Bianca i Lysander otrzymali swoje mieszkanie od ojca, który pomieszkiwał w nim za czasów studenckich. Ze względu na pochodzenie Zakrzewskich ich mieszkanie zostało urządzone częściowo po czarodziejsku, częściowo po mugolsku.
Kuchnia
Kuchnia jest umeblowana po mugolsku i byłaby bardzo ładna, gdyby nie to, że niemal zawsze panuje tu burdel nieład. Trudno ukryć, że ani Bianca, ani Lysander nie są fanami sprzątania (gotowanie też interesuje ich dość miernie), stąd milcząca zgoda ze strony obojga, na ten porządek (a raczej nieporządek) rzeczy.
Łazienka
O dziwo jest to jedyne pomieszczenie, w którym zawsze panuje względny porządek - nawet gdyby w całym domu był syf, kiła i mogiła to tutaj Zakrzewscy dbają o zachowanie zasad higieny. Łazienka jest przestronna i bardzo elegancka.
Salon
Salon jest urządzony dość minimalistycznie i nowocześnie, jedyny wyróżniający się element to duży kominek, który mimo mieszkania w mugolskiej dzielnicy udało się podłączyć do sieci Fiu (ach ten tata w Ministerstwie!). Na ścianach wiszą obrazy Bianci oraz zdjęcia rodziny i przyjaciół.
Pokój Bianci
Pokój musiał zostać magicznie powiększony, żeby dziewczyna pomieściła wszystkie swoje niezbędne przedmioty. Zaraz po wejściu widać bałagan artystyczny nieład. Ale nie dajmy się zwieść pozorom! Gdzieś w środku jest łóżko i chyba nawet szafa. Do pokoju Bianci się nie wchodzi. Nieliczni tam byli, Bianca ceni sobie prywatność, a przede wszystkim spokój podczas pracy. Jest zamykany na wszystkie możliwe sposoby. Nie da się ukryć, że nie widać w środku nic poza rozwalonymi w każdym kącie farbami, sztalugami, pędzlami, czy niedokończonymi pracami.
Pokój Lysandra
Lysander mimo nieszczególnego zamiłowania do porządku stara się utrzymywać go w swojej sypialni (ale nie oszukujmy się, idzie mu z tym dość opornie), która jest urządzona w bardzo minimalistycznym stylu i zawiera zarówno mugolskie (np. komputer) jak i czarodziejskie elementy. Na co dzień nie jest zamykany - Lys ufa Biance bezwarunkowo, ale po zamknięciu drzwi jest zabezpieczony dźwiękoszczelnymi zaklęciami. Na półce nad łóżkiem znajdują się zdjęcia Skarsgårdów i Zakrzewskich oraz przyjaciół.
Nie mogłem uwierzyć, że to wszystko toczyło się tak dziwnie, normalnie, powoli - to zupełnie nie było w moim stylu, a przypuszczałem, że również nieszczególnie pasowało do niej. Dziewczyny, których nie krępują biegający po błoniach ekshibicjoniści, ani obcy faceci w jednej wannie raczej nie przeciągają kolejnych kroków w czasie, ja również nie należałem do osób, które czerpałyby przyjemność z oczekiwania - każdy kto mnie znał wiedział, że mimo mojej miłości do rozmów z ciekawymi kobietami, czciłem ich ciała i nie potrafiłem zbyt długo się powstrzymywać. A jednak - byłem na randce, a teraz siedziałem naprzeciwko dziewczyny i głaskałem jej policzek niby zawstydzony Lysander z czasów, gdy nie panowałem nad swoimi emocjami. Przemierzałem wzrokiem jej oczy, usta, nos i policzki, a nie nagie, zapewne niesamowite ciało. Zignorowałem temat włosów, bo poruszyła ten drugi, w tym momencie znacznie istotniejszy. Uśmiechnąłem się delikatnie pod nosem czując się w tej sytuacji odrobinę dziwnie - nie wiedziałem czy sam przejąć inicjatywę w kwestii pocałunku, czy może odpuścić. Po krótkiej chwili milczenia, która trwała może sekundę, ale mi zdawała się godziną odpowiedziałem przekornie: - W takim razie musisz się zdecydować czy wolisz, żeby nasza druga randka odbyła się w Indiach czy w Hiszpanii. Nie musiałem jej oczarowywać, korzystać ze swojego uroku - chemia, która między nami powstała była silniejszą magią niż moja pozornie niesamowita zdolność.
Padme A. Zakrzewski
Wiek : 27
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 170 cm
C. szczególne : liczne pieprzyki i lekko widoczne piegi na policzkach
- To mamy problem. - Podjęła spokojnie temat, jakby rozmawiali o pogodzie i nic między nimi nie było. - W Indiach zginę wśród przypraw, chust, sari, biżuterii i ulicznego jedzenia... - mimo to, że nie znajdowała się w komfortowej pozycji, bo siedziała wykręcona z widokami na nadwyrężenie karku, jedną z dłoni ułożyła na ramieniu chłopaka - pewnie nawet nie będę zwracać uwagi na twoje grymasy i bolące stopy... - przesunęła ją wyżej, na szyję; opuszkiem palca ostrożnie przesunęła wzdłuż linii żuchwy, wzrok zawieszając na tejże wędrówce - z kolei w Hiszpanii się rozleniwię, ale może wreszcie odpocznę. Pewnie przepadnę w lokalnym jedzeniu i winie... - palcem powiodła wyżej, wreszcie ujmując policzek Lysandra dokładnie w taki sam sposób, jak on - ale chyba najważniejsze i tak będzie to, że wyjadę daleko za Anglię i zapomnę o całym przyziemnym życiu chociaż na weekend. Ty zresztą też. - Przez moment zastanawiała się, jakim cudem przedtem dwukrotnie widzieli się bez ubrań, by teraz dopiero dojść do pierwszej randki, podczas której miały nie spaść. Uśmiechając się, zaryzykowała, kierując się bardziej chwilą niż rozsądkiem i wreszcie musnęła delikatnie wargi chłopaka, rękę przesuwając ostrożnie na jego kark.
Wsłuchiwałem się w jej słowa z uwagą starając się odgadnąć czego bardziej pragnie, niestety bezskutecznie - obie propozycje przedstawiała w sposób barwny, ciekawy i przede wszystkim niezwykle pociągający. Nie pozostawało mi nic innego jak zaproponować kompromis. - W takim razie musisz poświęcić mi dwa weekendy - powiedziałem niemalże szeptem, chociaż warunki niespecjalnie tego wymagały. Jej dotyk, czułość były jak balsam dla mojej skóry - odczuwałem przyjemność, lecz było w tym uczuciu coś takiego czystego i łagodnego, pozbawionego bezpruderyjności, z którą robiłem niemalże wszystko. Nagle jej wargi spotkały moje i targnęły mną dwa uczucia - z jednej strony delikatne ciepło w okolicy krocza, które na co dzień zdarzało mi się tylko w stanie silnego podniecenia, z drugiej - było mi po prostu dziwnie i zupełnie niewinnie przyjemnie. Czule, z delikatnością porównywalną do lądującego motyla odwzajemniłem jej gest, po chwili jednak odsunąłem się pozostawiając niedosyt zarówno na moich, jak i jej ustach. - Całowanie to domena drugim randek, moja droga - powiedziałem przekornie spychając w cień całe pożądanie. Dzisiaj Lys Zakrzewski był grzecznym chłopcem.
Padme A. Zakrzewski
Wiek : 27
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 170 cm
C. szczególne : liczne pieprzyki i lekko widoczne piegi na policzkach
Odsunęła się nieznacznie, spierając swoje czoło o czoło chłopaka, gdy tylko postanowił zrobić jej na złość. Bo tak, tak to odebrała, nie zważając na to, że sama sobie strzeliła w kolano chwilę temu. Uśmiechnęła się równie przekornie co on, zabierając swoją dłoń z jego karku - szybko ujęła nią rękę Gryfona, którą zaraz potem zabrała ze swojego policzka, odkładając na kanapę. - W takim razie musisz się pośpieszyć. - Uznała, chociaż czuła się dziwnie będąc tą odrzuconą stroną. Z jednej strony powinna się przecież ucieszyć: nie potraktował jej jak pierwszej lepszej, z drugiej z kolei urażone damskie ego podpowiadało jej, że powinna się teraz w ogóle nie odzywać i wykręcić nawet z planowanej wycieczki w obce rejony. - Powinnam już iść. - Nie dodając nic więcej zebrała się z miejsca, odnajdując swoje rzeczy w przedpokoju, a kiedy ponownie dodała sobie centymetrów przez buty na obcasie, wskazała głową w kierunku kuchni. - Pamiętaj o cieście, powinno już ostygnąć. - Podziękowała za kolację i miły wieczór, a kiedy wyszła wcale nie było jej po drodze z uśmiechem. Stwierdziła rezolutnie po szybkim przeanalizowaniu sytuacji, że albo zrobiła z siebie kretynkę albo udowodniła, że wcale nie powinien poświęcać jej czasu - lub oba na raz, co chcąc nie chcąc zapewniło jej rozmyślań na najbliższe kilka dni i wstydu na drugie tyle.
Uwielbiałam święta, przygotowania do nich i cały ten w istocie magiczny czas. To było niesamowite. Kochałam dawać innym prezenty, to było nawet lepsze niż samo dostawanie ich. Kiedy widziałam uśmiech i szczęście w oczach innych, moje serce się radowało i byłam przeszczęśliwa. W tym roku byłam tak zaskoczona prezentami, że nie potrafiłam wydusić z siebie słowa. A właściwie jednym - psem. Nie ukrywałam przed nikim, że kochałam psy najbardziej na świecie. Zupełnie nie spodziewałam się, że Blaithin zapewni Cookie towarzystwo. Osobiście byłam wniebowzięta, chociaż chyba nie mogłam tego samego powiedzieć o Lysandrze. No cóż, teraz było... zabawnie. Oczywiście Cookie również się cieszyła. Biegała w okół nowego przybysza od kiedy tylko mała psinka pojawiła się w domu. Nie miałam pojęcia jak ja sobie z nimi poradzę, ale słodki Merlinie, czy wszyscy widzieli jaka ona była piękna? Umówiłam się z Fire na spotkanie w moim (no nie tylko moim) mieszkaniu. Cieszyłam się, że zgodziła się przyjść, mogłam jej osobiście podziękować za ten cudowny prezent. Poszłam do kuchni i przejrzałam wszystkie szafki. Niespecjalnie często bywałam w tym pomieszczeniu. Raczej preferowałam jedzenie na mieście, a nieraz wolałam załapać się na posiłek w szkole, które, nie oszukujmy się, były wyborne. Mimo, że ani ja ani Lys nie potrafiliśmy zbyt dobrze gotować i rzadko użytkowaliśmy to pomieszczenie, praktycznie zawsze był tam bałagan, co ja mówię, nie praktycznie tylko zawsze bez względu na wszystko. Nie miałam pojęcia jak to było w ogóle możliwe, ale milcząca zgodna moja i Lysa na ten bałagan była czymś co nawet z biegiem czasu nie mijało i nawet się na to nie zapowiadało. W końcu znalazłam to czego szukałam - skrzacie wino, które było jednym z lepszych win jakie piłam. Znalazłam też dwa kieliszki i przeniosłam wszystko do salonu. Usiadłam na kanapie i od razu obok mnie znalazły się dwie kulki szczęścia. Pogłaskałam Cookie za uchem, a po chwili przerażona spojrzałam na Caramel, która biegała po mieszkaniu z książką Lysa w zębach. Zaczęłam ją gonić, ale ta myśląc, że to fantastyczna zabawa zaczęła przede mną uciekać. Tak, było... ciekawie.
Fire miała specyficzne podejście do świąt. Ogólnie nie lubiła nigdy spotkań z całą rodziną, Dearami, Fairwynami i Lanceley'ami, gdzie pompatyczność takich "uczt" przyprawiała dziewczynę o ból głowy. To miały być drugie święta, które spędzała poza domem, z tym, że rok wcześniej trafiła do Oasis, gdzie pierwszy raz natknęła się na Caspra i mogli poznać się lepiej, ale... Wolała o tym nie myśleć, bo ten rozdział zamknęła z wielkim bólem, a udawanie, że nigdy nie było kogoś takiego, odejmowało przynajmniej odrobinę cierpienia. Starannie dobierała prezenty znajomym, bez żalu wykładając stosy ciężko zarobionych galeonów z portfela. Jeśli Fire mogła sprawić komuś choć trochę radości dzięki podarunkowi to nie zastanawiała się. Najdłużej męczyła się z wyborem czegoś dla Leo i Bianci. Wiedziała, że ćwierćwila nie narzekałaby na zwykły prezent, ale coś kusiło Szkotkę do sprawienia jej wielkiej niespodzianki. Nie była przekonana, czy szczeniak będzie odpowiedni, ale chyba właśnie po to szła do mieszkania Zakrzewskich, żeby się przekonać. A raczej kuśtykała, bo kostki nadal miała grubo obandażowane ze względu na rany od brzytwotrawy, jakich się nabawiła. Planowała parę dni jeszcze je ponosić, ale później zerwać bez względu na zalecenia magomedyków. Blaithin cieszyła się, bo mogła w końcu spędzić z przyjaciółką więcej czasu. Czasami miała wrażenie, że przez ukrywanie się przed światem, a zwłaszcza strzeżenie każdego drobnego wydarzenia w jej życiu, zapomina, jak to jest po prostu porozmawiać czy nawet pozwierzać się z tego, jak bardzo za kimś tęskni albo co też jej się w te nogi przydarzyło. Zapukała, żeby obwieścić swoje przyjście, ale słysząc jakiś hałas, uchyliła nieco drzwi. - Wesołych świąt! - zaczęła i usłyszała jakieś wesołe szczeknięcie. Fire przeszła parę kroków tylko po to, żeby zobaczyć zabawną scenę pogoni za pieskiem. Uśmiechnęła się, kiedy Caramel wypuściła książkę z zębów i podbiegła do niej, żeby zaczął entuzjastycznie skakać obok jasnowłosej. - Ałć... Ostrożnie, malutka. Odwiesiła czarny płaszcz trochę obsypany śniegiem na wieszak. Ukucnęła powoli, żeby pogłaskać husky'ego i podrapać stworzonko za uchem. Z twarzy Fire nie mógł zniknąć uśmiech, gdy takie małe cudo wprost się do niej tuliło. Ćwierćwila, dwa pieski i wino w salonie... Czy naprawdę potrzebowała czegoś więcej? - Chyba mnie rozpoznaje, ten sprytny diabełek. Jak ją nazwałaś?
Gdyby ktoś kiedykolwiek postanowił zapytać mnie o ulubione zwierzę powinien przyjść do tego mieszkania. Miałam dziwne wrażenie, że na dwa duże psy decydują się prawdziwi miłośnicy tych zwierząt. Chociaż z drugiej strony gdzie ja tu miałam decydować, skoro obydwa były prezentem. Miałam trochę mało do gadania, ale chyba wszyscy wiedzieli, że z moim zapłonem zabrałabym się za nabycie psa za jakieś pięćdziesiąt lat, bo po drodze skupiłabym się na milionie innych rzeczy. Nie miałam nikomu za złe, że bądź co bądź zrzucili na mnie całkiem spory obowiązek, a właściwie w tej chwili dwa obowiązki. Ze zwierzętami nie było zabawy, to znaczy była, ale w innym znaczeniu. Wiedziałam, że te dwie psinki były najlepszym co mnie mogło spotkać, ale doskonale wiedziałam ile razy będę je jeszcze przeklinać w myślach, albo i na głos. Goniłam Caramel po domu i byłam tak tym przejęta, że nawet nie zauważyłam kiedy Fire weszła. Nie miałam żadnych ale do faktu, że weszła tak sobie bez mojego wpuszczenia jej. W tamtej chwili nie bardzo miałam w głowie podchodzenie do drzwi. Lysander nie był za bardzo zadowolony z faktu, że dwa psy będą biegały po naszym mieszkaniu, więc nie specjalnie chciałam, żeby jego książki były obślinione przez małego rozrabiakę. Odetchnęłam z ulgą, że Caramel nie wyrządziła większych szkód i spojrzałam na przybysza. Prawdę mówiąc po prostu odszukałam wzrokiem psa, który był w tej chwili w centrum mojej uwagi i natrafiłam na dziewczynę. Uśmiech rozciągnął się na mojej twarzy kiedy dostrzegłam Fire. - Wesołych! – odparłam po czym podniosłam egzemplarz czegoś co mnie wcale nie interesowało i odłożyłam ją na najbliższą półkę. Widząc, że dziewczyna sama się obsłużyła, podeszłam do kanapy i ciężko na nią opadłam, a z mojej piersi wydobyło się westchnienie. Spojrzałam na jeden z moich obrazów, wiszących na ścianie i zaczęłam się zastanawiać, czy nie lepiej byłoby go trochę poprawić. Lubiłam ten jeden. Przedstawiał kochanków, zawsze sądziłam, że patrząc na prace tego rodzaju każdy mógł dorobić własną historię temu co przedstawiały. Przeniosłam wzrok na Fire. - O tak, diabełek. – zaśmiałam się. – Caramel. Nie wiedziałam dlaczego właśnie to imię. Nazywałam moje psy jedzeniem, więc w gruncie rzeczy każdy mógł pomyśleć, że lubiłam jeść i... wcale by się tak bardzo nie pomylił. Moje serce należało do słodyczy mimo, że po mojej figurze nie było tego widać. Dzięki Merlinowi, mój metabolizm był szybki, bo w innym przypadku wyglądałabym jak wielka klucha, patrząc na to ile jadłam. Ale proszę, kto nie lubił jeść? W dodatku tych pysznych ciasteczek, czy czegokolwiek innego co sprawiało, że każdy dzień stawał się lepszy? Mój wzrok trafił na obandażowane kostki Fire i zmarszczyłam brwi. Sama miałam tendencje do robienia sobie krzywdy, ale zawsze zwalałam to na Fatum, które z wielką radością bawiło się moim kosztem zsyłając na mnie coraz to większego pecha. Ostatnio nawet zaczęłam myśleć, że się na mnie wybitnie uwzięło. Próbowałam wmówić sobie, że wcale tak nie jest, ale zestawiając moje wszystkie sytuacje życiowe w jedną całość, trudno było myśleć inaczej. Tak więc posiniaczone kolana były moją nieodłączną częścią, bo korzenie lubiły wyrastać w miejscach, w których nigdy ich nie widziałam. Zaklęcia też mi się nie udawały, przeważnie, nigdy za pierwszym razem. Jeśli chodziło o Fire, miałam dziwne przeczucie, że wdała się w jakąś bójkę czy coś w tym rodzaju. Chyba każdy mógł się ze mną zgodzić, że nie była zbyt spokojną osobą, a już na pewno nie kiedy ktoś jej zaszedł za skórę. Miałam wielką nadzieję, że ja nigdy nie znajdę się na takim miejscu i współczułam wszystkich, którzy nie pozyskali sympatii gryfonki nawet w najmniejszym stopniu. - Słodki Merlinie, coś ty sobie zrobiła? – zapytałam, wymownie patrząc na jej kostki. Miałam nadzieję usłyszeć o jakimś całkiem normalnym wypadku, ale podświadomość dziwnie podpowiadała mi, że normalność i Fire trochę nie bardzo ze sobą współgrały.
Blaithin 'Fire' A. Dear
Wiek : 25
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 160cm
C. szczególne : chuda, opaska na twarzy, blizny, tatuaż, zapach damasceńskich róż
Czuła, że święta spędzone z Biancą nie będą takie nieznośne, jak zazwyczaj. Fire przeczesała palcami włosy, pozbywając się z nich drobinek wilgotnego śniegu. - Ładnie. - powiedziała, powtarzając sobie pod nosem to imię - "Caramel". Sama nazywała swoich towarzyszy albo od francuskich wyzwisk, albo od śmiertelnych zaklęć, więc w tym temacie wolała się nie wypowiadać. Karmel był słodki, podobnie jak ta psinka. Fire pogłaskała suczkę jeszcze raz, żeby wstać dość niezgrabnie i podążyć za Biancą. Usiadła na kanapie, pocierając obolały po niewygodnej nocy kark. - Sprawia ci wiele problemów? Lys pewnie trochę narzeka- skomentowała. Sama nie miała lekko ze swoim elfem, ale zdążyła przyzwyczaić się do porannych walk i wieczornego sprzątania. Miała nadzieję, że nie skazała na zbyt wielki horror Biancę. Chociaż biorąc pod uwagę, że gdy weszła już była świadkiem niewielkiej zbrodni, a przy tym Caramel pozostawała tak energiczna, że dalej kręciła się ciągle obok nich... Cóż. Psy były odpowiedzialnością, ale Blaithin po prostu uważała Zakrzewską za osobę, której akurat tej cechy z pewnością nie brakowało. W gruncie rzeczy ciężko było o drugą równie rozsądną osobą w Gryffindorze, co skrycie podziwiała. - To właściwie... niezbyt ciekawa i dziwna historia. - odpowiedziała, wyłamując palce i odruchowo chowając nieco swoje nogi. Fire nie uważała, że Bianca miała pecha. Po prostu czasami każdy przechodził takie okresy, kiedy praktycznie wszystko mu się nie udawało. Szczerze wierzyła w to, że Gryfonka nie będzie przejmować się tymi sporadycznymi porażkami, bo na pewno czekało na nią sporo sukcesów w przyszłości. Ona sama też nie miała lekko, chociaż mogło się tak wydawać, bo praktycznie nic o sobie nie mówiła. Czasem tylko chodziła z podbitym okiem albo, tak jak teraz, kulała przez zraniona nogi. Uparcie umniejszała wagę problemu, a już na pewno nie myślała o tym, że powinna cokolwiek mówić przyjaciołom. Kostki bolały, ale były przypomnieniem o jej własnej głupocie. W ogóle nie lubiła myśleć o dziwacznym zajściu w szklarniach. Chyba tylko jej przydarzały się takie chore historie... Westchnęła krótko. To było mimo wszystko miłe, że Bianca pytała. - Polewaj, żono, a może ci opowiem. - polubiła ten zwrot, chociaż wiadomo, że stosowały go obie żartobliwie. Wskazała tymczasem podbródkiem na obraz, który już wcześniej zainteresował Fire. Bardzo oddziaływał na wyobraźnię... Do teraz uważała, że Bianca zdecydowanie ma wielki talent. Lubiła tę artystyczną część dziewczyny nawet, jeśli sama była uzdolniona tylko muzycznie. I też mało kto o tym wiedział. - Interesująca... praca. - Ciekawe, czy kiedykolwiek nauczy się normalnie coś komplementować. - Miałaś jakąś konkretną inspirację?
Żałowałam wprawdzie, że w tym roku świąt nie spędzę z tatą, ale w gruncie rzeczy kiedyś musiał nadejść ten moment. Byłam już dorosła, więc nie musiałam płakać za tatusiem na każdym kroku, ale fakt faktem był moją najbliższą rodziną. Myślę, że śmiało mogłam powiedzieć, że byłam z nim naprawdę zżyta, ale on oddawał się pracy, a ja szkole i pracy, więc nie zawsze pasowały nam terminy wolnego. Prawdę mówiąc ostatnio coraz mniej. Nie narzekałam jednak, spędzałam je z przyjaciółmi i bratem, więc do szczęścia brakowało mi w praktyce tylko taty. Cookie wskoczyła na kanapę i wcisnęła się pomiędzy mnie i Fire, szczeniak biegał po mieszkaniu za jakąś piłką, a ja w duchu modliłam się żeby niczego nie zrzuciła. Zaczęłam głaskać Akitę po głowie i drapać ją za uchem. Uśmiechnęłam się półgębkiem na słowa przyjaciółki. - To szczeniak, sprawia tyle problemów co każdy mały pies. – zaśmiałam się. – Jakoś to musi przeżyć. Tak naprawdę Lysander nie wyraził swojego niezadowolenia na głos, ale był moim bratem i przyjacielem, więc nie musiał mówić, że rozgardiasz w mieszkaniu mu nie do końca odpowiadał. Nie był takim miłośnikiem psów jak ja, więc to było całkiem zrozumiałe. Z drugiej strony co miałam niby zrobić? Oddać je? Nie było mowy, miałam nadzieję, że nikt nawet o tym nigdy nie wspomni. Wyrzucić z domu? W życiu, to były moje skarby i nie zamierzałam porzucać żadnego, to by było okrutne i bestialskie. Mogłam się wyprowadzić... Całkiem obiektywnie patrząc teoretycznie mogłam to zrobić, ale nie chciałam. Podobało mi się mieszkanie z Lysem, nie byliśmy aż tak dorośli, żeby czuć potrzebę mieszkania osobno, zresztą razem było raźniej. Wiedziałam jednak, że jeśli bardzo nie odpowiadałby mu taki stan rzeczy to koniec końców doszłabym do wniosku, że lepiej jak sobie coś znajdę. Całe szczęście na razie chyba akceptował fakt, że po mieszkaniu biegało osiem cudownych łap i nie musiałam na siłę czegoś szukać. - Takie lubię najbardziej. – odparłam. Cookie położyła swoją głowę i przednie łapy na moje kolana i zaczęła zasypiać, a na mojej twarzy pojawił się czuły uśmiech kiedy nieprzerwanie ją głaskałam. Czy na świecie istniało coś bardziej uroczego? Nachyliłam się do stolika i rozlałam wino do dwóch kieliszków. Podałam jeden z nich Fire, a ze swojego pociągnęłam łyk. Skrzacie wino było chyba najlepszym alkoholem jaki przyszło mi pić. - Mów, żono. – powiedziałam, używając tego żartobliwego zwrotu, który bądź co bądź mi się podobał, był zabawny. Nie przeszkadzało mi to, że dziewczyna mało o sobie mówiła. Poniekąd to rozumiałam, albo przynajmniej starałam się to rozumieć. Nigdy nie miałam żadnych oporów przed opowiadaniem co się u mnie działo, ale nie każdy to lubił. Szanowałam to, że Blaithin cieniła sobie prywatność i nie dzieliła się wszystkim co robiła w swoim życiu. Nie zamierzałam nigdy na nią naciskać, jeśli sama będzie chciała – powie. Widząc jednak, że faktycznie doskwierają jej zabandażowane kostki po prostu musiałam zapytać. Z czystej sympatii, była moją przyjaciółką, więc mimochodem martwiłam się o nią, Fire miała dziwną tendencję do pakowania się w kłopoty. Podążyłam wzrokiem za gryfonką i moje oczy padły na ten sam obraz, na który sama wcześniej patrzyłam. - Dzięki. – odparłam z lekkim uśmiechem. – Właściwie to nie... To znaczy przeczytałam gdzieś słowa „księżyc wie, że jesteśmy zakochani” i jego wizja pojawiła się w mojej głowie. – wzruszyłam ramionami. – Nic nadzwyczajnego.
Biorą pod uwagę zbliżające się potyczki klubu pojedynków coraz intensywniej myślałem o tym jak przygotować się do tego pojedynku i pozostawić wszystkich moich przeciwników daleko w tyle. Wiedziałem, że ze względu na coraz intensywniejsze przygotowania związane z egzaminy aurorskimi jestem zdecydowanie na wyższym poziomie niż większość moich potencjalnych przeciwników, miałem jednak świadomość, że nawet najpotężniejszy mag może zostać przechytrzony za pomocą zupełnie niespodziewanego, nie tak trudnego zaklęcia. Chcąc jeszcze bardziej powiększyć swoje szansę na wygraną, a przy okazji chcąc spróbować czegoś nowego postanowiłem stworzyć własną formułę, której zwyczajnie nikt po za mną by nie znał – kiedyś czytałem na ten temat, więc wiedziałem, że biorąc pod uwagę moje zaawansowanie w dziedzinie stworzenie prostego zaklęcia nie wydawało się aż tak trudnym wyzwaniem. Na kilka dni odłożyłem więc księgi i notatki traktujące o magii bezróżdżkowej, które uparcie studiowałem i zabrałem się za pozycje skupiające się na tworzeniu własnych zaklęć. Ku mojemu zdziwieniu nie było to wcale tak łatwe jak się spodziewałem – sama nauka teorii zajęła mi kilka dni, kolejne dni spędziłem na czynnościach związanych z zawiązaniem magii, dokładnym opisaniem wymyślonego przeze mnie zaklęcia oraz na szukaniu odpowiedniej formuły łacińskiej, bo jak się okazało – formuła słowna miała naprawdę wielkie znaczenie, a ja dotąd nie miałem świadomości jak silny jest związek magii i słów. To zdecydowanie wyjaśniało dlaczego magia niewerbalna była zdecydowanie trudniejsza od magii werbalnej. Po kilkunastu dniach naprawdę wytężonej pracy udało mi się stworzyć zaledwie proste zaklęcie, więc obawiałem się ile może zająć konstruowanie tych trudnych. Rideo miało za zadanie doprowadzenie przeciwnika do wybuchu duszącego, niepohamowanego śmiechu, który znikał samoistnie w ciągu kilku do kilkudziesięciu minut lub mógł być usunięty za pomocą zaklęcia Finite. Biorąc pod uwagę jak skrupulatnie przygotowałem zaklęcie byłem pewien, że zadziała, wiedziałem jednak, że muszę jeszcze je na kimś przetestować, a znalezienie śmiałka do czegoś takiego wbrew pozorom nie było łatwym wyzwaniem.
Wydawało mi się, że tworzenie kolejnego zaklęcia będzie zdecydowanie łatwiejsze, skoro miałem już za sobą moje pierwsze, które działało bardzo dobrze – nic bardziej mylnego. Rideo było prościutkim zaklęciem, które miało jedynie rozbawić drugą osobę, a mój kolejny pomysł był nie tylko zdecydowanie bardziej skomplikowany, ale co za tym idzie dużo bardziej niebezpieczny. Zaklęcie, które wywoływało drgawki, a nawet napad padaczki wydawało mi się wyjątkowo przydatne nie tylko podczas pojedynku, ale również w obronie własnej. Problemem była w tym wypadku przede wszystkim ostrożność – za pierwszym razem zmarnowałem tyle czasu na zgłębianie samego mechanizmu tworzenia zaklęć, tym razem musiałem się skupić na tym, żeby moja brawura i chęć odkrywania nie przegoniły moich możliwości (które w kwestii rzucania zaklęć były wprawdzie perfekcyjne, ale w przypadku ich tworzenia wciąż pozostawiały wiele do życzenia). Najchętniej załatwiłbym to wszystko jak najszybciej, temperowała mnie jednak świadomość, że mogłoby to przynieść ryzyko nie tylko dla mnie, ale również dla moich bliskich. Tak więc przez wiele dni po raz kolejny zawałem pracę i szkołę, żeby tylko doprowadzić do powstania mojej nowej formuły, którą po raz kolejny nazwałem z łaciny, tym razem – Convulsio. Mimo przeczytanych dziesiątek stron dotyczących tematu tworzenia zaklęć wciąż wydawało mi się, że błądzę jak we mgle. Gdy po wielkim wysiłku zakończyłem moją pracę wiedziałem, że muszę przejść do testów – jednak ćwiczenie na drugiej osobie tak niepewnego i zdecydowanie bardziej niebezpiecznego niż ostatnio zaklęcia wydało mi się zbyt wielką brawurą, nawet jak na mnie. Zdecydowałem się postąpić odrobinę sadystycznie (tłumacząc to „dobrem nauki”) i przetestować formułę na złapanym w pułapkę w naszej piwnicy szczurze. Ukrywając przed moimi znajomymi fakt, że eksperymentuje na zwierzętach wypróbowałem na szczurze zarówno lekkie drgawki, jak i napad padaczkowy, po czym wypuściłem zwierzę do kanały. Wszystko działało świetnie i po samym napadzie nie było widać skutków ubocznych, obawiałem się jednak, że może to działać odrobinę inaczej w przypadku człowieka – ryzyko było dosyć duże, a co za tym idzie miałem problem ze znalezieniem osoby, która chciałaby brać udział w tak niepewnym eksperymencie. Wszystko wskazywało na to, że byłem zmuszony sięgnąć po najbardziej przekonujący argument czyli portfel…
Wszystkie jesteście takie same. Och, czyżby? A ty jesteś zwykłym dupkiem. Pewnie w ten sposób skonstruowałaby swoją odpowiedź, ale skoro nie mógł się pogodzić z jej (zbyt pochopną) decyzją - musiała inaczej rozwiązać zaistniałą sytuację. Przynajmniej - nie tak jak zapewne widział to szanowny pan Zakrzewski, który pomimo całej sympatii jaką go darzyła, lawirował na pograniczu pożegnania. Nadal słaba, jak gdyby ktoś wybrał z niej wszelkie siły i doprowadził do stanu, w którym to ledwie stała na nogach. Krwotoki na szczęście ustały, jednak ślady po spotkaniu z Petą nie zniknęły, podobnie jak bladość, która jeszcze bardziej podkreślała siniaka na prawym policzku tuż pod okiem czy te znajdujące się na jej barkach. Zamaskowała je lekko pudrem, co i tak nie dawało odpowiedniego efektu, ale to nie było ważne - liczyła się chęć zamordowania Lysandra. Zjawiła się pod jego drzwiami nieoczekiwanie, modląc się w duchu, że faktycznie go tutaj zastanie, a raczej - zastanie go jej dłoń, która z precyzją wyląduje z impetem na tej przystojnej twarzy, za którą wiele panien powodziło wzrokiem. Burknęła coś niezrozumiale, a zaraz potem uderzyła kilkukrotnie w drzwi drobną piąstką. Zachodziła w międzyczasie w głowę - dlaczego - nic nie zrobiła Ettcie, by ta rujnowała jej chęci względem ukochanej dziedziny magii. Wiedziała, że bez powodu nie postanowiła wtedy uprzykrzyć jej życia, ale gdyby Holmes zyskała świadomość, że ta nastoletnia psychopatka jest zazdrosna o gryffona to zapewne, cóż, Francuzka wyśmiałaby ją za głupotę. Czy doprawdy dawali komukolwiek odczuć, że coś ich łączy? Nigdy nie przekroczyli jakiejkolwiek granicy, a to tylko dlatego, że Marceline nie była jak większość młodych dziewcząt, które z seksu czynią coś powszedniego. Ten akt był dla niej wyjątkowy, podobnie jak pocałunki, jednak - po co o tym dywagować? Zjawiła się tu w innym celu. Kiedy drzwi więc otworzyły się, zadarła wysoko głowę i skrzyżowała ręce na piersi. - Jeżeli coś jest nieistotne to taki właśnie ma kształt. Może te wszystkie dziewczyny, które miałeś lub nadal masz są problematyczne, ale ja wyraziłam się jasno - warknęła przez zaciśnięte zęby, po czym zrobiła krok w tył. - Czego w tym liście nie zrozumiałeś? Jeśli chcesz - przełożę ci to na niemiecki albo francuski, może zrozumiesz wtedy szybciej... - dodała jeszcze z nutą drwiny, po czym odezwała się po raz ostatni (piorunując chłopaka wzrokiem): - Le jean-foutre...
Ostatnio zmieniony przez Marceline Holmes dnia Pią 14 Wrz 2018 - 15:42, w całości zmieniany 1 raz
Jakieś było moje zaskoczenie, gdy podczas mojego powolnego prysznica usłyszałem dość mocne, nieustające walenie do drzwi. Nie widząc innej alternatywy pośpiesznie przerwałem upragniony prysznic i po szybkim wytarciu się naciągnąłem na dupsko slipy i poszedłem w stronę wejścia śpiesznym krokiem. Zdziwienie narosło, gdy zobaczyłem za drzwiami wyraźnie wkurzoną Marceline. Nie zdążyłem nic powiedzieć, bo dziewczyna wyrzuciła z siebie tyradę. Patrzyłem na nią coraz bardziej zdziwiony, wciąż nie wiedząc o co dokładnie jej chodzi. - Ja pierdolę... - rzuciłem jedynie zirytowany po polsku marszcząc się coraz bardziej, szczególnie gdy zwróciła się do mnie po francusku, czego zupełnie nie tolerowałem. Oczywiście - byłem zaskoczony i podirytowany, panowałem jednak nad swoimi nieogarniętymi emocjami na tyle by pozwolić jej dokończyć tą tyradę, której zupełnie nie rozumiałem. Wziąłem głęboki oddech nie chcąc się z nią kłócić. - Nadal nie mam pojęcia, o co Ci chodzi - odparłem gdy tylko zamilkła siląc się na spokój- Jasne, straciłaś przeze mnie punkty na runach, ale myślałem, że to już sobie wyjaśniliśmy. Może faktycznie powinienem posłuchać tego po niemiecku, bo po angielsku niczego nie rozumiem. Westchnąłem cicho i wciągnąłem ją do środka mieszkania, po czym zamknąłem drzwi. Właśnie wtedy dostrzegłem coś niepokojącego - rysujący się na jej policzku siniak. Nie zważając na protesty dotknąłem dłonią jej policzka i zmartwiony zapytałem: - Co się stało?
Nie spodziewała się, że zastanie go w takim stanie, toteż podczas słowotoku, który opuścił jej karminowe usta, na oszronionych piegami policzkach pojawił się charakterystyczny rumieniec. Oddech spłycił się momentalnie, zaś wzrok powędrował na linię trampkę, jakby czuła się w tym momencie dostatecznie zawstydzona nietypowością ów spotkania. Nerwowo przygryzała policzek od środka, zaś polskie słowa zmusiły ją do uniesienia tęczówek na twarz chłopaka; nie rozumiała ich, ale nie zamierzała dociekać. Irytacja narastała w niej jednak z każdą kolejną chwilą, a złość buzowała pod membraną bladej skóry. - Runy? Co? - zmarszczyła nos, wszak kompletnie zapomniała o tamtej sytuacji, jak gdyby przyjmując przeprosiny i kwiaty, dlatego Lysander zaskoczył ją ów wspomnieniem. Dopiero po upływie kilku sekund pojęła sens frazy i pokręciła z dezaprobatą głową. - Nie wiem, co zrobiłam twojej zacnej przyjaciółce, ale dzięki niej jestem skreślona u Craine’a. Rozumiem, że dla takich jak ty jestem jedynie głupią Francuzeczką, ale mnie zależało na nieposzlakowanej opinii u profesora, którego samo nazwisko budzi lęk w każdym - wydusiła przez zaciśnięte zęby, po czym dała się wciągnąć do mieszkania. Reakcja nastąpiła zbyt późno, jednak nie chciała, by akurat dzisiaj Zakrzewski przekraczał pewną granicę. - A ona to zniszczyła, zresztą - mówiłam już, nieistotne - burknęła, nie wiedząc czy dobrze robi. Zapewne w przyszłym roku miałaby przez swoją emocjonalną naturę ogrom kłopotów, ale na szczęście do rozpoczęcia nauki było jeszcze kilka tygodni i wszystko mogło ulec nieprzewidzianej zmianie. Dotyk, tak nagły, nieoczekiwany zmusił ją do odsunięcia się. Była kiepską aktorką, ale w wielu przypadkach kłamstwo wychodziło jej lepiej, aniżeli inkantacje z zakresu transmutacji. - Dopadła mnie bladość, a ja jako niezdara, przewróciłam się w Dolinie, kiedy wracałam wieczorem i niefortunnie upadłam - powiedziała całkowicie poważnie i przekonująco, jedynym problemem pozostawało to, iż nie patrzyła mu w oczy.
Dopiero jej rumieniec uświadomił mnie, że mój ubiór nie jest do końca odpowiedni do rozmowy, a przynajmniej rozmowy z tą drobną, rudowłosą istotką, która bezustannie pozostawała dla mnie trudną do odkrycia tajemnicą. Nie miałem jednak wyjścia - pozostawało mi udawać, że wszystko gra i że ta sytuacja nie jest w żaden sposób niezręczna. Gdy w końcu usłyszałem o co chodzi westchnąłem i chwyciłem się za głowę. - Ja pierdolę - rzuciłem, tym razem już po angielsku - Ette... Jęknąłem cicho zastanawiając się o co tym razem chodziło - Harriette jako moja najlepsza przyjaciółka była bez wątpienia najważniejszą kobietą w moim życiu zaraz po Biance, ale w ostatnim czasie jej zachowanie było dla mnie niewątpliwie niezrozumiałe. Ona również miała innych znajomych, a ja jakoś nie uprzykrzałem im życia. - Nie uważam cię za głupią Francuzeczkę - powiedziałem z naciskiem, intensywnie wpatrując się w jej oczy - Nie mam pojęcia o co chodzi Harriette, ale przepraszam za nią. Porozmawiam z nią, żeby się od ciebie odjebała, dobrze? Jasne, lubiliśmy żartować z ludzi, ale nie pasowało mi to, że Wykeham źle traktuje bliskie mi osoby, szczególnie tak delikatnie i wycofane jak Marceline. Dotąd nie podejrzewałem jej o tak niskie uczucia jak zazdrość i uważałem je za bezpodstawne, wiedziałem jednak, że mimo mojej przyjaźni z Ette musimy poważnie porozmawiać - Szkoda, że nie powiedziałaś od razu o co chodziło. Nie musielibyśmy się kłócić. - powiedziałem cicho, trochę smutno, ale jednak tonem pozbawionym pretensji. Lubiłem Marceline, chociaż trudno było mi określić czy zarysować naszą relację w rzeczywistości to zdecydowanie nie chciałem się z nią kłócić. Nawet z powodu innych, bliskich mi osób. Mimo jej zapewnień zmartwił mnie ten siniak, szczególnie że uparcie unikała kontaktu wzrokowego. Mogłem to rzecz jasna zrzucić na karb nieśmiałości i mojego negliżu, ale mimo wszystko coś w zachowaniu Marceline wzbudzało mój niepokój. Delikatnie odgarnąłem włosy opadające na jej twarz przemierzając wzrokiem jej policzek po raz kolejny i wciąż nie chciało mi się wierzyć w jej wymówkę. - Jeśli... Gdyby coś się działo, powinnaś mi powiedzieć - szepnąłem niemal bezgłośnie nie chcąc zmuszać jej do wyznać, lecz jednocześnie dając do zrozumienia, że nie przekonuje mnie podana wersja wydarzeń.
Owszem, niejednokrotnie zdarzało jej się widzieć mężczyznę w takim wydaniu - czy to na wakacjach, czy podczas zmiany odzieży przed zajęciami z baletu w Beauxbatons, ale ujrzenie Lysa w samych bokserkach sprawiło, że Holmes poczuła się jak intruz w jego mieszkaniu. Serce jednak powoli zaczynało wracać do naturalnego rytmu, a oczy śmielej łapały z nim kontakt wzrokowy, choć przekleństwo było ostatnim, czego się spodziewała. - To nie o to chodzi... - jęknęła z rezygnacją, a grymas wykrzywił jej karminowe wargi, jakby naiwność coraz bardziej dawała o sobie znać. - Wiem, że niektórzy tacy są i że mają luźne podejście do nauki, ale ja... Ja po prostu... Gdyby Craine dał mi zakaz przychodzenia na jego lekcje, a mój ojciec dowiedział się o tym - miałabym kłopoty, bardzo duże kłopoty... - dodała z całkowitą rezygnacją, a zaraz wydęła policzki jak chomik, który właśnie zajada się kukurydzą. - Nie chcę, by z tego wyszła większa afera, ale byłam pewna, że maczałeś w tym palce, bo macie ten głupi zakład! - burknęła jeszcze, wszak trzydzieści punktów za niewinność to niezwykle godząca w jej osobę liczba, a doskonale wiedziała jak rywalizacja potrafi przyćmić zdrowy rozsądek. Wypuściła powietrze ze świstem i całkowicie zignorowała zaprzeczenie odnośnie tego - za kogo ją mają. Mało mówiła, nie była rozrywkowa, otaczała ją enigma, a dodatkowo nikt nie wiedział dlaczego przeniosła się po roku przerwy w nauce do Hogwartu. Czy to nie abstrakcja? Zapewne tak, ale w tym momencie to Holmes była wściekła na swój irracjonalny sposób bycia, podobnie jak angażowanie się w nadrabianie kilkumiesięcznej straty. - Co miałam ci powiedzieć? Nie jesteś wszechmogący, podobnie jak ja i bynajmniej - nie chodzi o to, by ktokolwiek dostawał za to po głowie, tylko że ja naprawdę mam bardzo dużo do stracenia i nie jest to posada w Ministerstwie czy zawodowy sukces - wydukała na jednym wydechu i wcale nie miała na myśli sfery uczuciowej. Chodziło o przeszłość i brak zaufania ze strony ojca, który podjąłby radykalną decyzję przy choćby maleńkim wybryku, a ona znów zostałaby częściowo zmuszona do zmiany szkoły. Jak mogłaby temu ulec, skoro tutaj była Bridget, Holden, Nessa czy... Właśnie - on. Lubiła każdego, a Lys był tym człowiekiem (podobnie jak Blase), który sprawiał, że jej wargi wyginały się w uśmiechu zupełnie nieświadomie. - Lys... - szepnęła cicho, po czym wtuliła policzek w jego dłoń, mimo że było to naganne, ale wspomnienie tamtego wieczoru odbijało się w dziewczęcym umyśle głuchym echem. - Nie mogę... Nie o tym... - była zrezygnowana, zaś złość nagle minęła, gdy tylko przypomniała sobie o słowach byłego chłopaka. Wypuściła powietrze ze świstem i odsunęła się od Zakrzewskiego, jakby jego dotyk był niepożądanym, choć zdecydowanie bardziej kojącym niż ból jaki jej sprawił Niemiec.
- Nigdy nie zrobiłbym niczego, żeby Ci zaszkodzić, przysięgam - powiedziałem cicho, lekko zawiedziony faktem, że tak łatwo mnie oceniła, że chociaż zdążyła mnie już poznać to wciąż z tyłu głowy towarzyszyły jej plotki na mój temat. Może byłem bawidamkiem, lekkoduchem i człowiekiem do cna niepoważnym, bez wątpienia cechowała mnie jednak szczerość i uczciwość - nigdy nie udawałem, że kogoś lubię, gdy tak nie było. Kłamstwo, chociaż czasem mimowolnie wpływało z moich ust, było czymś, czego starałem się wystrzegać. Za wiele przez nie straciłem. A mimo że poczułem się dotknięty słuchałem jej z uwagą czując się poniekąd winnym występku mojej przyjaciółki. Gdybym trzymał się od Marceline z dala, Ette nie miałaby powodów do zazdrości. Miałem świadomość pewnej toksyczności tej relacji, jednak Wykeham była zbyt bliska mojemu sercu bym mógł zrobić jakieś bardziej radykalne kroki. Z drugiej strony nie potrafiłem łatwo zrezygnować z towarzystwa panny Holmes - nie łączyły mnie z nią braterskie relacje jak w przypadku Gryfonki, to było zdecydowanie coś innego. Nie lubiłem jednak nazywać moich emocji, wydawało mi się to pochopne i bez sensu, miałem jednak świadomość, że pozostawałem w pewnym stopniu urzeczony istotą Krukonki, chociaż jak przystało na mnie nieszczególnie to okazywałem. - Rozumiem - powiedziałem, chociaż sam biorąc pod uwagę moje relacje z ojcem nie mogłem do końca pojąć strachu przed rodzicielem, z drugiej jednak strony miałem świadomość, że dziewczyna jest zbudowana z innej gliny niż ja - Porozmawiam z nią i postaram się, żeby nie sprawiała ci już więcej kłopotów. Czułem, że lgnie do mojej dłoni, a po chwili jednak się odsunęła, co sprawiło, że stałem zupełnie zdezorientowany. Nie wiedziałem jak się zachować, co powiedzieć, więc finalnie lekko przygaszony odparłem. - Nie musisz mówić, jeśli nie chcesz - przerwałam, by wziąwszy głęboki oddech dodać - Ale pamiętaj, że zawsze możesz liczyć na moją pomoc. Gdybyś potrzebowała...
- Nie przysięgaj - zaprotestowała od razu; to zaprzeczenie nie znajdowało się w jej słowniku, było jedynie cieniem, podobnie jak proszę, przepraszam i dziękuję. Uznawanie tak pięknych i wzniosłych słów jawiło się jak podłe przekleństwo, które nie ma większej wartości, poza tą sentymentalną. - Nie musisz... - dodała po chwili, a następnie przygryzła dolną wargę. Nie chciała, by wszystko potoczyło się w stronę nieodpowiednią, wszak nie miała nic złego na myśli, ale doskonale zdawała sobie sprawę, że wielokrotnie nie umiała formować prawidłowych sentencji i były odbierane dwojako. Szkoda, że rudowłosa nie miała pojęcia o problemach z zazdrością przyjaciółki Lysandra, może wtedy wszystko układałoby się inaczej? Traktowała to jako złośliwy żart, a nienacechowany emocjonalnym zgrzytem wybryk, który opiewał o feerię różnobarwnych emocji. Rzadko kiedy wchodziła w relację, gdy jedna ze stron nie akceptowała zwykłej znajomości, gdyż takie sytuacje najzwyczajniej w świecie odbijały się echem po ścianach umysłu, stąd - na całkiem spore szczęście Zakrzewskiego - Holmes była jeszcze obecna w jego egzystencji. Poznając zakorzenioną prawdę, cóż, zrezygnowałaby z relacji, która wedle przyjacielskich zasad była nietrafiona. Lepiej zatem trzymać z dala od Marceline szanowną pannicę Wykeham, jak gdyby (niczym jasnowidz) można byłoby przewidzieć, że następstwa takowego zachowania będą opłakane w skutkach. I mimo całej sympatii do starszego kolegi, a także elementarnego „podobania się” - musiała doprowadzić ich znajomość na odpowiednie tory przyjaźni, bez zbędnych podtekstów, które były zapalnikiem do wywołania kolejnego nieszczęścia. - Dobrze - przytaknęła na propozycję, a zaraz potem tkwiła już ze spuszczonym wzrokiem, jak gdyby wolała w tej chwili zapaść się pod ziemię. - Wiem, ale w tej sprawie nie mogę prosić o pomoc... Muszę to rozwiązać sama... - mruknęła bez wyraźnego przekonania, a następnie uniosła ponownie twarz na Lysandra. - Nie powinnam ci dłużej przeszkadzać - bardziej stwierdziła, aniżeli spytała, bo przecież na pewno miał swoje obowiązki i bynajmniej - nie było to spotkanie z nią.
Westchnąłem cicho nic nie odpowiadając. Ja również nie nadużywałem wzniosłych słów, lecz w sytuacji gdy już faktycznie je stosowałam miały one naprawdę realne znaczenie. Chociaż nie podchodziłem do życia zbyt poważnie, to kłamstwem byłoby stwierdzenie, że jestem głupkiem bez wartości. Rodzina, przyjaźń i szczerość były w moim mniemaniu najważniejszymi wartościami, nie byłbym więc w stanie zranić kogoś mi bliskiego krzywoprzysięstwem. Powinienem naciskać na nią, żeby powiedziała mi prawdę. Powinienem zawalczyć o to, żeby pomóc jej wyjść z tej sytuacji, rozwiązać problem. Ale po ludzku zabrakło mi odwagi - za bardzo się bałem, że gdy za bardzo naruszę granicę jej prywatności, dziewczyna po prostu wyrzuci mnie ze swojego życia. Postępowanie z nią przypominało oswajanie dzikiego, poranionego zwierzęcia - stąpałem po bardzo grząskim gruncie z każdym krokiem coraz bardziej obawiając się, że mój porywczy charakter i cały ogrom wad zwyczajnie ją odstraszą. W gruncie rzeczy nie miałem nawet pojęcia czego oczekiwałem od tej znajomości, wiedziałem jednak, że nie mogę jej tak po prostu wypuścić z rąk. - Nie przeszkadzasz - powiedziałem z lekko wymuszonym uśmiechem starając się ukryć jak bardzo się o nią martwię - Akurat będę robił żarcie, możesz wejdziesz na chwilę? Nie chciałem po prostu jej wypuszczać, chociaż w tej chwili czułem, że z każdym wypowiedzianym słowem oddala się ode mnie na drugi koniec świata.
Możliwe, że obrała złą metodyczność względem tej rozmowy, jakby obawiając się kolejnego zranienia, ale - cóż powinna zrobić? Patrzeć jak ktoś dewastuje jej poukładane życie? Nie zamierzała popełniać tych samych błędów ponownie, jak gdyby graniczyły one z cudem, a jednak, działy się naprawdę. Wiara na słowo uchodziła w oczach Marceline jako zniewaga rozmówcy, wszak to czyny świadczyły o prawdziwości - nie frazesy. Można je było rzucać na cztery świata strony, a żadna z podjętych decyzji nie przyniosłaby oczekiwanego skutku. Warto zatem? Obserwowała twarz Zakrzewskiego w ciszy, obawiając się, że źle postąpiła gasząc temat, ale otworzenie się wiązało ją z przeszłością, której nie mogła mu powierzyć. Już miała się nawet wycofać, kiedy to propozycja młodego mężczyzny spadła na nią jak grom z jasnego nieba. - Ale zrobisz furtki te co jedliśmy ostatnio? - zagaiła rozbawiona, a następnie zsunęła buty i przekroczyła do reszty próg mieszkania, które były naprawdę ładne. Rozglądnęła się, ale nie robiła tego w sposób ostentacyjny; nie była wszak bezczelna. - Pomóc ci w czymś? - zaproponowała jeszcze i odłożyła różdżkę, jakby wiedząc, że nie powinna jej teraz używać. Jaka żałość, że nie znała mugolskich technik. Postanowiła jednak ustąpić, dlatego zbliżyła się do kuchennego blatu, na który spojrzała z jawną konsternacją, po czym wlepiła tęczówki w twarz gryffona. Chciała odszukać w nim odpowiedzi na swoje pytania, ale im dalej brnęła - tym więcej wątpliwości się pojawiało.
Westchnąłem z ulgą, gdy przytaknęła. Wszystko wskazywało na to, że już się na mnie nie gniewała, a przynajmniej gniewała się na tyle mało, że była jeszcze w stanie ze mną zjeść. - Niech będą frytki - rzuciłem ze śmiechem widząc, że mugolski przysmak najwyraźniej bardzo mocno jej zasmakował i równocześnie cieszą się, ze zdecydowała się zostać na posiłek. Skierowaliśmy się do kuchni. Od razu zauważyłem, że Krukonka jest lekko zdezorientowana mugolską kuchnią, co wcale mnie nie zdziwiło, nie zamierzałem jednak wprawiać jej w zakłopotanie. Nie wiedziałem czy to jest główny powód jej dość nietypowego spojrzenia, czy może kryje sięza tym coś jeszcze. - Poradzę sobie, jestem w to całkiem niezły - rzuciłem, po czym odpaliłem frytkownicę. W oczekiwaniu na nagrzanie oleju wyciągnąłem z zamrażalnika frytki, a z lodówki pozostały z wczoraj sos na bazie tindy, nad którym spędziłem sporą część poprzedniego wieczora. - Do frytek wolałabyś nugetsy jak ostatnio czy może po czarodziejsku - kurczaka z tindą? - zapytałem poważnym tonem, niczym wysumblimowany mistrz kuchni, lecz po chwili wybuchnąłem śmiechem. Bycie poważnym raczej nie należało do moich mocnych stron.
Może gdyby poznali się w innym życiu - wiele spraw stałoby się łatwiejszych? Nie była w stanie tego przewidzieć, podobnie jak perspektywy najbliższych dni, kiedy to do Lysandra dotrze pewnego rodzaju prawda o jej osobie, ale do tego było jeszcze tyle czasu, że nie powinna martwić się tak bardzo. Rozkoszowała się eterycznością chwili, gdzie to beztroska na moment wtargnęła pomiędzy ich sylwetki, a jej błękitne oczy osiadały na jego dłoniach, gdy tak dobierał składniki i używał tych wszystkich, mugolskich gadżetów. - A w co jeszcze jesteś taki niezły? - zapytała z nutą rozbawienia, wszak byka najzwyczajniej w świecie ciekawa. Jak to możliwe osiągać sukcesy w sferze zaklęć, quidditcha i gotowania? Było to prawie niemożliwe. - Zdam się na ciebie - zaproponowała, bo skoro i tak zobowiązał się do upichcenia obiadu - dlaczego ona miała o czymkolwiek decydować? Chyba doprawdy jej nie znał, skoro sądził, że mu odpuści przetestowanie jego umiejętności. Niemniej - pozostawała w sferze dalekobieżnych myśli i pomimo egzystowania obok Zakrzewskiego, myśli Holmes były skupione na czymś zupełnie innym. Maska wkładana od wielu miesięcy przydawała się teraz, by wreszcie mogła bez trudu ukrywać swoje zwątpienie. Rozbawienie zatem malowało się na piegowatym licu rudowłosej, a naglący wzrok sugerował, iż nie powinien się ociągać.
- W wielu rzeczach - zażartowałem. Tak naprawdę dobry byłem w zaklęciach i quidditchu, zaś reszta dziedzin w moim przypadku działała raczej na zasadzie "no, tak w miarę umiem". W gotowaniu nie miałem szans sięgnąć poziomu quidditcha, jednak w ciągu ostatniego roku, głównie za zasługą Padme zrobiłem wielki postęp w tej kwestii. Do niedawna żywiłem się głównie szybkimi daniami albo czymś na wynos, bo byłem beznadziejnym kucharzem, jednak była dziewczyna wyprowadziła mnie w kwestii gotowania na prostą. Skoro Marceline chciała zdać się na mnie pozostawało mi wziąć się do roboty - posługiwałem się sprawnie zarówno różdżką, jak i nożem, więc po chwili na patelni skwierczały drobno pokrojone kawałki kurczaka, w garnku odgrzewał się sos (bo finalnie wybrałem tintę), a ja sam wrzucałem frytki do nagrzanego oleju. Podczas przygotowywania posiłku nie mówiłem zbyt wiele, bo jeśli mam być szczery to po ludzku bałem się, że coś przypalę i Marceline nie będzie smakowało. Już po chwili na stole stanęły dwa talerze - na obu znajdowała się pokaźna porcja frytek i dość spora ilość pięknie pachnącego kurczaka z tintą. - Mam nadzieję, że będzie ci smakowało - rzuciłem z wesołym z uśmiechem, choć w gruncie rzeczy dość mocno przejmowałem się jej opinią - Chcesz coś do picia?
- Jakich? Oczywiście, oprócz quidditcha - spytała i od razu skreśliła jedną z dziedzin, które niewątpliwie wychodziły mu dobrze. Wielokrotnie słyszała, że Lysander na boisku, kiedy tylko wzbijał się w powietrze, był niedościgniony i choć sama nigdy nie miała okazji widzieć jego umiejętności - musiała wierzyć na słowo. Sama była daleka od angażowania się w sprawy jakiegokolwiek sportu, gdyż była artystką; uwielbiała sztukę, podobnie jak taniec czy grę na fortepianie, ale im dłużej rozmyślała o tym, tym bardziej utwierdzała się w przekonaniu, że została pozbawiona talentu do wszelkich aspektów sportowych. Obserwowała jak wprawnie posługiwał się różdżką i sztućcami, dlatego też nie zamierzała mu przeszkadzać, coraz to z większym apetytem podziwiając zarumienione frytki i kurczaka, który wydawał się smakować doskonale. Aromat roznosił się po całym mieszkaniu, a Holmes raz po raz powodziła spojrzeniem po talerzach i twarzy Zakrzewskiego, jak gdyby doszukując się zaniepokojenia - czy wszystko idzie zgodnie z jego myślą. Wydawał się na tyle opanowany, że nie obawiałaby się zjeść z jego ręki tejże potrawy, toteż po skończeniu zasiadła do stołu i obdarzyła kolegę serdecznym uśmiechem. - Ja też, uznajmy to za przeprosiny - owszem, żartowała, ale im dłużej o tym myślała, nie byłoby to zupełnie złą perspektywą. - Wybierasz się na wakacje? - zagaiła jeszcze w trakcie konsumpcji, po czym skrzyżowała z nim wzrok. Zastanawiała się jak to wygląda w Hogwarcie i gdzie się udadzą, ale z każdym kolejnym dniem coraz bardziej wątpiła, że i ona będzie częścią tego wyjazdu.
- W quidditchu nie jestem niezły, tylko zajebiście dobry - rzuciłem z rozbrajającą pewnościa siebie, by po chwili parsknąć. Nie było w tym słowa kłamstwa, ale moja bezceremonialność wciąż była dla niektórych ludzi nie do pojęcia - Całkiem nieźle pletę warkocze. Całe dzieciństwo czesałem moja siostrę. Chociaż Marceline doświadczyła już mojej próby czesania na runach, to nie znała historii jaka kryła się za tym niespodziewanym talentem. Mnóstwo ludzi dziwiło, że posiadłem taką umiejętność, bo to zupełnie nie pasowało do mojego wizerunku, dlatego nieszczególnie często wspominałem o tym, że z pomocą grzebienia i paru spinek jestem w stanie stworzyć cuda. Jako chłopczyk nie lubiłem, gdy nasza macocha dotykała włosów Bianci, dlatego żeby tego uniknąć byłem zmuszony znaleźć altenatywę. - Chyba jestem stworzony do tego, żeby Cię przepraszać - rzuciłem pół żartem, pół serio, po czym zabrałem się do jedzenia. Fakt, że frytki były pyszczne był oczywistością, ale z kurczaka też byłem zadowolony - w końcu było jedno z moich popisowych dań. Miałem nadzieję, że Marce odbierze je tak samo dobrze. - Na sto procent, w końcu to moje ostatnie w szkole - odparłem na jej pytanie rezygnując ze wspominania, że robie to głównie dla Ette. Nie chciałem jej denerwować - jeszcze znowu by się wściekła, a w ostatnim czasie kupujac jej wózek róż i gotując obiad wykorzystałem większość moich pomysłów na dogodzenie kobiecie. Miałem jeszcze jeden, wyjątkowo niezawodny, ale Holmes nie wydawała mi się w tej kwestii szczególnie chętna, więc wolałem nie sięgać po propozycję seksu na zgodę, w obawie, że sprowadzę na nas jeszcze większa niezgodę.
- Uważaj, bo jeszcze w hipogryfie piórka obrośniesz – powiedziała z rozbawieniem na wzmiankę o jego doskonałości na płaszczyźnie quidditcha. Oczywiście, mogła się z tym zgodzić, bo wiele takich plotek chodziło po szkole, jednak czy sama była gotowa uwierzyć na słowo? Mężczyźni uwielbiali się przechwalać, toteż dopóki Marceline nie doświadczy tego i nie ujrzy na własne oczy – zaufa Zakrzewskiemu co najwyżej na słowo. - Tak, pamiętam… Pytanie tylko, skąd takie zamiłowanie? – nie chciała uzyskiwać odpowiedzi na siłę, wszak było to niegrzeczne, jednak ciekawość wygrywała ponad oniryczną miarę. Uśmiech zagościł na zaróżowionych wargach Francuzki, kiedy tak obserwowała błękitnymi tęczówkami reakcje kolegi i dałaby wiele, żeby zostać w tej chwili legilimentą, który jest w stanie odgadnąć wszelkie enigmy skryte w odmętach umysłu. - Doprawdy? Kwiaty, gotowanie… Powinnam naprawdę zacząć doceniać twoje starania – zażartowała, bo możliwe, że dla wielu byłoby to co najmniej dziwaczne. Sama rudowłosa wolała jednak utrzymać te dwie sytuacje w sekrecie, bo choć za pierwszym razem Lysander był winny, tak teraz nie powinien odpowiadać za postępowanie kogoś, kto zupełnie opacznie rozumował ich relację. - Zapomniałam, że przechodzisz na emeryturę studencką… – skwitowała i faktycznie – dobrze, że nie przyznał na głos – dlaczego zamierza jechać. Owszem, Marce nie miała prawa się w to wtrącać, ale mimo wszystko, gdyby sama udała się na wyjazd to chciałaby zobaczyć mugolskie miejsca i być oprowadzoną przez niego, aczkolwiek… W tej chwili legilimencja byłaby problematyczna, gdyby odgadła jego niecne zamiary. Czasami można było odnieść wrażenie, że krukonka jawiła się jako typowa niedorajda towarzyska, która nie pojmuje intencji drugiej strony i pewnie nigdy się nie dowie, że Lysander wziąłby ją chętnie do łóżka. Może to i lepiej, że nie była tego świadoma? Reakcja mogłaby być różna, nawet kończąca się przysłowiowym uniesieniem honoru i nakrzyczeniem na biednego gryfona.