszystkie hasła, których treść nic mi nie mówi. Może powinienem ją schować w szufladę, żeby jej nie zobaczyła, może to przypał być takim ignorantem z tak wielu dziedzin, ale już trudno. - Rozwiąż, jak cię bolą te puste miejsca - proponuję, domyślając się że Brooks pewnie bez problemu podałaby odpowiedzi na wszystko i jeszcze dobrze się przy tym bawiła; dla mnie to średnia rozrywka, i robię to tylko dlatego, żeby nie umrzeć tu z nudów i ćwiczyć to głupie pisanie, co biorąc pod uwagę to, jak spektakularnie źle mi idzie, i tak nie robi zbyt wielkiego postępu. Wspomnienie październikowego meczu - mam wrażenie, że to było jakieś sto lat temu, a nie raptem dwa miesiące - powinno wywołać radość i dumę, bo to był naprawdę potężny wpierdol (po którym nawet napisali w Proroku, że jestem super), ale tak nie jest, bo dla mnie znaczy ono tylko jedno: że to był jeden z moich ostatnich razów na boisku. Niby to wiem, niby zdaję sobie sprawę z tego że od teraz na meczach mogę sobie co najwyżej kibicować, niby powiedziałem szkolnemu psychologowi, który przyszedł mi truć dupę w zeszły wtorek, że się z tym pogodziłem, ale uwaga: wcale nie. Myśl o tym, że wyjdę niedługo z tego szpitala i już nie będę pałkarzem, ani Pustułek, ani Gryfonów, jest wciąż trochę abstrakcyjna, jakby jakaś część mnie jeszcze uważała, że to tylko głupi żart albo beznadziejny sen, który kiedyś się skończy. - Mmmhm, to był dobry mecz - udaje mi się wymamrotać w odpowiedzi, zanim niewidzialna siła zaciskająca mi się na gardle odbierze mi tą możliwość. Skupiam się na chwilę na julkowym termosie, i całe szczęście że przychodzi mi do głowy wspomnienie małej Lucy z podobnym gadżetem, bo dzięki temu odrywam myśli od quidditcha; oddaję dziewczynie kawowhisky, po tym jak całkiem szczodrze się nią poczęstowałem, i czekam w lekkim (dobra, dużym) napięciu na to, co powie mi o Solbergu. Wygląda na niezadowoloną, że spytałem, może nie powinienem jej pytać, myślę od razu, przecież nie jest jego sekretarką. Teraz trochę mi głupio. - Obijanie się po mordach to nie znanie - wtrącam cicho po jej pierwszym zdaniu, bo przecież tak naprawdę wcale go nie znam. Zaszufladkowałem go po swojemu na podstawie kilku jego nienajlepszych decyzji, a tak naprawdę nic o nim nie wiem. Słucham dalej i wzdycham. Nie wiem, jak według niej mam się nie przejmować kimś kto dzięki mnie został wciągnięty w taki koszmar, został zawieszony, i jeszcze wygląda na to że sam czuje się za to odpowiedzialny, ale nie chcę drążyć tematu, bo to chyba nie ma sensu. - Rozumiem. Dzięki. Dobrze, że ma tego Lowella i że Dear się zainteresowała - stwierdzam krótko, dochodząc do wniosku, że wsparcie przyjaciół to coś, co teraz najbardziej mu się przyda.
Julia Brooks
Wiek : 22
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 170
C. szczególne : grzywka, tatuaże, pedantyzm, wisiorek z osą, pierścień działania na palcu,pachnie lawendą
Boyd się nie mylił. Krukonka faktycznie bawiłaby się doskonale, uzupełniając puste okienka pozostawione przez Gryfona. Krzyżówka jednak nie należała do niej i wiedziała, że chłopakowi przyda się bardziej. W jakiś sposób musi w końcu zabić nudę, a wątpiła, by personel skrzydła szpitalnego dbał o zapewnianie mu jakiejkolwiek rozrywki. - Nie trzeba, chciałam sprawdzić, jak ci idzie. I… myślałam, że będzie dużo gorzej. – Puściła mu zaczepne „oczko” i odłożyła książeczkę na miejsce. Jej własna krzyżówka czekała cierpliwie w dormitorium, aż Krukonka się za nią zabierze.
Październikowe spotkania, w tym mecz z Pustułkami, były dla Brooks drogą z nieba do piekła. Najpierw dwa pogromy na rozpoczęcie sezonu i peany w gazecie, a potem srogi łomot od Irlandzkiej drużyny. I choć dała z siebie wszystko, to wciąż było to za mało, aby pokonać Callahana. Myśl o tym, że starszy chłopak już nigdy nie zamachnie się pałką, była bolesna także dla Julii. Wiedziała, że sportowy świat stracił prawdziwy talent. Ona z kolei straciła rywala, a to właśnie chęć bycia lepszą od Boyda, napędzała ją do działania i sprawiała, że pracowała ciężej, niż ktokolwiek inny.
- Oj był. – Zgodziła się i pokiwała z zamyśleniem głową. Świadomość, jak wiele rzeczy może się zmienić w tak krótkim czasie i jak bardzo przewrotny okazuje się los, była zaskakująca i przerażająca.
Kiedy ponownie weszła w posiadanie różowego termosu, zduplikowała zaklęciem kubek trzymany przez chłopaka i nalała sobie nieco kawy, która w połączeniu z whisky, cudownie rozgrzewała jej wnętrze.
– Nie ma za co – odpowiedziała z uśmiechem na podziękowanie za zdanie mu raportu o Solbergu. – Wiesz już, kiedy cię wypuszczą? Musisz się nudzić jak cholera, skoro nawet krzyżówki cię nie bawią. – Ponownie upiła nieco kawy i westchnęła z satysfakcją. Co jak co, ale na kawie to się Irlandczycy znają. I na quidditchu. I na obijaniu po mordach.
- Czyli nie jestem aż tak głupi na jakiego wyglądam, to dobrze - stwierdzam podobnym co Julka tonem, a przynajmniej się staram zabrzmieć bardziej luźno; fakt, że część moich krzyżówkowych sukcesów zawdzięczam uczynnej pielęgniarce, która co jakiś czas mi podpowiada, postanawiam przemilczeć. Tak samo jak ten łomot, który spuściłem razem z moją drużyną Harpiom; gdyby temat nie był taki bolesny i nie wywoływał natychmiastowego szczękościsku i wielkiej guli w gardle, pewnie bym się teraz rozwodził nad każdą udaną akcją, żeby trochę podokuczać Julce, a potem bardziej na poważnie podyskutowalibyśmy o taktyce i technice, analizując przebieg meczu żeby wyciągnąć z niego jakieś wnioski. Tak przynajmniej mi się wydaje, że tak mogłaby wyglądać taka rozmowa; zamiast tego jest dość zdawkowa i po tym krótkim komentarzu nie dam rady już nic z siebie wydusić. Zwłaszcza, kiedy uświadamiam sobie, ile emocjonujących rozgrywek i treningów do upadłego ma przed sobą Brooks, ile spektakularnych sukcesów i bolesnych porażek, po których zwycięstwo smakuje jeszcze lepiej. Jasne, że jej zazdroszczę, choć przy tym życzę jej jak najlepiej. Skoro ja byłem zbyt głupi, to niech chociaż ona zrobi karierę, latając na miotle nazwanej na moją cześć. Może Zamiatarkę też powinienem jej oddać, w końcu ja już nie zrobię z niego pożytku. Co najwyżej pozamiatam. Temat Solberga, który poruszam po chwili, bo czuję że muszę skorzystać z okazji rozmawiania z kimś kto ma z nim kontakt jest równie przykry, więc przyjmuję z ulgą neutralne pytanie Julki o szpital. - Mówią, że będę mógł wyjść w ciągu tygodnia. Potem jeszcze jakieś kontrole, no i po Nowym Roku mam się zgłosić do Munga po... po nową rękę - relacjonuję całkiem szczegółowo i niezbyt entuzjastycznie, bo mimo wszechobecnej nudy średnio podoba mi się powrót do życia, tak samo jak słowo proteza, które celowo omijam. W to, że będę musiał jej używać, też ciągle nie do końca wierzę.
Julia Brooks
Wiek : 22
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 170
C. szczególne : grzywka, tatuaże, pedantyzm, wisiorek z osą, pierścień działania na palcu,pachnie lawendą
- Cóż, tragedii nie ma – skomentowała jego inteligencki wygląd w ten sam lekki sposób, co wcześniej. Kiedy uświadomiła sobie, że temat quidditcha odpada, bo reakcją na niego są zaciśnięte szczęki chłopaka, postanowiła zmienić strategię. Co prawda nie znała się na wielu innych rzeczach choćby w połowie tak dobrze, jak na lataniu, ale spróbować mogła. Zdecydowała więc rozmawiać o wszystkim, tylko nie o miotlarstwie. A że niewiele wiedziała o Gryfonie poza tym, że nie lubi krzyżówek i przepada za biciem po mordach, to i sama rozmowa mogła sprawiać wrażenie zdawkowej i wymuszonej. Wciąż widać jednak było progres w porównaniu do ich poprzedniego spotkania, gdy odwiedziła Irlandczyka z jego siostrą.
Może kiedyś, gdy w rzece upłynie mnóstwo wody, a Boyd będzie w stanie spojrzeć na quidditcha bez żalu ściskającego mu pierś i żołądek, odbędą taką właśnie rozmowę, pełną analiz, dyskursów o taktyce, no i podszytą odrobiną przyjaznej złośliwości, dzięki której znajomość z drugą osobą nabiera kolorytu i przestaje być mdła, jak szpitalna owsianka. Teraz jednak pozostały im rozmowy o pogodzie, Solbergu i płaskich poduszkach. - Chętnie wpadnę do ciebie do Munga, jeżeli nie masz nic przeciwko – zaproponowała, jakby od niechcenia. – I tak po nowym roku przeprowadzam się do Londynu, więc to żaden problem.
Teraz gdy pierwsza część sezonu się skończyła, a grafik Krukonki stał się nieco mniej napięty, mogła w końcu poświęcić czas na załatwienie kilku spraw. Jedną z nich było ogarnięcie mieszkania, które już czekało na to, aż się do niego przeprowadzi. W Londynie miała nie tylko bliźniaki brata, ale i pracę, a biorąc pod uwagę, że i Mung znajdował się dosłownie o rzut kaflem, to i wizyty u Gryfona nie byłoby specjalnie kłopotliwe. Ani tym bardziej wymuszone.
Chociaż rozmowa nie sprawia mi takiej przyjemności jaką powinna - bo przecież naprawdę lubię Julkę, mam z nią wspólne tematy i poczucie humoru (a może raczej miałem?) - i chociaż nie jestem na siłach żeby brylować towarzysko albo przynajmniej normalnie pogadać, to całkiem mnie cieszy, że do niej doszło. Ledwo się znamy, więc w twarzy dziewczyny nie ma tego strasznego wyrazu zmartwienia, które widzę czasem u mojej siostry albo Fillina, gdy na mnie patrzą, i który wzmaga tylko moje wyrzuty sumienia; no i zawsze to jakaś odmiana od tych nieszczęsnych krzyżówek i towarzystwa pielęgniarki, z którą najczęściej jestem tu sam, bo wbrew pozorom osób trafiających do tej części skrzydła, w której przebywa się więcej niż jeden dzień, nie jest aż tak wielu - najczęstsze dolegliwości to drobna kontuzja na treningu quidditcha, przeziębienie i rozstrój żołądka (wiem to właśnie od tej jednej pielęgniarki, która czasem chyba sama się tu nudzi na nocnych dyżurach i przychodzi coś do mnie gadać; ja tylko kiwam głową i przytakuję kiedy robi przerwy, więc chyba myśli, że jestem zafascynowany jej opowieściami). - O, fajnie - wtrącam na wzmiankę Julki o przeprowadzce do stolicy, chociaż mój ton zupełnie niechcący brzmi jakbym mówił "niefajnie". Jest mnóstwo rzeczy, o które mógłbym ją wypytać w związku z nowym mieszkaniem, ale jakoś żadne pytanie nie formuje mi się w głowie. Stwierdzam tylko: - Jak tylko masz ochotę to wpadaj, ale myślę że w Londynie znajdzie się parę lepszych rozrywek niż odwiedzanie mnie w szpitalu - no i niby wiem, że to doskonała okazja, żeby zaproponować, że przy jakiejś okazji możemy coś porobić w mieście razem, polecić najlepsze miejsca na chlanie według rankingu który kiedyś zrobiliśmy z Fillinem (popartego bardzo wyczerpującymi testwmi oczywiście), porobić jakieś plany, skorzystać z tego że Brooks brzmi jakby faktycznie miała ochotę na moje towarzystwo - w końcu nie będę w tym szpitalu na zawsze, wręcz przeciwnie, za bardzo niedługo wychodzę - ale nie mam siły. Kurwa, nie chce mi się. Zamiast tego przenoszę wzrok na kręcącą się niedaleko pielęgniarkę z tacką różnych buteleczek i fiolek i rozpoznaję w nich moje eliksiry, w tym ten najfajniejszy, odkażający rany, którego aplikowania Julka z pewnością nie powinna być świadkiem.
+
Julia Brooks
Wiek : 22
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 170
C. szczególne : grzywka, tatuaże, pedantyzm, wisiorek z osą, pierścień działania na palcu,pachnie lawendą
Ciężko wymagać od osoby, która kilka tygodni wcześniej straciła w wypadku rękę i ledwo uszła z niego z życiem, aby tryskała niepohamowanym optymizmem co do świetlanej przyszłości. Rozumiała to i nie liczyła na to, że chłopak, którego znała dosyć powierzchownie (i vice versa), nagle będzie z nią rozmawiał jak ze starym druhem. Od tego miał tego szukającego o tak dziwnym nazwisku, że wciąż nie potrafiła go spamiętać. Stawiała galeony przeciw guzikom, że kudłaty Irlandczyk jest koszmarem Pań na poczcie.
- Ja tam nie narzekam – uprzejmie nie zgodziła się z Callahanem w sprawie przeprowadzki do Londynu. Więc dodawać nie musiała. Wyspy Brytyjskie były chyba jedynym miejscem na świecie, w którym każdy mówił po angielsku, z tym że swoją własną wersją tego języka. I choć irlandzki zaśpiew Boyda nie był tak ciężki do zrozumienia, jak ten walijski albo szkocki (zrozumienie pijanej Arli przychodziło jej równie łatwo, jak zrozumienie swojego kota Harry’ego), to czasem niektóre wyrazy zlewały jej się w jeden i nie do końca była pewna, czy dobrze rozumie. Tak było i tym razem.
- Wpadnę – odpowiedziała krótko i zmrużyła badawczo oczy, jakby się zastanawiała, czy aby na pewno jest mile widzianym gościem.
Wyciąganie Gryfona na jakieś chlanie w stolicy było ostatnią rzeczą, o jakiej by pomyślała. Może kiedyś się do niego ładnie uśmiechnie, aby podzielił się z nią popartym testami rankingiem, ale jeszcze nie teraz. Widząc zmierzającą w ich kierunku pielęgniarkę, zrozumiała, że wizyta dobiegła końca. Nie przedłużając, wypiła zawartość swojego kubeczka, a różowy termos położyła na łóżku.
- Na zdrowie, Boyden. – poklepała chłopaka po udzie. Czy miała na myśli eliksiry, czy kawę? Ciężko było stwierdzić. - Termos oddasz mi kiedyś. Albo i nie, widzę, że wpadł ci w oko. – Wyminęła zblazowaną pracownicę Skrzydła Szpitalnego, która co najmniej kilka razy składała ją locusem po przegranej walce z grawitacją i ruszyła w kierunku wyjścia.
/zt x2
Maximilian Felix Solberg
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 194 cm
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
Nie miał pojęcia, co sprawiło, że zawitał pod drzwiami skrzydła szpitalnego. Na pewno nie był to brak zajęć, bo te jakoś ostatnio sobie dobrze organizował. Prędzej była to zasługa rozmów, które ostatnimi czasy odbył i tego, że kilka rzeczy w jego głowie zdawało się powoli porządkować. Do tego dzień był wyjątkowy, Sylwester, a to oznaczało, że praktycznie większość osób będzie spędzało ten czas poza zamkiem. Nie chciał, by zbyt wiele osób wiedziało, gdzie kieruje swoje kroki. Potrzebował prywatności i spokoju, by zdobyć się na odwagę, a w razie czego, wycofać się bez poczucia, że ktoś się o tym dowie. Wiadomość od Felka nieco go zmartwiła, nie wiedząc, co dzieje się z przyjacielem nie potrafił do końca uspokoić swoich myśli, choć w liście, który mu posłał starał się nie pokazać tego, jak niespokojne było teraz jego serce. Miał nadzieję, że puchon naprawdę nie robi nic głupiego i o siebie dba, by po Nowym Roku wrócić. Nie bez powodu Max jechał więc ponownie na eliksirze spokoju, który mógł ułatwić mu nieco dzisiejszą konfrontację. Nieśmiało wszedł w końcu przez drzwi, prowadzące na salę skrzydła szpitalnego. Było tu wyjątkowo cicho i tylko kilku nieszczęśników, zamiast imprezować gdzieś ze znajomymi, pojękiwała cicho na swoich łóżkach. Solberg w tym roku zrezygnował ze świętowania. Chciał poczuć się bezpiecznie, a nie ufał sobie jeszcze na tyle, by wiedzieć, że nie sięgnie po żadne świństwo, gdy tylko nadarzy się okazja. Tutaj czuł się zdecydowanie pewniej. A przynajmniej w tym temacie, bo widząc otaczającą go sterylną biel, zwątpił i już chciał zawrócić, gdy złapała go szkolna pielęgniarka. -Co tak stoisz? Przyszedłeś do kogoś? Czekaj, czekaj, jesteś od tego chłopaka, Boyda? Tędy. Tylko mi spokojnie! - Nim dopuściła go do słowa, już pchała go w stronę jednego z zajętych łóżek. Solberg czuł, jak serce podchodzi mu do gardła. Bał się. Cholernie się bał tego, co zobaczy i usłyszy. Przed oczami mignął mu kalejdoskop wspomnień z tamtej nocy. Zacisnął więc mocno szczękę, by nie dać się złamać i podniósł oczy na gryfona. Patrzył na niego w milczeniu, nie mogąc nie zauważyć kikuta z lewej strony jego ciała. To moja wina. Pojawiło się znów w jego głowie i wszystkie zapewnienia, że Boyd wszedł do Lasu na własną rękę (hehe) znowu przestały mieć znaczenie. -Hej. - Zaczął w końcu niezręcznie. -Nie chcę przeszkadzać. - Powiedział szybko, nie wiedząc do końca, czy Boyd ma ochotę go oglądać, czy tak niezbyt. Stał więc tam, czując się zupełnie nie na miejscu i zastanawiając się, jak bardzo dziwnie by wyglądało, jakby po prostu teraz odwrócił się i wyszedł - tak zwane niezawodne "Zagranie Solberga".
______________________
I thought that I could walk away easily But here I am, falling down on my knees
Niewiele się zmienia w ciągu mojego pobytu w skrzydle szpitalnym; ciągle biorę te same eliksiry, tylko że z czasem coraz rzadziej, ciągle irytuje mnie pielęgniarka, tylko że z czasem coraz mniej i ciągle nie mam pojęcia, co ze sobą zrobię, jak już stąd wyjdę. Ostatni dzień spędzony w szpitalnym łóżku przypada na ostatni dzień roku i chociaż Fillin bezskutecznie próbuje przekonać szkolnych uzdrowicieli, żeby wypuścili mnie trochę wcześniej, to mi (jak zwykle ostatnio) jest wszystko jedno i nie robi mi to żadnej różnicy, że jest Sylwester. Przecież nie będę świętował, bo niby co? Nadchodzący rok, jeszcze bardziej zjebany od poprzedniego? Dziękuję bardzo. Denerwuję się wyjściem ze szpitala i jednocześnie jestem już strasznie zmęczony i znużony przeciągającym się pobytem w nim, dlatego zupełnie niepotrzebnie jestem niemiły dla pielęgniarki, która próbuje mnie zachęcić, żebym się uśmiechnął, bo "jaki Sylwester taki cały rok"; wychodzi z sali, urażona jakimś moim burackim komentarzem, i zostaję sam. Prawie nikt już nie rezyduje w SS, bo chyba wszyscy pojechali do domów na święta, nawet Olivia spierdoliła do jakiejś ciotki u której postanowiła się zbunkrować do końca roku, nie wiem nawet czemu, może miała dosyć zamartwiania się o mnie; Fillin oczywiście siedział u mnie od rana i obiecał że wróci wieczorem, bo musi coś załatwić. Mówił, co, ale zdążyłem zapomnieć. Fizycznie mam się już super świetnie: nie muszę już być zabandażowany po samą szyję, nie muszę nawet leżeć w łóżku w tej głupiej piżamie, więc od paru dni trochę sobie siedzę, trochę się kręcę po skrzydle szpitalnym w moim eleganckim dresiku i gdyby nie fakt że lewy rękaw koszulki zwisa smętnie, i że moja twarz wygląda jakbym występował w kampanii społecznej "stop narkotykom", prezentowałbym się całkiem normalnie. Zerkam na wiszący w rogu pomieszczenia zegar, mimowolnie odliczając czas do powrotu Fillina, kiedy ktoś wchodzi do środka, zachęcany przez pielęgniarkę; podnoszę głowę i widzę, że to osoba, której nie mam najmniejszej ochoty widzieć nigdy przenigdy i którą jednocześnie chcę widzieć jako jedyną na świecie, bo tylko ona może mnie zrozumieć i nie musi rzucać głupich tekstów w stylu "nawet sobie nie wyobrażam, co czujesz..." - bo wie. Bo tam była. Bo wszystko widziała i próbowała mi pomóc. - Nie jestem zajęty. - mówię na jego słowa, co chyba widać, bo dosłownie siedzę i gapię się przed siebie; pierdolę te wszystkie krzyżówki, książki i inne szpitalne rozrywki, nie mam ochoty absolutnie na nic. Próbuję dzielnie spojrzeć Solbergowi w oczy, ale jest mi tak głupio, tak strasznie się denerwuję tym spotkaniem - w życiu się tak nie stresowałem, dobrze że siedzę bo nie wiem czy bym ustał na nogach - że nie dam rady. Nie chcę z nim gadać, bo jego postać jest jak świstoklik prosto do lasu, ale wiem, że muszę, bo bez tego żaden z nas nie będzie mógł, jak to się ładnie mówi, ruszyć naprzód. - No nie gap się tak, siadaj. - niby wydaję polecenie, ale mój głos zdecydowanie brzmi bardziej błagalnie niż stanowczo. Wiem, widzę, że Max też nie chce tu być, ale skoro już przyszedł, to nie mamy innego wyjścia niż porozmawiać i mieć to z głowy.
Maximilian Felix Solberg
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 194 cm
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
Widać obydwoje podchodzili do tego spotkania tak samo. Max nadal nie wiedział do końca czemu postanowił spojrzeć Boydowi w końcu w twarz, ale z każdą sekundą coraz bardziej żałował tej decyzji. Szczególnie, że gdy zobaczył Callahana ponownie poczuł to wszystko, co działo się w lesie. Poczuł, jak upada przed jego nieprzytomnym ciałem, krzycząc w rozpaczy i z nadzieją idioty sądząc, że wiggenowy cokolwiek pomoże. Nie pomógł. Zamiast tego Solberg stał teraz niemo przed gryfonem, który musi nauczyć się żyć od nowa. Bez słowa zajął wskazane miejsce, próbując znaleźć jakiekolwiek słowa, które mogły wyrazić to, co teraz siedzi w jego głowie. Polecenie wydane przez Boyda, mimo że było bardziej prośbą, przywołało w kruchym umyśle ślizgona inne nieprzyjemne wspomnienia i w tej chwili zdał sobie sprawę, jak przyjście tutaj go osłabiło. Wciąż jeszcze mógł zawrócić. Wyjść przez główną bramę i bez oglądania się za siebie po prostu zrezygnować. Pokręcił głową na tę myśl. Obiecał. Zebrał się więc na odwagę i spojrzał na siedzącego przed nim Boyda, który widocznie też unikał jego wzroku. -Wypuszczają Cię? - Brawo, Max! Zdanie! I to połączone z jakąś dedukcją, bo strój gryfona zdecydowanie pokazywał, że niedługo będą chcieli zwolnić jego łóżko. Ile ślizgon dałby teraz by co najmniej zapalić i jakoś oddalić od siebie towarzyszące mu napięcie. Niestety było to niemożliwe, bo pielęgniarka bacznie obserwowała ich, co rusz przemykając gdzie za plecami ślizgona. -Boyd, ja naprawdę przepraszam. Nie powiem, że płakałem lejąc Cię po mordzie, ale nigdy nie chciałem... - Odwaga, która przez chwilę w niego wstąpiła nagle gdzieś uciekła, a spojrzenie Maxa powróciło do resztek kończyny gryfona, wywołując nową falę wspomnień. Mimowolnie wbił paznokcie we własny udo, by przywrócić się do rzeczywistości. Przecież było już lepiej.
______________________
I thought that I could walk away easily But here I am, falling down on my knees
Mam Maxowi mnóstwo do powiedzenia, przynajmniej powinienem mieć; że nie powinien się obwiniać za to, co się stało, że zrobił wszystko co mógł, że jestem mu bardzo wdzięczny, że nie zostawił mnie tam samego na pewną śmierć i że cokolwiek nagadał mu Fillin, to nieprawda, bo on nie myśli rozsądnie, że bardzo go przepraszam że zafundowałem mu taki stres i w ogóle. Zamiast tego jednak siedzę w milczeniu, bo z każdą chwilą rośnie we mnie wrażenie, że jak otworzę usta, to się wyrzygam, a bardzo bym nie chciał fundować Solbergowi takich wrażeń, a sobie takiej kompromitacji; już wystarczy tych obu zdecydowanie. Nabieram głośno powietrza, jakbym robił jakieś ćwiczenia oddechowe, kiedy mój rozmówca w końcu decyduje się odezwać pierwszy i podejmuje neutralny temat. - No, jutro rano. - udaje mi się odpowiedzieć lakonicznie, ale wciąż więcej niż jednym słowem; wcale nie jestem z tego dokonania szczególnie dumny, bo wiem, że to dopiero wstęp. Próbuję na niego spojrzeć, kiedy znowu do mnie mówi, i nietrudno mi nie zauważyć, że mój widok wzbudza w nim dyskomfort. Wspaniałomyślnie sięgam po koc i owijam się nim jak peleryną, która doskonale wszystko zasłania i niemalże daje złudzenie, że wszystko pod nią jest w porządku, że mam obie ręce na miejscu, że jestem tak samo dziarski i bojowy jak wcześniej i zaraz jebnę Solbergowi w ryj tak dla zasady. Łatwiej się napierdalać niż rozmawiać, odkrywam bardzo mądrze i natychmiast, chociaż niezbyt energicznie, protestuję gdy słyszę przeprosiny. - Solberg, ja nie mam do ciebie żalu. Nie masz za co przepraszać. Niektórzy - Fillin - mogą twierdzić inaczej, ale naprawdę nie masz za co. To ja przepraszam, że przeze mnie... że musiałeś... - "patrzeć jak pustnik upierdala mi żywcem kończynę i nie móc nic na to poradzić" nie przechodzi mi przez gardło, więc urywam. Kurwa. Siedzimy oboje jak debile i ledwo potrafimy się wysłowić. - Jak trzeba było cię obrażać, to zawsze miałem coś do powiedzenia, a teraz nie mam pojęcia co powiedzieć. - przyznaję dość żałośnie i patrzę na Maxa bezradnie, tak jakby on wiedział, a przecież wiem, że nie.
Maximilian Felix Solberg
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 194 cm
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
Kolejne słowa o tym samym znaczeniu nie pomogłyby Maxowi. Nie teraz, gdy ten w końcu zmierzył się twarzą w twarz z tym, co spędzało mu od miesiąca sen z powiek. Jego serce było teraz rozdarte między tęsknotą za Felkiem, który postanowił zostawić go samego i wypierdolić gdzieś w pizdu (dzięki pierniczku), a poczuciem porażki, które wróciło z pełną mocą, gdy tylko zobaczył Callahana. Sam miał Boydowi wiele do powiedzenia i były to zdania zupełnie podobne do tych, które siedziały w głowie gryfona. Że jest idiotą, że to wszystko spowodował jego brak myślenia i podstawowych umiejętności magicznych i że gdyby mógł cofnąłby to wszystko. Wciąż nie pozbył się myśli, że to on powinien być na miejscu Boyda. Po tym wszystkim, co zrobił innym, to właśnie ślizgon zasługiwał na ujebanie kończyny, jeśli nie nawet pożegnanie się z własnym życiem. Nie potrafił jednak urzeczywistnić tych myśli, wypowiadając je na głos. Oprócz całej tej litanii przeprosinowej, która zalegała na jego potłuczonej duszy, w umyśle ślizgona pojawiało się jeszcze milion pytań. Wiedział o sytuacji rodzinnej Boyda i zastanawiał się, czy ten wróci teraz do domu, czy jednak zostanie w zamku. Co z protezą, którą obiecał mu Hampson? Długo będzie musiał czekać? Czy Olivia będzie w stanie się nim zająć, czy może potrzebują pomocy? Zamrugał kilka razy bo zdał sobie sprawę, że nie widział Oli od ich rozmowy w kuchni. Rozpłynęła się w powietrzu, jakby jednak coś wyniosła z relacji z Maxem - sztukę znikania. To pytanie jednak znikło tak szybko, jak się pojawiło, gdy usłyszał następne słowa Boyda, który (na szczęście) okrył się kocem, przez co Solbergowi nieco łatwiej było utrzymać wzrok na jego postaci. Ślizgon ponownie zamrugał, jakby chciał zweryfikować, czy nie odleciał w jakąś inną rzeczywistość. -Ty tak kurwa serio? - Nic innego nie był w stanie wydusić, bo po prostu nie wierzył w to co słyszał. Zdawało się, że zaczyna być to normą w rozmowie z Callahanami. - Przepraszasz mnie za to, że zaatakował Cię jakiś cholerny pustnik? Za to, że nie byłeś w stanie się bronić, bo o mało co nie zrobił sobie z Twojej klaty pola uprawnego, a potem zabrał Twoją rękę na spacer? Wow. - Ostatnie słowo zdawało się nie tylko podsumować emocje, jakie wypowiedź gryfona w nim wzbudziła ale i zdziwienie z tego, że był w stanie sam przeprowadzić taki wywód i to zdawać by się mogło, że bez większych problemów. - Powinienem wiedzieć, że grozi nam to gówno. Spotkałem się już z nimi wcześniej i wiedziałem jak to działa i jak bardzo potrafi namieszać w głowie. Dobrze, że O`Connor nas znalazł. - Sam wciąż nie wiedział, czy to kwestia KORALI, czy zaklęcia gajowego sprawiła, że bestia odpuściła i ostatecznie zniknęła między zaroślami co nie zmieniało faktu, że obwiniał się za swoją nieporadność, która chcąc nie chcąc doprowadziła w pewnym momencie do pogorszenia całej sytuacji. Nie skomentował kolejnych słów Boyda, w tak wielkim szoku był. Choć w duchu musiał przyznać mu rację. Język pięści i obelg był zdecydowanie łatwiejszy i wygodniejszy w komunikacji niż szczera rozmowa okraszona wyznaniami, które zdawały się dręczyć serce ślizgona. Jakimś cudem jednak z Maxa zaczęły wypływać słowa i nie mógł ich zatrzymać. Pewnie to krew Callahanów sprawiała, że usta same wypluwały kolejne wyrazy, będące wynikiem niedowierzania obecnej sytuacji.
______________________
I thought that I could walk away easily But here I am, falling down on my knees
Nie potrafię myśleć o tym zdarzeniu inaczej niż: gdybym nie szpiegował Maxa w lesie, to on poszedłby w swoją stronę, zrobił cokolwiek co tam miał do zrobienia i wrócił sobie zadowolony do zamku. Nie musiałby mnie ratować, nie musiałby na to wszystko patrzeć, nie musiałby teraz cierpieć. Nie zostałby zawieszony, nie byłby przez nikogo obwiniany, warzyłby sobie te swoje eliksiry i pewnie od czasu do czasu wdał się ze mną w bitkę i byłoby wszystko fajnie. Odgrażałem się chyba parę razy, że go zajebię i naprawdę myślałem, że go nienawidzę, ale dopiero teraz uświadomiłem sobie, że chuj, że wcale nie. Że tak tylko gadałem, a w głębi duszy lubiłem to że mam swój własny żywy worek treningowy, który potrafił oddać z nawiązką. I że wcale nie życzyłem mu tak źle, jak mi się wydawało; przecież gdyby tak było, powiedziałbym dyrektorowi, że to Max mnie wciągnął do lasu i poszczuł pustnikiem. I załatwione, zemsta doskonała, moja ręka nie poszłaby się jebać na marne, tylko w szczytnym celu. Aż mi słabo na myśl o tym, że teoretycznie mógłbym tak zrobić; próbuję więc go przeprosić, co koszuje mnie sporo, bo każde słowo przychodzi mi z trudem, ale staram się sklecić jakieś sensowne zdanie, bo wiem, że muszę. Nie wiem, jakiej reakcji się spodziewam, chyba jestem gotowy na wszystko, chociaż najbardziej chciałbym, żeby Max powiedział: Dobra ok, wybaczam ci, i żebym ja mu w to uwierzył i żebyśmy być może kiedyś, za sto lat, mogli w końcu pozbyć się tych wyrzutów sumienia. To mój optymistyczny scenariusz, który, ale niespodzianka, nie dochodzi do skutku, bo okazuje się, że Solberg chyba się wkurwił na moje słowa. Na to jednak nie byłem gotowy i nagle się okazuje, że jestem żenująco wrażliwy. Jak jakiś, kurwa, ślimak wyjęty ze skorupki. I do tego posypany tą trutką na ślimaki, co je rozpuszcza. Wzdrygam się i kulę mimowolnie pod kocem, kiedy mój rozmówca wyrzuca z siebie wzburzony kolejne słowa, czuję znajomy ucisk w gardle, kiedy słyszę słowo pustnik i orientuję się, że muszę mrugać bardzo, bardzo szybko, kiedy on kończy mnie opierdalać, bo łzy cisną mi się do oczu i już nie mogę ich powstrzymać ani siłą woli ani mruganiem i już nawet nie dbam o to, co Max sobie pomyśli, bo czuję się strasznie z tym, że chciałem dobrze a tylko go zdenerwowałem, czuję się strasznie z tym że w uszach mi brzęczy solbergowe streszczenie mojego największego koszmaru i czuję się strasznie z tym, że tak reaguję. - Ja... - zaczynam, ale teraz przychodzi mi do głowy tylko tyle, żeby go przeprosić, że go przeprosiłem, ale ostatecznie urywam, bo nie wiem, czy chciałbym usłyszeć, co wtedy miałby mi do powiedzenia. Chcę też się wkurwić. Chcę mu wygarnąć, żeby zamknął mordę i dał się kurwa przeprosić, bo ja nic nie poradzę na to, że czuję się winny i odpowiedzialny za wszystko i że jego pretensje wcale nie pomagają. Pewnie wtedy obu by nam ulżyło. Ale nie potrafię.
Maximilian Felix Solberg
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 194 cm
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
Widać obydwoje obwiniali siebie za cały ten cholerny wypadek choć tak naprawdę wina zapewne leżała gdzieś po środku. Solberg rzygał na myśl, że będzie musiał słuchać kolejnych "to nie Twoja wina" i "nic nie mogłeś zrobić". Tylko on i Boyd tam byli i tylko oni mogli się w tym temacie wypowiadać. A jednak ich spojrzenia na sytuację diametralnie się od siebie różniły. Umysł Maxa nie wytworzył poczucia winy tylko przez to jedno wydarzenie. Jego załamanie spowodowane było tym, że po raz kolejny przyczynił się do tragedii, lecz tym razem była ona nieodwracalna. Żarty skończyły się w momencie, gdy przekroczyli granicę lasu i zamiast wybrać bezpieczną drogę, postanowili zanurzyć się głębiej w jego odmęty. Teraz przyszedł czas na zmierzenie się z konsekwencjami i to dużo poważniejszymi niż zawieszenie w prawach ucznia, które wciąż wywoływało w Maxie irytację. Dopiero reakcja Boyda uświadomiła ślizgonowi co tak naprawdę wyszło z jego ust i jak mogło wpłynąć na psychikę gryfona. Max nie wiedział w końcu, co działo się z Boydem przez te tygodnie i czy otrzymał należyte wsparcie. Zakładał, że tak, choć przetrawienie takiego wydarzenia na pewno nie mogło ograniczyć się do jednej szczerej rozmowy. Wiedział to z autopsji. Co prawda dwa wybuchy nieco mu pomogły wyzbyć się tej najgorszej fali, ale wciąż czuł się jak gówno rozdeptywane po szkolnych korytarzach przez kolejnych uczniów. Widząc łzy na twarzy gryfona nie myślał nawet, tylko zrobił coś, czego raczej nikt się nigdy nie spodziewał. Podszedł do niego i najzwyczajniej w świecie objął, jakby całe te kłótnie i bójki z ich udziałem nigdy nie miały miejsca. Rozumiał. Nie miałby mu za złe, gdyby Boyd odtrącił jego bliskość, ale też bardzo dobrze zdawał sobie sprawę, że żadne słowa tutaj nie pomogą. Przeżyli chujnię na kółkach i żadna osoba z wewnątrz nie była w stanie tego zmienić. - Nie musisz. - Powiedział, by dać gryfonowi znak, że bez względu na to, co chciał powiedzieć, to nie ma teraz znaczenia. Sam siebie nie poznawał ostatnimi czasy i nie do końca wiedział, skąd brały się w nim niektóre odruchy, ale nie chciał ich powstrzymywać. - Najważniejsze, że z tego wyszliśmy. - Powiedział trochę do niego, trochę do siebie bo mimo, że fizycznie nie byli już w lesie to ich psychiki najwidoczniej wciąż się tam błąkały próbując znaleźć drogę wyjścia.
______________________
I thought that I could walk away easily But here I am, falling down on my knees
Na to, że Max znienacka zmieni front z wkurwienia na współczucie i postanowi mnie przytulić, jestem jeszcze mniej przygotowany niż na to, że dostanę od niego opierdol za przeprosiny; cały sztywnieję, kiedy obejmują mnie ramiona mojego kiedyś wielkiego wroga, ale nie odsuwam się, nie odtrącam go, nie oburzam się, że gdzie z tymi łapami i daj mi spokój. Poddaję się mu zupełnie bezwolnie, ani nie protestuję, ani nie odwzajemniam uścisku, tak samo pewnie zrobiłbym, gdyby postanowił jednak zmienić zdanie i dać mi w ryj czy cokolwiek. Jego empatyczny gest powinien chyba przynieść mi jakąś ulgę, ale wcale tak nie jest, wcale nie robi mi się lepiej poza tym, że wolę to niż kiedy wytyka mi, co się stało w lesie, nie czuję nic oprócz tego, że znowu mi głupio, że stawiam kogoś w takiej sytuacji, że to on musi być silniejszy i zapewnić mi pocieszenie, bo ja nie potrafię się utrzymać w jednym kawałku. To ja chciałbym pocieszyć jego, ale znów, nie dam rady. Nie wiem jak. Nie potrafię. Jedyne co wydaje mi się, że mogę teraz zrobić, to powstrzymać się od odpowiedzi, która ciśnie mi się na usta - że wcale z tego nie wyszliśmy, a przynajmniej nie ja. Że mimo tego że ciałem już dawno jestem w bezpiecznym miejscu, że moje leczenie poszło naprawdę sprawnie, że niedługo uzupełnią mi wszystkie fizyczne ubytki i będę mógł prawie normalnie funkcjonować, to psychicznie jestem w rozsypce i, co gorsza, nie widzę żadnego sposobu na to, żeby to zmienić. Zupełnie jakby ten pierdolony pustnik wgryzł mi się w mózg i nie chciał puścić. Nie wiem, czy Max też tak to przeżył, czy czuje się równie chujowo, ale tylko tak mówi, żeby zabrzmieć pokrzepiająco, czy może faktycznie udało mu się dojść do siebie szybciej; wiem tylko, że muszę iść tym samym tropem i przyznać mu rację, chociaż ani trochę w to nie wierzę. - Tak. - mówię w końcu i bardzo bym chciał zabrzmieć pewnie i stanowczo, ale oczywiście wychodzi dość marnie - Tak, wyszliśmy z tego. - powtarzam cicho po Maxie, jakby chcąc przy okazji przekonać samego siebie. Jest kilka rzeczy, o które chciałbym go spytać: jak naprawdę się czuje, czy serio ma wsparcie od Dear, o którym wspominała Julka, czy też nie może spać, ale jakoś żadne z tych pytań nie chce mi przejść przez gardło. Chyba się trochę boję, że znowu go sprowokuję do nieoczekiwanej, gwałtownej reakcji. Może i przeszliśmy razem przez to gówno, ale to chyba nie znaczy, że się przyjaźnimy i będziemy się sobie zwierzać. Nie wiem. Nie chcę ryzykować kolejnego wybuchu i dosadnych słów. Nie mówię więc nic i w końcu wydostaję się z jego uścisku, klepiąc go uprzednio po łopatce zwyczajnym przyjacielskim gestem i próbuję nie rozkleić się całkowicie; wyplątuję się częściowo spod koca i pobieżnie ocieram oczy wierzchem dłoni z nadzieją że w końcu przestanę się mazgaić. - Dzięki. - mamroczę; dziękuję mu za pocieszenie, za przyjście, za uratowanie, za wszystko. Dzielnie też unikam wzroku Maxia i zerkam gdzieś w bok, na szafkę nocną, na której cały czas piętrzą się listy, na które codziennie sobie obiecuję, że odpiszę, a potem tego nie robię. - Wiesz... dostałem list od twojego... chłopaka? - chodzą jakieś plotki że są razem, nie wiem na ile prawdziwe, więc precyzuję:- Od Felinusa. Tak mnie zaskoczył, że nie odpisałem, a był... był bardzo miły. Nie spodziewałem się takiego ludzkiego odruchu po nim - mówię beznamiętnie, nie do końca zdając sobie sprawę, że właśnie wyrażam swoje niepochlebne do tej pory zdanie o chłopaku.
Maximilian Felix Solberg
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 194 cm
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
Nie do końca przejął się faktem, że Boyd nie odwzajemnił uścisku, szczególnie że w jego wypadku nie było to takie proste. Max jednak nie potrafił znaleźć słów, więc potrzebował jakiegoś gestu, a w tej chwili padło właśnie na ten. Tak naprawdę żaden z nich nie musiał być silny i empatyczny. Mieli święte prawo załamać się i dać zamknąć na oddziale w Mungu, gdzie uzdrowiciele próbowaliby zdziałać cuda z ich złamaną i rozjebaną w drobny mak psychiką. Solberg jednak nie wyobrażał sobie podobnej opcji. Miał coś do udowodnienia i mimo, że każdy dzień wywoływał nową falę bólu w jego umyśle, a nawet pozorne czynności sprawiały cholernie duży problem, nie pozwalał sobie na kompletną bezczynność. Łatwiej było zatracać się w codzienności, nie dopuszczając do głosu nieprzyjemnych myśli i uczuć a resztki zapijać odpowiednimi eliksirami. Ślizgon zdawał sobie sprawę, że zagojenie się rany po ręce było zapewne najłatwiejszą częścią całego tego pierdolnika, z jakim musiał sobie teraz Boyd poradzić. Psychika wymagała dużo bardziej dokładnego i przede wszystkim dłuższego leczenia, by z czasem wydarzenia z lasu przestały aż tak mocno nękać zarówno Callahana jak i ślizgona, który mimo że z pozoru wyglądał na bardziej poskładanego, jednak w środku był w największej rozsypce, jaką kiedykolwiek miał nieprzyjemność czuć. Dlatego też Max nie miał zamiaru mówić na głos ani tego, że nie wierzy w zapewnieni Boyda, ani że nawet nie ufa własnym słowom. -Załatwili Ci jakąś pomoc? Gareth mi coś tam sugerował, ale jakoś niezbyt miałem ochotę skorzystać. - Wypalił, gdy już ich ciała się od siebie odsunęły i zrobiło się jeszcze bardziej niezręcznie. W tęczówkach Solberga, które obecnie były zaszklone, można było zobaczyć ogromną troskę. Chciał dowiedzieć się, że ta durna szkoła nie zostawiła ucznia w potrzebie i nie tylko rzucili hajsem, mając nadzieję, że to załatwi sprawę, ale też próbowali wesprzeć gryfona. Czuł się jakoś swobodniej rozmawiając akurat z nim na ten temat. Temat, którego nie był w stanie poruszyć przy innych. Nie zrozumieliby. Nagle jednak twarz Maxa diametralnie się zmieniła, gdy usłyszał kolejne słowa Boyda. Amortencja, która najwyraźniej wciąż nie wypłynęła z jego organizmu sprawiła, że jego ciało przeszyła ogromna fala smutku i zazdrości. Chwycił gwałtownie za koszulkę gryfona, przyciągając go do siebie, jakby miał zamiar spuścić mu srogi wpierdol. - Pisał do Ciebie? Wy.... Wy często ze sobą piszecie? To na Ciebie wtedy czekał, tak? - Zapytał, a jego oczy płonęły ze złości. Dopiero, gdy już miał unosić pięść, dotarło do niego, co usłyszał jchwilę wcześniej. -Nazwał mnie... Swoim chłopakiem? - Wyraz twarzy Maxa złagodniał, a ręka odsunęła się od Boyda. Ślizgon wyglądał, jakby ponownie była Gwiazdka i właśnie znalazł pod choinką najlepszy prezent na świecie. -Coś jeszcze Ci o mnie mówił? Pisał, że wróci? - Kolejne pytania opuściły jego usta, gdy umysł zdawał się być zamroczony cholernym eliksirem. Solberg po raz kolejny stracił kontakt z rzeczywistością.
______________________
I thought that I could walk away easily But here I am, falling down on my knees
Dziwnie się czuję, widząc tę troskę w oczach Maxa, kiedy pyta czy szkoła udzieliła mi pomocy innej niż załatanie dziur na klacie i napojenie całym oceanem eliksiru wiggenowego, chociaż przecież sam w podobnym stopniu martwię się o niego, więc nie powinno mnie to zaskakiwać. - Przysłali mi tu ze dwa razy psychologa, ale... - urywam na chwilę odpowiedź, bo sam muszę się zastanowić, dlaczego nasza współpraca nie była zbyt owocna i ostatecznie wzruszam ramionami. - Nie wiem. Nie chciało mi się z nim gadać. Stało się i od gadania się nie odstanie. - mówię dość obojętnie, bo naprawdę nie wierzę w to, że rozmowa, choćby z największym specjalistą na świecie, może przynieść mi jakąkolwiek ulgę; uświadamiam sobie, że właśnie niechcący chyba zniechęcam Maxa, a przecież nie to miałem na myśli. Kto wie, może Solberg jest innym człowiekiem niż ja i jemu wyszłoby to na dobre. - Ale... ale może ty spróbuj? - reflektuję się, chociaż nie brzmię na zbyt przekonanego tym pomysłem. Myślę, że najlepszą robotę mogłoby tu zrobić porządnie rzucone Obliviate, żebyśmy mogli o wszystkim zapomnieć, nie wspominać, spać spokojnie. Jeśli zaś chodzi o spokój, to twarz mojego rozmówcy nagle wyraża wszystko, co nim nie jest, kiedy ja od niechcenia wspominam o liście od Lowella; poruszyłem ten temat, bo uznałem, że może Max mu przekaże, że go przeczytałem, doceniłem i że nie odpisałem tylko dlatego, że za bardzo mnie zatkało, żebym mógł znaleźć jakieś słowa. A jemu nagle włączył się agresor. Czuję szarpnięcie za materiał koszulki i nagle staję twarzą w twarz z tym Solbergiem, którego znam najlepiej: wkurwionym i gotowym do spuszczenia wpierdolu. Nie reaguję, nie wyrywam się z jego uścisku, czekam cierpliwie aż jego zaciskająca się pięść wyląduje na mojej mordzie i nie zamierzam mu niczego utrudniać ani tym bardziej oddawać. Jestem po prostu mocno zaskoczony takim obrotem spraw, a kiedy słyszę towarzyszące temu słowa, to przez moment zastanawiam się, czy pielęgniarka nie podała mi przypadkiem jakiegoś innego niż zwykle eliksiru, który powoduje dziwne halucynacje. A może to Max czymś się poczęstował po drodze do mnie? - Eee... - tyle jestem w stanie z siebie wykrzesać na te pełne zazdrości pytania, a zanim wychodzę z szoku, rozmówca zmienia front i dla odmiany popada w coś w rodzaju mini euforii. Odsuwam się dyskretnie i zerkam w stronę drzwi z nadzieją, że w razie czego pielęgniarka uwolni mnie od tego nagle szalonego Solberga, ale nie ma jej na horyzoncie. Co mu jest? Czy to możliwe, że zakochanie aż tak bardzo odebrało mu rozum? - N-nie, wysłał mi tylko jeden list kilka dni po... po wypadku. - mówię spokojnie, zupełnie tak jakbym musiał mu się tłumaczyć, a przecież wcale nie muszę. Powinienem go trzepnąć w łeb żeby się opamiętał i wykopać ze skrzydła za zakłócanie mi spokoju, czego oczywiście nie robię, tylko gapię się na Maxa i próbuję zmusić trybiki w mózgu do jakiejś sensownej odpowiedzi na jego pytania. Mam tylko jedną. - Ćpałeś coś?
Maximilian Felix Solberg
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 194 cm
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
W pewnym stopniu czuł się jak w jakiejś alternatywnej rzeczywistości. Gdyby jeszcze miesiąc temu ktoś powiedział mu, że będzie rozmawiał z Callahanem i do tego jeszcze się o niego martwił, zapewne wyśmiałby tę osobę z góry do dołu i dla udowodnienia swojej racji spuścił Boydowi wpierdol. Niestety od tamtego czasu wiele się zmieniło, a Solberg wciąż szukał rozwiązania by jakoś Boydowi zadośćuczynić. Myśl, by wejść ponownie do Lasu i odszukać jego kończynę raz na jakiś czas gościła w jego głowie. Może nie liczył do końca na to, że mu się powiedzie, ale podświadomie czuł się winny za to, że wyszedł z tego wszystkiego bez jakiegokolwiek urazu, podczas gdy gryfon utracił naprawdę wiele. Odetchnął poniekąd z ulgą, gdy Boyd przyznał, że jednak szef tego pier(d)olnika nie zostawił go tak do końca samego, po tym jak wszelkie formalności zostały dopełnione. Był niezmiernie ciekaw, czy Hampson zaszczycił gryfona swoją obecnością, czy też uznał, że list w tym przypadku wystarczy. - Ciężko się nie zgodzić. Już prędzej zdziałaliby coś eliksirem pamięci czy... - Westchnął bo bardzo dobrze wiedział czym kończą się podobne zabawy. - Czy Obliviate. - Dokończył, a jego umysł przywołał nieprzyjemne wspomnienia, kiedy to musiał zmagać się z nieprzyjemnymi konsekwencjami źle użytego zaklęcia pamięci. Jak na złość to właśnie o jednym z Callahanów wtedy zapomniał i musiał się z tego srogo tłumaczyć. Humor widocznie mu spadł, gdy w duszy zjebał się znowu za męczenie tej rodziny swoją osobą. Miał wrażenie, że akurat na nich sprowadza największe nieszczęście i nic nie potrafił z tym zrobić. - Ja? Coś Ty, stary. Już wystarczy, że Dear musi się ze mną użerać. Nie ma sensu psuć krwi jakiemuś biednemu psychologowi. - Powiedział nieco lżej, bo mimo wszystko wciąż nie wyobrażał sobie poddania się terapii. -Poza tym, mam swoje sposoby i może nie tyle działają, co przynajmniej nie pogarszają sytuacji. - Wyciągnął z kieszeni małą fiolkę, by pokazać Boydowi, że oczywiście ma na myśli wszelkiego rodzaju eliksiry. Ten akurat miał działanie przeciwmigrenowe. Te cholerne bóle głowy wciąż go nie opuszczały więc kolejny płyn musiał zostać dodany do diety ślizgona. Przynajmniej miał pewność, że chociaż stałych pokarmów zbytnio nie przyjmował, to się na pewno nie odwodni. Nagła fala złości wstrząsnęła jego ciałem gdy Amortencja podpowiedziała mu niedorzeczne historie na temat siedzącego tu Boyda i puchona, który w tej chwili był nieobecny. Już czuł, jak serce pęka mu na milion kawałków, ale zaraz potem przyszedł spokój, a raczej szczeniacka radość, gdy gryfon użył kluczowego słowa. - No tak. Cały Felek. Jest taki dobry. Nie zostawiłby tego bez chęci pomocy. - Powiedział jakby w przestrzeń po raz kolejny zmieniając front. Z zewnątrz musiał wyglądać jakby naprawdę potracił wszystkie możliwe zmysły i praktycznie tak było. Nie miał kontroli nad działaniem tej pierdolonej Amortencji i nim zdążył zabić w sobie złość do samego siebie po jej efekcie w Święta, już po raz kolejny musiał oddać swoją duszę w jej ręce. Tym razem jednak nie było to takie chwilowe. - O nie nie nie. Obiecałem Felkowi, nie mogę... - Powiedział kręcąc głową, zupełnie nie przejmując się tym, że Boyd mógł z tego wyciągnąć całą prawdę o jego wcześniejszym problemie. - Wiesz, on też mnie o to pytał. Ale nie złamałbym słowa. Oprócz tego zagubionego pierniczka absolutnie nic nie jadłem. - Dodał jeszcze, a błogi uśmiech pojawił się na jego twarzy, gdy przypomniał sobie, jak Lowell czule potargał jego włosy, gdy chwilę później się spotkali.
______________________
I thought that I could walk away easily But here I am, falling down on my knees
Też czuję się jak w jakiejś alternatywnej rzeczywistości, w której zupełnie wszystko jest na odwrót: nagle okazuje się, że już nie mam przyszłości w quidditchu, że moja siostra nienawidzi Maxa, a ja nie dość że się o niego martwię jak o kogoś bliskiego, to jeszcze płaczę w jego ramionach. Płaczę. W. Jego. Ramionach. Zesrałbym się ze śmiechu jakby mi ktoś przedstawił taki scenariusz jakiś miesiąc temu. Albo wpierdolił tej osobie za gadanie głupot. Zależy, w jakim byłbym humorze. Strasznie męczące mi się to teraz wydaje, takie huśtawki nastrojów, takie nie odpuszczanie żadnej pierdoły i wyolbrzymione reakcje, jestem autentycznie zmęczony na samą myśl, że miałbym się czymś teraz wkurwić czy przejmować. Opowiadam Maxowi z grubsza o moich przygodach z panem psychologiem i stwierdzam, że gdy wspomina o swoich pomysłach na wymazanie tej akcji z pamięci, to chyba czyta mi w myślach. - Albo Avadą - dorzucam optymistycznie, no, jestem teraz zdecydowanie najzabawniejszym kolesiem na świecie. Słucham, co Solberg ma mi do powiedzenia - też nie brzmi na przekonanego skutecznością terapii, a ja, cóż, nie mam zamiaru go namawiać, skoro sam w nią nie wierzę. Wydaje mi się po prostu, że im mniej pierdolenia na tym świecie, tym lepiej; nie umyka mi jednak wzmianka o profesor Dear. - Becia to dobry opiekun, nie? - zauważam pod nosem, bo najpierw Julka, a teraz sam Max wspomina, że jest zaangażowana w sprawę. Wiem o niej właściwie tylko tyle, że nie ma nic przeciwko truciu szczurów na lekcji i potrafi porządnie opierdolić, a czy to nie są cechy, które świadczą o tym, że się jest spoko osobą? - Co to? - pytam, zerkając na fiolkę; we mnie wlewają tyle różnych eliksirów, że chyba mam już ich dość. Z drugiej strony, nie mam pojęcia jak będę spał bez ich pomocy. Chyba wcale. Następująca chwilę później moja chwila grozy, podczas której prawie grozi mi wpierdol, szybko ustępuje dalszemu wariactwu i wsiadam razem z Maxiem na istną karuzelę emocji, od której aż kręci mi się w głowie. - Y... Tak, to złoty człowiek. - niepewnie przyznaję mu rację, gdy ten wychwala zalety Felinusa, po czym przyglądam się rozmówcy bardziej uważnie niż dotychczas, gdy zapewnia mnie, że nic nie brał. Nie wiem, o co chodzi mu z tym obiecywaniem i jaki pierniczek niby zjadł, ale w to nie wnikam, bo prawdopodobnie i tak odpowiedziałby mi coś od rzeczy. - To dobrze... dobrze. - mamroczę, chociaż wcale nie jestem pewny, czy mu wierzę; nie mam, kurwa, ani siły ani ochoty na tego typu dziwne akcje. Błogi wzrok i rozmarzony ton nie wskazują na nic dobrego, więc tylko wzdycham bezradnie, skonsternowany i bezsilny, i nie wiem czy wołać pielęgniarkę, czy go wyprosić, czy co. - Może chcesz wody? - proponuję ostatecznie, bo nic lepszego nie przychodzi mi do głowy, chociaż nie wiem też w jaki sposób woda miałaby mu pomóc. Rozcieńczyć to nagłe spierdolenie? Jedyny plus z tego niespodziewanego zwrotu tej rozmowy jest taki, że przynajmniej trochę się ożywiam. Ale dalej nie wiem, co robić.
Maximilian Felix Solberg
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 194 cm
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
To co się działo obecnie w skrzydle szpitalnym przechodziło ich najśmielsze wyobrażenia, a akurat wyobraźnię to Max miał naprawdę potężną. Nie przejmował się łzami Boyda, bo bardzo dobrze wiedział, skąd one się brały i co oznaczały. Sam nie miał nawet siły już płakać. Tamta noc mocno go zmieniła i Max nie poznawał już sam siebie, ale dzielnie zaciskał zęby, by nikt nie zorientował się w jakiej ruinie tak naprawdę się znalazł. Jego stan fizyczny mógł poniekąd to odzwierciedlać, ale słowa ślizgona uparcie temu zaprzeczały. Wszystko. Jest. Dobrze. Powtarzał te słowa jak mantrę zatapiając swoją codzienność w kociołku i pomocy innym. Nie potrafił inaczej. Mógł co prawda sięgnąć po pomoc, której doskonale wiedział, gdzie w razie potrzeby szukać, ale nie był w stanie. Po prostu kurwa, nie mógł, a widok Boyda jeszcze bardziej go w tym upewniał. Jakim cudem miał prawo do użalania się i załamywania, gdy gryfon siedział tutaj dużo bardziej poszkodowany i zapewne z dużo mocniejszymi skutkami psychicznymi. Max zazdrościł mu Morphiusa, który Callahan musiał zażywać. Dostrzegł pusty flakonik po tym eliksirze, a jego umysł automatycznie zaczął tęsknić za podobnymi rozwiązaniami. Za błogą nieświadomością, która pomagała odnaleźć jakikolwiek pozytyw tego spierdolonego do reszty życia. Chciał wybiec stąd i sięgnąć do leżącego w ślizgońskim dormitorium kufra, w którym bardzo dobrze wiedział, że znajdzie jeszcze dwie porcje eliksiru Otwartych Zmysłów. Chciał, ale nie mógł. Zamiast tego siedział tutaj, z Boydem dyskutując jakby całej tej goryczy między nimi nigdy nie było i czując do siebie pewne obrzydzenie. Był już powoli pewien, że nie powinien tu dzisiaj przychodzić. - Też racja. Ale raczej nie znam nikogo chętnego nam w ten sposób pomóc. - Powiedział z wyraźnym smutkiem w głosie. O ile zwykle życiowe przeszkody bardziej go nakręcały o tyle teraz czasem marzył o zamknięciu oczu i oddaniu się ciemności. Kolejna myśl, której nigdy nie miał zamiaru wypowiadać na głos. - Nawet nie wiesz jak. Może wydaje się sukowata, ale... - Nie miał pojęcia, jak to wszystko ładnie określić. Dear była konkretną kobietą, która nie dawała sobie wejść na głowę, a jednocześnie nie pozwalała Maxowi tonąć w bagnie zwanym życiem. - Szkoda, że wszyscy tacy nie są. Leo Cię chociaż odwiedził? - Zapytał, bo prawdę mówiąc niewiele wiedział o gryfońskim opiekunie oprócz tego, że nie lubi jak się wsadza chochlikom w dupę niedopalone szlugi. - To? Akurat migrenowy. Ale codziennie rano robię sobie całą mieszankę, żeby jakoś do wieczora przetrwać. Czuwania, spokoju, regenerujący, migrenowy, kapka euforii.. No nie będę Cię tu wszystkim zanudzał. - Urwał wyliczankę, bo był pewien, że Boyd dostaje dużo lepszą tutaj. Solberg musiał radzić sobie sam i mimo, że domyślał się, jakie mogą być skutki, wolał to niż stawienie czoła rzeczywistości bez jakiejkolwiek pomocy. I nagle wszystko jebło jak grom z jasnego nieba, gdy Amortencja odezwała się w umyśle Maximiliana powodując zazdrość i agresję, która już po chwili ustąpiła radości i nadziei. - Złoty, tak tak... - Mruknął jakby do siebie, uśmiechając się szerzej, a jego serce napełniło się nową falą ciepła. Spojrzał nieco dziwnie na Callahana, gdy ten zaproponował mu szklankę wody, ale ostatecznie skinął głową. - A wiesz, Feli to by pewnie zrobił kakao. Takie aksamitne i ciepłe.. - Brawo, Solberg, nie ma co. Jego nozdrza uderzył tak dobrze znany ślizgonowi zapach i przez chwilę poczuł się jak w londyńskim domu.
______________________
I thought that I could walk away easily But here I am, falling down on my knees
To spotkanie nie jest ani łatwe, ani przyjemne i chociaż muszę się zmuszać do tego, żeby patrzeć na mojego rozmówcę i chociaż jego widok przypomina mi same najgorsze rzeczy, to uważam, że bardzo dobrze, że zdecydował - odważył się - do mnie przyjść. Nie wyobrażam sobie sytuacji, w której do tej konfrontacji dochodzi w jakichś niekontrolowanych warunkach, na szkolnym korytarzu czy jakiejs lekcji; nie wiem, jak bym wtedy zareagował, nie wiem czy gdybyśmy nie zmusili się teraz żeby porozmawiać, to kiedykolwiek by do tego doszło, czy tylko mijalibyśmy się w zamku, za każdym razem czując ból i napięcie. Wzdycham tylko i mruczę coś czego sam nie rozumiem w odpowiedzi na słowa Maxa, bo nietrudno wyczuć smutek w jego głosie, jakby szczerze żałował, że wspomniane przeze mnie zaklęcie nie jest rozwiązaniem; sam też czasem o tym myślę i też żałuję. Bywają takie noce, kiedy marzę tylko o tym, żeby skończyć ten koszmar. Na szczęście ostatnio rzadziej niż częściej. Kiwam w milczeniu głową na znak, że wiem o co chodzi rozmówcy, kiedy próbuje urwanym zdaniem opisać mi postać Dear, bo choć nie znam jej dobrze to wydaje mi się że dobrze odczytałem, jakiego typu jest osobą. - Jak trzeba, to ci wpierdoli tak że zmiecie cię z podłogi, a jak trzeba, to pomoże wyjść z najgorszego gówna? - pytam, wbijając wzrok w ścianę, bo tak mniej więcej sobie ją wyobrażam. I trochę zazdroszczę Maxowi, że w razie czego ma w pobliżu kogoś takiego; kogoś, kto jednocześnie rozumie niektóre sprawy, bo nie urodził się w innej epoce i jednocześnie jest na tyle mądry i dorosły że może zapewnić realne wsparcie. Kiedyś mi się wydawało, że sam jestem mądry i dorosły - dobry żart, nie? Kiedy Max pyta o mojego opiekuna, zaprzeczam. - Nawet nie wiem, czy w ogóle jest w szkole i wie co się stało, bo nie kontaktował się ze mną. - dodaję, ale niezbyt mi przykro z tego powodu; im mniej osób się mną interesuje, tym mniej niezręcznych rozmów. A ta z Leonardo akurat nie wydaje mi się tak niezbędna jak ta z Solbergiem. Słucham wyliczanki eliksirow Maxa, która prawie w niczym nie ustępuje mojej szpitalnej mieszance i choć samodzielne faszerowanie się takimi specyfikami nie brzmi jak coś rozsądnego, to nie robię mu wyrzutów, bo doskonale rozumiem, jak ciężko byłoby bez nich. - Powinni ci je zapewnić. Powinni cię tu leczyć ze mną. - mówię, bo dopiero teraz uderza mnie, jak bardzo Solberg został olany przez cały system. Ja przynajmniej mogłem się tu zbunkrować na cały miesiąc, a on? Od początku był pozostawiony sam sobie. Nie wiem, czy ja na jego miejscu bym dał radę. Może dlatego postanowił uciec w obsesyjne uczucie do Felinusa, myślę, i nawet nie przemyka mi przez głowę, że to może być amortencja; może jestem za bardzo przyćmiony moimi lekami, może po prostu głupi. Sięgam po szklankę i podaję Maxowi wodę, która niestety nie jest kakaem, bo jesteśmy w szpitalu, a nie na dworze królewskim, na którym można sobie spełniać każdą zachciankę. - W takim razie musisz go odwiedzić i poprosić o kakao. - mówię, łagodnie wypychając go w ramiona ukochanego; po prostu liczę na to, że uzna to za dobry pomysł i pójdzie do niego i będą się całować po wąsach z kakaowej pianki czy cokolwiek sobie tam robią, nie wnikam.