Oddział sąsiadujący z chorobami wewnętrznymi, jednak znajdujący się w bezpiecznej odległości. Większość pacjentów leży na salach dzielonych, każde łóżko otoczone jest magiczną bańką, która chroni przed czynnikami zewnętrznymi, nikt nie jest w stanie przez nią przejść (poza uzdrowicielem, który w ostateczności zdejmuje zaklęcie). Powłoka ta zapobiega zarówno przed zarażeniem się czymś z zewnątrz, jak i zarażeniem kogoś. Jedynie w wyjątkowych sytuacjach, w których nieznana jest do końca przyczyna zakażenia i nikt nie jest pewny, czy zaklęcia ochronne wystarczą, pacjent zamykany jest w izolatce.
Panna Fontaine w pełni zaczęła sie cieszyć trwającą wiosną. Siedziała sobie coraz więcej na błoniach, chadzała do Hogsmeade, ogółem bardzo sumiennie się obijała. I zupełnie nie myślała o turnieju! No dobrze, może gdzieś tam w głowie ciągle kręciła się myśl „niebawem ostatnie zadanie, na pewno tym razem skończysz w szpitalu”, ale za każdym razem próbowała ją zniszczyć. Nawet jej to nieźle wychodziło, przynajmniej do czasu, gdy nie mogła narzekać na brak towarzystwa. Cały ten cudownie beztroski czas zakłócił wyjątkowo niechciany list. Bowiem sam ordynator Munga postanowił ją zaprosić na jakieś przygotowywania. Oczywiście fajnie, że taki ktoś ją zaprasza na jakieś rozmowy, ale cholera, ona wcale nie chciała sobie przypominać, że zbliża się ten nieszczęsny trzeci etap! Cóż miała począć? Pozostawało jej stawić się na owe spotkanie. O odpowiedniej godzinie więc, przyodziała krótkie czarne spodenki, ubrała szare zakolanówki i ciemne buty na wysokim obcasie. Zarzuciła też beżową, luźną bluzkę, na głowę włożyła kapelusz i tak też wystrojona ruszyła do Hogsemade. Może gdyby tylko wiedziała, że właśnie idzie na trzeci etap turnieju, to ubrałaby się trochę inaczej, a przynajmniej zapewne zrezygnowałaby z takich wysokich obcasów! Kiedy dotarła do miasteczka, szybko teleportowała się do Londynu wprost przed budynek Munga. Pierw jeszcze przystanęła przed nim i uznawszy, że ma jeszcze sporo czasu (wszakże były trzy minuty do wyznaczonej godziny), wyciągnęła z kieszeni papierosy. Dziewczyna uznała bowiem, że rozmowa na pewno się przedłuży i dobrze będzie teraz sobie zapalić. Kiedy już po paru dobrych minutach skończyła, rzuciła przed siebie papierosa, poprawiła kapelusik i pewnym krokiem ruszyła przed siebie. Szpital był dość pusty, a przynajmniej na dolnym piętrze. Właściwie była tam tylko recepcjonistka, do której blondynka od razu się skierowała. - Dzień dobry, dostałam zaproszenie od ordynatora na rozmowę adekwatnie turnieju – powiedziała do kobiety, obserwując ją. Ta zaraz jej wyjaśniła, że musi się udać do gabinetu na drugim piętrze. O dziwo, poprosiła ją także o oddanie różdżki. Effie dość tą prośbą zaskoczona wyciągnęła ją i wręczyła kobiecie. Swoją droga, nie przypuszczała, że w szpitalach mogą być takie dziwne przepisy, ale to zapewne spowodowane tym, że dawno nie była w takim miejscu i trochę musiało się pozmieniać. Po tym dziewczyna skierowała się do windy, dzięki której dostała się na wyznaczony poziom. Pozostawało jej odnaleźć tylko wskazany gabinet. Pierw myślała, że trochę jej to zajmie, jednak pierwsze drzwi przed jej oczami okazały się posiadać tabliczkę „Gabinet ordynatora”. Dziewczyna więc podeszła do niego i pierw zapukała, jednak nie słysząc żadnej reakcji pociągnęła za klamkę. Jak się zaraz okazało, pomieszczenie było zupełnie puste. Nie wiedząc co właściwie ma zrobić, uznała, że po prostu wejdzie i poczeka, aż ordynator przyjdzie. Przekroczyła więc próg i zamknęła za sobą drzwi. znudzona zaczęła rozglądać się po pomieszczeniu, czekając aż przyjdzie lekarz.
PAN Boris Lavrov poczuł się prawie jak szycha, kiedy oddelegowali go do pomocy w turnieju. Ba! Nawet wiedział więcej niż pozostali reprezentanci. Dobrze w sumie, że dowiedział się o tym odpowiednio późno, bo znając go, wszystko by innym wypaplał. A tak to milczał jak grób (ehe), więc niespodzianka była tym większa. Jak szaleć to szaleć! Jednak, żeby nie było zbyt sielankowo, oczywiście zapomniał o tym, że miał się tu zjawić. Dopiero na godzinę przed to sobie uzmysłowił. Jak zwykle, cały Lavrov! Nie powinno więc nikogo dziwić to, że aktualnie wyglądał jak menel, który ciuchy założył na siebie zdecydowanie przypadkowo. Ale oj tam! Cieszcie się, że nie przyszedł tu w piżamce w prosiaki i z uroczymi bamboszkami, to byłby widok klasyfikujących wszystkich do rychłego zawału serca. Dodatkowo z nieułożonymi włosami, czyli z loczkami, przypominał prawie Joelosława, z tym, że reprezentant Beauxbatons był zdecydowanie seksowniejszy w tym imidżu. Jaka szkoda! Oczywiście tygrysek rozpaczał nad tym faktem całe kilkanaście sekund, ale co zrobić! W końcu nasz zacny Rosjanin raczył pojawić się w szpitalu, piszcząc zdezelowanymi trampkami. Ojej, a miał przemknąć niezauważony niczym ninja. Szkoda. W każdym razie dotarł w końcu na drugie piętro i wszedł do gabinetu lekarza drugimi drzwiami. Ciekawe, z kim będzie musiał się droczyć! Kiedy zobaczył pannę Eufemię, uśmiechnął się szeroko. Kojarzył ją z imprezy u Rosadowskich, ale tak mgliście, jeżeli mamy być szczerzy. Cóż, wypiło się i zajarało to i owo, huehue. Na szczęście pamiętał o owych pocałunkach, bo jakby i o tym zapomniał no to istna tragedia! Wyciągnął zza paska swoją różdżkę i oparł się cwaniacko o jedną ze ścian, przewracając owym magicznym patykiem w dłoniach i jakby intensywnie nad czymś myśląc. Po chwili niezręcznej ciszy postanowił się jednak odezwać. - Oho, nie sądziłem, że to właśnie z tobą się zobaczę - powiedział spokojnie, przerzucając wzrok na dziewczynę. Na jego twarzy malowało się rozbawienie. - A zatem... turniej. Pewnie szukasz doktorka, co? Wiesz, mógłbym ci coś powiedzieć, ale... cholera, chyba chwilowo zapomniałem, musisz mi jakoś odświeżyć pamięć! - wygłosił jakże rozkoszny monolog. Powinien mieć na nosie tajniackie okulary przeciwsłoneczne i cwaniacko paląc papierosa, uśmiechnąć się kpiąco. Niestety, nie posiadał owych atutów, dlatego Eufemia będzie musiała wyobrazić to sobie w myślach! A w sumie smuteczek, bo to byłby naprawdę wspaniały widok. Nie mniej jednak ironiczny uśmieszek i tak się na chwilę pojawił, bo nie mógł się powstrzymać! I gdyby nie turniej, pewnie zapaliłby sobie teraz papierosa dla wzmocnienia efektu.
Właściwie nie była pewna co takiego zamierza przekazać jej ordynator. Zaklęcia leczące jako tako znała, więc po tym spotkaniu raczej nie oczekiwała jakiś wielce odkrywczych informacji. Tak czy owak stawić się wypadało, poza tym miała szaloną okazję poznać ordynatora. Chociaż z drugiej strony nie lubiła szpitali, ich zapach był wyjątkowo dobijający i przypominały się jej różne wizyty u lekarzy w dzieciństwie. Teraz jednak skoro lekarz tak wyraźnie się spóźniał, a ona nawet nie była tutaj na czas, zastanawiała się, czy w ogóle był sens tutaj przychodzic. Te rozważania podczas pasjonującego rozglądania się po pokoju, przerwało jej otwarcie się drugich drzwi. Pewna, że to lekarz, odwróciła się i już chciała się przywitać, kiedy okazało się, że to zupełnie ktoś inny. W progu stał bowiem, chłopak, którego kojarzyła ze szkoły. Ba, nie tyle, że kojarzyła, na ostatniej imprezie dwa razy się z nim całowała, chociaż właściwie nie miała pojęcia kim on tak dokładnie był. Slytherinie, żeby ona chociaż znała jego imię! Takie uroki gry w butelkę. W pierwszym momencie pomyślała, że może pomyliła pokoje i chłopak był tu na jakiejś wizycie, szybko jednak zostały rozgonione te przypuszczenia, kiedy tylko Rosjanin się odezwał. Pierw bezgłośnie poruszyła ustami nie wiedząc, co ma powiedzieć. No cóż, była trochę zaskoczona. - Skąd wiesz…? – Chciała zapytać, o to czemu wie, iż ta miała się tu zobaczyć z ordynatorem, jednak chłopak kontynuował, mówiąc, że wie gdzie jest owy mężczyzna. Zaraz jednak dotarły do niej jego kolejne słowa, że musi mu przypomnieć. O więc, zamierzał się z nią targować! Uśmiechnęła się figlarnie i podeszła parę kroków bliżej, by stanąć naprzeciw niego. Dziewczyna przeczesała palcami długie włosy, a wyplatając z nich rękę niby to przypadkiem, ledwo wyczuwalnie dotknęła chłopaka w ramię. - A wiesz, że będę Ci bardzo wdzięczna jeśli w miarę szybko sobie przypomnisz, gdzie znajdę tego nieszczęsnego ordynatora? – Zapytała unosząc przy tym lekko brew. Spoglądała na niego pewnym swym figlarnym spojrzeniem, mając przy tym nadzieje, że chłopak skusi się na jej wdzięczność, z którą wszakże nie wiadomo co się mogło wiązać! Z resztą jej spojrzenie raczej mówiło, że powinien sobie raczej szybko przypomnieć, a właściwe sugerowało, że to będzie dobrym wyborem. Miejmy tylko nadzieję, że panna Fontaine nie straciła w międzyczasie bycia przekonującą, albo co gorsza uroku wili, który naprawdę w tej chwili nie był takim złym dziedzictwem!
Ach, jaka szkoda, że nie pamiętała jego imienia! On jej też nie pamiętał, ale szczegóły, nie? Przed oczami miał tylko pewne przyjemne wspomnienia i na tym się kończyło. Chyba powinien być zdołowany faktem, że nie za specjalnie tak naprawdę się znają, ale mają teraz ku temu niebywałą okazję! Ta, pewnie, zagrożenie życia to świetny moment, by się z kimś zakumplować, ależ oczywiście, Boris. Ojeny, ona była tak uroczo zdezorientowana i zaskoczona, że pan Lavrov przez moment rozważał, czy nie powinien wybuchnąć śmiechem, a potem jednak w przypływie wyrzutów sumienia wypaplać jej wszystko jak na świętej spowiedzi. Że bierze właśnie udział w trzecim etapie turnieju i jakie po drodze czekają ją rewelacje. Ale nie, nie mógł, to honorowy chłop jest, poza tym liczył, że wygra albo Grig, albo Manu, albo Joel, także sorry, ale nic jej nie zdradzi. No, prawie nic, cholera. Kiedy mówiła i tak się w niego wpatrywała, to wiedział, że nie wyjdzie mu targowanie się. Ani nawet zwykłe droczenie. No bo halo, kto byłby w stanie odeprzeć taki cudowny urok pół-wili? No jest to zadanie niemalże niewykonalne. A dodatkowo z bólem serca stwierdzam, że Boris to facet i zawsze był człowiekiem wrażliwym na kobiece piękno! I to niby one są słabszą płcią, jak ustawiają facetów według swojego widzimisię, phi. To rozbój w biały dzień. Ogólnie pomarudziłby sobie jeszcze, ale chyba nie wypadało, szczególnie, że panienka Eufemia chyba się już niecierpliwiła, bo nawet musnęła go w ramię. Nie, żeby mu się to nie podobało, skądże znowu. No ale taki miał znakomity plan! Ona go błaga, aby ten wyjawił sekret, a on się śmieje diabolicznie i mówi, że wyśpiewa wszystko, kiedy ta zacznie udawać piejącego koguta. Wszystkie plany szlag trafił! - Uhm, no dobrze - powiedział w końcu, siląc się na niezadowolony ton. Przecież nie mógł jej wszystkiego wyjawić z entuzjazmem, to byłoby aż nazbyt podejrzane! O ile wiecie o co mi chodzi, huehue. - Musisz iść tym korytarzem, na którym teraz jesteśmy i znaleźć ostatnie drzwi po prawej, tam jest lekarz. Tylko radziłbym się pospieszyć - wyjaśnił w końcu, nieco enigmatycznie, dodając do tego lekki uśmiech.
Pannę Fontaine bardzo cieszył fakt, że chłopak nie postanowił dłużej jej zwodzić, bądź podejmować dalszych prób targowania się o tą informację. Właściwie wiedza, gdzie znajduje się ordynator nie była jakaś okropnie istotna, ale tak naprawdę chyba nie chciała odpuścić. Skoro Boris wiedział, gdzie jest lekarz, Effie chciała by podzielił się z nią tą wiedzą! Owszem jeszcze oboje nie wiedzieli jak się nazywają, ale bądźmy dobrej myśli, że wszystko to wyjaśni się z biegiem czasu. Wszakże pewnie w końcu spostrzegą, że nie bardzo wiedzą jak się do siebie zwracać, zwłaszcza, że zapowiadało się na to, że tego dnia jeszcze parę razy na siebie wpadną. Oczywiście o ile wilę nie zjedzą potwory z kolejnego pokoju… Po usłyszeniu informacji, którą dostała od Borisa uśmiechnęła się do niego lekko i automatycznie odsunęła na krok. Aczkolwiek jeszcze się do niego zwróciła. - Dziękuję, pozwolisz więc, że teraz skieruję się na owy korytarz. Do zobaczenia – jeszcze nie miała pojęcia, jak szybko owe „do zobaczenia” będzie rzeczywiście miało miejsce. Posłała mu na pożegnanie czarujący uśmiech, obróciła się o sto osiemdziesiąt stopni i skierowała do wyjścia. Nie zwlekała już ani chwili dłużej, wiedziała, jak bardzo jest już w owej chwili spóźniona. Szybko wymknęła się z gabinetu a stukot obcasów zaczął rozbrzmiewać w korytarzu. Szybkim krokiem kierowała się do wskazanej sali. Kiedy tylko się przed nią znalazła, ani się nie zastanawiała, od razu pociągnęła za klamkę i weszła do środka. Ku jej zaskoczeniu, okazało się, że jest w pokoju pełnym chorych. - Panie doktorze – odezwała się do jak sądziła, człowieka w drugim końcu sali. Widząc, że ten nie zareagował, szybko ruszyła w jego kierunku. Nagle zatrzymała się zupełnie zdębiała. Postacie z łóżek zaczęły się podnosić. Co więcej, to wcale nie byli pacjenci. INFERIUSY. Dziewczyna momentalnie cofnęła się do tylu, a z jej ust aż wyrwał się przerażony pisk. Co do jasnej cholery, te trupy robiły w tej sali?! Lekarz, którego cały czas widziała, jakby w ogóle nie zwracał na nią uwagi. Przeszło jej momentalnie przez myśl, że może już mu coś zrobiły te kreatury? Chociaż właściwie jego los nic ją nie obchodził, musiała teraz kombinować, jak ona się stąd wydostanie! Dziewczyna caly czas cofała się i cofała, aż w pewnym momencie poczuła, że dotarła pod ścianę. Co gorsza, te potwory ciągle szły w jej kierunku. Były najbardziej odrażającymi stworzeniami jakie kiedykolwiek widziała. Ich martwe ciała były wychodzune, wyglądały jak sama skóra okalająca kości. Patrząc na nie było można dostrzec zarys każdej ludzkiej kości. Miały zaledwie parę włosów na głowie, a ich ciała wydawały się wręcz obślizgłe. Serce panny Fontaine biło jak oszalałe i definitywnie jeszcze w całym tym turnieju nic jej tak nie nastraszyło. A co było w tym wszystkim najgorsze? Otóż to, że w tej wyjątkowo okropnej chwili swojego życia nie miała różdżki, bo głupia oddała ją na recepcji!
Sytuacja wcale się nie poprawiała. Szkaradne potwory ciągle zmierzały w jej kierunku, a ściana za jej plecami wcale się nie osunęła ukazując jakieś tajemnicze przejście, którym mogłaby uciec. Podsumowując, chyba utknęła. Nie wiedziała właściwie co mogą zrobić inferiusy, ale jej wyobraźnia podsuwała, że pewnie wyssać życie czy coś równie strasznego. Tylko, że najgorszym w tej sytuacji był brak różdżki. To właśnie to sprawiało, że czuła się tak cholernie bezbronnie. Brak tego marnego patyka miał zaraz zadecydować o jej życiu! Blondynka musiała zebrać siły, nie zamierzała odpuszczać, czy dawać za wygraną. Jakoś musiała udowodnić ze poradzi sobie w każdej sytuacji. No właśnie, tylko że jak? Pierw przyszło jej na myśl, że te stwory nie lubią ognia. Nie wiedziała na ile to prawda, jakoś tak dotychczas nie walczyła z inferiusami! Przegrzebała szybko swoje kieszenie, gdzie poza paczką papierosów znalazła jakież zapałki. Świetnie! Tylko co ona właściwie z tym zrobi, przecież nie będzie w nich rzucać zapałkami. Okej, więc musiała jakoś podpalić te stwory. Rozpaczliwie rozejrzała się dookoła, tak naprawdę widząc tylko jak kreatury coraz bardziej się do niej zbliżają. Ba! Jeden prawie sięgnął do niej swoją chudą, obślizgłą ręką. Effie tak się przestraszyła, że gwałtownie odskoczyła na bok, wpadając na jakiś wózek z przyborami pielęgniarskimi. Zaraz dostrzegła, że leży na nim sporo bandaży. Trzęsącymi się rękoma odpaliła zapałki i podpaliła wózek z bandażami. Ogień zaczął się szybko palić zajmując coraz więcej materiału. Dziewczyna mocno pchnęła wózek kierując go na inferiusy. Ogień był już spory, a kreatury kiedy tylko go zobaczyły zaczęły się automatycznie cofać. Jednego z nich zaczepił fragment bandażu i sam zaczął się palić. Krzyczące stworzenia zaczęły w popłochu uciekać, w końcu wybiegły przez drzwi, by znaleźć się jak najdalej od ognia. Effie pierw chciała wybiec zaraz za nimi, ale przypomniała sobie o lekarzu. Niepewnie podeszła w jego kierunku, zastanawiając się, co z nim w ogóle jest. Dopiero kiedy go dotknęła ręką, zorientowała się, że coś jest nie tak. Przeszła wiec, aby zobaczyć go z przodu, i jak się okazało, był to tylko manekin! Miał jakąś kopertę na dodatek w ręku. W tej chwili panna Fontaine już nie miała zielonego pojęcia o co w tym wszystkim chodzi i co do cholery jest w ogóle grane! Wzięła tą kopertę i szybko się obróciła wychodząc na korytarz. Zatrzymała się jednak tuż przy drzwiach, pierw sprawdzając co z inferiusami. Całe szczęście nie było po nich ani śladu. Ciągle zdenerwowana zaczęła otwierać tajemnicza kopertę, by dostać jakieś wytłumaczenia, cokolwiek! Tym czasem ta wskazówka, wyjaśnienia, instrukcje, czy czymkolwiek miała być ta kartka, po prostu spłonęła! Dziewczyna szybko odrzuciła ją od siebie, gdy tylko poczuła ogień na dłoniach. Patrzyła zaszokowana na płonącą kartkę na podłodze. Slytherinie! Co tu się dzieje?!
Skinął jej na pożegnanie i uśmiechnął się dziwacznie, bo doskonale wiedział, że owe "do zobaczenia" nastąpi szybciej niż zapewne Effie by się tego spodziewała. Nie mniej jednak nie zamierzał jej o niczym mówić, więc kiedy wyszła, usiadł za biurkiem. Oparł głowę o blat, kładąc również na nim różdżkę i czekał, rozmyślając o mniej lub bardziej ważnych sprawach. W sumie to był ciekawy, jak Ślizgonka sobie z tym wszystkim poradzi. Może nie była jego faworytką, ale jednak szkoda by było, gdyby zginęła, hehe. Więc siłą rzeczy życzył jej jak najlepiej. Poza tym przez to wszystko zapomniał się przedstawić! Tak, to iście straszne wydarzenie, problem wagi państwowej i tak dalej. Cóż, Boris ma jednak tendencje do zajmowania się tak zwanymi pierdołami. Jaka szkoda! A mógłby się ogarnąć, ścisnąć seksowne poślady i zająć się jednak turniejem. Tak. Koniec tego dobrego panie Lavrov, zabawa się skończyła, teraz musisz być poważny i skupiać się na zadaniu, a nie na duperelach. Zerknął zatem na zegar wiszący na ścianie i westchnął ciężko. Ciekawe kiedy Effie pokona te wszystkie inferiusy i wyjdzie na korytarz. Na razie jeszcze chyba było za wcześnie. Chyba. Może nie docenił jej umiejętności? Zrobiło mu się strasznie duszno, a potem odechciało mu się nagle wszystkiego. Nie, weź się do roboty, bęcwale. Dobra, zatem podniósł tyłek z fotela, chwycił za różdżkę i skierował się do wyjścia. Będzie czekać na nią w progu! Miał tylko nadzieję, że w końcu się doczeka. I wyszedł akurat w momencie, kiedy list od rzekomego lekarza zaczął płonąć. Uśmiechnął się ironicznie i skierował wzrok na dziewczynę. Oj, chyba zapomniał jej powiedzieć, że przydałaby się jej pomoc! - Poszłaś tam bez różdżki? - spytał z udawanym zdziwieniem. Nieładnie tak kantować, Boris! - Lepiej weź ją z recepcji, bo mam wrażenie, że może ci się jeszcze przydać - dodał po chwili, znów nieco enigmatycznie. Naprawdę, powinien zostać aktorem. Że też nie dostał jeszcze jakiegoś angażu! Albo, że jeszcze nie dostał od Effie szpilką/innym butem między oczy, hehe.
Każdy ma swoje granice, a te gdy całkowicie zostaną zniwelowane, czynią z człowieka kogoś kto się przed niczym nie cofnie. Czy można zatem mówić, że to co się działo aktualnie w życiu Eiv, było łamaniem jej twardej i niezdartej skorupy? Była zbyt obca i zbyt zdystansowana do otaczającego ją świata, by ktokolwiek wyciągał po nią ręce. Nie chciała być w centrum uwagi, nawet nie chciała czuć się ważna. Była tendencyjna, bo w uwielbieniu, które kierował w jej stronę Eugene, odnalazła coś na podobieństwo pragnienia, jakie mogła w każdej chwili zaspokoić. Seks. Dobry seks. Nie miałaby żadnych oporów przed tym, by zaciągnąć go do łazienki w Hogwarcie i powiedzieć, że to czas na to, dzięki czemu wali sobie, co wieczór, bo właśnie o tym marzy. Mężczyźni są prości i dzięki temu nikt nie potrafił zatrzymać Eiv przy sobie na dłużej. Byli zbyt słabi i ociężali w tym, by zdominować niepokornego ducha, którego zdawać się mogło, że złapać się nie da; ale raz schwytany zostaje z właścicielem na zawsze, czyż nie, Payne? Zapomniała o nim. Zapomniała o każdym, kto przewijał się przez jej życie i uciekał przez palce, bo nikt nie był warty tego, by trwać w egzystencji, która uczyniła ją jeszcze kimś innym, niż kiedykolwiek wcześniej. Była bardziej obojętna i tak wypruta z emocji, których być może nikt nie jest w stanie obudzić, bo przecież… O N nie żył. Umarł dawno temu, gdy zapomniał o tym, co miało być dla nich ważne i istotne. Zostawił i porzucił, jak kundla, którym przecież zawsze była, gdy pan potrzebował pieska merdającego ogonem i wyciągającego łapki, by o wszystko poprosić. Te czasy jednak minęły i wszystko, co się wydarzyło, straciło pewnego rodzaju wartość sentymentalną, a zostało jedynie wspomnienie. Piękne. Błękitnookie i mające niecały roczek, który w tej jednej chwili był czymś więcej, jak całą stertą pierwszych razów, które odbywała z Noelem. To on rozbudził w niej potrzebę starania się, bycia, obcowania. To on pokazał, że warto mimo iż wcale nie miała ochoty tego robić, ale ostrzegał, że to zrobi. Skrzywdzi, choć miał nie robić tego umyślnie, a jednak. Ludzie to hipokryci, dlatego można mu winszować, że zabił całą pozostałość tego, co stworzył. Odbierając tchnienie, pozbawił też każdego z osobna promyczka, który miała w oku, bo teraz można było zmagać się tylko z jednym… Nicość. Pustka, która potrafi przerażać, ale gdy raz zostanie się wciągniętym w głębie iluzorycznego snu, to nigdy nie będzie się w stanie znaleźć drogi ewakuacyjnej. Zabawne. Sprawy toczyły się jednak zupełnie inaczej, a ona pogrążona w nauce do ostatniego etapu Sfinksa i wymyślaniu coraz to lepszych przepisów na eliksiry, których ciągle jej brakowało… Błądziła po czymś, czego nie znała. Umysł podsuwał dziwne scenariusze i najgorszym w tym wszystkim było tylko jedno. Nie widziała w tym czasu dla samej siebie, bo obrazy były zbyt przerażające, by mogły stać się prawdziwe. Ciągle widziała jego twarz i wracał niczym najgorszy koszmar. Był, jak bumerang, który miał za zadanie ją zniszczyć. I robił to. Ciągle, gdy tylko zamykała oczy i widziała jego spojrzenie, którym ją rozgrzewa, a zaraz potem zadaje ten jeden cios, którym może złamać raz jeszcze serce i pokiereszować duszę, której zdawać się nie posiadała. Czy była odporna na te ataki? Oczywiście, ale człowiek lęka się tego, czego w swoim życiu nie chce. To najwyższa pora, by powiedzieć sobie żegnaj. Szła po zajęciach z Fosterem korytarzami, które miały doprowadzić ją na dziedziniec, a stamtąd na błonia, by po dotarciu do Hogsmeade, mogła się teleportować bez najmniejszego problemu. Była w tym lekka i tak bardzo znajoma. Ta sama mina, która mówiła, że nie da się jej poznać. Spojrzenie, które sugerowało, że wie wszystko i uśmiech, który należał tylko do niej. Nawet ubrania się nie zmieniły. Pod szatami, które określały przynależność do Gryffindoru, znajdowała się czarna sukienka, dość krótka, zasłaniająca ledwie tyłek. Potargane rajtki, które okalały szczupłe i długie nogi, a ostatecznie była też kurtka – skórzana, która chowała jej wątłe i zdecydowanie drobniejsze ramiona, niż przed kilkoma miesiącami. Można było jej zarzucać wiele, bo przecież od dawna uchodziła za szkolną – puszczalską, która obraca się z każdym, ale metki, które przyklejają ludzie nie robią takich zniszczeń, jak zdanie, które możemy mieć o sobie. W mniemaniu samej Eiv, była zbyt pewna siebie i egoistycznie zapatrzona w to, że nie da się jej zepsuć - niczym, a wejście w posiadanie jej ciała zazwyczaj graniczyło z cudem. Owszem, przejawiała cechy, które są tak charakterystyczne dla czerwonego domu, ale po przejściach, które odmieniły wszystko, musiała na większość spraw patrzeć inaczej, jak chociażby to, że… Ślizgoni są zwykłymi pizdami, które uciekają. Zawsze. Zawsze, Evelyn Caro Henley. Teleportowała się w końcu na dach szpitala św. Munga, bo to była najszybsza droga, by dotrzeć na piętro, na którym leżała mała Venice, po drodze oczywiście chowając szkolny mundurek, który nie był jej aktualnie do niczego potrzebny. Fakt, że maleństwo było w coraz lepszej formie, a od kilku dni mogła ją odwiedzać, był dość oczywisty. Tęskniła za córką, bo to ona sprawiała, że Eiv strzegła maleńki pierwiastek, który mógł być pobudką dla jej determinacji w staraniu się w byciu jeszcze lepszą, a nie jedynie wyrafinowaną suką, która zwala z nóg swoim chłodem, niczym Królowa Lodu. Dostała się pod odpowiednie drzwi i gdy miała nacisnąć klamkę, dostrzegła doktora Iana, który podniósł na nią badawcze spojrzenie, jakby nie do końca wierzył w to, że dziewczyna tkwi właśnie przed nim. -Panno Henley, a co pani tu robi? Sądziłem, że jest pani już w domu z córką. – Powiedział nawet nie kryjąc konsternacji, która malowała się na twarzy pokrytej liczną ilością zmarszczek. -Słucham? – Eiv zrobiła krok w przód, a fala nagłego gorąca rozlała się wzdłuż kręgosłupa. Czuła, jak krew zaczyna buzować w jej żyłach, bo pytanie, jak i zarówno stwierdzenie, które padło, zbiło ją z pantałyku. -Około dwóch godzin temu, był tutaj jej ojciec. Noel Payne. Powiedział, że nie da rady pani dzisiaj przyjść i musi panią wyręczyć. Jak poszły egzaminy? – Lekarz zdawał się kompletnie zignorować szok, do jakiego doprowadził młodą dziewczynę, której grunt osunął się pod nogami. Całe ciało Evelyn drżało i to nie z przerażenia, a złości, która wstąpiła w nią tak nagle i nie była w stanie powstrzymać irytacji, która wzbierała z każdym oddechem na sile. -Noel. Payne. Zabrał. Moją. Venice? – Rzuciła przez zaciśnięte zęby. Jej wzrok płonął i gdyby tylko był w stanie zabijać, to w tym momencie lekarz, który zaczął opowiadać kompletne bzdury, leżałby już trupem. -Egzaminy poszły bardzo dobrze, a ja kompletnie zapomniałam o tym, że byliśmy faktycznie tak umówieni. Sam pan rozumie, stres… – Rzadko kiedy się odzywała, a jeśli już to robiła, było to niezwykle nieskładne i ciężko było to przyporządkować do jakichkolwiek prawidłowości. Czuła, jak nerwy biorą nad nią górę, dlatego odwróciła się na pięcie, by nie zrobić niczego, co byłoby teraz niewskazane. Jej umysł był zalewany przez milion myśli, które zderzały się ze sobą i siały tak intensywne spustoszenie. Wrócił. Nie umiała jasno określić tego, co aktualnie czuła, bo był to gniew wymieszany z żalem, który pojawił się w najmniej oczekiwanym momencie. I kiedy te najgorsze emocje w postaci smutku i bólu zaczęły znikać, pojawił się strach. Ogromna fala strachu, która zalała jej drobne ciało i sprawiła, że wszystkie mięśnie napięły się, by tylko nie zemdleć z informacji, którą ledwie chwilę wcześniej usłyszała. Robiło jej się od tego niedobrze, ba, można śmiało stwierdzić, że gdy tylko wróciła na dach budynku, na którym była parę minut wcześniej… Zwymiotowała. Czuła obrzydzenie do siebie i do niego, że tak łatwo dała się podejść, a przecież miała przeczucie, że to nie koniec i jak zawsze… Było bezbłędne. Wrócił. To oznaczało, że albo planował ją zniszczyć wybierając sobie za cel córkę, która była jedynym aspektem trzymającym ją w ryzach, albo… Pragnął pobawić się w rodzinkę, a tego Eiv nie chciała mu w żaden sposób dać. Nie po tym, jak się wyrzekł zarówno jej, jak i dziecka. Stanęła tuż przy krawędzi budynku i wystarczyło zrobić krok, by skoczyć, ale nie tego oczekiwała od życia i sytuacji, w którą została zapędzona. Liczyło się tylko jedno. Odnalezienie Noela, a następnie odebranie mu wszystkiego, co może być dla niego ważne, ale… Ludzie bez serca i duszy nie posiadają tego, na czym może im zależeć, prawda? Skoro pozbawiłeś mnie ostatniego oddechu, ja pozbawię cię życia i dopiero wtedy… Będziemy żyli długo i szczęśliwie. A to dopiero początek. -Witaj Payne, jak dobrze, że wróciłeś. – Rzuciła z kpiną, gdy jej oczy skierowały się na bezchmurne niebo i dopiero, gdy złapała dwa oddechy i uspokoiła rozkołatane serce, postanowiła się teleportować. Musiała go znaleźć za wszelką cenę, bo teraz jedynym wrogiem, którego posiadała, był czas. Godziny. Minuty, a może nawet sekundy dzieliły ją od emocjonalnej katastrofy, ale to już nie było ważne. Liczyła się tylko ona.
Starszy z Shercliffe'ów, którzy pojawili się właśnie w Mungu, odetchnął z niemałą ulgą, widząc że Artur zdołał dotrzeć do szpitala. Nie miał stuprocentowej pewności, czy brat nie przekręci czegoś po drodze, nawet jeżeli podróż za pomocą proszku Fiuu była dosyć bezpieczna. Nessie usadził mężczyznę na jednym z krzeseł, nie chcąc ciągać go przez pół oddziału, kazał czekać cierpliwie i pod żadnym pozorem nigdzie się nie wybierać. Wrócił niedługo później, prowadząc sprawdzoną i znajomą osobę, po drodze tłumacząc, co wydarzyło się w Dolinie i dzieląc się podejrzeniami, że u Artura rozwija się titik (czy jakkolwiek się to zwało). Po chwilowej wymianie zdań, Dionysius zostawił brata w rękach uzdrowiciela i wypełnił papierek, który miał być podkładką pod zwolnienie, aby sam mógł się wykurować z doznanych obrażeń, choć wcale nie były ogromne, i zająć się Morwen, które teraz leżała na kanapie w jego salonie. Zwinął też trochę eliksiru pieprzowego, na czas, w którym miał warzyć go więcej.
Kiedy wszystko wydaje się dwukrotnie powiększone, świat o dziwo wydaje się mniejszy, jakby wszystko było bliżej niego. Trzymając się brata, Artur czuł się jak na jakiś używkach, których nigdy nie brał - teraz mógł wiedzieć jak to jest i co najmniej, to uczucie nie przekonywało go do zażywania przykładowo amfetaminy. Słysząc jakby podświadomie stłumiony głos brata, żeby został na siedzeniu, na którym go zostawił, młodszy Shercliffe nawet nie zamierzał się słuchać. Wstał ostrożnie i próbując ogarnąć wirujące wizje wszystkiego wokoło, zaczął powoli iść. Nawet mu szło do czasu, aż nie wpadł na jakąś starszą panią, która niestety nosiła kawę, oblewając koszulkę Artura, przy okazji go parząc. Wspaniale, a żeby tego było mało, ciecz dostała się również do pęcherzy, które na skutek gorąca kawy, zaczynały pękać, sprawiając dość duży ból. Artur skrzywił się i syknął pod nosem, ledwo powstrzymując się by nie uderzyć starszej wielkiej kobiety, która była przed nim, dziwnie raz się powiększając, raz zmniejszając. Na szczęście w pobliżu był inny uzdrowiciel, który przed przyjściem Nessiego, ogarnął na szybko poparzenie mężczyzny i usadowił go na jeszcze innym miejscu. Najwidoczniej był bardzo zajęty, gdyż nawet się nie zainteresował co mogło się stać Scrymgeourowi. Po dość krótkiej rozmowy lekarza z jego bratem (chociaż choremu wydawało się, że ta wymiana zdań pomiędzy nimi trwała godzinami), chrząknął na pożegnanie bratu i poszedł za uzdrowicielem, który pokazywał mu drogę do swojego nowego pokoiku, w którym mięli go leczyć. Fajnie. Lekarz chyba zbyt pochopnie ocenił siły Artura, gdyż ten myśląc, że idzie prosto, wpadł na ścianę robiąc sobie guza na czole. Pomasował się po głowie, która zaczynała go równie boleć co bąble na podbrzuszu. Cała ta sytuacja musiała z boku wyglądać komicznie, jak jakaś komedia.
W pokoju pojawił się dwadzieścia minut później, kładąc się od razu do łóżka, uzdrowiciel jednak zajął się nim i zanim Artur położył się spać był już przebrany w białe ubranko i podali mu pierwsze eliksiry, po których zrobił się jeszcze bardziej senny. Zapadł w sen, nie myśląc o niczym.
***
Po kilku dniach dochodził do siebie, bąble schodziły, a wzrok mu się poprawił, nie widział już tak bardzo podwójnie. Zanim wypisano go ze szpitala, dali mu długą listę co musi, a czego nie może robić. Boli go, że nie może zbytnio się przemęczać, a co najważniejsze - zmieniać. Bolało go to, przydzielili mu też jakiś eliksir, który przez najbliższy czas musi zażywać, dwa razy dziennie jak kojarzył. Cóż, przeżył to.
Spokojny dzień w pracy, cisza na korytarzach, żadnych nagłych wypadków? Nic z tych rzeczy! Kolejki w rejestracji, izba przyjęć pełna, a twój oddział @Diana Hazel był absolutnie pełen. Czekający przed gabinetem cierpiący czarodzieje niby ustawiali się w kolejce, ale ciężkie choroby zakaźne nie mogły przecież czekać. Od kogo zacząć?
1,3 Decydujesz się przyjmować pacjentów według kolejności. W efekcie dwóch pacjentów z groszopryszczką zaraziło chorobą dziecko, które wcześniej potrzebowało pomocy jedynie z drobną wysypką. Jego matka składa na ciebie skargę, która rozchodzi się po całym szpitalu. Szef oddziału jest mocno niepocieszony i obcina ci część pensji (zapłać 15 galeonów).
2,5 Zostajesz wezwana do gabinetu obok w celu dodatkowej oceny i poparcia bądź zakwestionowania diagnozy. Jako jedyna uważasz, że ciemny bąbel na podbrzuszu pacjenta to nitinia, a nie podejrzewany przez resztę magomedyków titik. Po wykonaniu testów udaje ci się przekonać resztę pracowników szpitala (+1pkt z uzdrawiania).
4,6 Dostrzegasz wśród pacjentów mężczyznę z poważnym przypadkiem smoczej ospy i przyjmujesz go jako pierwszego. Dzięki natychmiastowemu udzieleniu pomocy ocalasz mu życie. Otrzymujesz premię w wysokości 20 galeonów, a kilka dni później wyleczony przez ciebie czarodziej przynosi ci bukiet kwiatów.
Dzisiejszy dzień dłużył się Hazel niemiłosiernie. Pomimo tego, że choroby były w pełni i ręce wręcz jej się załamywały od nadmiaru pracy, to czas jej leciał nader wolno. Każdy przypadek wyglądał niemal identycznie, jak poprzedni. Dodatkowo, na innym oddziale brakowało kilku uzdrowicieli, więc w "wolnej chwili" należało biegać tam i dodatkowo pomagać. Nawet nie miała spokojnie czasu aby iść i wypalić kilka fajek. No co za bezczelny dzień się wkradł do jej życiorysu! Chciała stąd wyjść, jak najszybciej. Ale kolejka, która ustawiła się przed gabinetem w którym przyjmowała, utwierdziła ją w przekonaniu, że to nie będzie takie proste jak początkowo się jej wydawało. Znudzona, jak nie wiem co, wypuściła kolejnego pacjenta z diagnozą i wyszła na korytarz, aby poprosić kolejnego pacjenta. Młoda czarownica, wlokąc za sobą zasmarkane dziecko, uparcie twierdziła, że ono dlatego, że chodzi do mugolskiego przedszkola, jest uczulone na mugolaków. Upierała się, że musi wejść jako pierwsza, bez żadnej kolejki, bo jej dziecko umiera. Uważała, że krosty, które pojawiły się na jego ciele zdecydowanie temu dowodziły. Na brodę Merlina... Zaraz chyba ją zabiję. poskarżyła się w myślach Ivie. No to ją zabij, przecież nic się nie stanie! zakpiła jej siostra. -Wiesz, że nie mogę, bo mnie wyrzucą. – nieświadomie, odpowiedziała głośno, co doprowadziło do tego, że matka zasmarkanego dzieciaka spojrzała na nią jak na idiotkę. Hazel uśmiechnęła się, jakby przepraszająco, ale wytrenowana mimika mówiła wyraźnie SPIERDALAJ! Ale w tym właśnie momencie zauważyła mężczyznę, który ewidentnie wyglądał o wiele gorzej niż każdy z oczekujących. Pomimo krzywych spojrzeń i wzburzonych głosów, poprosiła go do środka. Wyglądał bardzo źle. Dianie dosłownie chwilę zajęło zdiagnozowanie. Wiedziała, że przy smoczej ospie czasu jest tak naprawdę niewiele. Mężczyzna wymagał natychmiastowego leczenia. Diana wybiegła z gabinetu i szybko zgłosiła gdzie trzeba, jaki przypadek jej się trafił. Zdziwiła się ogromnie, kiedy starszy uzdrowiciel początkowo nie przyznał jej racji i dopiero po bliższych oględzinach przyznał jej rację. Jeszcze większy szok wymalował się na jej twarzy, kiedy usłyszała, że taka diagnoza jest warta premii w wysokości 20 galeonów. Z uśmiechem na ustach wróciła do swej marnej roboty. Kilka dni później na swoim biurku znalazła bukiet kwiatów z niewielkim liścikiem. Na małej karteczce było napisane „dziękuję za uratowani mi życia.” Może jednak praca Diany wcale nie była tak bezsensowna jakby się wydawało?
Czuwanie na izbie przyjęć? Oj nie, nie tym razem. Dianie, już na samym początku zmiany, trafiła się nie lada gratka. Na jej oddział właśnie został przyjęty niezwykle młody i nieostrożny czarodziej, który jakimś cudem chorował na co najmniej kilka schorzeń. Ze względu na wysokie powinowactwo objawów z dolegliwościami typowymi dla smoczej ospy, został skierowany na oddział zakażeń magicznych. Nie była to sytuacja łatwa. Leczenie jednej choroby mogło zaostrzyć objawy drugiej, więc kobieta musiała być niezwykle ostrożna w podejmowaniu decyzji. Jak poradziła sobie z tym trudnym przypadkiem?
Rzuć kostką numeryczną: 1 i 2 - Nie musiałaś radzić sobie z przypadkiem sama. Jakoś tak się złożyło, że na oddział zakażeń oddelegowano kilku uzdrowicieli z urazów magizoologicznych. Zasiliwszy wasze skromne szeregi, w ciągu kilku dni zupełnie rozluźnili wasze sale i wkrótce wszyscy już debatowali nad Twoim tajemniczym przypadkiem. Rozwiązanie problemu jak zwykle okazało się banalne, ale jednak to nie Ty na nie wpadłaś, co pewnie przez kilka dni będzie stawało Ci ością w gardle. 3 i 4 - Aby rozgryźć zagadkę, jaką stanowił Twój pacjent, musiałaś przeprowadzić prawdziwy wywiad. Zdobywałaś wiedzę w dowolny sposób. Może to były książki, a może po prostu przepytałaś ordynatora czy kolegów z pracy? Technika nie była ważna w obliczu oszałamiającego sukcesu. Już po południu pacjent uzyskał pierwszą pomoc, gdy podano mu eliksiry, a po kilku godzinach czuł się już nieomal dobrze. Największym zwycięstwem jest jednak co innego - tej wiedzy nikt Ci już nie odbierze. Zgłoś się w odpowiednim temacie po dodatkowy punkt z uzdrawiania. 5 i 6 - Och, to była prawdziwa katastrofa. Jeżeli tylko coś mogło pójść nie tak, to właśnie tak się stało. Pacjent wcale nie wyzdrowiał, a wręcz mu się pogorszyło, a to wszystko pod Twoją opieką. Ordynator oddziału musiał interweniować, gdy nastąpiło nagłe zatrzymanie oddechu wywołane zaostrzeniem objawów. Po kilku naprawdę ciężkich chwilach walki o życie, pacjent został zabrany spod Twoich skrzydeł. Kilka godzin później czekała Cię niezwykle nieprzyjemna rozmowa, podczas której zszokowany tą sytuacją ordynator zdegradował Cię do roli recepcjonistki. Twoja banicja miała trwać jedynie kilka dni, ale nietrudno było się domyślić, że jedynie chciał skutecznie odsunąć Cię od tego jednego człowieka. Cóż, skuteczna strategia, ale z pewnością nie było to przyjemne doświadczenie.
Z tego, co zdążyła się zorientować w sytuacji Diana, ostatnimi czasy wszędzie panowały okropne choroby. Nie tylko w świecie czarodziejów, ale i mugoli. W końcu D, jako praktycznie całkowita mugolaczka, doskonale znała się w ich świecie i słyszała informacje od nich pochodzące. Chociażby poprzez oglądanie telewizji, którą przecież u siebie w domu posiadała. Zważywszy na te fakty, nic dziwnego, że również w szpitalu Świętego Munga mieli ręce pełne roboty. I to nie tylko na jej oddziale działy się różne herezje, ale w tym miejscu z pewnością było ich na potęgę. Nic dziwnego, że Diana była przemęczona. Nie dość, że kończyła za chwilę swój dwunastogodzinny dyżur, to jeszcze rozwiązała naprawdę kilka bardzo ciężkich przypadków. Podanie odpowiednich leków, opatrzenie ran, wydanie instrukcji dotyczących dalszego postępowania, a przede wszystkim diagnozowanie, było niezwykle pracochłonne i wykańczające umysłowo młodą uzdrowicielkę. Na jej nieszczęście, niemal pod koniec jej zmiany, w jej ręce trafił się mężczyzna, który (o zgrozo!) wykazywał objawy przynajmniej kilku chorób. Prawdopodobna choroba? Smocza ospa. Coś, co brzmiało naprawdę fatalnie i faktycznie, takim było. Ale nie tylko. Jeszcze przynajmniej 3 choroby były brane pod uwagę przez Dianę. A może to Titik? podrzuciła Iva, kiedy przyjrzała się pacjentowi za pomocą oczów swojej siostry. D już wcześniej miała takie podejrzenie, ale nie miała odwagi powiedzieć tego głośno. Dopiero Iva się odważyła. Nic dziwnego, że Diana kazała wdrożyć jeszcze leczenie tej choroby magicznej. A to doprowadziło do prawdziwej katastrofy... Ordynator oddziału został powiadomiony o wszystkim natychmiast, gdy pojawiło się zatrzymanie oddechu wywołane na wskutek zaostrzenia objawów. Na szczęście, uratowano go, a co śmieszniejsze, od razu zabrano z pod opieki Uzdrowicielki Hazel. Diana klęła na czym świat stoi, kiedy szła na niezwykle nieprzyjemną rozmowę w wyniku której została odesłana do recepcji na najbliższe kilka dni. Teoretycznie, aby pomóc tam pracującym, bo naprawdę był natłok pracy. Praktycznie, Diana wiedziała, że to po to, aby jak najszybciej odsunąć ją od nieszczęsnego pacjenta. Czuła ogromny wstyd. Ale nie mogła nic na to poradzić...
@Diana Hazel nie musiała robić tego dnia zbyt wiele. Chorych pojawiało się mniej, więc głównie siedziałaś przy papierach, wypełniając dokumenty. Praca uzdrowiciela nie zawsze musiała tak pędzić, co zapewne bardzo doceniałaś. O określonej godzinie miałaś się zająć pacjentem chorym na skrofungulusa - o tej chorobie wiedziano niewiele, ale przypadek był ciężki. Nie rokowało to zbyt dobrze. Twoim zadaniem było podanie mu nowej serii lekarstw, które miały służyć jako jeden z testów. Najgorzej, że pacjent był wysoko postawionym politykiem z Ministerstwa... Zostałaś dość dosadnie poinformowana, że musisz go wyleczyć. Zbierasz się do jego sali. Rzuć kostką.
1,2 - Nie chcesz chodzić przez korytarze dwa razy, dlatego bierzesz naraz parę maści i kilka fiolek. Jesteś już prawie przy drzwiach do swojego pacjenta, ale wtedy tuż pod twoimi nogami przebiegła dwójka dzieci, które były już praktycznie wyleczone z titika i miały zostać wypisane jutro. Niestety, zaczepiły cię tak niefortunnie, że lekarstwa wysypują się z twoich ramion. Wszystko roztrzaskało się na posadzce... Musisz posprzątać subtancje i szkło, a także zapłacić 10g za szkody. Rzuć kostką. parzysta - chory urzędnik Ministerstwa zdążył się w tym czasie o wiele gorzej poczuć. Gdyby nie reakcja jednej z pielęgniarek mógłby nawet umrzeć. Dostajesz ostrą reprymendę. nieparzysta - okazało się, że urzędnikowo znacznie poprawił się stan zdrowia i wywnioskowałaś, że z powodu niepodania mu jednego z leków. Odstawiasz podawanie go pacjentowi, co jest już drobnym sukcesem i zapobiega tak gwałtownym atakom duszności. 3,4 - Przynioslaś leki i opiekowałaś się pacjentem pieczołowicie. Był podstarzałym i nieco otyłym czarodziejem, ale praca uzdrowiciela nie była zbyt wybredna. Gorzej, że akurat tego dnia czuł się o wiele gorzej. W momencie, kiedy zaklęciem aplikowałaś mu lek dożylnie, zwymiotował gwałtownie. Rzuć kostką. parzysta - niestety, zawartość żołądka mężczyzny wylądowały prosto na twoich butach... nieparzysta - masz szczęście, uniknęłaś przykrego incydentu, a do wysprzątania pościeli wołasz pielęgniarkę. 5,6 - Nic tylko pogratulować cierpliwości i wiedzy o skrofungulusie. Zapewniasz pacjentowi profesjonalnę opiekę, z czego jest bardzo zadowolony. Skupiasz się w pełni na jego przypadku, męcząc się długo nad możliwymi sposobami leczenia. Próbowało jednak wielu przed tobą, więc nic dziwnego, że nie odnosisz żadnego sukcesu. Czujesz się jednak o wiele bardziej bogata w wiedzę po przeglądaniu wyników i czytaniu podręczników. Dostajesz punkt z uzdrawiania. Upomnij się o niego.
Było ciężko, nie ma co ukrywać. Choć większość widocznych dla świata śladów, zniknęła już z ciała Diany, to wciąż nie czuła się najlepiej. Wiedziała, że jeszcze trochę minie, nim całkowicie poczuje się w porządku. Nie mniej, po nieciekawych, wieczornych wydarzeniach, po trzech dniach musiała wrócić do pracy. Brzydkie siniaki na jej twarzy zniknęły na tyle, że gruba warstwa makijażu w pełni je zakrywała. Nic dziwnego, że Diana skorzystała z tej małej ingerencji w swój codzienny look. Dodatkowo, zaczesała inaczej włosy, dzięki czemu nie obawiała się, że ktoś zobaczy te nie małe ubytki. I dobrze, miała spokój. W większości zniknął nawet ból, który odczuwała od kilku dni. Dzień nie zapowiadał się przyjemnie. Panna Hazel ciągle zrzędziła, psioczyła na wszystko i wszystkich, unikała kontaktu z ludźmi. Najchętniej zaszyłaby się w jakimś składziku na miotły i nie wyściubiała stamtąd nosa do końca dnia. Ale nie mogła sobie pozwolić na takim komfort. Zbyt wiele miała dzisiaj do zrobienia. Po prostu. Przede wszystkim siedziała i uzupełniania papierki, których końca nie było widać. Wcześniej, zgłoszono się do niej z prośbą, aby o określonej godzinie zająć się pacjentem chorującym na skrofungulusa. Niestety, przypadek był ciężki i nie wróżono niczego dobrego. Już nawet rodzina pacjenta powoli żegnała się z nim i godziła z ciężkim losem. Diana miała za zadanie podać nowe leki, które być może zadziałają o wiele lepiej niż poprzednie. Nowe, znaczy eksperymentalne. Hazel nie miała wyjścia, musiała uleczyć tego faceta, bo w innym wypadku miałaby przekichane. Niestety, ale był to wysoko postawiony przedstawiciel Ministerstwa Magii. Wiedziała, że nic dobrego się nie stanie, kiedy zobaczyła niemal pod swoimi nogami dwójkę dzieci, biegających sobie radośnie. Wszystkie fiolki, maści – runęły na ziemię pod stopami kobiety. Iva i Diana zaklęły w tym samym momencie, ciężko stwierdzić, która gorzej. Diana wiedziała, że potrącą jej za to z pensji, ale co mogła zrobić? Jakby na domiar tego wszystkiego, gdy Hazel zajęła się sprzątaniem bałaganu, który narobiła, stan urzędnika znacznie się pogorszył. Gdyby nie reakcja pielęgniarki, nie wiadomo jakby się to skończyło. Na nic zdały się tłumaczenia kobiety, że to nie jej wina. Cóż, pewne było, że tego dnia, nic gorszego jej spotkać nie mogło.
Dzień, jak co dzień, można by rzec. Z tą jednak różnicą, że w wykonaniu Diany, żaden dzień nie był takim sam. Niektóre elementy składowe się powtarzał, takie jak jedzenie, czy korzystanie z toalety, ale zazwyczaj nic nie było takie samo jak poprzedniego dnia. Chociażby zważywszy na fakt, jaką pracę wykonywała panna Hazel. Jako uzdrowicielka w Szpitalu pod wezwaniem Świętego Munga miała codziennie styczność z przeróżnymi przypadkami chorób. Niektóre bywały śmiertelne, niektóre wymagały natychmiastowej reakcji, aby cały oddział się nie zaraził, a znowu inne były takie, że nie było konieczności aby od razu leczyć i próbować uzdrowić pacjenta. Bywało różnie, niekiedy lżej, niekiedy ciężej, ale zawsze jakoś tak, że jeden dzień się nie powtarzał. Tego dnia, większość czasu siedziała przy łóżku szpitalnym jej pacjenta, gdzie razem z dwoma innymi uzdrowicielami próbowali ustalić, co mu dolega. Chłopak leżał już w Mungu trzeci dzień, a jego stan w ogóle się nie poprawiał. Było tylko coraz gorzej i nikt nie mógł wymyślić, co tak właściwie ten młody mężczyzna na siebie sprowadził. Typów było kilka, ale każdy tak skrajnie różny, że szok. Pomimo podawania przeróżnych eliksirów i stosowania jeszcze większej kombinacji zaklęć, nie było lepiej. Udawało im się podtrzymywać wszystkie parametry życiowe i zasklepiać na nowo pojawiające się rany, ale na niewiele się to zdawało. Zmęczona po wielu godzinach ratowania wciąż jednego życia, udała się do swojego gabinetu. Musiała odpocząć choć chwilę i pomyśleć w spokoju, pobyć tylko z Ivą, która bardzo przejęła się całą sytuacją. Ktoś coś do niej mówił po drodze, próbował zagadać, ale nie zwracała na to zupełnie uwagi. Zamknęła za sobą drzwi i podeszła do okna, które od razu otworzyła na oścież. Świerze powietrze powinno jej pomóc. Usiadła przy biurku i ciężko wyciągnęła nogi przed siebie, kładąc je na drewnianym blacie. Wyglądała jak siedem nieszczęść i tak też się czuła. Odpaliła jednego papierosa, mając w głębokim poszanowaniu fakt, że w Mungu nie można było palić. Ale ona musiała uspokoić skołatane nerwy.
Holden A. Thatcher II
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 175
C. szczególne : anorektycznie chudy, ma kilka tatuaży i kolczyków, naderwane ucho, blizny na twarzy, rękach i plecach, bardzo widoczne cienie pod oczami
Nie mam pojęcia, po co nadal przychodzę do Munga, chociaż już dawno zrezygnowałem z jakichkolwiek prób leczenia. Coś mnie jednak tu przyciąga, lubię spacerować korytarzami szpitala i obserwować innych ludzi. Czasem kogoś zabawię, zrobię jakąś głupią minę czy opowiem dowcip, by poprawić komuś humor. Albo popilnuję dziecka, żeby rodzic mógł podejść po kawę lub do toalety. Taki ze mnie dobry „wolontariusz” specjalnej troski. Jak zawsze, przechodzę najpierw przez recepcję, by powiedzieć cześć Curtisowi Puchonowi i by odnotował moją obecność w tym miejscu, na wypadek gdyby moja matka zastanawiała się, czy dotarłem. Do kartotek psychiatrów i tak nie ma wglądu, więc tutaj łatwo jest ją okantować. Punkt pierwszy: zaliczony. Nienawidzę mojego uzdrowiciela od głowy już od pierwszego dnia, kiedy pojawiłem się w jego gabinecie. Traktuje mnie jak dziecko, które potrzebuje atencji, a nie dorosłego człowieka. Nie żebym zasługiwał na to miano, ale nie lubię, kiedy się ze mną cackają. Po co robić ze mnie ofiarę, skoro dostatecznie sam ją z siebie robię? Nie chodzi o to, żebym przypadkiem tego zaprzestał? Wchodzę na samą górę i przechodzę korytarzem na oddziale magicznej psychiatrii. Uśmiecham się szeroko do jednej z pielęgniarek, która dość często wychodzi z mamą na kawę. Zauważa mnie. Punkt drugi: zaliczony. Nie przystaję jednak przed gabinetem tego jełopa, u którego mam się leczyć, tylko idę przed siebie, zmierzając do schodów prowadzących w dół. Dzisiaj mam zamiar odwiedzić ten śmieszny oddział, na który trafiają ludzie z kawałkami kotłów w twarzy. Wysadzanie eliksirów jest dla mnie niepojęte, bo naprawdę trzeba się postarać, żeby to zrobić. Mam zamiar kręcić się tam przez około godzinę, co będzie trzecim punktem i znów pomachać recepcjoniście, a następnie zniknąć. Plany jednak zmieniają się, gdy zauważam moją matkę. Ona mnie na szczęście nie, ale i tak wpadam na najbliższy oddział, by przypadkiem się z nią nie zderzyć. Co ona robi na górze? Przecież zazwyczaj zajmuje się pacjentami na Izbie Przyjęć. Co gorsza, Isobel Thatcher nie wchodzi wyżej, tylko skręca ze schodów prosto w moim kierunku. Niewiele myśląc, wpadam za pierwsze lepsze drzwi, by przeczekać, aż kobieta zniknie mi z punktu rażenia. Dopiero po chwili uświadamiam sobie, że najwyraźniej nie jestem w pomieszczeniu sam, więc odwracam się i dostrzegam kobietę – chyba właścicielkę tego gabinetu. - Przepraszam. Dzień dobry – mówię, bo nie wiem, co lepszego mogłoby się wydobyć z moich ust. - Mogę tu chwilę poczekać? – pytam jeszcze, bo słyszę głos swojej matki docierający tuż zza kawałka drewna z klamką. Że też zebrało jej się teraz na plotki z pielęgniarkami.
Rozkoszowała się ciszą i spokojem, które gwarantowało jej samotne posiadanie tego gabinetu. Mogła dzięki temu w spokoju pomyśleć, bez konieczności ciągłego odpowiadania na głupie pytania. Oczy miała zamknięte, nogi wyciągnięte na blacie a w jednej dłoni wciąż tlił się papieros. Co jakiś czas zaciągała się nim z czymś na kształt błogiego spokoju, nie spiesząc się z niczym i donikąd. -Dobra, to zacznijmy na spokojnie. Jaka choroba powoduje obrzęk mózgu, krwotok wewnętrzny i guzy w całym ciele? - powiedziała na głos. Ktoś mógłby pomyśleć, że mówi w tym momencie sama do siebie, ale prawda była taka, że miała powiernicę wszystkich swoich tajemnic. Kagonotria? podrzuciła Iva. Ale Diana już dawno wiedziała, że to nie kagonotria. Przecież w innym wypadku nie byłoby krwotoku. Obrzęk mózgu może i można by było wywołać poprzez powstały w środku guz, ale z pewnością nie tak wielki. Już miała odpowiedzieć na te słowa siostrze, kiedy drzwi jej gabinetu nagle zostały otwarte niemalże na oścież. Otworzyła oczy i z przestrachem patrzyła na przybysza. W myślach zdążyła już się pożegnać z premią miesięczną, kiedy zdejmowała raptownie nogi ze stołu. Widząc, że przybyły czarodziej jest tak młody, odetchnęła delikatnie, ale zaraz jednak przypomniała sobie o tym, że jego nie powinno tutaj być. A przynajmniej, nie bez jej pozwolenia. Szybko odgasiła w popielniczce papierosa i usiadła bardziej reprezentacyjnie. -Po cholerę? I dlaczego akurat tutaj? - odparła pytaniem na pytanie. Nie do końca miło, nie do końca elokwentnie, ale z pewnością szczerze. Iva pokiwała jej głową, na znak, że tym razem nie zamierza jej ganić za tak niemiłe zachowanie względem nagłego gościa. Spojrzenie Diany mimowolnie powędrowało na tlący się wciąż niedopałek i docisnęła go mocniej kciukiem do dna naczynia, po czym odsunęła dowody zbrodni od siebie trochę mocniej. Że też musiał wleźć akurat jak paliła...
Holden A. Thatcher II
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 175
C. szczególne : anorektycznie chudy, ma kilka tatuaży i kolczyków, naderwane ucho, blizny na twarzy, rękach i plecach, bardzo widoczne cienie pod oczami
Wpatruję się przez chwilę w uzdrowicielkę, dopiero po głowie rozpoznając w niej babkę, którą kiedyś podziwiałem w szkole za jej wiedzę. To był ten moment, kiedy jeszcze sam chciałem zostać uzdrowicielem – tak jak ona i jak moja mama, która jednak nadal się uczyła, by awansować z asystentki na oddziale zatruć eliksiralnych, czy jak to się tam zwie. Teraz jednak wiem, że wolę pracować ze zwierzętami, bo jeśli coś im jest, nie marudzą na jakąkolwiek pomoc, za to ludzie odwalają farmazony z niezgadzaniem się na leczenie, bo to się mija z ich światopoglądem. To sobie zdychajcie w cholerę! Jakby mi dali wybór, że umrę albo zjem kurczaka, to bym go zeżarł, mimo że normalnie nie jem mięsa. - Bo było najbliżej? – rzucam szorstko, skoro jestem atakowany już na dzień dobry, ale uświadamiam sobie, że to ja tutaj zawiniłem i powinienem być milszy, bo Hazel wywali intruza i wpadnę prosto w zasięg wzroku mojej matki, a tego wolałbym uniknąć. – Psychiatra robi mi pranie mózgu, to zwiałem, a teraz mnie goni – zmyślam z tym ostatnim, głupio się przyznać, że tak naprawdę spieprzam przed własną rodzicielką, żeby mnie siłą nie zaciągnęła do gabinetu na samej górze. A jeśli właścicielka gabinetu ogarnia, co za debil jest akurat na zmianie, może mnie zrozumie. W pomieszczeniu nadal czuć dym z papierosa, który ciemnowłosa zgasiła w popielniczce i sam mam ogromną ochotę zapalić, choć zazwyczaj tego nie robię. Całe to łażenie do szpitala jednak notorycznie mnie stresuje, mimo że powinno mnie z tego leczyć. Na co to komu? Eliksir euforii w zupełności by mi wystarczył. - Jak pani przeszkadzam, to mogę wyjść, ale będzie mnie pani miała na sumieniu – stwierdzam, chociaż tak naprawdę nie chcę stąd wychodzić, bo mimo nieprzyjemnej atmosfery czuję się tu lepiej niż w gabinecie terapeuty. Nie wiem też, czy nadal mogę się zwracać do byłej Krukonki po imieniu, bo w szkole nikt się tym nie przejmował, ale tutaj jednak jest ona w hierarchii o wiele wyżej ode mnie, nędznego pacjenta, który wymiguje się od wizyt.
Nie mogła wiedzieć, co aktualnie dzieje się pod kopułą tego jegomościa, co nie oznaczało, że zarówno jej jak i Ivy to nie ciekawiło. Bo obie wpatrywały się w niego z dziwnym rodzajem fascynacji przekazywanym do opinii publicznej poprzez twarz Diany. Takie sytuacje nie zdarzały jej się nazbyt często. Mało kto chciał odwiedzać jej gabinet. Zazwyczaj to ona musiała szwendać się po całym szpitalu, aby pozałatwiać wszelkie pilne sprawy. A tu bach, nagle jakiś młodzieniec wpada do niej od tak i zagaduje, że musi tu zostać, bo ucieka przed psychiatrą. Trochę jej nie grała ta historia, ale póki nie zagrażała jej w jawny sposób, nie zamierzała w nią wnikać. Będziesz miała przez tego typa problemy. rzuciła Iva, jakby próbowała ją przed nim ostrzec. Diana tylko wywróciła oczyma, nie do końca świadoma faktu, że robi to naprawdę, a nie tylko w swoim umyśle. Jakbym do tej pory od problemów stroniła. Taka odpowiedź chyba usatysfakcjonowała, bądź zniechęciła do dalszej konwersacji jej siostrę, jakby nie mogła znaleźć na nią należytej odpowiedzi. -Nie było by łatwiej od razu polecieć po kaftan z przepięknymi rękawami? - zasugerowała nie do końca zgodnie z tym, co mogła w danej chwili powiedzieć. Bo jakby to ująć... Nie wolno chyba mówić od razu chłopakowi, że psychiatryk to jego miejsce. Ale skoro mówił, że psychiatra sam za nim gonił, to co innego mogła pomyśleć? Rozsiadła się na powrót wygodnie na swoim fotelu. Mogła wyrzucić tego chłopaka za drzwi, ale tak właściwie, to jej nie przeszkadzał. Samotność ostatnio doskwierała jej bardziej niż ostatnio, to właściwie, czemu by nie umilić sobie trochę czasu poprzez coś na kształt rozmowy z tym oto chłopakiem? Nie kojarzyła go ze szkoły. W ogóle nie miała pojęcia, kim on tak właściwie jest. Wydawało jej się, że jest dużo młodszy niż ona. Zapewne wtedy, kiedy on stąpał po kamiennych posadzkach Hogwartu, ona miała myśli zaprzątnięte czymś z goła innym. -Nie mam sumienia. - parsknęła śmiechem, ale, o dziwo mimo tego, dłonią wskazała mu krzesło na przeciw jej biurka. Skoro już i tak sam tu wlazł, to tak właściwie, co jej szkodziło? -Ale nie licz na to, że stanę się Twoim psychiatrą. Brzydzę się tą dziedziną - zastrzegła od razu. Gdyby chłopak jednak zechciał zacząć kontemplować na głos na temat życia, śmierci i jestestwa na ziemi, bardzo szybko wyrzuciłaby go za drzwi, nie przejmując się tym, że mógłby donieść na nią i jej palenie. Odpaliła na nowo fajkę i podsunęła paczkę w jego kierunku jednocześnie obdarzając go pytającym spojrzeniem. Sama zaciągnęła się mocno i z lubością wypuściła dym papierosowy z płuc.
Mefistofeles E. A. Nox
Wiek : 27
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 185
C. szczególne : Tatuaże; kolczyki; wilkołacze blizny; bardzo umięśniony; skórzana obroża ze złotym kółkiem; od 14.02.2022 pierścionek zaręczynowy!
Trzeba było mieć prawdziwe szczęście, żeby zarazić się groszopryszczką od klienta w studio tatuażu. Mefisto teleportował się do Munga, już czując się coraz bardziej słabo. Niby nie miał pewności, że to właśnie ta choroba... ale jednak wolał nie ryzykować. Cóż, ponoć zdrowie jest najważniejsze. Przynajmniej szybko wpadł na uzdrowiciela, który zaraz zaczął potakiwać i zaciągnął Ślizgona na oddział Zakażeń Magicznych. Mefisto zdołał jeszcze poprosić magomedyka o wysłanie listu z informacją do Asmoday'a, zanim został zupełnie odseparowany od ludzi, na zamkniętym oddziale. Kompletnie nie uśmiechało mu się takie rozpoczęcie wakacji. W samotności i nudzie, z masą lekarstw, eliksirów i zaklęć, z którymi cudowali uzdrowiciele z bezpiecznej odległości. Chociaż fioletowych bąbli nie było jakoś bardzo dużo, to wyjątkowo denerwowały wilkołaka; a kiedy zaczynały pękać i ropieć... Merlinie, dawno nie czuł się tak beznadziejnie. Chociaż uzdrowiciele obiecywali szybki powrót do zdrowia, wszystko wskazywało na to, że Mefisto trochę sobie w tym łóżku szpitalnym poleży. Dawno się tak nie cieszył, jak w momencie, w którym uzdrowiciel przyszedł go poinformować o wypisie. Jedyny problem polegał na tym, że aparat mowy Noxa jeszcze w pełni nie doszedł do siebie, zatem chłopak nie był w stanie wydusić z siebie nawet słowa - za to bąble zniknęły i już nie zarażał, zatem mógł spokojnie wracać do własnych czterech ścian. Mefisto nie narzekał (i poniekąd nie miał jak), pospiesznie opuszczając szpital, w którym spędził kilka pierwszych dni wakacji.
Nie spodziewał się takiego zwrotu akcji kiedy to po prawie dwóch tygodniach (z dodatkowymi dniami), pojawiły się pierwsze objawy. Głupio było mu przyznać przed samym sobą, kiedy to pojawiły się pierwsze objawy choroby. Jakiejże to choroby? Wstydliwej, przede wszystkim dla samego pacjenta. Aaron wiedział jednak, że nawet jeżeli narobi mu to dodatkowych powodów do gryzienia się w język na widok trytona (czy tam było w ogóle jakieś zaklęcie?) bądź jakiegokolwiek innego przedstawiciela mężczyzn (kobiet też, swoją drogą). Może to nie był pierwszy raz, kiedy poprzez brak rozwagi kompletnie zapomniał o własnym zdrowiu, posuwając instynkty na pierwsze, najważniejsze miejsce. Cholerne zwierzęce wybryki natury. Rzadko kiedy jednak zmagał się z jakimikolwiek zakażeniami, tudzież kiedy zauważył u siebie nitinię, westchnął cicho, czując nieprzyjemny ból w punkcie, w którym to nie zamierzał cokolwiek odczuwać. Po prostu super. Długo nie zwlekał jednak z przybyciem do Świętego Munga, kiedy to paskudnie pomarańczowa narośl zaczęła się niebezpiecznie rozwijać. Przywdział na sobie najprostsze rzeczy, zaś do prostego kuferka zabrał najbardziej potrzebne rzeczy, jakoby szykując się na dłuższy pobyt w szpitalu - albowiem wiedział, że będzie to trwało nawet kilkanaście dni. Deportowanie się do placówki nie sprawiło żadnego problemu, chociaż wiedział doskonale, że przeprawienie się przez Izbę Przyjęć nie będzie zbyt łatwym zadaniem. Dopiero spokojne siedzenie przez niemalże godzinę zapewniło mu dostęp do recepcji, w wyniku czego zgłosił się na oddział Zakażeń Magicznych. Dopiero tam otrzymał najbardziej stosowną pomoc, okłady oraz inne rzeczy, które wymagały bezpośredniej interakcji z zarażoną częścią ciała. Podobno na zdrowiu się nie oszczędza - nawet wstydu - skoro są o wiele gorsze przypadki, wymagające znacznie bardziej gorszych metod leczenia, w związku z czym O'Connor mógł tylko modlić się do Boga za tak łaskawą chorobę. Chociaż nie należała ona do najprzyjemniejszych, w związku z zastosowaniem zaklęć odkażających oraz wielu innych eliksirów. Kiedy wreszcie, po około dziesięciu dniach, mógł opuścić szpital, dostał ostatnie ostrzeżenie ze strony uzdrowiciela. Zawód ten szanował ogromnie, sam zaś wykazywał dość znaczną wiedzę z zakresu Magii Leczniczej. Jeszcze przez około dwa tygodnie ma nie wchodzić w żadne kontakty intymne z innymi ludźmi. Jedyne, co mógł zrobić profesor w związku z tą informacją, to tylko i wyłącznie wzruszyć ramionami i powiedzieć, że się dostosuje do tego (jadąc na ręcznym, jeżeli zajdzie taka potrzeba, choć wymagań nie miał zbyt dużych). Zapakował wszystkie rzeczy i ruszył z powrotem do domu.
| zt
Dragos Fawley
Wiek : 35
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 185
C. szczególne : agresywne rysy twarzy, poparzone prawe ramię, blizna na lewej łopatce, czasami dziwny akcent
Gdyby ktoś mu powiedział, że jego własne słowa obrócą się przeciwko niemu, to chyba by zemdlał. Stopniowe zanikanie kolejnych części ciała może i na początku wyglądało komicznie. Jednak z każdym kolejnym dniem tracił cierpliwość i postanowił poradzić się osobistego guru w sprawie magii leczniczej, bo sam miał na ten temat bardzo słabe pojęcie. I gdy Perpetua oświadczyła, że prawdopodobnie dopadło go znikanie epidemiczne, żarty się skończyły. Musiał wybrać się do świętego Munga. Nienawidził wszelakich szpitali, badań kontrolnych, wizyt lekarskich – spędzało mu to sen z powiek i w istocie, nie stała za tym żadna trauma z dzieciństwa. Obecność białych kitli, igieł, eliksirów i stetoskopów powodowało drgawki, a Dragos Fawley w rankingu służby zdrowia jawił się jako najgorszy pacjent – ten niewspółpracujący, zniecierpliwiony i chcący jak najszybciej opuścić mury kliniki. Tak było i tym razem. Zgłosił się do polecanego przez Perpę lekarza tylko i wyłącznie z przymusu i strachu, że im bardziej będzie zwlekał, tym dłużej zostanie przyszpilony do szpitalnego łóżka. Po kilku podstawowych badań sprawa była jasna – Perpetua Whitehorn miała rację, a bez pomocy lekarskiej groziło mu całkowicie zniknięcie. Przenieśli go na oddział zakaźny, a pielęgniarki ubrane w szczelne kombinezony dzielnie przynosiły kolejne porcje eliksiru wiggenowego, szeptały nad jego blednącym ciałem inkantacje uzdrawiające i z uśmiechem pocieszały, że to nic takiego, szybko z tego wyjdzie i nie ma się czym przejmować. A Dragos, z mocno zaciśniętymi zębami, znosił to wszystko, byleby móc znów normalnie funkcjonować. Jego stan był stabilny – obserwował jak powoli pojawiają się kolejne części ciała, aż ostatecznie znów przybrał ludzką formę. Leżał półprzezroczysty, z poszarzałą cerą (męczył go bardziej fakt samego bycia w szpitalu niż choroby), gdy otrzymał list. List z informacją, że stało się coś ważnego. Od Valerii. Nie chciał nawet myśleć czego to mogło dotyczyć, był wyczerpany pobytem w Mungu, jak i retrospekcjami ich ostatniego spotkania. Wysłał krótką i enigmatyczną odpowiedź, bo wspomnienia z gabinetu wciąż paliły żywym ogniem. Dłuższe wizyty w szpitalu miały to do siebie, że człowiek miał dużo czasu na przemyślenia. A im dłużej trawił jej słowa i fakty, które mu przedstawiła, tym bardziej miał wrażenie, że zaraz oszaleje. Do wieczornych badań nadal pozostało mu sporo czasu, więc żeby uspokoić skołatane serce sięgnął po gazetę. Leniwym wzrokiem przeglądał Proroka Codziennego, a gdy tę pasjonującą lekturę przerwała mu pielęgniarka z informacją, że przyszła jego narzeczona w odwiedziny, był bliski wystawienia sobie najnowszej diagnozy – zgon.
C. szczególne : przenikliwe spojrzenie, bladość, silna obecność pomimo milkliwości, ciężki akcent, blizna po poparzeniu na lewym ramieniu powyżej łokcia
Przez ostatnie dni chodziła sztywna, wiecznie spięta, wieczne wracająca myślami do scen z gabinetu, w którym wszystkie wykrzyczane słowa odbijały się wciąż echem, mimo że już chyba w dziesiątkach można było liczyć jej próby okadzenia tego miejsca oczyszczającym dymem białej szałwii i mentalnym oddzieleniem widoku gabinetu ze wspomnieniem niedawnej rozmowy. Tak czy inaczej gdy tylko przechodziła przez próg, jej wzrok natychmiast podążał do odpowiedniego fragmentu podłogi (tutaj staliśmy), a czoło na wysokości trzeciego oka paliło żywym ogniem. Zachowywała względną trzeźwość, powtarzając sobie, że nie mogła przeprowadzić tego spotkania lepiej (ani gorzej), zrobiła wszystko, co było wtedy w jej mocy, a teraz już nic nie mogła, więc nie było sensu roztrząsać tego w nieskończoność. Przygotowała lekcję. Wypełniała dokumenty. Sprawdziła prace domowe. Przejrzała i posegregowała też wreszcie przynajmniej część swoich książkowych zbiorów, próbując produktywnością zająć swoje myśli, które podjudzane wciąż obecnym żalem brnęły w kierunkach, w których Valeria nie chciała iść, ale mimo to towarzyszyła jej pewna nerwowość. Ale dzisiaj wszystko się zmieniło. Wracała do Hogwartu z Hogsmeade, kiedy coś błysnęło w trawie, przykuwając jej uwagę. Schyliła się i gdy tylko opuszki palców zetknęły się z chłodną i wilgotną od rosy powierzchnią przedmiotu, wypełniła ją czysta, promieniująca nieopisaną jasnością euforia, aż zaśmiała się na głos i zupełnie oszołomiona, padła na kolana. Lewe oko zatańczyło swój jasnowidzący taniec, a ona już wiedziała, co zobaczy. Rose. Dojrzałą, piegowatą, jakże drogą twarz Rose, która w wizji uśmiechała się szeroko. Tylko tyle – i aż tyle. Gdy obraz zniknął, Valeria podniosła odpowiedzialny przedmiot. Był to tani, ale porządnie wykonany amulet, taki, jakich widywała już miliony i które zazwyczaj omiatała pobieżnie obojętnym wzrokiem, szukając tych o większym potencjale magicznym. Przejechała palcem po wyrzeźbionej runie bezpieczeństwa, a później obróciła medalion na drugą stronę. Jej oczom ukazały się znajome inicjały: L. F. Znała to pismo. Wiedziała, czyje ręce wykonały ten przedmiot. Trzymała w rękach materialny, niepodważalny dowód na to, że Loreen Rose Fawley żyje, trzymała ślad, który mógł ich wreszcie do niej doprowadzić po siedemnastu latach kompletnej ciemności, trzymała w rękach znak, że wreszcie wszystko będzie dobrze, wszystko się ułoży, wszystko wróci na swoje miejsce. Nigdy wcześniej nie płakała ze szczęścia. Oko znowu zawibrowało swoim specyficznym tańcem, żeby przynieść przeświadczenie: Dragos trafi na nią, kiedy tylko w pełni odzyska twarz. Cokolwiek to znaczyło, serce mówiło: to już niedługo. Dragos. Musiała mu natychmiast pokazać amulet, przekazać wieści. Zerwała się z miejsca, niemal biegnąc do Sowiarni. W pośpiechu zapełniła skrawek pergaminu swoim drobnym, krzywym pismem, równie pospiesznie przywiązywała list do sowiej nóżki trzęsącymi dłońmi. Zdawało jej się, że czekała na jego odpowiedź w nieskończoność, która swoim nadejściem przebiła odrobinę jej bańkę ekstazy. Jak to – w Mungu? Pobladła, zmartwiona. Czy on naprawdę wyobrażał sobie, że Valeria cierpliwie zaczeka w świetle takiej informacji? Jeśli tak, to grubo się mylił. Pewnie jeszcze zanim sowa zdążyła wrócić po dostarczeniu do niej wiadomości, Albescu aportowała się w recepcji szpitala. – Fawley? Dragos Fawley? – zapytała jednej z recepcjonistek. Zapytana o to, czy jest z rodziny, zamrugała szybko. Nie przewidziała tego. Ale przecież nie zawróci teraz. Pokiwała więc gorliwie głową. – Narzeczona – powiedziała, rumieniec natychmiast wpłynął na jej twarz, a ona modliła się w myślach, żeby przypadkiem Dragos nie rozwiał tej zasłony dymnej. Nie, wróć: żeby w ogóle nie dowiedział się, że podała się za jego narzeczoną. Nie była pewna, czy by to zniosła, nawet dzisiaj. Recepcjonistka wskazała jej drogę na oddział zakaźny, podając przy okazji maskę ochronną. Valeria nie zwlekając, przemierzyła drogę i wpadła na salę, wciąż czerwona na twarzy. Widząc jego stan, nie mogła się powstrzymać – zachichotała. Trochę było w tym ulgi – wyglądało na to, że mu się poprawiało – ale śmiała się głównie z innego powodu. – Widzę, że dopadł cię bardzo ciężki przypadek karmy – powiedziała. Nie było w jej głosie złośliwości – raczej przekora. Zachichotała znowu, uświadamiając sobie, co oznaczało to odzyskiwanie twarzy. Zmartwienie prawie całkiem odpłynęło, znowu ustępując miejsca euforii, kiedy kolejny element układanki trafił na swoje miejsce. To naprawdę już bardzo niedługo. Teraz już chyba nic nie było w stanie obniżyć poziomu serotoniny w jej krwi – nawet Dragos, nieważne, jak bardzo by się starał.