Pacjentami tutaj opiekują się uzdrowiciele z oddziału wypadków i urazów. Każdy z pacjentów trafił tu z powodu nieusuwalnych uroków, niewłaściwych zastosowań zaklęć, klątw, bądź też z innych, podobnych powodów. W przypadku skomplikowanych zaklęć może być potrzebna dłuższa terapia - często wtedy pacjenci przekierowani są na oddział rehabilitacji.
Jeśli nie poważne można nazwać chorobe przez ktorą są szanse na amputacje nogi to tak - uśmiechnął się do nikoli szeroko . Wyjął cukierki zmieniające kolor włosów na 2 minuty i zjadł jedna i zmieniły mu się na rózowe . - Jaki mam kolor włosów? - zapytał nie widziac swojego odbicia . - Ten jednorozec jest zajebisty - powiedział po czym uśmiechnął się szeroko . Poczęstował Nikole cukierkiem i usiadł wygodniej na łóżku . - Choć na kolana Poklepał Uda żeby usiadła . Włosy nabrały już mu naturalny kolor wiec wział nowy cukierek i miał teraz włosy żółte .
Dziewczyna westchnęła pod nosem i spojrzała na chłopaka zmartwiona. - Cieszę się, że zachowujesz taki spokój i nie denerwujesz się tym, jednak to nie jest nic takiego. Słyszysz co mówisz? Mogą Ci amputować kończynę, a ty nic z tym nie robisz… – wydukała zmartwiona i podrapała się po głowie zakłopotana. Kiedy jego kolor włosów się zmienił uśmiechnęła się delikatnie i rozczochrała chłopaka pokazując mu ząbki. - W tych różowych włosach wyglądasz jak kucyk, taki pluszowy. – zaśmiała się pod nosem i spojrzała na cukierki. Niepewnie wzięła jednego i spojrzała na chłopaka. - Zwariowałeś? Jesteś ranny, dodatkowo na nogę i chcesz żebym Ci usiadła na kolana? – zapytała rozbawiona i wzięła cukierek do buzi. Jej włosy zrobiły się białe, a ona dopiero teraz zorientowała się co chłopak powiedział. Jej policzki zaczerwieniły się, a ona powiedziała z wyrzutem. - Co ja jakieś dziecko, że na kolanka chcesz mnie wziąć?! – spytała niezadowolona i… naburmuszyła się jak małe dziecko, które nie dostało zabawki. Musiało to bardzo komicznie wyglądać.
- siedz cicho i siadaj . E tam jak odetna to odetna nie ma problemu . - powiedzial usmiechniety do Nikoli . Dalej nalegal aby usiadla mu na kolana . Gdy zjadla cukierka usmiechnal sie - Ladnie wygladasz babcio - usmiechnal sie szeroko do dziewczyny po czym wszedl uzdrowiciel do sali i powiedzial ze nie bedzie trzeba mu odcinac nogi i poinformowal go ze za dwa dni wyjdzie ze szpitala widzisz ? nie trzeba bylo sie martwic . A dlaczego jestes w Mungu ? cos sie stalo ? - zapytal spowarzniajac na ostatnie pytanie .
Dziewczyna zawarczała na Olivera i fuknęła pod nosem jak niezadowolona kotka. Prawdę mówiąc jej włosy najeżyły się i przypominało teraz futro dumnej kotki, która obraziła się na swojego pana, bądź ma ochotę zaatakować innego kociaka. Nikola westchnęła pod nosem i rozczochrała chłopaka po wyjściu lekarza. - Co ja mam z tobą mam? – zapytała rozbawiona, nadal nie siadając mu na kolanach. Nie miała zamiaru tego robić. Może w innych okolicznościach, ale na pewno nie teraz. Gdy puchonka usłyszała jego pytanie, jej tęczówki zadrżały, a ona spojrzała na chłopaka zdenerwowana i prawdę mówiąc zdezorientowana. Opuściła głowę i odwróciła wzrok. - Pamiętasz jak wspominałam Ci o tym, żebyś się nie obraził, jak bym była dla ciebie wredna? – spytała. Nie chciała go okłamywać, jakoś tak nie potrafiła. – Z tego właśnie powodu jestem właśnie tutaj. – powiedziała i posłała mu szeroki uśmiech. Nie chciała, by chłopak zagłębiał się w szczegóły.
To chyba było za dużo jak na jeden dzień. Cały transport do szpitala Serena pamiętała jak przez mgłę. Jacyś ludzie z Ministerstwa, jak przynajmniej wywnioskowała Serena, zabrali ją do szpitala. W końcu musieli coś zrobić z jej zmiażdżonymi nogami. Z czasem gdy adrenalina uchodziła z niej, ból zastępował jej miejsce. Wcześniej nawet nie zdawała sobie sprawy w jakim brzydkim stanie są jej nogi. W budynku od razu otoczyło ją paru Uzdrowicieli. A może niektórzy to tylko pomocnicy? Nie była już w stanie się przyjrzeć. Jak wcześniej tłumiła w sobie promieniujący od dolnych kończyn ból, to obecnie nie miała na to siły. Jej silna wola skończyła się z końcem bitwy. Teraz pozwalała zając się sobą innym, bardziej doświadczonym osobą. Nie mogła ręczyć za to czy przez drogę nie zdarzyło jej się zemdleć. Ktoś jej coś podawał do wypicia, ktoś inny rzucał zaklęcia. Istny chaos dla ledwo kontaktującej Fluvius. Nawet nie zamierzała zastanawiać jak znalazła się w jednym szpitalnych łóżek na oddziale Urazów pozaklęciowych. Przebrana w dziwaczną jej zdaniem koszulę sięgającą do kolan, obserwowała pracującego przy niej Uzdrowiciela. Nie chciała spać, jednak ten prawie wcisnął jej jakiś eliksir. Ponoć powinna odpocząć, więc w końcu pozwoliła sobie odpłynąć w ramionach Morfeusza. Jej sen nie trwał zbyt długo, gdyż obudził ją zielony błysk zaklęcia. Minęła chwila, gdy podpierając się na łokciach uświadomiła sobie, że to tylko koszmar. Starając się opanować dreszcze rozejrzała się po pustej sali. Ile mogła być nieprzytomna? Parę godzin czy cały dzień? Na szczęście jako pełnoletnia czarownica odpowiadała w pełni za siebie i nie powiadomili jej matki. Jeszcze. Brakowało Serenie obecności rodzicielki, jednak nie podobał jej się pomysł by widziała ją w tym stanie. Zaczęłaby niepotrzebnie panikować, a tylko tego jej teraz brakowało. Odrzuciła rude loki luźno opadające na ramiona do tyłu i oparła się na białej poduszce. Na szafce nocnej znalazła parę listów zaadresowanych do niej. Na jej twarzy pojawił się delikatny uśmiech widząc prezencik od Louisa. To się mu udało z tym breloczkiem! W końcu Serena już zakładała, iż będzie miała problemy ze snem. Szybciutko odgoniła wspomnienia z bitwy, chociaż ogromnie interesował ją dalszy przebieg owego zdarzenia. Zainteresowało ją coś innego, a dokładniej jej nogi. Przykryte kołdrą wydawały się wyglądać normalnie, więc delikatnie je odkryła. Wypuściła powietrze z gwizdem powietrze i ponownie je przykryła. Co za ulga, o niebo lepiej! Teraz się czuła jakby ktoś je obił kijem, a nie zmiażdżył, więc mogła to zaliczyć do pewnego sukcesu. Patrząc się ślepo w przestrzeń nagle pewna myśl uderzyła w nią jak piorun z jasnego nieba. Cholerny Lunarny! Nadal nie miała różdżki, kompletne dno. Nie było sensu wracać bez niej do Hogwartu. Będzie musiała jak się jej jeszcze polepszy udać się do sklepu i zakupić nową. Co prawda była do starej przywiązana, ale innej opcji jakoś nie widziała.
Przynależenie do Argenów zawsze bardziej wydawało jej się czystą formalnością. Lunarnym udawało się przeprowadzić swoje ataki, bez ponoszenia konsekwencji. Jednak ostatnie starcie w salonie było jak najbardziej realne. Latały zaklęcia niewybaczalne, a śmierć dosięgła kilku osób. Dany do tej pory nie wierzyła, że Minister Magii był w to wszystko zamieszany. A jednak, widziała go jak swoje odbicie w lustrze w szpitalnej toalecie. Nie chciała zostawać w szpitalu, ba nie chciała na początku nawet do niego iść, uznając, że to chwilowy ból w okolicy podbrzusza, pojawi jej się siniak, poboli i przejdzie. Oczywiście adrenalina robiła swoje. Nie tylko ona, upór Dany też całkiem sporo. Jednak Ramirez uparł się, by i ją zbadali uzdrowiciele. Pomijając liczne stłuczenia, doznała złamania dwóch żeber. Dostała okropną koszulę do kolan i Szkiele-Wzro oraz zostawiono ją w szpitalu na trochę, by jej obrażenia wyleczyły się do końca. Wraz z nią przywieziono Srenę, jednak w tym całym zgiełku mogła z początku nie zauważyć obecności Dany. A gdy już się trochę uspokoiło Dany zauważyła, że krukonka spała, po wypiciu eliskiru, z tym samym zresztą zbliżał się do niej sanitariusz. Rzucała się, śniło jej się że ucieka, a jakiś mężczyzna ją goni, miał zasłoniętą twarz. Dobiegła do końca jakiegoś mostu i nie miała już drogi ucieczki. Napastnik podszedł i pchnął ją. Spadała w dół... Ze snu wybudziło ją nieprzyjemne uczucie spadania. Usiadła rozbudzona na łóżku i rozejrzała się po sali. Były tutaj tylko we dwie, jej koleżanka nadal spała. Dany wsunęła nogi w szpitalne łapcie i ruszyła do łazienki. Pod oczami widniały sińce, była pewna, że jeszcze przez jakiś czas będzie śnić o zamaskowanych postaciach, które przecież mogły być uczniami w szkole. Westchnęła i ruszyła z powrotem. Wchodząc do dali zauważyła przebudzoną Serenę. -Jak się czujesz? - spytała kierując się z powrotem w stronę swojego łóżka. Czuła się częściowo winna, tak dobrze jej szło na początku z swoim przeciwnikiem, gdyby utrzymała ten poziom mogłaby pomóc koleżance, a tak jedna z tych gnid zmiażdżyła jej nogi!
Ostatnią rzeczą jaką mogłaby żałować było przyłączenie się do Argenów. Powstrzymanie tego szerzącego się zła naprawdę wydawało się naturalne i nikt nie musiał Sereny namawiać. Aktualnie leżała wpatrując się w sufit, który jak reszta pomieszczenia był sterylnie biały. Nigdy nie przepadała za takimi miejscami, za bardzo perfekcyjne. Te jasne powierzchnie aż prosiły się o muśnięcie je kolorowymi farbami. Rozmyślała co mogłaby na nich namalować, tym samym odciągając się od niechcianych i nieprzyjemnych myśli. Oczami wyobraźni już widziała swoje barwne obrazy umieszczone na smutnych ścianach tej sali. Pochłonięta swoją pasją, ledwo zauważyła przybycie jakiejś osoby. Słysząc kroki podskoczyła i automatycznie podniosła dłoń w poszukiwaniu różdżki. A tu taki pech, nie miała jej! Z wielkim uśmiechem wkradającym się jej na twarz, zaobserwowała owego delikwenta. -Dany jak dobrze Cię widzieć! - zawołała, kompletnie ignorując fakt, że znajduje się w miejscu publicznym. - Ciebie też tu zaciągnęli? Przejechała po niej spojrzeniem i prawie nie zaśmiała się widząc identyczną koszulę szpitalną. Czyli ona też tak w niej wyglądała? No, teraz to powinny wybrać się w tym na jakiś pokaz mody! Odgarnęła rude pukle z twarzy, trochę bojąc się swojego wyglądu. Pewnie wyglądała jakby próbowała przytulić bijącą wierzbę. Dobra, teraz to przesadziłam, chociaż jej postać raczej nie zachwycała. Zastanowiła się nad pytaniem puchonki. -Bywało lepiej, najgorsze są chyba wspomnienia z tamtego miejsca. - obniżyła ton, a jej uśmiech znacznie się zmniejszył. Ból prawie już znikł, czuła jedynie lekkie pulsowanie. Jeśli chciała podzielić się teraz swoimi obawami, to druga z Argenów była doskonałym wyborem. W końcu przeżyła podobne doznania w siedzibie Lunarnych. Daenerys nie powinna czuć się winna. Nic co przydarzyło się Serenie, nie szło od dziewczyny. Krukonka nigdy by nie oskarżyła jej o to. Aktualnie nawet już nie złościła się przez wyrządzoną jej krzywdę, przecież wiedziała na co się pisała. Profesor ani nikt inny nie zaciągnął jej tam siłą. Bardziej rozgniewał rudowłosą fakt pozbawienia różdżki. Jej tok chyba myślenia nie należał do najprostszych.
Co to kurwa jest, że musiał zostać?! Jakim prawem?! Przecież nie mógl. Nie powinien. To było cholernie niebezpieczne. A przecież nie bardzo miał ochotę pożegnać się z tym światem. W ogóle, decyzja o pójściu do Munga była, delikatnie mówiąc, kiepska. No, ale lepiej do szpitala, niż do tej szkolnego, prawda? Przynajmniej nie wzbudzał większych podejrzeń. Pieprzony Blythe. Jeszcze go dostanie w swoje ręce. Obiecał sobie. Stosować czarno magiczne zaklęcia.. Kto to widział. No, ale z drugiej strony.. To była walka. Taka prawdziwa. Na śmierć i życie. W końcu nikt nie wiedział o tym lepiej od Farida. W sumie, to dobrze. Dobrze, że się skończyło to wszystko. Serio. Jeden problem mniej. Odpadły stresy, związane z tym, że akurat w nocy można dostać sowę o dziwnej treści.. Oczywiście minusem był upadek całego ugrupowania. No i.. tamtych ideałów. Nie! Takie rzeczy nigdy nie zanikają. Dopóki istnieje ludzkość, nieważne magiczna czy nie, eugenika będzie się w najlepsze rozwijać. Mugole walczyli z czystością rasy, czarnymi, Żydami, chuj wie czym jeszcze. A oni.. Oni walczyli z Mugolami. To w końcu oni, ludzie uprzywilejowani do pewnych rzeczy i umiejętności powinni niepodzielnie żyć i rządzić na tym świecie.. No, ale wszystko w swoim czasie. W końcu będąc chorym ciężko podbijać świat, prawda? Prawda. Akurat do zdobywania władzy, dominacji potrzeba zdrowia. Psychicznego i fizycznego. Tego ostatniego już mniej. Wszystko zależy od roli, jaką się w planowanej rewolucji pełni. Akurat Sherazziemu tego pierwszego brakowało. Brakowało mu opanowania, wstrzemięźliwości przed wyrządzaniem ludziom krzywdy. Z tym, że on sam był pionkiem. Nie ciągnął za sznurki, a przynajmniej nie za wszystkie. Tak bardzo chciał w to wierzyć. W to, ze ktoś taki jak on nie przygotowywał wszystkiego. Że ten cały Minister Magii nie był niżej od Farida.. Z takmi właśnie myślami przekroczył próg szpitalnej sali, w której miał następne parę dni spędzić. Nie zapowiadało się to dla niego miło, zwłaszcza, że nie miał zamiaru tu siedzieć. No, ale może nie będzie aż tak źle? Grunt, żeby tylko nie spotkał nikogo z tych skurwysynów, Argenów. To takie smutne. Że nawet gdyby ich zobaczył, to raczej wątpliwe, aby mógł im cokolwiek zrobić. Ech.. Dlaczego życie musiało być takie trudne?
Dany w sumie nie potrzebowała siedzieć w szpitalu, jednak uzdrowiciel uparł się, a ona oblała nie zamierzała się z nim kłócić. To też pozwoliła odziać się w jedną z tych okropnych szpitalnych koszul i pozwolić by wyleczyli ją z wszystkich obrażeń poniesionych w walce. Nie miała pojęcia kto przysporzył jej złamanych żeber, ale chętnie zamieniłaby z nim kilka zdań i powiedziała co na ten temat sądzi. No ale, dobrze, że tylko na tym się skończyło. Syrence na przykład zmiażdżyli nogi, była pewna, że jej leczenie było bardziej bolesne niż to które ona przechodziła. W tej chwili Dany stała w progu i patrzyła na koleżankę. -Niestety - odpowiedziała z westchnieniem na jej pytanie o zaciągnięciu tutaj. W sumie po walce była tak zmęczona, że nie miała ani ochoty, ani siły na to, by się kłócić ze wszystkimi i tłumaczyć im, że nie musi siedzieć w szpitalu. Dany ruszyła się z progu w stronę Sereny. Gdy już podeszła przez chwilę stała, próbując powstrzymać się od płaczu. Co na szczęście jej się udało. Zaraz potem rzuciła się krukonce w ramiona, obejmując ją. -Przepraszam - powiedziała z głową na jej ramieniu, obejmując ją ramionami. Gdyby jej nie przeprosiła za to, że jej wtedy nie pomogła nigdy by sobie nie wybaczyła. Źle się z tym czuła. Zdawała sobie sprawę, że nie mgła być wędzie, no ale to Dany, ona każdemu chciałaby pomóc. Zastygła tak uczepiona krukonki, że nawet nie zauwazyła, że ktoś wszedł do sali. Wszak w tej chwili stała plecami do wejścia. Za to jej koleżanka z pewnością miała idealny widok na wejście. Szkoda, że nie na odwrót, wtedy Dany wiedziałaby, że do sali wszedł nie kto inny, jak jej ulubiony ślizgon.
Dlaczego życie musiało być takie trudne? A ta podłoga taka brudna? Ej no ludzie. On wszystko rozumiał, ale to szpital tak? No i jakby nie patrzeć. Kurwa, powinno tu być sterylnie! Paradoksalnie, to czarodziejski szpital, a mugolska metoda zaprowadzania porządku by się w nim przydała. Ech.. No, ale zaraz! Przecież nikt nie musiał wykonywać pracy mechanicznej w postaci latania z mopem, prawda? Od czego jest magia, jeśli nie od tego, żeby w takiej sytuacji człowiekowi dopomóc. Zasadniczo patrzył w podłogę i wkurzał się jeszcze bardziej, że musi tu siedzieć a w ogole to zabije Blythe’a jak tylko go spotka, przekraczając próg sali szpitalnej. Przestronna. Sterylna. Całkiem ładna. Nie, wróć estetyczna. No, ale moment. Jakiś bodziec poruszył jego mózg. Dźwięk. Głos. Znajomy głos.. Czyżby..? Nie. Co ona tu robiła? Nie.. To nieprawdopodobne. Dany?! Tutaj? I jakaś inna panna. Chwila moment, za co ona ją do jasnej cholery przepraszała? Jakiś wypadek na zajęciach, czy coś? Prawdopodobnie. No bo chyba Dany nie była.. nie. Zabawne, ale nie. I w sumie, mało śmieszny dowcip. Oczywiście, że nie. Głupota, głupota. Niemniej. Trzeba ją było jakoś przywitać. W głowie Bonneta zrodził się iście Faridowski plan. Otóż, bez wydawnia z siebie jakiegokolwiek dźwięku podszedł do Daenerys od tyłu, uprzednio dał znać tej drugiej, żeby była cicho. Przykucnął. Zaczaił się no i w strategicznym momencie przytulił. Mało przy tym nie rozwalił sobie czaszki, kiedy dziewczyna, a raczej jej organizm, dość żywo zareagował. Niemniej jednak, z uśmiechem na twarzy powiedział tylko – Cześć Dany. – po czym ogarnął się i ponownie, tym razzem po bożemu przytulił ukochaną.
Hura, nie umarliśmy! Chociaż przez chwilę myślałem, że nasze wyjście do Hogsmeade zakończy się w najgorszy z możliwych sposobów - śmiercią. Miałem szczęście do tragicznych randek. Jeśli w ich trakcie nie popadałem w skrajnie żałosne stany, przez dziwne i pechowe wypadki, to balansowałem na granicy życia i śmierci w śmierdzącej piwnicy jakiejś bandy super groźnych wilkołaków. Najwyraźniej życiowo urządzałem sobie konkurs na najbardziej żenujące spotkanie w kontekście damsko-męskim. Zakrwawiony nos wyglądał stosunkowo normalnie, totalnie odległy od stanu, w którym jeszcze noc wcześniej traktowali go serią zaklęć, by zatamować nieokiełznane krwawienie. Skutki zetknięcia z felernym przedmiotem, którego magia się na mnie odbiła, zdawały się także być już obecnie wyłącznie bardzo kiepskim wspomnieniem. Bolały mnie tylko wszystkie mięśnie, jakbym miał jutro zachorować na paskudne przeziębienie, albo jakby ktoś uderzył mnie w każdy poszczególny element mojego ciała. - Obiecuję, że już nie będę testować czarnej magii gołymi rękami - powiedziałem podnosząc dłonie do góry, gdy stałem przy łóżku Melusine. Na pewno prezentowałem się wybornie w piżamowym komplecie w wypłowiałe, błękitne kwiatki, którą otrzymałem od personelu. - Myślisz, że zauważą jak ją wezmę? Chyba pochodzi z poprzedniego stulecia! - Stwierdziłem bawiąc się jednym z dolnych guzików koszuli, a ten pod wpływem mojego dotyku szybko odpadł. Nie podniosłem go jednak, zrzuciłem to na obolałe ciało, choć tak naprawdę to nie ono najbardziej mi w tym miejscu doskwierało. Byłem już po małym spacerze - nie tylko prowadzącym od mojego łóżka do boku Meluzynowego, ale i wprost do oddziału, z którego pacjencji prawie nigdy nie wychodzili. Wciąż miałem na dłoniach wspomnienie dotyku szorstkich, zaniedbanych włosów mojej matki. Mogłem ich dotknąć bladym świtem, zaskakująco punktualnie, nim uzdrowiciele zaczynali roznosić eliksiry, tylko dlatego, że spała. Odczuwałem absurdalną przyjemność z faktu, że mnie tutaj wysłano, mogłem zaglądać do jej sali tak często, jak tylko miałem na to ochotę. Za każdym razem boleśnie wbijając sobie do serca, że nic nie mogę zrobić. Choć zegarek na mej szyi tak nieznośne ciążył, choć niespokojne dłonie same prosiły o kolejne próby zmienienia tego, co się wydarzyło. - Zamiast kawy, a w szczególności, zamiast eksperymentów z egipskimi przedmiotami, mogę Ci zaproponować herbatkę, robią całkiem znośną na piątym piętrze - zaproponowałem, odpędzając zbierające się nad mą głową pochmurne myśli, ciągnące mnie w otchłanie przeszłości, skupiając się po prostu na tym, że jeśli zanadto będę się kręcić po piętrze dla obłąkanych, uspokoją mnie eliksirami, jeśli znów spróbują ją zahipnotyzować, powiadomią dosłownie wszystkich. Więc usilnie zaciskałem palce na kolejnym guziku myśląc nie o wydarzeniach z przeszłości, a o dziś. I dziś miałem przy sobie Meluzynę.
Bridget Hudson
Wiek : 25
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 167cm
C. szczególne : nieodparty urok osobisty, łabędzia szyja
Bridget nie potrafiła opanować chichotu. Wszystko przez te nieszczęsne zakłócenia magiczne! Rzucała zaklęcie na pluszowego misia i zostało ono odbite w jej stronę, wskutek czego doznała urazu magicznego. Chichot Burkley'a potrafił być naprawdę niebezpieczny, bowiem mogło dojść do uduszenia się ofiary i potrzebna jej była natychmiastowa pomoc. Na szczęście nie stało się nic groźnego, jedynie gardło i brzuch bolały ją od niepowstrzymanego śmiechu. Trafiła na oddział urazów pozaklęciowych i bardzo szybko zajęli się nią uzdrowiciele. Musiała zażyć eliksir, bo było zaskakująco trudne ze względu na ciągłe napady chichotu, lecz ostatecznie udało jej się i wszystko przeszło po paru chwilach. Zostawili ją jeszcze na niecałą godzinę obserwacji, pozwalając poczytać jakąś medyczną książkę w poczekalni, a kiedy okazało się, że chichot nie wrócił, wypuścili ją z powrotem do szkoły.
/zt
Melusine O. Pennifold
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 169
C. szczególne : turban na głowie z magicznymi wzorami, piegi na twarzy, płynne ruchy, zwiewne ubrania;
Już kiedyś leżałam w szpitalu św. Munga. Byłam wtedy znacznie mniejsza, zarażona choroba zakaźną, prawdopodobnie przenoszoną przez trytony. Co oczywiście w mojej rodzinie jest tematem tabu i nikt nie przyswoił tej informacji od uzdrowicieli. Niewiele mam wspomnień z tego pobytu. Jedynym jest właśnie ten podobny moment jak dziś. Kiedy otwieram ledwo oczy przy rażącym mnie, sztucznie magicznym świetle. Tak jak lata temu, kiedy w końcu wyszłam z nieustającej gorączki. Udaje mi się podnieść do pozycji siedzącej i moje pierwsze pytania są o mojego kompana, który ponoć już szwenda się po całym szpitalu, jak słyszę od skrzywionej pielęgniarki. Czuję ulgę, że już udało Ci się wstać i nawet najwyraźniej kogoś zirytować. Kobieta bełkocze coś o tym, że poinformują moich rodziców, dotyka moich lekko opuchniętych warg i smaruje je jakimś specyfikiem, a kiedy orientuję się jak one mogą wyglądać z przerażeniem dotykam swojej, przecież jakże ślicznej, buzi. Nie słucham już rokowań na przyszłość, jeśli chodzi o moje zdrowie. Żądam lusterka od skrzywionej pracownicy, na co ona prycha i mówi coś o toalecie. Zrywam się z łóżka, a ta próbuje mnie umieść w nim z powrotem. To dlaczego nie może mi go przynieść, skoro najwyraźniej nie wolno mi iść do toalety? Co będzie jeśli się zsikam w łóżko? Jednak zanim udaje mi się rozważyć wszystkie przerażające wizje, które mogą mnie spotkać, moja sąsiadka z łóżka pożycza mi swoje lusterko, a pielęgniarka przygotowuje mi jakieś eliksiry, które mam zażyć. Kiedy przychodzisz, ja właśnie patrzę na swoją zmęczoną buzię i czuję się naga przez brak turbanu na głowie. Dotykam swoich opadniętych włosów, które wyglądają smutno, bez połysku w moim mniemaniu. Próbuję związać ja na czubku głowy same sobą i uśmiecham się do Ciebie obolałymi ustami, kiedy przychodzisz. - To dobrze, bo ja nie zamierzam cię nigdy ratować - oznajmiam, dotykając swoich odrobinę większych niż zazwyczaj warg. Zerkam na swoją koszulę nocną (kto jeszcze je nosi? chyba tylko czarodzieje w bardzo podeszłym wieku), której wypłowiały żółty kolor, kojarzył się odrobinę z moczem. - Myślę, że skoro mają tylko takie piżamy, są na wagę złota i na pewno zauważą - stwierdzam i patrzę na guzik, który Ci spada na ziemię i przez chwilę gapimy się na niego bez sensu. Czułabym się głupio ze swoim wyglądem, ale przecież widziałeś mnie w jeszcze gorszym stanie na tej piekielnej pustyni. Tylko wtedy może przynajmniej patrzyłeś na moje półnagie ciało i zapominałeś jak tragicznie wyglądam, tutaj ta koszula wcale nie dodaje mi uroku, moim skromnym zdaniem. No i ten turban, nie zasłania włosów. Przez chwilę chcę podroczyć się skąd wiesz o tej dobrej herbatce, bo mam chwilowe zaćmienie umysłu. Na szczęście przypomina mi się powód dla którego oczywiście, że wiesz. Już otwierałam buzię by coś powiedzieć, więc przybieram zmęczony wyraz i tylko parskam powietrzem i macham dłonią z lekkim uśmiechem, zwalam na zmęczenie fakt, że nie wiem co powiedzieć. Klepię swoje łóżko, żebyś usiadł obok i wyciągam dłoń, byś ją złapał. Udaję wciąż, że chodzi o polepszenie mojego samopoczucia, bo nie chcę żebyś wiedział, że użalam się nad tobą. - Nie wiem jak masz siłę chodzić. Niestety musisz tu przynieść mi herbatę i przy okazji nocnik - żartuję, drugą dłonią ociężale szczypiąc Cię w ramię, ubrane w stylową koszulę. - Musimy poważnie przemyśleć koncepcję naszych schadzek - dodaję z westchnieniem. Trzy czwartek tego roku spędzam spieczona, lub obolała, a wszystko z Twoim udziałem.
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
Oczekiwanie. Dziwny był stan całkowitej nieprzytomności spowodowanej nie tylko poprzez zastosowanie zaskakująco silnej Drętwoty, ale także uderzenia głową o kostkę brukową. No, nie ma co, popisałeś się, Matthewie Alexanderze podczas trwających zamieszek Pureblooda i Mudblooda! Niemniej jednak widok nie był zbyt zachęcający do pozostawienia uzdrowiciela na pastwę losu, a pewni mili ludzie postanowili przeteleportować go do odpowiedniej placówki, gdzie to został przywrócony do stanu względnej normalności. Względnej - bo trochę to trwało, zanim zdołał odzyskać w pełni świadomość umysłu. Niezbyt przyjemne szumienie w głowie powitało go niemalże natychmiast, ból wszelkich mięśni dawał o sobie niepokojące sygnały, zaś przeszywające umysł ciernie nie potrafiły pozostawić uzdrowiciela w spokoju, kiedy to otworzył oczy, przyglądając się podejrzanie sufitowi; no cóż, ewidentnie coś było po prostu nie tak. Czyżby nieszczęście go prześladowało? Wziął głęboki wdech, czując potencjalne poharatania przeszywające ciało, by następnie się wyprostować, spoglądając zaciekawionymi tęczówkami okrążającymi źrenice w stronę kolegów z pracy. Dziwnie się czuł na stanowisku pacjenta, już irracjonalizm chciał mu się wbić do głowy, kiedy to zdał sobie ostatecznie sprawę, że w niczym nie pomoże i powinien się zachowywać tak, jakby wymagał tego sam od swoich pacjentów. Zastosowanie odpowiednich eliksirów załatwiło względnie sprawę, chociaż nadal po upadku kręciło mu się w głowie. Episkey wyleczyło ranę na głowie, pozostawiając niewielką, mało co szpecącą bliznę na manufakturze skóry należącej do uzdrowiciela. Zbyt długo nie przesiedział jednak po tym wypadku, wypisując się ze szpitala parę godzin po upewnieniu się, że większość rzeczy jest po prostu w porządku. Wypadałoby się zająć psami.
/II wątek po ataku na moczarach; Matthew składa Thomena do stanu użyteczności
Nie pamięta jak dokładnie znalazł się w Św. Mungu. Ledwo pamiętał jak znalazł się w Dolinie, gdzie jakaś osoba przeteleportowała go do Św. Munga. Stracił przytomność w momencie, w którym padł na brudną ziemię. Czym dokładnie oberwał? Nie widział żadnych maczug, przynajmniej nie z odległości, a kiedy został przewalony na ziemię i okładany... Nie przyglądał się temu, co dokładnie wbijało się w jego ciało. Skutki pobicia były dla niego niezrozumiałe, bo nawet nie wiedział, co dokładnie się stało. Gdyby wtedy nie kłócił się z matką, nie wyszedł bez słowa i może chociaż obserwował gdzie dokładnie stawia nogi, nic podobnego by się nie wydarzyło. Nie zrobił tego specjalnie. Nie szukał dzisiejszego wieczoru żadnych przygód. Zwyczajnie chciał znaleźć się jak najdalej tego miejsca. Wypluł krew z ust jeszcze przed szpitalem, a przynajmniej próbował to zrobić. Jasno światło, które odbijało się o białych ścian szpitala raził w oczy. Choć wzrok miał zamazany i nie mógł dokładnie rozeznać się w sytuacji, położyli go chyba na łóżku, które znajdowało się przy ścianie. Chyba. Głosy scalały się w jedno, jedne co do niego docierało to szum. Głośny i nieznośny. Z pewnością jeden z tutejszych uzdrowicieli będzie zadowolony na jego widok. Tym razem wcale nie obraziłby się za skarcenie go za swoje zachowanie. On naprawdę pragnął pożegnać się z tym światem, co?
Czy los mógł go nienawidzić? Najwidoczniej nie, skoro zsyłał ponownie tego samego pacjenta, z którym dogadywał się niezmiernie dobrze. Tym razem jednak nie mógł z nim zamienić większego słowa; albowiem znajdował się w zupełnie innej części całokształtu szpitala. Siedział, chociaż nie, nie siedział - zajmował się pacjentami najróżniejszej maści, zastanawiając porządnie nad całokształtem własnego zawodu. Dlaczego właśnie uzdrowicielstwo? Czyżby miał w głębokim poważaniu swój własny los? Zawsze mógł zostać kimś innym, kształcić się w zupełnie odmiennej dziedzinie, która nie powodowałaby, że zamieniłby się w takiego okropnego wraka człowieka. No cóż; niektórych decyzji nie można było cofnąć, tym bardziej że stał się uzdrowicielem dyżurnym. Kiedy wreszcie otrzymał odpoczynek, należyty oraz wymagany, gdy sala była zapełniona najróżniejszymi przypadkami, przyszła szybka wiadomość; wiadomość, dzięki której zdał sobie sprawę z tego, że te parę minut przeznaczone dla niego tak naprawdę przepadły w otchłań zapomnienia. Zamiast tego, deportując się do odpowiedniej części, miał do czynienia z niedawno spotkanym wcześniej chłopakiem. Thomen, oj Thomen. Miał ochotę teatralnie pokręcić głową oraz położyć dłonie na własnych biodrach w akcie desperacji, aczkolwiek nie miał na to ani chwili; mówiąc wprost, musiał się nim po prostu zająć. A jego stan był opłakany; wszędzie rany, krew, rozszarpane ubranie, siniaki po uderzeniu jakimś narzędziem. Dostał informację, że znaleziono go na moczarach; czyli tam, gdzie znajdują się trolle. Matko Boska Częstochowska; teraz naprawdę miał ochotę kiwnąć tą głową! - Pamiętasz, jaki mamy dzisiaj dzień tygodnia? - zapytał się go, by sprawdzić jego świadomość, tym samym przy pomocy światełka własnej, podręcznej, lekarskiej latareczki sprawdzić reaktywność źrenic na otoczenie. A nie było to w jak najlepszym porządku; musiał przejść jednocześnie szereg badań, wcześniej jednak - wymagał poskładania. Wyjął zatem różdżkę, skierował ją w stronę dorosłego już studenta, by następnie wypowiedzieć dwa słowa, trzykrotnie. - Vulnera Sanentur... - gdy rany zaczęły znikać, przynajmniej te najbardziej poważne oraz rozległe, obydwoje mogli odetchnąć z jakąś tam ulgą. Ale to nie był jeszcze koniec.
Los? To raczej dosyć niedoprecyzowane. Poza tym, czemu obwiniać za nasze własne decyzje lub błędy los czy też przeznaczenie? Jednak jeżeli to pytanie, zadałby sobie samemu, na pewno przez moment by się nad tym zastanawiał. Chyba tak skoro pozwolił aby skończył półprzytomny w Mungu. Doskonale wiedział, jak nie znosi tego miejsca i jego wizytacja to rodzaj ostateczności. Nie zastanawiał się nad tym w ten sposób... Może to jakaś kara, którą wszechświat postanowił na niego nałożyć? Stawiał na jego drodze przeszkody, aby ostatecznie i tak zepchnąć go w ten dół. Gdyby tylko wiedział, zapewne odroczyłby swoje przybycie o te kilka minut. Wiedział, jak zapracowanym człowiekiem był uzdrowiciel, nie powinien więc nagminnie go tak dręczyć swoją osobą. Naprawdę nie miałby nic przeciwko. Ten rodzaj kręcenia głowy mógł przyjąć na klatę i jakoś się z tym pogodzić. Rzekłby, że byłby to powiew świeżego powietrza, który był mu potrzebny. Pokręcił głową, nie chcąc otwierać oczu i mierzyć się z jasnością tego pomieszczenia. Poruszał ustami, jednak nic się z nich nie wydobyło. Może to jedynie omamy, może jego własny wzrok i podświadomość płatała mu figle? Zmarszczył brwi i próbował odgonić od siebie światło latarki. Jednak jego ciało nie posłuchało komendy.-Piątek? Co to... Za znaczenie.-Jęknął, próbując połknąć ślinę, która nazbierała się w jego ustach. Spróbował odkaszlnąć, jednak to przyniosło dosyć obrzydliwy skutek kiedy opluł się własną krwią. Uzdrowiciel coś powtarzał, jednak słowa do niego nie docierały. Był zmęczony, chciał pójść spać i nie przejmować się tym, czy dzień następny cokolwiek mu przyniesie. Nie wiedział, że czeka go długotrwała rekonwalescencja. Typowo dupku. O własną dupę dbać nie umiesz, to inni muszą to robić.
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
Życie nienawidziło go. Starało się za każdym razem podłożyć pod nogi, w najmniej oczekiwanym momencie, inną nogę; spychało go na sam dół, uderzał tego, co okryte jest tajemnicą, jak również splugawieniem. Im bardziej starał się z tego wyszarpać, tym czuł się o wiele gorzej, tracił poczucie samego siebie, nie wiedział - kim jest, jaki jest, które cechy reprezentuje najbardziej. Tak w sumie zawsze było - zagubiony w swym grzechu uzdrowiciel zdawał się kompletnie nie wiedzieć, jak samego siebie może określić; jakimi wartościami, jakimi emocjami, po prostu kompletne zero. To tak, jakby przed każdym spotkaniem jego karta resetowała się, poddawana była wymazaniu danych z nadpisaniem, by nie można było niczego odzyskać; fałszywe rekordy pamięci, tudzież bloki, nieprawidłowy system przerwań uderzający o nerwy przebiegające pod kopułą czaszki, to wszystko wydawało się być jedną wielką pętlą. Pętlą, której nie mógł przerwać, która miała działać w nieskończoność, dopóki serce drzemiące w jego klatce piersiowej zwyczajnie nie przestanie bić. Oto on - niosący z każdym dniem bardziej splugawione skrzydła, oto on - gnijący już od dawna w środku, gdyż nie chciał w żaden sposób pozwolić własnym ziarenkom szaleństwa wyjść na wierzch. Zaskakujące było zatem, jak zdołał przetrwać - znaleźć się w tej chwili, bez konkretnych nawiązań do przeszłości obliczać kolejne prawdopodobieństwo zniknięcia, rozpłynięcia się w mgiełce enigmy, w której to czuł się najbezpieczniej. Szansa była podniesiona do potęgi, w nikłych procentach, rachunek ten bezskutecznie przedzierał się przez jego palce, próbując zaistnieć w najrzadszej konfiguracji, niesprawiedliwej, pozbawionej sensu. Tak samo - prawdopodobieństwo, że w ogóle uzyska ziarenko spokoju i będzie mógł zwyczajnie odpocząć, było zaskakujące niskie i oscylowało wokół wartości zerowej, z kilkoma miejscami po przecinku. Bez różnicy zatem było mu, czy Thomen postanowił również zawitać w te rewiry, wplątując się w sieć problemów oraz tragedii; prędzej czy później znaleźliby mu inną, mniej przyjemną robotę. - Owszem, posiada. - odpowiedział prosto, zauważając jednak brak chęci Thomena do udzielenia odpowiedzi, wynikającej z przemęczenia. Nie pytał zatem o nic więcej, dopóki nie przywróci chłopaka do jakiejkolwiek sprawności. Uraz głowy, liczne obrażenia, siniaki, obdarcia, po prostu wszystko to, co zdawało się łudząco przypominać wakacje w Meksyku. Teraz jednak - był silniejszy. A może jest to po prostu złudne uczucie? Sam nie wiedział, zauważając tym samym to, iż chłopak może zakrztusić się własną krwią. - Anapneo. - na szczęście zadziałało odpowiednio; nie oznacza to mimo wszystko i wbrew wszystkiemu, że na tym kończyła się własnie jego praca. Działał obecnie samotnie, nie potrzebował pomocy, nie wymagał niej, każdy wiedział, że chłopak trafił po prostu w dobre ręce. Ciche westchnięcie wydobyło się z jego ust, kiedy to w jakimś stopniu udało mu się zapanować nad całokształtem zdrowia organizmu Ślizgona. - Transfusion. - przyłożywszy patyczek do ciała chłopaka, rozpoczął proces przetaczania krwi. Na szczęście wszystko było automatyczne i nie wymagało rozpoznawania czynnika bądź innych szczegółów - wszystko wydawało się być w porządku, zaś uzdrowiciel obliczał czas potrzebny do przywrócenia prawidłowego krążenia w organizmie młodego.
Pytanie. Czemu na to pozwalał? Czemu tak uporczywie nie przyjmował do wiadomości swojego własnego szaleństwa? Może zdawał sobie z niego sprawę, z tego jak bardzo popieprzony był. Jednak co z tego? To niczego najwidoczniej nie załatwia. Był więźniem, w klatce, którą sam sobie zbudował, a która cały czas robi się coraz mniejsza. Może robi to specjalnie, aby na samym kończy wybuchnąć tym, co gromadziło się tyle lat. Gnił od środka? Cudownie. W końcu nie ma lepszego sposobu na utracenie siebie samego. Uporczywe trzymanie się jednej myśli było równie zgubne, jak odrzucenie wszystkiego. Pogłębiał jedynie stan, w którym znajdował się na samym początku. Co się stanie, kiedy pochłonie już Ciebie całego? Thomen mógłby to zrozumieć. Zatem dobrze, że tu trafił. Miał przynajmniej ręce pełne roboty, a czas na głębsze przemyślenia został odroczony. Nie wiedział, że im człowiek siedzi sam z własnymi myślami, tym tylko gorzej na tym wychodzi? Zastanawiamy się, kwestionujemy, nasz umysł zaprowadza nas na niebezpieczne tereny, które nawet dla osoby o zdrowych zmysłach nie były wskazane. Każdy może oszaleć. Uznał, że to była najtrafniejsza odpowiedź, bo sam sens tego pytania był dla niego idiotyczny. Nie wiedział, który był dzień tygodnia? Nie pamiętał? Czy umysł nie był już ta sprawny? A może to po prostu typowe zachowanie Thomena, który nie zamierzał dać mu tego, czego chciał. A to przecież tylko głupie pytanie. Skoro jednak do jego świadomości doszedł sens jego słów, to chyba jednak wszystko z nim w porządku. Kiedy już myślał, że naprawdę zejdzie na tym stole nie mogąc swobodnie oddychać, Matt za pomocą magicznej różdżki ułatwił mu to zadanie. Zaczerpnął jeden głębszy oddech, od którego niemal zabolały go płuca. Dziwne. Wszystko działo się w jego obecności, był w pełni (a przynajmniej próbował) świadomy. Jednak cały ten proces odbywał się gdzieś poza nim. Kiedy ciepło rozeszło się po jego ciele, na moment przymknął powieki. Czy teraz mógł odpocząć? Chciał pozwolić poskładać się do kupy. I wszystko będzie dobrze. Jednak fakt, że tutaj w ogóle był nie umknie uwadze osób, których w tym momencie nie chciał oglądać. Cholera.-Jak... Jak długo tu będę?-Spytał, chyba pierwszy raz naprawdę dając znać, że kontaktował.
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
Być może czuł się bezpieczniej, kiedy to jego ciało gniło od środka. Wyjątkowo znane uczucie, oparte przede wszystkim na przekonaniu, że nic innego nie może mu się przydarzyć. Szkoda tylko, że sam siebie zamykał na nowe doświadczenia, nowego siebie, a przede wszystkim stawał się więźniem we własnej klatce, którą właśnie sobie zbudował. To wszystko wydawało mu się być wyjątkowo oczywiste; nie pozwalał swojej mniej stabilnej stronie wyjść na światło dzienne, pozwolić na to, by głosy towarzyszące, choć wcale niewystępujące w prawdziwym świecie, dotarły do świadomości innych ludzi. Wtedy na pewno trafiłby tam, gdzie nie chciałby trafić. Leki na szczęście, mimo iż musiał uzupełniać ich zapasy, zdawały się w zupełności wystarczać; choć inny układ na pewno na tym cierpiał, posiadał wreszcie święty spokój. Gdyby przypadkiem jednak wylądował na oddziale zamkniętym, okazałoby się, że zmaga się z dysfunkcjami od bardzo dawna - i w związku z tym trudno byłoby cokolwiek zrobić, aby przywrócić jego pełną sprawność. Tak jak urządzenia wymagają przeglądu, tak psychika ludzka nie powinna być odtrącana na bok - gdyż to właśnie ona stanowi podwaliny dla reszty działań oraz czynności w życiu codziennym. A jak wiadomo, zbyt wielu zainteresowań niestety nie miał - pomijając fakt zaintrygowania technologią mugolską, zwierzętami, zdrowiem ludzkim - zdawał się być kompletnie biernym człowiekiem. Człowiek zadaje sobie pytania, na które nie może odnaleźć odpowiedzi; ostatecznie jest ich tak dużo, że nie może sobie z nimi w ogóle poradzić. I nie tylko on - tak działało przecież społeczeństwo, Matthew nie był aż taki głupi. To wszystko było kontrolowane, specjalnie zrobione tak, by człowiek nie miał czasu na inne rzeczy niż rutyna dnia codziennego. Kiedy jednak otrzymywał go w nadmiarze, począł dostrzegać pewne zależności, pewne rzeczy, które mogłyby być inaczej zaprojektowane, aczkolwiek państwo, jako jedna wielka elita, nie pozwala właśnie na wprowadzanie własnych rozwiązań. Wszyscy jakoś, nawet nie pod względem zdrowia, gnili w systemie, który zwany był demokracją, podczas gdy Ci u góry brali to, co najlepsze. Czy to było sprawiedliwe? - Spokojnie, bez żadnych gwałtownych ruchów. - położył dłoń na jego ramieniu, starając się go uświadomić, że nie ma sensu branie ani głębszych wdechów, ani mówienie, które mogło się przecież źle zakończyć. Podejrzewał, w swoim spokoju, że coś jednak jest także nie tak z żebrami - zajął się jednak inną, ważniejszą czynnością. Czekał zatem około pół minuty na przetoczenie krwi - w ciszy i spokoju. Słyszał pytanie, aczkolwiek nie mógł na nie w tej chwili odpowiedzieć - woląc się skupić przede wszystkim na przywróceniu pełnej sprawności chłopakowi, nie przerywał inkantacji. Cichym westchnięciem oraz odebraniem różdżki od skóry zasygnalizował koniec zabiegu; pod tym względem chłopak powinien poczuć się o wiele lepiej, choć nadal pozostało zbyt dużo niewiadomych. - Podejrzewam, że przez jakiś czas, do momentu odzyskania pełnej sprawności. - udzieliwszy tych słów, skupił spojrzenie tęczówek na eliksirach, które znajdowały się na szpitalnych półkach przezroczystych szafeczek, do którego dostęp mieli tylko i wyłącznie pracownicy szpitala. - Surexposition. - wypowiedziawszy, skierował raz jeszcze patyczek w stronę Thomena. Jego podejrzenia były słuszne, aczkolwiek w pewnym stopniu zagrażające życiu; pęknięte żebra zdawały się być główną przyczyną bólu przy głębszym wdechu. - Masz pęknięte trzy żebra; będziesz musiał zażyć Szkielewzro po tym, jak Cię poskładam. - oznajmił.
Jedynymi ograniczeniem w naszym życiu, jesteśmy my sami. To my zakładamy wokół naszego umysłu i duszy mury, przez które innym trudno jest się przebić. Jednocześnie utrudniamy sobie samym życie. Jak poradzić się z samym sobą? Czy walka miała jakiś cel? Tak czy inaczej, wciąż będziemy uwięzieni w tym ciele, nie pozbędziemy się koszmarów, które nas nawiedzają. Ludzie nakręcali się sami... Z słusznych i nieco mniej słusznych powodów. Wszystko miało swój zamierzany cel... I jeżeli tylko czujemy się z tym dobrze, potrafimy sobie spojrzeć w oczy, kiedy rano mijamy lustro... To wszystko jest chyba w porządku. Kiedy to zasady wyznaczone przez nas nas ukierunkowują, a nie obawy i strach przed nieznanym (a może znanym). Spojrzał dziwnie na uzdrowiciela, nie było gniewne jednak wciąż wcale przyjemne. Łatwo było mu powiedzieć. Leżenie w spokoju nie było w jego stylu, szczególnie kiedy niepożądane myśli wkradły się do jego podświadomości. A fakt, że czuł się w sumie już całkiem dobrze wcale nie polepszał sprawy, bo mógł jedynie wyobrażać sobie jak tragicznie mogło być. Najwidoczniej mężczyzna skończył to, co robił bo naprawdę czuł jakby mógł wstać ze swojego łóżka i ruszyć przed siebie. Fatalnie. To wcale go nie zadowoliła. Wolał otrzymać konkretną datę albo ilość dni, jakie będzie mu tu spędzić. Już widział oczami wyobraźni aferę, której był oczywiście prowokatorem. Czekał cierpliwie aż Matt skończy go badać, po wyrazie jego twarzy trudno było cokolwiek rozszyfrować. Był człowiekiem, który mówi jedynie to, co powinno zostać wypowiedziane przez wszelkim dodatków, które mogłyby zdradzić to, co naprawdę myślał. Było to z jednej strony irytujące, z drugiej przyjmował to z ulgą. Pokiwał lekko głową na znak, że przyjął to do wiadomości... -Rób co musisz... Ale nie powiadamiaj nikogo.-Powiedział tylko. Czy miał wystarczającą ilość lat aby móc o tym decydować? Radził sobie samodzielnie od dłuższego czasu, jeszcze zanim można było mówić o jakiejkolwiek formie dorosłości. Nie chciał tutaj widzieć nikogo, jakby był to niepotrzebny problem.
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
Człowiek sam siebie ogranicza. Stawia bariery, następnie krzycząc i narzekając na cały świat, jaki to jest zły i niedobry w swoich czynach oraz następnych akcjach. Niestety; w większości sytuacji człowiek nie ma wpływu na to, co się dalej dzieje i nie jest w stanie przewidzieć do tego stopnia, by móc uciec od niebezpieczeństwa, szczęk uderzających rytmicznie o kły, by następnie zatopić się w kolejne fragmenty skóry, przebić się przez tkanki oraz dotrzeć do samym kości. Nie potrafił jednak, uzdrowiciel patrzył w lustro tylko po to, żeby móc oznajmić, czy wygląda w miarę normalnie i czy w takim stanie może wyjść do ludzi, choć tak naprawdę woli trzymać się za murami bezpiecznego schronu i nie wychodzić w ogóle. Zwrócenie tęczówek ku pupilom, spokojny dotyk ich sierści, to wszystko wystarczało, by jeszcze jakoś się trzymał, porównywany do maszyny, choć ewidentnie posiadający uczucia względem tych, którzy byli w stanie go zrozumieć, a on zaś - uchylić rąbka książki. Słabość wydawała się być w jego przypadku nieodłącznym elementem życia codziennego; nie mógł narzekać na los, który wybrał, mimo iż to go wystarczająco wyniszczało; a przynajmniej do tego stopnia, że po prostu czuł się źle ze samym sobą. - W porządku. - wypowiedział na słowa Thomena, przecież miał osiemnaście lat, nie musiał zawiadamiać rodziny, dopóki sam Wessberg tego nie zrobi. A prędzej czy później, będzie musiał; wiadomość dotrze jednak do jego szkoły, wbrew wszelkim sprzeciwom, skoro przecież opuści parę dni nauki. Na szczęście nie było aż tak źle, choć stan pacjenta zdawał się być dość nieprzyjemny. I może tego nie okazywał poprzez wyraz twarzy, można było wyczuć w towarzystwie Matthew'a pewną mgiełkę enigmatycznych uczuć, polegających przede wszystkim na nadziei, że nic nie wtargnie się do jego następnych akcji. Następnych czynów, następnych zaklęć. - Locus. - wypowiedział, tym samym przywracając żebra do ich prawidłowej postaci; może nie wyleczył, co nie zmienia faktu, że przywrócił jedno z nich do wymaganego ułożenia. Następnie, tym samym zaklęciem, zadziałał na inne części klatki piersiowej, tym samym powodując stabilność organizmu należącego do Thomena. - Trzy dni. Maksymalnie pięć. - odpowiedział na jego pytanie, powracając do szafki, by ją tym samym otworzyć.
Byliśmy więc swoimi najlepszymi przyjaciółmi i największymi wrogami. W końcu kto nas lepiej zrozumie jak nie my sami? Nikt nie jest w stanie dojrzeć tych najciemniejszych i najbardziej chronionych zakamarków naszej duszy. Znamy wszystkie swoje tajemnice, wszystkie sekrety... I dostarczamy potrzebnej nam broni. W końcu skoro znamy słabości, to czy nie wiemy gdzie najlepiej uderzyć, aby bolało najmocniej? Coś fascynującego jest w tym, jak destrukcyjni potrafimy być. Pokiwał głową. Był wdzięczny. Naprawdę nie chciał użerać się w tym momencie z jeszcze jednym problemem. To on teoretycznie wpakował go w to bagno, a wiedział, że przy najbliższym spotkaniu użyłby tego słabego argumentu. Nie umiałby się powstrzymać... Szkoła mogła wiedzieć, w sumie to całkiem logiczne, że zostaną powiadomieni. Jeżeli jednak ta informacja dotrze do uszu siostry... Nie musiał się obawiać, że ta przekaże informacje matce. Kiedy tylko uzdorowiciela nastawił żebra, z jego gardło wydobył się jęk, co bardziej chyba brzmiało jak zduszony krzyk. Oczywiście, że poczułby coś takiego! Kurwa. Nastawienie jakichkolwiek kości nigdy nie było przyjemne, cóż, nie był to spacer po łączkach. Był to zaledwie ułamek sekundy, jednak wystarczył, aby jeszcze przez moment ból rozchodził się po jego ciele. Tak dziwnie nie na miejscu w porównaniu do wcześniejszego stanu, w którym nawet nie zdawał sobie sprawy, co dokładnie mu było. Kropla magii zdziałała cuda, co? Spojrzał na Matt'a. Jakby skubaniec czytał mu w myślach, co mogło sprawić, że aż ciarki przeszły po plecach. Nikt nie chciałby wiedzieć, że ktoś siedzi mu w głowie. Szczególnie w tej konkretnej.-Pięć dni o waszym jedzeniu? Zabij mnie od razu.-Mruknął, wpatrując się w plecy mężczyzny.
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
Czy Matthew był zaufanym towarzyszem? Strażnikiem największych sekretów - owszem. Jakie było jednak prawdopodobieństwo, że zwyczajnie nie odwróci się oraz nie zdradzi swoich przyjaciół? Szaleńcy przekładali korzyści ponad ludzi; jeżeli znajdowali coś o wiele bardziej intrygującego, niczym kociaki, pozostawiały swoje zabawki, by zająć się innymi, zaskakująco pochłaniającymi czas. Może nie był do końca takim samym szaleńcem jak Wessberg; może nie przejawiał podobnych do niego podobnych zachowań, nawet jeżeli czuł się tak, jakby ktoś zwyczajnie wszedł w jego skórę i przejął kontrolę nad ciałem. To właśnie różnice zdawały się w ich przypadku budować więź; więź nieznaną, więź opierającą się głównie na pomocy ze strony uzdrowiciela w kierunku Ślizgona mającego zwyczajny brak szczęścia w zakresie wędrówek po Dolinie Godryka. Nadal jednak składowe zdawały się działać przeciwko całemu światu, przeciwko temu, co zdołali o sobie wybudować. Zaskakujące. Czemu nikt nie potrafił mu wskazać prawidłowej drogi, dlaczego nie potrafił sam obrać tej prawidłowej, wybieranej przez większość drogi? Czyżby był rzeczywiście tym dezerterem, którym go niektórzy określali? Czy musiał osiągnąć za każdym razem stan psychodeliczny, zapomnieć o rzeczywistości, przenieść się umysłem w inne odmęty świata, który widział? Zmrużył oczy, spoglądając w jego sylwetkę bez problemów charakterystycznymi obrączkami tęczówek, jakby te starały się dotrzeć coś, czego nie był w stanie dostrzec. - Już, spokojnie. - powiedział, tym samym sięgając po niewielką ilość Morphiusa; przyłożywszy różdżkę do naczynia, nabrał przy pomocy zaklęcia odpowiednią ilość roztworu, by następnie równie żwawym krokiem zająć się eliminowaniem bólu. Wystarczyło tym samym patyczek delikatnie dotknąć oraz wykonać odpowiedni ruch dłonią; jakby nie było, to przecież on sam wymyślił to zaklęcie, wcześniej testował całokształt istnienia właśnie na Thomenie. W mgnieniu oka ból ustąpił, zaś uzdrowiciel zajął się kolejnymi poprawkami, przygotowywaniem pozostałych eliksirów niezbędnych podczas pobytu w szpitalu. - Nie mam licencji na zabijanie. - przyznał się jak najbardziej szczerze, tym samym zajmując się pozostałymi obrażeniami ze strony chłopaka. Głównie polegało to na używaniu eliksirów odkażających mniejsze rany, które wymagały tylko drobnego przetarcia oraz opatrzenia. Jego ruchy były tym samym wyważone oraz spokojne; delikatności odmówić mu nie można po prostu było, choć wykonywał jedynie swoją pracę. - Od razu mówię, że szpitalne obiady są lepsze od smaku Szkiele-Wzro, który będziesz musiał niestety zażywać. - odpowiedziawszy, po krótszej chwili wstał i tym samym zajął się bardziej papierkową robotą, spisując dokładnie wszystkie użyte leki oraz medykamenty.
Jeżeli miałby wymienić osoby, którym mógł ufać... Byłoby ich niewiele. Czy jedna ręka starczy? Zdecydowanie. Prawda jest taka, że wiedział komu ufać, bo sam znał niejedną tajemnicę, którą mógłby wykorzystać... I wątpił, aby prawdziwe zaufanie właśnie tak wyglądało. Jedna osoba była kimś, kto potrafił bezgranicznie kochać, a lata przywiązania i spędzenia wspólnej niedoli dzieciństwa zwyczajnie zbliża do siebie ludzi. Był to jeden pewniaczek, na masę innych. Czy ufał uzdrowicielowi? Był pewny jego umiejętności i całej idei tego, co robił. Jednak czy można wrzucić go do grona osób zaufanych? Mógłby powiedzieć, że było to ryzykowne. Tak naprawdę go nie znał. Mógł sobie wmawiać, jak to szaleństwo potrafi do siebie zbliżyć człowieka, mógł wyszukać masę cech wspólnych i tych aż rażących w oczy. I co z tego. To, co znajdowało się między nimi (gash, jak to brzmi!) było czymś, czego Thomen nigdy nie kwestionował, nigdy się nad tym dłużej nie zastanawiał. Było i tyle. Raczej nikt nie zrobi tego za niego. Czy to nie my powinniśmy być tymi, którzy wiedzą co jest dla nich najlepsze? W teorii wszystko wygląda cudownie, jednak kiedy przełożymy to na praktykę? Wychodzenie z założenia, że chłopak robi wszystko zgodnie z własnym sumieniem, a może bardziej z własnymi zachciankami i niczego nie żałuje. Takie działania obierał, jednak na jak długo to starczy? Było to poprawne, jednak jedynie z jego punktu widzenia. W końcu widać jakie spustoszenie po sobie zostawia. Jedno machnięcie różdżki i wszystko staje się piękniejsze, prawda? Jak dobrze, że miał na kim ćwiczyć te swoje nowości medyczne. Rady był jednak, że zostały one przyjęte, bo teraz mógł rozluźnić mięśnie ciała, które napięły się w wyniku bólu. I czy to było takie dobre? Czy tego właśnie pragnął? Ból mu o czymś przypominał, wskazywał pewną drogę, którą miał podążyć. Był jego zapłatą i karą jednocześnie. Odbieranie mu tego, nieważne w jakich okolicznościach, często wiązało się z pewnego rodzaju urazą. Jednak to teraz nie miało znaczenia. Nie znajdował się w szkolnej łazience, czy gdzieś w wioskowej alejce. Odpowiedź cisnęła mu się na usta, jednak chyba pierwszy raz w swojej karierze postanowił się zamknąć. Był zmęczony i nie wiedział, czy był to wynik przyjętych na siebie uzdrawiających zaklęć, czy specyfik na uśmierzanie bólu był ociupinkę za mocny. Obrażenia, jakie dzisiaj poniósł, musiały trochę z niego wycisnąć.-Cudownie, już się nie mogę doczekać.-Mruknął spokojnie. Jego powieki robiły się coraz cięższe.-Matt, dzięki.-I choć wiedział, że była to część jego parszywych obowiązków, jego duma nie ucierpi, kiedy te słowa wyjdą z jego gęby. Nie minęło dużo czasu kiedy Thomen zwyczajnie zasnął.
/zt
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
Matthew rzadko kiedy komu ufał. Nie miał podstaw; to nie tak, że kompletnie zatracał się w samym sobie i był zaskakująco mocno skryty; gdyby tylko ktoś był w stanie to zauważyć, istnieje ciekawa droga na dopuszczenie samego siebie do świata umysłu uzdrowiciela. Niestety - nie wszyscy byli w stanie zauważyć ten prosty, aczkolwiek wymagający poświęcenia sposób. Nie wszyscy posiadali wyczulone oczy, tudzież serca; krążenie po tym świecie niczym maszyna wydawało się być znacznie bardziej odpowiednie. Prawdę mówiąc - mężczyzna obecnie zajmujący się pacjentem miał bliższych znajomych tylko i wyłącznie w kręgu młodszych osób, uczęszczających na studia. Im więcej zadawał się z dorosłymi, im więcej zauważał w nich sztuczności, tym bardziej popadał w ramiona własnej choroby; ciepłe, aczkolwiek zaskakująco bolesne, czekające tylko na to, by wbić w odpowiednim momencie dzierżony w dłoni sztylet. Czy to był on? Sam nie wiedział, co się z nim dzieje, jakie to świństwa przechodzą przez głowę, dlaczego aż tak przesadnie reaguje na otoczenie, które zdaje się mieć własne zdanie; dlaczego trzymał to wszystko dla siebie? Dlaczego nie mógł zaufać, dlaczego nie mógł przejść obojętnie obok ludzkiego cierpienia, dlaczego widział nawet w Wessbergu część samego siebie? Czyżby tracił poczucie samego siebie. Nawet maszyna może stać się cząstką duszy, jeżeli zda sobie sprawę z własnej koegzystencji; która w przypadku Matthewa wydawała się być zatracona, zatarta, iście zamglona w mrocznych odmętach umysłu. Życie śmiało się go kierować bez jakiegokolwiek narządu wzroku - lub, mówiąc wprost - stawiało go tam, gdzie nikt wcześniej nie śmiał w ogóle stanąć. Był samotny w tej bitwie; wszystko rozpoczęło się od jednej idei, od jednego błysku tego, co kiedyś się w nim znajdowało; teraz to była melancholia, pustka starająca się wypełnić mniejszą pustkę, próbował tak ciężko, dotarł tak daleko, ale i tak to nie miało żadnego znaczenia, kiedy to wiedział, że za jakiś czas upadnie. Spali własne pióra, własnym płomieniem dzierżonym w stronę przyjaciół; jego własna broń go zabije, spowoduje pozostawienie nienamacalnych śladów, pytań, bezsensownych odpowiedzi. Kiwnął jedynie głową, zauważając stan, w którym to chłopak mu zwyczajnie podziękował. Jakby nie było - to jego robota, to jego psi obowiązek, który musiał wykonywać - i który chciał wykonywać. Opuścił zatem miejsce, kiedy upewnił się, że stan Thomena jest stabilny, zalecając tym samym pielęgniarkom i asystentom obserwowanie jego stanu. Tyle można było zrobić.