Podobno nie da się na nim zgubić. Drzewa nachylające się nad ścieżką na całej jej długości są na tyle charakterystyczne, że faktycznie, może to być ciężkie zadanie, ale w obliczu wszechobecnych niesamowitych roślin czy interesujących stworzeń zamieszkujących rezerwat, naprawdę trudno jest się powstrzymać od zboczenia z niej. Gałęzie drzew i liście nieustannie szeleszczą na nim w hipnotyczny wręcz sposób, przez co pewnie niejednokrotnie wyda Ci się, że główny szlak jest wręcz niepokojący.
Uniósł lekko brwi, kiedy zwróciła się do niego w ten, a nie inny sposób, chyba nie do końca zdając sobie sprawę z tego, że podobne słowa były swoistym ciosem, wymierzonym w człowieka, który nie miał ukończonych studiów. Na własne życzenie, zgodnie z własnym widzimisię, które wcale nie skończyło się tak dobrze, jakby tego sobie życzył. Zakładał, że sprawy będą miały się inaczej, ale niestety pewne marzenia były marzeniami ściętej głowy i teraz zdawał sobie z tego coraz lepiej sprawę, rozumiejąc, że jeśli chciał wyrwać się spod kurateli rodziców, musiał zacząć w pełni określać własne cele. Musiał również, co nie ulegało wątpliwości, ukończyć studia i ostatecznie wybić im ten jeden argument z ręki, robiąc to jedynie po to, żeby zmyć uśmiechy z ich twarzy i powstrzymać własny ślub, skoro nigdy z Josephine nie powiedzieli, o ukończenie czyich studiów chodziło. Ale to mimo wszystko nie były sprawy Mulan. - Są – odpowiedział jedynie, jakby chciał uciąć temat, bo poczuł się mimo wszystko rozdrażniony, ale zamiast jakoś mocno się w tym zapadać, spróbował skoncentrować się na tym, co było w tej chwili najważniejsze, a więc na prawdziwym oszacowaniu tego, co ich czekało. Potrzebował jeszcze dokładniejszego wyliczenia, więc przez dłuższą chwilę milczał, nanosząc odpowiednie informacje na mapę nieba, sięgając także po wykres gwiazd, który pozwolił mu określić ruchy niektórych z nich, jakich w tej chwili potrzebował, a później zmarszczył lekko brwi, zastanawiając się nad tym, jak do całej sprawy podejść, by to miało sens, a nie było jedynie jakimś czystym szaleństwem. - Pełnia przypada we wtorek dwudziestego trzeciego, a najwięcej gwiazd… w poniedziałek dwudziestego drugiego, czyli to są dwa krytyczne dni – mruknął, a później spojrzał na Mulan, odnotowawszy najistotniejsze kwestie w tym zakresie. – Oczywiście. Takie nasilenie wpływu gwiazd nie będzie dobre ani dla nas, ani dla zwierząt, nie tylko magicznych. Można spodziewać się różnych komplikacji i pewnie nasilenia wpływu pyłu wróżek. To też całkiem możliwe, biorąc pod uwagę, co się ostatnio dzieje – przyznał, dodając kilka notatek na skraju mapy nieba, jaką musiał dopracować, nim ostatecznie prześle wnioski do Ministerstwa.
______________________
I'm real and the pretender
I have my flaws I make mistakes But I'm myself
I'm not ashamed
Mulan Huang
Wiek : 21
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 176cm
C. szczególne : niewielki tatuaż z przodu lewego barku, zmieniający kolor poruszający się tatuaż chińskiego smoka na niemal całe plecy, runa jera na lewym boku na wysokości żeber, ślad po zaklęciu Agere na prawym przedramieniu, często zmienia kolor włosów oraz korzysta z magicznych i barwiących soczewek
Nawet nie sądziła, że podobny komentarz może w jakikolwiek sposób zaboleć Fredericka. W końcu nie raz i nie dwa dogryzali sobie na różne sposoby, a tym razem nawet nie chciała uderzać w jakiekolwiek złośliwości. Po prostu wysłuchiwała uważnie tego, co miał jej do powiedzenia, ale miało to w sobie jakiś niezwykle szkolny charakter. Nie widziała go jeszcze w tej roli, ale z jakiegoś powodu całkiem mu pasowała. Być może była to kwestia tej powagi, którą w sobie posiadał. Nie próbowała w żaden sposób dalej ciągnąć tematu skoro Shercliffe urwał go jednym prostym słowem. Zamiast tego czekała po prostu na to, co jeszcze mężczyzna byłby w stanie jej powiedzieć w poruszonych wcześniej kwestiach. Była tego ciekawa i z chęcią posłuchałaby go jeszcze chwilę. Skinęła głową na komentarz, że dwa wspomniane dni mogły być faktycznie dosyć krytyczne. Nie chciała nawet myśleć o tym, co mogło to oznaczać dla pracy w rezerwacie, która i tak była już wystarczająco wymagająca bez podobnych wyzwań. - Ten pył dodatkowo jeszcze wszystko komplikuje. Obyśmy szybko się z nim uporali - powiedziała, wzdychając ciężko, bo naprawdę nie miała ochoty dłużej użerać się z tym piekielnym pyłem, który jedynie im utrudniał wszystko, co tylko było możliwe. Przez jakiś czas obserwowała jedynie Fredericka i to, co robił ze swoimi notatkami. Nie chciała mu przerywać skupienia. Po prostu siedziała tuż obok, obserwowała nocne niebo i czekała na to, co też postanowi dalej mężczyzna. Dopiero, gdy zauważyła, że ten zaczyna powoli się zbierać, wstała z ziemi i ruszyła tuż za nim w tylko jemu znanym kierunku.
Nie samą pracą człowiek żyje, ale jednak obowiązki trzeba wykonać. Tak właśnie wyglądał Twój dzień w rezerwacie. Planowałeś odebrać środki pielęgnacji dla przebywających tam zwierząt ze specjalistycznego sklepu, a następnie uporządkować nieco okolicę, szczególnie od wróżkowego pyłku, który wszędzie się panoszył. Wracałeś właśnie z wioski, objuczony zakupami, gdy poczułeś się obserwowany, a z krzaków nieopodal dotarł do Ciebie słaby chichot. Nim zdążyłeś się zorientować, co ma miejsce, jedna z gałęzi spadła Ci na głowę, powodując przynajmniej silny ból, choć była na tyle cienka, że nie zrobiła Ci niczego poważnego. Niestety takiego szczęścia nie miały słoje z maściami i pudełka ze specyfikami. Porozwalały się po całej ścieżce, powodując bałagan i niemałe straty. Co gorsza, poczucia bycia obserwowanym ani trochę Cię nie opuszczało. Miałeś wrażenie, że kątem okaz dostrzegasz ruch między wielkimi wierzbami, za którymi podążał wciąż wesoły chichot.
Kostki:
Rzuć k100 na straty. Im większe, tym ciężej uratować Ci cokolwiek ze zrobionych zakupów.
Obowiązki miały to do siebie, że nie mogły zostać wykonane bez jego pomocy. Nie zamierzał narzekać, bo nie o to w tym wszystkim chodziło, ale zwyczajnie zastanawiał się, czy jego ojciec nie wysłał go po sprawunki specjalnie samego, żeby nieco go utemperować i przypomnieć, żeby nie wymyślał głupot, jeśli mowa o tym, co obecnie działo się w rezerwacie. Brzmiało to, niestety, bardzo prawdopodobnie, ale Frederick starał się nie poddać tej myśli, starał się w niej nie zapaść i nie pozwolić, żeby z nim wygrała, żeby dyktowała mu jakieś dalsze zachowanie, czy cokolwiek podobnego. Zaraz zresztą musiał porzucić te rozważania, bo do jego uszu doleciał chichot. Był pewien, że ktoś się tutaj śmiał, ale zanim zdążył zareagować, na jego głowę spadła gałąź. Było to tak nieoczekiwane, że upuścił większość, jeśli nie wszystkie, niesione przedmioty i wciągnął głęboko powietrze, czując narastającą irytację. Nie tak powinno to wyglądać. Czyżby to znowu wróżki próbowały go zaatakować? Frederick nastawił uszu, bo wydawało mu się, że wciąż coś słyszy i czuł się coraz wyraźniej obserwowany, zupełnie, jakby stanowił jakieś kuriozum. Zaczął ostrożnie zbierać zniszczone rzeczy, nie chcąc ich stracić, zastanawiając się jednocześnie, co się tutaj właściwie działo, nie chcąc stać się ofiarą jakiegoś niemądrego żartu. Był jednak prawie pewien, że to te przebrzydłe istoty coś kombinowały. Ostatnio było głośno o ich błazeńskich zachowaniach, więc nawet szczególnie mocno by się nie zdziwił.
Intuicja bardzo dobrze Ci podpowiadała. Oszem, stałeś się ofiarą wróżek, które uwielbiały stroić sobie żarty kosztem niczego nie spodziewających się ludzi. Ty nie byłeś więc żadnym wyjątkiem. Sprawunki wypadły z Twoich rąk, rozwalając się po okolicy, ale na szczęście większość z nich była naprawdę dobrze zabezpieczona. Tylko niektóre słoje się potłukły, a opakowania otworzyły, uwalniając zamkniętą w nich zawartość. Podjąłeś się próby zbierania swoich rzeczy, zapewne z nadzieją, że gałąź była tylko jednym głupim żartem, ale niestety. Gdy sięgałeś po kolejne zakupy, żwir do pielęgnacji zwierzęcych kopyt, który wysypał się nieco z przedziurawionego worka, zaczął stopniowo wznosić się w powietrze, by w końcu stworzyć wokół Ciebie swoisty wir, by ostatecznie stworzyć pewną barierę, blokującą nie tylko Twoje ruchy, ale i skutecznie nie pozwalając Ci widzieć poza drobne kamyczki, lewitujące w powietrzu. Mogłeś dostrzec jednak delikatne migotanie, gdzieś poza tym nieprzyjemnym baldachimem, a śmiech, który wcześniej słyszałeś, tylko wzmógł się na sile.
Frederick nie znał się na żartach. Właściwie w ogóle ich nie lubił, choć oczywiście w kwestiach sarkazmu odnajdywał się bez większego problemu. I za coś podobnego musiał uznać zachowanie wróżki, która postanowiła zabawić się jego kosztem, nie wiedząc jednak, że trafiła na człowieka upartego, który nie dawał się ponosić emocjom i po prostu na pewne sprawy unosił brwi, zastanawiając się, czy wszystko na tym świecie musiało być tak szalone. Spróbował sięgnąć po rozsypane produkty, zwyczajnie nie mając ochoty na dalsze interakcje z istotą pozaziemską, która działała mu na nerwy, ale został otoczony jakimś pyłem i błotem, i nie wiadomo czym jeszcze. Cofnął się odruchowo, zdając sobie sprawę z tego, że został uwięziony, jak w jakiejś klatce, i nie był w stanie się z niej wydostać. Nie przedstawiało się to najlepiej, musiał to przyznać, ale też nie zamierzał panikować, ani na oślep rzucać zaklęć. Podobne działania najczęściej bowiem prowadziły do różnego rodzaju katastrof. Dlatego też zrobił coś, czego zapewne wróżka się nie spodziewała. A mianowicie czekał. Przyglądał się temu, co go otaczało, sięgając po różdżkę, domyślając się, że bez takiej czy innej interwencji się nie obędzie. Zamienienie się w tej chwili w lisa na pewno wiele by mu nie dało, tak więc pozostawało mu zorientować się, gdzie znajdował się przeciwnik lub też wybrać jakieś zaklęcie, które mogłoby uwolnić go z tego potrzasku. Który jednocześnie, przynajmniej tak Frederick sądził, chronił go przed bezpośrednimi atakami. Mógł jednak stać się również niebezpieczny, co oznaczało, że musiał się stąd jakoś wydostać. Ciekaw, do czego doprowadzi, postanowił jedynie rzucić prostym auqamenti, by przekonać się, czy coś podobnego dokona wyrwy w jego otoczeniu.
Wróżki, które oczywiście były sprawcami całego tego zamieszania, niespecjalnie przejmowały się Twoim nienajlepszym humorem. Ba, wręcz wydawało się, że to tylko jeszcze bardziej zachęca je do działania, co zdecydowanie nie było na Twoją korzyść. Wir, który wokół Ciebie powstał, zagęszczał się z każdą sekundą, a drobiny dostały się do Twoich oczu i dróg oddechowych. Aquamenti zdało się podziałać i zrobić wyrwę, która pozwoliła Ci się z tej swoistej klatki wydostać, ale nie czułeś się najlepiej. Wzrok szwankował, a oczy, noc i gardło piekły od zanieczyszczeń, które się tam dostały. Zapewne wypadałoby się tym zająć prędzej niż później, by uniknąć przykrych konsekwencji. Wróżki natomiast nie miały zamiaru tak łatwo odpuszczać. Nim postąpiłeś krok do przodu, poczułeś, że coś twardego uderza Cię po nerach. Nie było to ani trochę przyjemne, a impet mógł nawet zwalić Cię z nóg. Na szczęście nie było to nic zabójczego, a kolejna gruba gałąź, która wyraźnie stała się dziś ulubionym narzędziem wróżkowych zbrodni.
Rzuć k100 na siłę uderzenia. Wynik powyżej 65 powala Cię na ziemię.
Nie podobało mu się to. Nie lubił tego rodzaju psot, a podejrzewał, że im bardziej się irytował i nie chciał grać w grę, jaką przewidziały dla niego wróżki, tym bardziej one się denerwowały. Czy też może, robiły się coraz bardziej złośliwe, nastawiając się na to, że w końcu powinie mu się noga i będą mogły naprawdę zrobić mu krzywdę? Zasłona, za którą go zamknęły, nie była ani trochę przyjemna i nawet kiedy udało mu się z niej wydostać, czuł, że na długo z nim pozostanie. W jego nosie, oczach, w gardle, które nieznacznie go piekło, przypominając mu, że nie powinien łykać piasku i było to co najmniej nieodpowiedzialne zachowanie. Nie miał jednak czasu, na zastanawianie się nad tym, co się dzieje, bo zwyczajnie został znowu uderzony i aż zobaczył w oczach białe iskry bólu. Cios nie powalił go na ziemię, na całe szczęście, ale mimo to Frederick miał wrażenie, że coś aż dzwoni mu w uszach i zębach, powodując, że drżał niemalże na całym ciele. Pomyślał, że spróbuje użyć convigo, by zamienić przeklętą gałąź w patyczek, naprawdę niewielki, ale nie wiedział, czy ta sztuka mu się uda. Nie wiedział nawet, czy łapiąc z trudem oddechy przez ból, jaki rozchodził się nieustannie po jego ciele, będzie w stanie namierzyć przedmiot, który częściowo był źródłem jego nieustannego cierpienia. Lokalizowanie wróżek w takim stanie nic by mu nie dało, a i był przekonany, że nie byłby w stanie rzucić na nie poprawnego zaklęcia. Czy może takiego, które coś by im zrobiło, a nie tylko rozbawiło. Obawiał się również, że atakując je, zaatakowałby siebie, bo w końcu sztuczki tych stworzeń były naprawdę dziwne.
Zamiana gałęzi w patyczek podziałała, ale była też dla wróżek swoistym zaproszeniem do dalszej zabawy. Widocznie bawiły je Twoje reakcje i fakt, że piach wdał Ci się we znaki, ale jak się okazało, nie miały to być jedyne drobinki, które Twój organizm miał przyjąć. Maleńkie istotki otoczyły Cię kręgiem, poczynając taniec wokół Twojej osoby, jednocześnie obsypując Twoje ciało swoim magicznym pyłkiem, a gdy ta przedziwna choreografia się skończyła zniknęły z pola Twojego widzenia. Ale czy naprawdę? Zmysły mówiły Ci, że tak, problem polegał na tym, że i one powoi zaczynały Cię oszukiwać. Nie byłeś pewien jak i dlaczego, ale nagle znalazłeś się we wnętrzu ogromnego drzewa, widząc jedynie niewielką plamę światła przedostającą się przez równie małą dziuplę, która zdawała się być jedyną drogą ucieczki z tej sytuacji.
Może powinien bardziej uważać na te wróżki, trudno powiedzieć, tak czy inaczej Frederick miał ich powyżej dziurek w nosie i naprawdę nie miał ochoty się z nimi nadal zadawać. Zamienienie gałęzi w patyk było wyraźnym znakiem, żeby dały mu spokój, ale zamiast z tego skorzystać, otoczyły go, postanawiając ciągnąć swoją grę, jaka zaczynała Shercliffe’a zdecydowanie męczyć. Miał przynieść odpowiednie rzeczy, potrzebne w rezerwacie, a tymczasem przez wróżki będzie musiał zbierać je z ziemi. Chciał tylko wypełnić swoje zadanie, nie musząc zastanawiać się nad tym, co dalej, a został pobity, doskonale czując, że jego ciało nadal protestowało na to, co je spotkało. Nic zatem dziwnego, że Frederick zgrzytnął zębami z irytacją, starając się odgonić od wróżek, ale ich pył zaczął na niego wyraźnie wpływać. Nie wiedział, w którym momencie zamknął oczy i zaczął kaszleć, nie mogąc sobie poradzić z tym, co się dookoła niego działo. Gdy ponownie uniósł powieki, zdał sobie sprawę z tego, że został zamknięty we wnętrzu drzewa, co z jakiegoś powodu, nawet go nie zdziwiło, chociaż ze zrozumiałych powodów, powinno. Rozejrzał się, starając się zrozumieć, co właściwie się stało, odnosząc wrażenie, że magia wróżek stawała się z każdą kolejną chwilą coraz mniej zrozumiała. Wciągnęły go wyraźnie w coś, co wcale mu się nie podobało, w coś, co go właściwie przytłaczało, a na pewno złościło. Nic zatem dziwnego, że gdy spostrzegł drogę ucieczki, zrobił krok w jej stronę i niewiele myśląc, przyjął lisią formę, mając prawdziwą ochotę złapać w zęby każdą wróżkę, która znajdzie się na jego drodze. Ot, taki odruch, działanie, które nie miało zbyt wielkiego związku z jego ludzkim myśleniem, skoro był opiekunem zwierząt. Aczkolwiek wróżki poważnie zalazły mu za skórę i nie powinny liczyć na łagodne traktowanie.
Zamknięcie w drzewie na pewno nie było niczym przyjemnym. Iluzja, czy nie, po prostu zakpiono sobie z Ciebie w raczej mało przyjemny sposób. Postąpienie do przodu i zamiana w lisią formę sprawiły, że usłyszałeś znów ten niepokojący chichot, by zaraz po tym wyrżnąć pyszczkiem o kamień. Na szczęście uderzenie nie było specjalnie mocne, uszkadzając tylko zewnętrzną tkankę i powodując nieznaczne krwawienie i lekki ból. Plus tego był jednak oczywisty - iluzja ustąpiła, a Ty znów byłeś na otwartej przestrzeni rezerwatu, bez problemu mogąc namierzyć sprawczynie tego całego zamieszania, które unosiły się w powietrzu, nieopodal Ciebie, wyraźnie śmiejąc się z tego, co Ci się przytrafiło.
Frederick był naprawdę zirytowany. Nie miał pojęcia, dlaczego wróżki postanowiły tak za nim ganiać, co takiego spowodowało, że stał się dla nich tak interesujący, ale nie czuł się z tego powodu komfortowo. Spodziewał się problemów i dokładnie je dostał, a irytacja rosła w jego sercu, budząc w jego gardle głuchy warkot. Czuł niechęć do wróżek, niechęć do tego, co się działo, mając wrażenie, że nie zdoła wymknąć się z tego miejsca. Czuł się tym, co zrozumiałe, naprawdę zmęczony, ale z drugiej strony odejście z tego miejsca, bez pokazania im zębów, wydawało mu się nieodpowiednie. Na razie jednak pokazał im, jak się wywrócić i nie było to wcale przyjemne. Czuł ból rozchodzący się po ciele, na nosie, czuł, że cała ta sprawa irytuje go ponad miarę, że działa na niego, jak niechęć na hipogryfa. Łypnął więc na wróżki, kładąc po sobie uszy, przyglądając się im w tej lisiej postaci, która wiedziała, jak polować, śledząc ruch ich skrzydeł, śledząc ich zachowanie, zachowując się dokładnie tak, jakby czekał na ich ruch. Jako lis był szybszy, a jego szczęki potrafiły być śmiertelne, gdy tylko tego chciał. Potrzebował tylko dobrego momentu do tego, żeby wykonać skok, żeby trafić łapami w stworzenie, które znajdowało się dokładnie na trajektorii jego lotu. Nie chciał zabijać wróżki, ale z czysta, lisią przyjemnością, zamierzał zrobić jej to samo, co ona zrobiła mu. Prosto, bez litości. Niech będzie poobijana.
Sytuacja, choć zdawała się uspokoić, wciąż nie była przyjemna, a wróżki bawiły się wybornie Twoim nieszczęściem. Widząc, jak kładziesz po sobie uszy zrozumiały jednak, że nadszedł koniec zabawy i trzeba wracać skąd przyszły, choć prawdopodobnie i tak rezydowały gdzieś w rezerwacie. Zwinnie próbowały uskoczyć Twoich szczęk, a gdy poczuły już zew bezpieczeństwa, po prostu odleciały jak najdalej od Ciebie, pozostawiając Cię samego i zdecydowanie zdenerwowanego. Niestety, sprawunki, z którymi pojawiłeś się na głównym szlaku, przez całe to zamieszanie przestały się nadawać do czegokolwiek i nie dość, że musiałeś zapewne nieco się po całym zajściu uspokoić, to jeszcze czekała Cię ponowna wyprawa do sklepu...
Zręczność wróżek wynosi 54. Jeśli wyrzucisz k100 o większej wartości, jesteś w stanie je chapsnąć. Jeśli nie, wróżki prędzej Ci umykają.
Chciał się ich pozbyć, najlepiej jak najszybciej, bo nie miał najmniejszej ochoty przebywać dalej z wróżkami, odnosząc wrażenie, że nie tylko go irytowały, ale również przeszkadzały mocno w życiu. Skoczył więc, kiedy uznał, że będzie w stanie złapać jedną z nich, ale te okazały się mimo wszystko szybsze. Na całe jednak szczęście uznały najwyraźniej, że nie mają najmniejszej nawet ochoty dalej z nim przebywać, a może zorientowały się, że kiedy się zdenerwuje, naprawdę coś im zrobi, więc zwyczajnie odleciały. Frederick rozchylił lekko pysk, czując wciąż, jak mocno pulsował mu nos po upadku, jaki sobie zagwarantował i miał ochotę porządnie warknąć, odnosząc wrażenie, że to był naprawdę zły dzień. Wrócił do swej ludzkiej formy, przez chwilę patrząc jeszcze w ślad za wróżkami, które wprawiły go w niemałą irytację, a gdy upewnił się, że te nie zamierzają wrócić, skierował się do rozrzuconych sprawunków. Teraz nie nadawały się do niczego, naprawdę, widział to doskonale. Wszystko się pomieszało, rozsypało w pyle, wyglądało, jakby zostało przez wróżki co najmniej stratowane, ale pomyślał, że sam przyłożył do tego ręce, kiedy próbował od nich uciec. Odetchnął głęboko, pocierając oczy i syknął, zdając sobie sprawę z tego, że twarz naprawdę miał uszkodzoną i nie powinien jej dotykać. Na wszelki wypadek, bo spodziewał się, że będzie jeszcze przez jakiś czas cierpieć. Nie podobało mu się to, ale bardziej nie podobał mu się bałagan, który zaczął od razu sprzątać, ale wiedział, że czeka go powrót do miasteczka, żeby zająć się zakupieniem raz jeszcze potrzebnych rzeczy. Głowa go bolała na samą myśl o wyrzutach, jakie w jego stronę skieruje ojciec, gdy zorientuje się, co się stało, ale nie miał innego wyboru. Tak więc zabrał się za sprzątanie, domyślając się, że nie czekało go nic dobrego…
z.t
______________________
I'm real and the pretender
I have my flaws I make mistakes But I'm myself
I'm not ashamed
Trevor Collins
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 18
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 178
C. szczególne : czuć od niego zapach akonitu i mięty;
Trzy dni temu wrócili z Podlasia za pomocą świstoklika. Trev dochodził po tym do siebie następne siedem godzin, był blady, mdliło go a i nawet ręce mu się trzęsły. Ojciec kręcił głową z dezaprobatą i kolejny raz wypomniał mu, że identycznie reagowała jego, świętej pamięci matka. Jeden dzień w domu rodzinnym Collinsów był przeznaczony na odtajanie (dzielili ten sam pokój tak, jak za dzieciaka), w trakcie drugiego dnia przybyło trzech jego braci, a więc mieli męską kolację gdzie Ced choćby próbował, nie dałby rady wtopić się w tło ani tym bardziej uciec przed ciekawskimi oczami rodzeństwa swojego przyjaciela. Trzeciego dnia, zanim jeszcze świt wstał, byli gotowi już do drogi. Każdy z nich nosił na barkach wielki plecak, którego ciężar został połowicznie zmniejszony a więc nie uginali się od wszystkich niezbędnych rzeczy potrzebnych na biwak. Widząc zdziwione spojrzenie Ceda uśmiechnął się z satysfakcją. - Wiesz, że ten biwak to potrwa z dobre dwa dni? Wybrałem ten krótszy szlak i wyperswadowałem bratu wyjście z nami. - mieli tyle dobrego, że Edmund, jego ojciec, nie wisiał im nad głową. W żołnierskich słowach wyjaśnił aby nie włazili w podejrzane miejsca (a tu spoglądał wymownie na swego syna), trzymali się z dala od wil (tu też spoglądał na Treva, który na te słowa spiął mięśnie żuchwy) a w nocy zabezpieczyli namioty odpowiednimi czarami. O godzinie piątej rano byli już w drodze. Można spodziewać się, że Trevorowi buzia nie będzie się zamykać lecz ten nad czymś bardzo intensywnie myślał, a minęło już półtorej godziny odkąd maszerowali jednym z głównych szlaków. Dzięki solidnym butom - Ced dostał komplet od Edmunda - nie musieli martwić się o nierówny teren czy o ryzyko potknięcia. Jak to powiedział na samym początku, idą do miejsca gdzie będą mogli zjeść śniadanie, a tak się przy tym zmęczą, że zjedzą chyba abraksasa z kopytami. Minęły niecałe dwie godziny gdy zwolnił narzucone tempo i trwale zrównał się z Puchonem. Zawiesił ręce na paskach od niesionego plecaka. - Wyciągałem z Valerie informacje o praktyce w wyczarowaniu patronusa. Nie mówiłeś, że macie taką zajebistą Puchonkę w Hufflepuffie. - w spojrzeniu Trevora było coś, co dojrzewało do tego, aby usta wypowiedziały to na głos. Zazwyczaj nie miał żadnych oporów przy Cedzie, przed niczym a jednak z czymś się gryzł przez półtorej godziny. - Kluczową kwestią jest dobór wspomnienia. Pytałem o rodzaj szczęścia i jak to poetycko powiedziała, to takie coś, co sprawia, że ciepło ci na sercu. Coś ważnego, co zawsze chciałbyś mieć przy sobie. - nie przerywał marszu zakładając z góry, że gdy Ced zacznie wypluwać płuca to raczej tego nie przeoczy. W porównaniu do pobytu w Polsce Trev był tutaj bardziej rozluźniony i spokojny. Dobrze znał tę okolicę bo jednak wychował się w Dolinie Godryka i często przychodził tu z rodziną. Cieszył się, że mógł zabrać ze sobą Ceda i pokazać mu to wszystko, co mu się tak podoba w pieszych wycieczkach.
Przy Trevorze lekkie mdłości, jakie miał po teleportacji były niczym, chwilę miał ochotę zwrócić śniadanie i zaraz mu przeszło. Collinsa ten stan trzymal bardzo długo i było to o tyle przykre, że zarówno Trevor nie miał wtedy wolności, ani Ced, skupiający zbyt dużą uwagę wujka. To był czas najmłodszego z Collinsów na regenerację sil, a Ceda, na dostosowanie się do otoczenia, chociaż to przychodziło mu zwykle szybko, nie pamiętał, kiedy ostatni raz był w domu przyjaciela, ani dlaczego zaprzestali tej tradycji. Jednak największym wyzwaniem był dzień później, kiedy przyjechali bracia. Puchon niejednokrotnie próbował swoich talentów, żeby czmychnąć na górę do pokoju Trevora, ale coś zawsze zatrzymywało go w gronie pełnym testosteronu i męskiej energii, którą Ced nieznacznie od nich odstawał. Za dziecka nie było to aż tak wyraźne, ale teraz, stał między nimi, znacznie chudszy od większości z nich, chociaż niekiedy dorównujący im wzrostem. Blondyn o łagodnej aparycji mimo pozornie ostrych rysów twarzy, bacznie obserwujący wszystkich zielonymi tęczówkami. Przez jednego z braci nazwany nawet za młodu “ładną dziewczynką”. Zupełnie tu nie pasował, ale zaskakująco, nie czuł się aż tak nie na miejscu, jak mógłby się spodziewać. Może momentami przytłoczony ogólnie panującą aurą rywalizacji i konkurencjności, w której nie chciał brać udziału. Chociaż lubił braci Trevora, z ulgą przyjął, kiedy w końcu ruszyli na biwak we dwoje. Wtedy nawet młody Collins ze swoją subtelnością mamuta włochatego, wydawał się naprawdę najłagodniejszym stworzeniem na ziemi – jedynie z drzemiącym w nim wilkiem. Dwa dni brzmiały jak zasłużony odpoczynek od trzech w domu Collinsów. Ced niemal uśmiechnął się kątem ust z ulgą. Trevor chyba też podzielał to zdanie, kiedy byli wolni od uwag Edmunda. Uwadze puchona nie uszło, jak kumpel spiął się na niektóre ostrzeżenia ojca, albo ich całokształt, tego jeszcze Ced nie wywnioskował. Nie przerywał ciszy między nimi, bardzo dobrze się w niej czuł, chociaż dla krukona było to zjawisko dość niespotykane, dlatego zerkał na niego co jakiś czas kontrolnie, upewniwszy się, czy na pewno nie chce zacząć jakiegoś tematu, albo już zaczął, a on – Ced – nie usłyszał. W końcu jednak spytał: — Wszystko w porządku? Jakby jednak coś było na rzeczy. Temat jednak w końcu się zaczął, a Ced skinął głową, myśli, które miał na temat podbojów Trevora były ze sobą bardzo spójne, z tym, co myślał na tą kwestię od samego początku zakończenia związku Trevora, dotychczas nie mieszał się do tego, ale teraz mruknął z zamiarem braku inwazyjności, bo przecież to było życie krukona, chciał jednak na coś zwrócić uwagę. — Mamy wiele zajebistych puchonek, ale jesteś pewien, że od razu chcesz się w to pchać? W sensie, idź w to, jeśli naprawdę to czujesz, ale jeśli robisz to dlatego, że nie chcesz być sam, bo przyzwyczaiłeś się do życia w parze, to… sam wiesz. Głupie. Niezdrowe. Absolutnie zrozumiałe. Ale dalej niemądre. — Szczoteczka do zębów i kakao? – zaproponował idąc za definicją Valerie, choć tak naprawdę chciał uniknąć na razie szukania pozytywnych wspomnień. Kiedy myślał o “radości”, nic nie przychodziło mu do głowy. Trevor i Holly. Czasem. Czasem nie. Czasem miał wrażenie, że “szczęście” to tylko wymyślone, abstrakcyjne słowo, którego nikt nie osiąga. — Jakie jest Twoje? Wspomnienie. Poczucie ciepła na sercu. To, z czym nie mógłby się nigdy rozstać?
Trevor Collins
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 18
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 178
C. szczególne : czuć od niego zapach akonitu i mięty;
Ogólnie rzecz biorąc, gdy już odtajał po międzynarodowym świstokliku, dobrze czuł się wśród braci. Nawet jeśli były szturchnięcia, niewybredne żarty czy przepychanki to cieszył się na ich widok. Oczywiście nie obyło się bez opieprzenia, że nie opisał im przebiegu pełni o czym po prostu zapomniał. Nie miałby problemu aby zostać z nimi dłużej i wypytać ich o sprawy osobiste jednak obiecał, że biwak rozpocznie się nazajutrz a więc... maszerowali, zostawiając hałas w czterech ścianach domu. Nie odczuwał potrzeby zagadywania Ceda na byle jakie tematy. Przy nim wychodził z trybu namiętnego gaduły i odzywał się wtedy kiedy miał ochotę. Zazwyczaj ta ochota tkwiła w nim nieustannie lecz teraz gryzł się z czymś i sądząc po minie, nie był zadowolony. - Mogę zapytać o to samo. - cwanie odbił pałeczkę i uśmiechnął się przelotnie, nie będąc jeszcze gotowym powiedzieć mu o delikatnym problemie wobec którego sam miał mieszane uczucia. - Ced, na litość Morgany, to, że jest zajebista nie znaczy, że wciągnę ją do łóżka. Imogen i Dee też są fantastyczne. Po prostu nawiązuję relacje. - jak obłąkany, jakby sam dementor deptał mi po piętach. Oczywiście obaj znali Trevora na tyle dobrze, że ten nie miałby nic specjalnie przeciwko potencjalnym zbliżeniom skoro już na samym początku określa kogoś mianem "zajebistego". Mimo wszystko bronił się przed Cedem bo niestety ten miał trochę racji. Nie zgadzał się na tak trafne diagnozy więc boczył się i czepiał drobiazgów. - Spłyciłeś jej piękne słowa. Czujesz ciepło na sercu gdy masz czyste zęby? - zapytał unosząc brew bo odpowiedź była zbyt szybka, niedbała, taka zapchajdziura, byleby nie trzeba było jej rozwijać, zastanawiać się, angażować emocji. - Jeszcze myślę, mam parę tropów ale nie jest to proste. - mógłby wspomnieć o uczuciu towarzyszącym mu podczas biwaku, podczas przekomarzania się z Holly czy tej ulgi, gdy widział w oczach Ceda zrozumienie gdy przychodził do niego z jakimś utrapieniem. Mimo wszystko zachował to dla siebie do momentu potencjalnej demonstracji czaru. Odczuwał, że Ced nie miał póki co na to ochoty. Po paru minutach na horyzoncie zobaczył altanę i sądząc po przyspieszeniu tempa, tam się kierowali. - Tata mi powiedział, żebym załatwił z tobą jedną sprawę. - nie patrzył na niego tak jak należy podczas rozmowy. Szedł pół kroku przed nim jakby altana stała się niezwykle istotna. - Chce abyś był podczas sierpniowej pełni bo on da radę być ze mną tylko trzy godziny. - a nie od dziś wiadomo, że Trevor nigdy nie był podczas takiej nocy sam. Zawsze ktoś czuwał, zawsze ktoś był obok, dobrze zabezpieczony, uprzedzony, przygotowany. Nigdy jednak nie był to Ced, nie został o to poproszony a i nawet nie oferował swojej obecności, jakby przeczuwając jaka będzie odpowiedź. - On coś ukrywa, nie wiem o co mu chodzi ale nigdy dotąd nie było z tym problemu. Nagle akurat tej konkretnej nocy musi coś ważnego zrobić. Gdy drążę temat do nabiera wody w usta jak plumpka smażona na głębokim oleju. - zerknął na niego kątem oka gdy dotarli już do altany. Gdy tylko przekroczyli jej granicę to na środku samoistnie wyczarował się stoik z dwiema ławkami. Postawił tam swój plecak i wyciągał syty prowiant. Celowo nie mówił jeszcze co on na ten temat sądzi bo jednak wolał zobaczyć reakcję Ceda. Spodziewał się odpowiedzi odmownej co było jak najbardziej naturalne. Z termosu nalał im do kubków gorącej herbaty, a z szeleszczących torebek wyciągał wielkie bułki. Jedna taka nasyciłaby Holly na pół dnia, a oni mieli po trzy na głowę.
Trevor mógł pytać, oczywiście, ale znał Ceda, że Ced niezależnie od tego, czy pytanie było mu zadane bezpośrednio czy nie, potrafił na nie nie odpowiedzieć. Zerknął na niego z uwagą tak głęboką, jakby Trevor mówił teraz o teleportacji łączonej, czy synchronicznej animagii, a nie o pojęciu samopoczucia, jego własnego czy cedowego, ale nie skomentował tych słów. Wzruszył ramionami, bo chyba za wiele nie zmieniło się odkąd ostatni raz rozmawiali, a i rozmowa nie zawsze musiała dotyczyć tylko puchona. Biwak był dla nich obu. Lżejszy temat, jak rozmowa o dziewczynach przypadła mu bardziej do gustu. Wbił w kieszenie spodni, zastanawiając się nad tym, co Trevor powiedział i musiał mu przyznać rację. Budowanie relacji to przecież nie było nic takiego złego. — Nie wiem, jak mi ktoś się wydaje zajebisty, to jedyne o czym zaczynam myśleć to łóżko, trawa, biurko, cokolwiek. Wtedy już wszystko brzmi mi dwuznacznie. Ced wchodzący w okres dojrzewania pierwszy raz zaczął się interesować dziewczynami i było to doświadczenie, przy którym w końcu uwierzył, że myśli młodych chłopaków przynajmniej raz na minutę oscylują wokół seksu. — A mam więcej opanowania niż ty – dodał odrobinę uszczypliwie, ale chyba oboje o tym widzieli, że Trevor do najbardziej cierpliwych nie należał. Ced miał też swoje problemy, które blokowały potencjalne postępy w tej materii czy pogłębianie tego zainteresowania. Temat wydawał się jednak o tyle ciekawszy, że mógł poznać perspektywę Trevora, w ostatnim czasie, kiedy unikał go w przeciągu tego pół roku, nie mieli wiele okazji, żeby porozmawiać o tych zmianach. — Imogen i DD? — powtórzył za nim, bo to historie, o których jeszcze nie słyszał – ile masz jeszcze tych koleżanek, o których nie wiem? Musiał docenić gust przyjaciela, który zdecydowanie poszerzał swoje relacje o bardzo wartościowe dziewczyny, chociaż wspomnienie DD wywołało dziwny chłód w cedowym sercu, nie przez nią, a przez charakter ich ostatniej rozmowy. Imogen aż tak dobrze nie znał, ale obserwowana z daleka wydawała się w porządku, może Holly wiedziałaby na ten temat więcej. Ced mógł mieć tylko nadzieję, że żadna z nich nie zrani serca Trevora, tylko dlatego, że był facetem, a kobiety myślały, że faceci nie mają uczuć, które można poruszyć. Facet, który się zauroczy czy kocha, cierpiał nawet bardziej od kobiet. Na pewno dużo łatwiej było go zmanipulować. Czy któraś z wymienionych przez Collinsa dziewczyn mogła być manipulatorką? — Piękne słowa? — powtórzył za nim trochę rozbawiony — Jak o mnie mówisz to też opowiadasz, że używam pięknych słów? Rozbawiło go to sformułowanie, pokręcił lekko głową i mimo tego, jak bardzo zmachany już był, przyśpieszył trochę kroku, jakby chciał chociaż jeszcze na chwilę uciec od tej rozmowy. Kiedy jednak i Trevor nie zdefiniował swojego szczęścia, dał mu tym zielone światło, żeby i on jeszcze się tym nie dzielił, dlatego skwitował kwestię. — Zastanowię się nad tym. Kiedy ostatni raz było mu ciepło? W bani. W parku? Było mu wtedy ciepło? Pod drzewem, ale tam ze stresu i z desperacji. Jakie inne ciepło mógł odczuwać? Na razie spięcie, bo zaczęcie kolejnego wątku od “załatwienia pewnej sprawy”, w pierwszym momencie zabrzmiało groźnie. Aż stracił swoje tempo, zauważając, że Trevor już od jakiegoś czasu go wyprzedził, a on znów drepta za nim ledwie zipiąc. — Acha? — to był sygnał na kontynuowanie tematu, kiedy oddechu zabrakło mu na słowa. Acha i co dalej? Z ulgą przyjął altanę, do której doszli, bo tam zatrzymał się w miejscu, podpierając się w talii ręką, bo miał wrażenie, że zaraz złapie go tam kolka. Mimo to, wzrokiem odnalazł twarz krukona i zachował się, jakby w ogóle nie był zmęczony, ze spokojem skinając głową na tę propozycję. — Hmmm… ok – zgodził się, tak po prostu, bo prawda była taka, że kiedyś i tak się spodziewał, że to nastąpi, chociaż zaskoczyło go, że akurat teraz. Jedno to jednak wiedzieć, a drugie wiedzieć na pewno i potrafić sobie z tym poradzić. Oparł się plecami o filar drewnianego gazebo, wpatrzony w przyjaciela przez chwilę w milczeniu. — Ale wprowadzicie mnie? Na co powinienem uważać, jak się zachować, macie jakiś kodeks? Zasady? “Nie gryź przyjaciela” albo “hasło ratunkowe to GUMOCHŁON”? Oczywiście, że nie o takich zasadach mówił. Raczej o wskazówkach, jak powinien się nim dobrze zająć, jak czegoś nie popsuć, nie zaszkodzić Trevowi i możliwie jak najbardziej złagodzić mu doświadczenia przy pełni o ile było to możliwe. Ważna jednak była jeszcze jedna, inna kwestia. — A ty co o tym myślisz? Chcesz mnie podczas pełni? Jeśli nie, Ced mógł walczyć u ojca Trevora o więcej czasu. W końcu co mogło być ważniejsze od jego własnego syna? Nie dał jednak tym wątpliwościom wyjść na zewnątrz. Zastanowił się nad wypowiedzią krukona i spróbował go uspokoić. — Jeśli czegoś nauczyłem się ze śmierci ojca, to że czasem nie jesteśmy w stanie zrozumieć decyzji dorosłych, ale wtedy najcześciej nas po prostu przed czymś chronią… Nie wiem. Nie zmienia to faktu, że nie przestają być przez to mniej denerwujący, z tymi swoimi tajemnicami i myślą, że wiedzą od nas lepiej. Usiadł obok przyjaciela, odbierając od niego kanapkę w milczeniu, jakby ta była prawdziwą świętością, a nie zwykłą bułą z warzywami i – znając Collinsów – mięsem. Nawet Ced miewał momenty bycia zwykłym nastolatkiem, taki, który teraz, po dużym zmęczeniu jedzenie postawił nawet ponad rozmowę. Oboje zresztą mieli chwilę na przemyślenie słów, które przed chwilą padły między nimi. Zdążył ugryźć kilka kęsów zanim wrócił do tematu: — Ufasz mi… po tym wszystkim? Miał nadzieję nie dookreślać wszystkiego.
Trevor Collins
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 18
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 178
C. szczególne : czuć od niego zapach akonitu i mięty;
Te intensywne spojrzenia Ceda nigdy nie były w żaden sposób anonsowane. Pyk, nagle wpatrywał się w jego profil z taką mocą jakby chciał go przeszyć na wskroś. Odruchowo też zwracał na niego swoje oczy gdy tylko wyczuł, że ten mu się przygląda jakby chciał wyczytać to, co w duszy gra. Uniósł swoje brwi w zaskoczeniu, dumie, wzruszeniu a na ustach w końcu pojawił się trevorowy uśmiech sięgający od ucha do ucha. Poklepał go po ramieniu z uznaniem. - Tu mnie masz. Są seksowne, każda na inny sposób. Nosi mnie jak cholera, zwłaszcza przed pełnią. - nie było sensu dalej zapierać się rękami i nogami przed prawdą. Ced potrafił go czasem przejrzeć. Istotnie szukał interakcji fizycznych ale miał w sobie na tyle przyzwoitości aby nie narzucać się tylko czekać aż wyczuwalna chemia nabierze wyrazistego smaku. Ciśnienie hormonów trochę go już męczyło z racji, że należał do osób raczej gorącokrwistych. Przechodził najsilniejszy okres dojrzewania więc nic dziwnego, że trawa, biurko, hamak... wszystko nadawało się na ziszczenie jego sprośnych fantazji. Przez moment zastanawiał się czy jest jeszcze jakaś "koleżanka" o której zapomniał wspomnieć. Namysł nie trwał długo, wzruszył ramionami i pokręcił przecząco głową. Wspomniał tylko o tych, które przyciągnęły jego uwagę. Imogen - metamorfomagią i ujawnionymi myślami, DeeDee swoją niewinnością i nutą butności w spojrzeniu, gdy broniła tego, co dla siebie ważne. A Valerie? Była niczym kwitnący kwiat i aż chciało się ją zerwać. - A mówisz pięknymi słowami? - odpowiedział pytaniem na pytanie i posłał mu szerszy uśmiech jakby jego słowa ostatecznie potrząsnęły nim na tyle, że milczenie odeszło w niepamięć. - Bardziej wychodzi mi "Ced zrobiłby to inaczej ALE...". - szturchnął go lekko łokciem i celowo nie dokończył. Z tego trio to Ceda uważał za tego, który twardo stąpał po ziemi. Nie unosił się emocjami (choć teraz widział, że to źle), analizował, rozważał i dopiero podejmował decyzje. Potrafił pomyśleć zanim coś zrobi a Trevor... łaknął rozrywki i czasami gubił po drodze rozum. Chwilę później uśmiech został parę metrów za nim gdy poruszył temat, który go tak długo gryzł. Wspinał się pod górkę, stawiając duże kroki nad wystającymi z ziemi korzeniami pokrytymi mchem. Miał czerwone policzki bo jednak zgrzał się podczas marszu ale zdecydowanie nie dyszał tak jak Ced. Nic dziwnego, że gdy wykładał sprawę to głos miał płynny, nieurywany płytkimi oddechami. Zaprzestał wyjmowania prowiantu i położył dłonie na zimnym stole, gdy Ced odpowiedział niezwykle zwięźle "ok". Za taką odpowiedź powinien dostać w zęby. Zacisnął swoją żuchwę jakby te pojedyncze słowo miało go wytrącić z równowagi lecz gdy Ced kontynuował, ogarnął się. Uch, co jest? Nie powinien się o takie coś wściekać. - Dzisiaj nie dam rady z tego żartować. Ojciec mnie wpienił tym, że nie daje mi logicznego wyjaśnienia. - rozłożył ręce na boki w geście bezradności i tym samym nie roześmiał się wobec haseł bezpieczeństwa czy sloganów. Zdjął z siebie bluzę, bo było już dostatecznie ciepło aby nie musieć martwić się delikatnym leśnym chłodem. Miał na sobie pogniecioną koszulkę z logiem zespołu "Billy the worker", a na lewym nadgarstku zegarek podarowany przez ojca na siedemnaste urodziny. Wydawać by się mogło, że bucha temperaturą swojego ciała na pół metra. - Zasady są proste. - odparł i zdjął ze stołu plecak. Usiadł obok Ceda i podawał mu kanapki. Nie wyjawiał jednak jeszcze tych zasad bo nie wiedział czy ostatecznie Ced będzie musiał to oglądać. Gdy nalewał herbatę z termosu to nie dość, że trochę wylał na stół, bo tak mu się ręka zatrząsła, to i poparzył część dłoni. Zamiast gwałtownie się cofnąć to powoli i spokojnie odstawił termos na bok a dopiero później wytarł dłoń o swoją koszulkę. Żadnego syku, żadnego grymasu bólu, ot jedynie zaciśnięta na moment żuchwa. Pomachał ręką w powietrzu aby ostudzić nieco pieczenie. - Boję się tego, Ced. - nie odpowiedział ani przecząco ani twierdząco na jego zapytanie czy go chce w takiej trudnej chwili. Chciałby mieć przyjaciela podczas tej okropnej nocy ale z drugiej strony to mogłoby coś znacząco zmienić. Pokazałby mu się wyjący z bólu, niekiedy płaczący gdy kręgosłup wyginał się łukiem, a kolana pękały gdy zmieniały swój kształt. Potrząsnął głową i utkwił wzrok w bułce, którą bardzo skrupulatnie odwijał ze sreberka jakby to była najważniejsza część tego dnia. Tak, miała do środka napakowaną dużą ilość mięsa, a te oznaczone dla Treva jego inicjałem, miały w sobie sarninę i to lekko niedopieczoną. Nie chciał tego oglądać więc spłaszczył mocniej bułkę i wgryzł się potężnym kęsem. Przeżuwał powoli i patrzył na sęk w drewnie. Słuchał tego, co Ced mówił o ojcu i starał się w to uwierzyć. - Wiem, że ma jakieś powody ale mi o nich nie powie. "Ucz się każdego dnia, nie tylko w szkole". Ile razy ja to słyszałem. Dlaczego to musi jednak dotyczyć teraz pełni? - kolejne kęsy odebrały mu zdolność mówienia. Jadł ochoczo, a taka ogromna bułka z pewnością jest dlań teraz jedynie przekąską. Wytarł usta wierzchem dłoni i oparł łokieć o stół. W końcu podniósł wzrok na przyjaciela i przerwał śniadanie. - Ufam ci, jełopie. Ale też się martwię. I obawiam się, że oglądanie mnie w takim stanie coś w tobie popsuje. To jest okropne, Ced. Nie mówiłem tobie ani Holly ale przeobrażanie się jest po stokroć gorsze niż te instynkty. - choć było gorąco w powietrzu, choć było gorąco w ciele to zadrżał od zimnego dreszczu. Zdawał sobie sprawę, że Puchon miał twardy łeb, nie dawał się łatwo zagiąć ani przepłoszyć. Mimo wszystko mając wiedzę tego, jak Ced cierpi każdego dnia... dokładanie mu cegiełki w postaci pełni było bestialstwem i brakiem empatii. - Nie zrozum, że boję się, że coś ci zrobię. Nie, nie ma takiej opcji póki ogarniasz podstawowe zasady. Ale masz swoje własne demony do zwalczenia. Co ja mam ci dokładać tego, czego możesz uniknąć a ja od tego przecież nie zginę. - choć bałby się zostać sam. Teoretycznie ufał sobie, że wszystkiemu da radę, znał schematy działania, wiedział jak opanować instynkt, jak nie katować siebie a jednocześnie zaspokajać zwierzęce potrzeby w sposób kontrolowany... ale być samemu? Nie, nie chciał, to byłoby straszne. To ten jego prywatny demon, który go nękał od ośmiu miesięcy. Sięgnął po kubek i popatrzył na herbatę. To musiał być wiśniowy gryf, nieodłączny napar w trakcie biwaku. Dodawał energii, odżywiał. Upił kilka gorących łyków i dokończył jeść pierwszą bułkę.
Pokręcił lekko głową, ni to w rozbawieniu, ni to w politowaniu dla reakcji Trevora, ale i tak ukłonił mu się skinieniem głowy i zafalował dłonią w powietrzu na dopełnienie tego ukłonu, choć było w tym bardzo dużo niedbałości i zrezygnowania. — W twoich oczach to chyba jestem buddą. Buddą pozbawionym pokus, pożądliwych myśli, myśli nieczystych, myśli fałszywych, myśli ogólnych inne niż białe, niczym niezmącone, a gdyby Trevor kiedyś mógł mieć wgląd w głowę Ceda, wiedziałby, jak dalekie od prawdy było to założenie. Na szczęście, nie był legilimentą, a umysł Savage’a pozostawał bezpieczny, zamknięty w swojej skorupie, ciężki do odczytania, szczególnie w momentach takich jak ten, kiedy mimika puchona nie zdradzała szczególnie wiele. Nawet jeśli jakiś temat wydawał mu się bardziej angażujący, jak choćby obecny i poruszony przez Collinsa wątek: — Zawsze tak miałeś? Przed pełnią, czy miał większe problemy z zapanowaniem nad męskimi instynktami, bo to że miewał problemy z powściąganiem emocji Ced już wiedział, wiedziony własnym doświadczeniem. Nie rozmawiali jednak nigdy o innych potrzebach, nie tylko duszy, ale także ciała. Może dlatego, że kiedy Trevor miał dziewczynę, nie musieli o tym rozmawiać, krukon rozwiązywał takie dylematy między nimi oboje, przyjaciół pozostawiając wolnych od podobnych kwestii. Do czasu. — A słyszałeś mnie kiedyś, żebym mówił brzydkimi? – odbił kafel w jego stronę, bo tak naprawdę Ced, nawet w obecności Trevora rzadko się zdarzało, żeby operował w swoim słownictwie wulgaryzmami. Jeśli Collins by wolał, mógł mówić do niego nawet wierszem – jeśli na takie piękne słowa czekał, w co Savage wątpił. Spojrzał na przyjaciela i spytał dokładnie o to, co teraz sobie pomyślał. — Czy wśród nich znalazły się pochlebstwa Twojej osoby? Dlatego były piękne te słowa Valerie? Nie było jednak wiele czasu na nęcenie przyjaciela w tej kwestii, bo zaraz temat przeszedł do bardziej oficjalnego. Normalnie, kiedy rozmawiali o linkantropii, żart zdawał się lepszym rozwiązaniem niż graniczna powaga, ale nie tym razem. Uwadze Ceda nie uszły zaciśnięte mięśnie żuchwy przyjaciela – może pomógł w tym jej męski, ostro zarysowany kształt i znajomość jej owalu, czy wyraźne dołeczki na bokach twarzy. Fakt faktem, wyraźnie widzial, że czymś go zdenerwował, Trevor za chwilę odsłonił rąbka tajemnicy, czego jego zdenerwowanie mogło dotyczyć. — Może chce pomóc mojej mamie, ale się wstydzi? – wzruszył ramionami, szukając jakiegoś logicznego powodu, dlaczego ojciec Trevora może tak kręcić — Ostatnio spędzają całkiem sporo czasu razem. Wiesz, że zrobiła osobną komódkę na zlecenia od Collinsów? Czy wy przeciągacie liny w domu swoimi koszulkami? Kolejny żart spłynął z jego ust, poza jego kontrolą, ale prawda była taka, że wobecności Trevora, kiedy czuł napięcie, kiedy to napięcie go przerastało, ironia, sarkazm, czy zwykły dowcip pomagał mu sobie z tym napięciem poradzić. Prawda była taka, że obawiał się pełni. Może nie tak, jak Trevor, dlatego nie zamierzał o tym mówić, ani dać tego po sobie poznać. Miał nadzieję, że był w tym skuteczniejszy niż krukon próbujący ukryć polanie się wrzątkiem z termosa. Obserwował, jak ten zostaje przelany przez kubek na stół i jak Trevor nakłada dobrą minę do złej gry, bo nie podejrzewał, że może być naprawdę obojętny na ból na skórze, kiedy ta szybko zaczęła czerwienieć, nawet kiedy herbaty już na niej nie było. Boję się tego, Ced. Trevor nie bał się niczego, a na pewno głośno o tym nie mówił, dlatego te słowa łatwo kupiły uwagę puchona. Pochylił głowę na swoje dłonie, wsłuchując się w słowa, dając Trevorowi wolność od swojego spojrzenia, żeby mógł powiedzieć wszystko, bez oceny, bez poczucia bycia obserwowanym i bez wiszącego wrażenia wyciągania wniosków z każdego, nawet najmniejszego wyrazu na jego twarzy. Jedynie wyciągnął dłoń i ścisnął nią pokrzepiająco jego bark, bo nie miał pojęcia, jak bardzo trudna musiała być przemiana w wilkołaka, ale wnioskując po tym, jakie słowa między nimi padły i czytając między wierszami – to znaczy pamiętając, że Trevor nigdy nie przyznaje się do słabości i strachu – była to dla Ceda bardzo duża sugestia, że to, co zobaczy w pełni nie będzie przyjemnym widokiem, ani łatwym do zniesienia. — Cokolwiek zobaczę, nie zmieni to niczego między nami, ani tego, co myślę o Tobie. Czy to mogło pomóc? Nie wiedział. Musiał kontrolnie zerknąć na krukona, upewnić się, że rozumie co Ced próbuje mu niezdarnie przekazać tylko nie umie tego dobrze ubrać w słowa. — Chcę tam z tobą być. Nie boję się, że zrobisz mi krzywdę, wiem, że nie. Dla odmiany powalczmy trochę z Twoimi demonami, nie zawsze musisz to robić sam, Trev. Ale jest jedna rzecz, którą musisz zrobić sam… Wskazał głową buły, które przyniósł ze sobą Trevor. — Zjeść to. Ja już nie daję rady. Dokończył właśnie pierwszą wyżerkę, która dla niego okazała się absolutnie wystarczającą i odżywczą. Nie wiedział, gdzie w siebie mieścił wszystko Trevor, chociaż znał przyczyny, dla których jego ciało domagało się tego jedzenia.
Trevor Collins
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 18
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 178
C. szczególne : czuć od niego zapach akonitu i mięty;
Wywrócił oczyma na wybór nazewnictwa. - Osobiście wolę określenie "przyjaciel", ale jeśli chcesz to mogę mówić "oto mój budda, Ced Kamiennooki". - a sądząc po minie najmłodszego z Collinsów to bez mrugnięcia okiem wprowadziłby tę zmianę w życie. Lubił czepiać się słówek i wykorzystywać je w sposób żartobliwy. - Mniej więcej po szesnastych urodzinach. Wiesz, ten, co mnie zaraził likantropią mówił mi, że seks skutecznie rozładuje nerwowość przed pełnią ale i też na tyle rozluźnia ciało, że przemiana jest szybsza. Nie mniej bolesna tylko szybsza. Minęło sporo czasu zanim to przetestowałem i faktycznie, jest pewna różnica. - mówił to luźnym tonem bo jak wiadomo, przy Cedzie, zwłaszcza w środku lasu, nie musiał uważać na słowa a rozmawianie o sprawach intymnych nie wpędzało go w dyskomfort. Zaczął odczuwać... przyjemność związaną z możliwością wygadania się na ten, teoretycznie prozaiczny temat. Podzielenie się tym, co niekiedy zaprząta mu głowę zaczynało go rozluźniać i wprowadzać w lepszy humor. Zupełnie jakby Ced swoją postawą wpompowywał mu do płuc rześkie powietrze. - Nie słyszałem bo biorę na klatę domenę bluzgów za nas dwóch. Nie musisz dziękować. - oznajmił dobrodusznie, skutecznie też puentując komentarze dotyczące "pięknych słów" Valerie. - Nie, nie komplementowała mnie. - prychnął i kolejny raz wywrócił oczami, a potem zajął się jedzeniem. Zaskoczony zorientował się, że Ced miał rację jeśli chodzi o głowę rodziny Collinsów - Edmund parokrotnie wspominał w listach, że "zerka" na samopoczucie Cassi Savage. Nie podejrzewał jednak, że ten zleca jej szycie wszystkiego, czego popadnie. - Nie wiem, ojciec mieszka sam. Pewnie daje do szycia mundurki z jego Hobbystycznej Organizacji Skautów Po Półwieczu, czyli HOSPP. - wzruszył ramionami bo jednak aż tak nie wnikał co ojciec robi, gdy synowie zajmują się własnym życiem. Zatrzymał się na etapie gdy w ciągu trzech miesięcy podczas rodzinnego obiadu trzykrotnie przedstawiał swoją "aktualną partnerkę". Więcej wiedzieć nie musiał. - Mój ojciec niczego się nie wstydzi, jakbyś nie wiedział. Po pełni wycisnę z niego o co mu chodziło. - oznajmił i sądząc po charakterystycznym tonie w głosie, tak też będzie. Co innego jest odpoczywać po pełni w swoim własnym pokoju a co innego w dormitorium. W Dolinie Godryka szybciej do siebie dojdzie, tego był pewien. Skrycie liczył też, że Holly trochę ich wtedy poniańczy gdy i on i Ced będą odsypiać nockę. Ostatecznie nie poprosił Ceda o obecność podczas pełni, argumentując, że to absolutnie nie był jego pomysł. Z jednej strony łudził się, że przyjaciel odmówi - co byłoby do zrozumienia - ale z drugiej ta świadomość, że mógłby mu pokazać jak to wszystko wygląda... to było kuszące. Poza przemianami i zaspokajaniem instynktów samo zwilkołacenie nie było tak tragicznym przeżyciem - biegał, wspinał się, szybko reagował - osiągał poziom wyczulenia zmysłów godny pozazdroszczenia. Cała ta energia, która była wówczas w nim skumulowana, ta zdolność intensywnego przeżywania każdego drgnięcia w powietrzu... to było coś, co nauczył się doceniać i to wszystko dzięki Albertowi - czyli temu, który go zaraził chorobą. Uśmiechnął się z poczuciem ulgi gdy Ced uścisnął mu bark i zapewnił o swojej niezmienności. Popatrzył w tej jego zielony oczy i mu uwierzył. Zaatakowało go deja vu, gdy podczas ataku utopca patrzyli na siebie w dokładnie ten sam sposób - powaga, determinacja i takie nieme słowa "wierzę w ciebie". Wypuścił powietrze z płuc jakby w końcu pozbył się jakiegoś niewidzialnego balastu z ramion. - Krzywda jest możliwa ale tylko jeśli i ty i ja będziemy w tym samym czasie nieostrożni. Ale tej konkretnej nocy to ty i ojciec musicie mieć więcej rozsądku bo ja wtedy muszę myśleć o dwudziestu rzeczach naraz, a i rozprasza mnie mnóstwo szczegółów. I wiesz co... - oparł łokieć o blat stołka i odwrócił tułów przodem do Ceda. Słońce świeciło prosto na jego głowę przez co musiał mrużyć oczy. - ... to dziwne ale gdy teraz pomyślę o sierpniowej pełni to jakoś tak mniej mnie ściska w gardle. - zmarszczył brwi i ewidentnie było widać, że to dla niego coś nowego. Być może właśnie to chciał osiągnąć Edmund Collins - obietnica obecności i wsparcia kogoś bliskiego spoza rodziny. Równie dobrze mogło to być nauczenie swego syna odkrywania ile ulgi może przynieść zwierzenie się z mroku drugiej osobie. - Dasz radę, dasz radę. Spakuj na drogę. Za godzinę zjesz obie bułki jak nogi będą nam z dupy wychodzić. - podsunął mu kubek z wiśniowym gryfem i spoglądał na profil Ceda jakby zobaczył go pierwszy raz na oczy. Czy rzeczywiście jego obecność mogłaby "umilić" pełnię, którą określał zazwyczaj "byle przetrwać do świtu"? - Mam nadzieję, że Holly nie będzie chciała iść z nami. O ile wiem, że jest odważna i kochana to nie, ona nie. - potrzasnął głową nerwowo wyobrażając sobie jak bardzo mogłaby chcieć im towarzyszyć w myśl "wszystko razem". Zajął się zjadaniem drugiej bułki ale tę więcej dziubał i podgryzał niż faktycznie spożywał.
Przez chwilę milczy. Temat jest za ciężki? Zbyt krępujący? Nikt tego nie wie, bo z Cedem nigdy nie jest łatwo określić. Szczególnie, kiedy nie patrzy na rozmówcę, a zamiast tego koncentruje się na słowach, dokładnie tak jak teraz. Pierwsze ignoruje o buddzie, uznając je za żart. Dopiero po krótkim momencie podnosi dłoń do włosów i zaczesuje je lekko, w końcu zerkając na przyjaciela. — A masturbacja? Nie działa tak samo? To konkretne rozwiązanie na konkretny problem, bo problemu braku dziewczyny przed pełnią nie są w stanie rozwiązać równie szybko. Ani nie uważa, żeby Trevor chciał jakąś traktować tak przedmiotowo, jest więc to wyzwanie długoterminowe, które obejmuje też relacje międzypersonalne i w którego wchodzą uczucia, nie tylko pożądanie i chęć rozładowania napięcia przed pełnią. Pełne zaangażowania spojrzenie puchona wskazuje na to, że gdyby była taka potrzeba, jest w stanie zabawić się nawet w swata, ale i wycofanie tego samego wzroku, wskazywało na nadzieję, że jednak Trevor całkiem nieźle radzi sobie z tym sam. Ced lawiruje gdzieś pomiędzy uspokajaniem przyjaciela, a denerwowaniem go, widzi to w zmianach jego zachowania i niezależnie od tego, jak długo go obserwuje i przez ile filtrów przerzuci swoje wypowiedzi, albo czy nie użyje ich wcale, bywa, że Trevora coś rozdrażni, dlatego Savage uczy się przy nim większej bezpośredniości. Słowa, jakie spływają z jego ust, są zwykle mniej potraktowane przez pryzmat grzeczności, bezpiecznych słów i bezpiecznego żartu. Dlatego nie szczędzi ironii i lekkiej uszczypliwości: — Teraz wyglądasz jakbyś potrzebował pochlebstw bardziej niż pięknych słów. Budda Ced poprawia się w miejscu i prostuje, a jego zielone spojrzenie przesnuwa się po sylwetce Trevora bardzo swobodnie, można powiedzieć, nawet zbyt bezpruderyjnie, kiedy za moment dodaje: — Masz najbardziej atletyczne ciało spośród swoich braci, a i pewnie spomiędzy wszystkich na naszym roku. Ten niebezpieczny błysk w oku, który lubią kobiety i uśmiech. Co do dwóch ostatnich to jego spostrzeżenia bardziej niż prywatne zdanie, dlatego unosi dłonie od razu w górę, żeby nie panowała między nimi niezręczność i od razu zastrzega: — To obserwacja kobiet w Twoim otoczeniu, nie moja własna. Kiedy temat schodzi na Edmunda, Ced mruży nieznacznie oczy, nie ma pojęcia czym jest to HOSPP, ale chyba nie chce wiedzieć, jak wszystkie zainteresowania ojca Trevora, to wydaje się równie dalekie do zainteresowań puchona, jak każde poprzednie. Edmund czasem wprawia go w dyskomfort. Uwielbia go, jest jego ulubionym wujkiem, ale czasem Ced czuje przy nim presję bycia więcej niż tylko sobą. Edmund ma sześciu synów i Savage nie ma pojęcia, jak Trevor staje na wysokości zadania, żeby dorównać każdemu z nich i z każdym z nich rywalizować. — To prawda… wujek nie ma wstydu — przyznaje, wizualizując sobie przed oczyma konkretną sytuację, w której brak wstydu wyraźnie gra pierwsze skrzypce – wpadłem kiedyś na niego przed łazienką, kiedy akurat zapomniał ręcznika. Nie masz tego po nim, co? Tendencji do bezwstydnego świecenia gołą dupą przed przyjaciółmi rodziny. Może powinni zamontować Holly na stałe klapki na oczy na poczet takich sytuacji. Albo jego matce. Co gdyby to była Cassi, a nie jej syn? Nie odpowiada sobie na to pytanie, bo spływają na nich tematy ważniejsze, a Ced skina na nie głową. — Tak zrób. Spytanie o powody kręcenia Edmunda wprost to najlepsze, co mogą zrobić, zamiast siedzieć i się tego domyślać. Między sobą natomiast czasem nie musieli domyślać się wcale. Czasem coś wymagało między nimi słów, a czasem, jak teraz, wystarczył tylko drobny gest, jedno spojrzenie, które mówiło więcej niż słowa. Ced uśmiecha się łagodnie i jest coś pokrzepiającego w tym uśmiechu. Coś jakby “będzie dobrze”, “damy sobie radę”, bo przecież we dwójkę raźniej jest się z czymś zmierzyć. Nawet z pełnią, nawet pod naporem kilku zasad i ryzykiem nieostrożności. Rzadko kiedy zdarza im się być nieostrożnymi razem jednocześnie. Prostuje się, widząc, jak słońce razi krukona w oczy, ale udaje mu się tylko w połowie zasłonić słońce, które na niego pada, więc po prostu unosi rękę nad brwi Trevora, rzuca cień na jego tęczówki i teraz może je obserwować wnikliwiej, bez inwazyjnego udziału promieni słońca. — Jasne, że mniej. Nie wiem, jak udało Ci się trzymać to w sobie przez trzy lata, ale to o trzy lata za długo. Ostatni raz zaciska palce na jego barku, zanim pakuje swój plecak na nowo, sięga dłonią do wiśniowego gryfa, wolałby wodę, ale ufa Trevorowi, że ten słodki smak da im więcej energii na sam szczyt, a i jest pewien, że sam tej energii teraz potrzebuje. Przez chwilę milczy, jakby nawet ta rozmowa odebrała mu trochę mocy przerobowych, ale tak naprawdę analizuje słowa, jakie padły między nimi. Słowa, których końca jeszcze nie dotknęli. — Czasem mam wrażenie, że my dzielimy jeden mózg po to, żeby ona myślała za dwóch. Będzie wiedzieć… kiedy odpuścić. Nie przeraża Cię to w niej? – patrzy na niego i nie ma ani cienia żartu w jego spojrzeniu. Pyta go o to z prawdziwą powagą i zainteresowaniem. — To, jak dobrze wie kiedy nie mówić nic, kiedy powiedzieć dokładnie to, co chcesz usłyszeć, jak się uśmiechnąć i w którym momencie, co zrobić? Czasem mam wrażenie, że mogłaby mnie namówić na cokolwiek, nawet wbrew mnie, i to bez użycia wilego uroku. A innym razem myślę, że to nie ona, tylko ja chcę robić wszystko, tylko żeby zobaczyć jak się uśmiecha. Wiesz… prawdziwie. Wstaje z miejsca i ściąga łopatki. Dobrze wie, o co Trevorowi chodzi z tym, żeby nie mieszać w to Holly. Każdy z nich ma swoje powody i nie ma to nic wspólnego z tym, że Holly nie jest częścią ich paczki, czy jej nie ufają. Jest kobietą, i choćby bardzo starała się ich zarazić swoim feminizmem, to są momenty, w których kobietą pozostanie dla nich i kimś, komu mogą zdradzić inne sekrety, jakich nie zdradzają między sobą nawzajem, ale niektóre wątki pozostawią poza jej uwagą – zachowają tylko dla siebie. Na razie pełnia była jednym z nich. — Myślisz, że kiedyś będziesz gotowy, żeby i ją w to wprowadzić?
Cały czas przyzwyczajał się do sporadycznej dosadności Ceda. Nie sprawiało mu to większego problemu bo jednak preferował mówienie "prosto z mostu" i nazywanie rzeczy po imieniu lecz mimo wszystko postawa przyjaciela niekiedy wciąż go zaskakiwała. - Trochę działa ale to wiesz, to tak jakby ktoś zamiast soczystego MacChicena dał mi po prostu kajzerkę z wędliną. Niby okej ale to jednak takie... niepełne. - wzruszył ramionami i dalej jadł, jakby wcale nie rozmawiali o masturbowaniu się i odprężaniu przed pełnią. Fakt faktem Ced dobrze przypuszczał - Trevvor nie zamierzał szukać nikogo "na siłę" i tylko w jednym konkretnym celu. Ojciec wychował go zbyt dobrze aby miał kobiety traktować przedmiotowo. Wychodził z założenia, że co będzie, to będzie... I nie, nie przyjąłby pomocy w postaci szukania mu dziewczyny na jedną noc. Poradzi sobie. Jakoś. - Mam się rozebrać skoro mnie tak taksujesz wzrokiem? - zapytał z pobrzmiewającym rozbawieniem w głosie. Ced nawet się z tym nie krył dlatego doczepiał się i zaśmiał, gdy ten po przekazaniu komplementu pośpiesznie zaznaczył, że to nie jest jego opinia. Coś nie do końca mu uwierzył przez co uśmiechnął się jakby... mile połechtany. Tak i teraz coś w jego oku błysnęło, coś pomiędzy zaskoczeniem a uznaniem. - Skoro widzą we mnie to wszystko to czemu cały czas jestem sam? To chore ale mózg mi czasami produkuje mi myśli, że żadna mnie nie chce przez moją likantropię. Wiem, wiem co zaraz powiesz i masz rację, ty i Holly ale no co mam zrobić. - a przecież przy niemalże każdej nadającej się okazji znajdował w rozmówczyni coś, co mógł odważnie skomplementować. Uśmiechał się często, interesował się drugą osobą, subtelnie narzucał swoje towarzystwo i przypominał "halo, jestem tutaj". Najwyraźniej przyczyna samotności miała głębsze znaczenie. - Jak tak dalej pójdzie to przerzucę się na chłopaków. - parsknął śmiechem i śmiejąc się zamknął na moment oczy więc równie dobrze można jego wypowiedź uznać za denny żart niż realny plan. - Nie no, w przeciwieństwie do taty to ja dobrze wiem co to jest "wstyd". Ale tak jak on, uważam, że spanie nago albo w samych majtkach jest najwygodniejsze. - skomentował krótko temat podobieństw do Edmunda. Miał w sobie kilka jego pomniejszych cech jednak większość odziedziczył po matce; przede wszystkim swoją otwartość do ludzi i wylewność. Z każdą kolejną minutą trudny temat rozrzedzał się w swych zawiłościach, a namacalne wsparcie Ceda odejmowało mu z barków stres. Rozluźniał się, nie marszczył tak brwi, nie spinał mięśni żuchwy. Coraz bardziej przypominał codziennego siebie a wszystko to dzięki zachowaniu Ceda. On zawsze wiedział co powiedzieć i zrobić, a Trevor? Błądził po omacku i nie miał pojęcia czy tym razem uda mu się trafić doń odpowiednimi słowami czy może zamiast tego jeszcze bardziej sprowokuje przyjaciela do zamknięcia się na cztery spusty w okowach własnego umysłu. - Nie wiem, może wmawiałem sobie, że to takie dobroduszne z mojej strony, że was tym nie obarczam. - wzruszył ramionami aby zbagatelizować wydźwięk swych słów. Teraz odczuwał niewyraźny odcień wstydu z powodu swojej arogancji oraz zarozumiałości. Cóż, lista wad wydłuża się. Uśmiechnął się innym uśmiechem, równie ciepłym jak parujący wiśniowy gryf, który przed momentem zwilżył mu gardło. Wystarczyło aby Ced opowiedział o Holly i pomimo nerwów związanych z jej reakcją... dobry humor wracał i zapowiadało się, że zostanie na dłużej. - Spokojna głowa, mam czasami podobnie. Gdy się z nią o coś sprzeczam i nagle jej ulegam to wytykam jej od razu, że mną manipuluje. Wiesz, że się do tego menda przyznaje? I co więcej, zarzuca, że na to pozwalam. I ma rację. Mięknę jak mi wierci dziurę w brzuchu. - dobrze wiedzieć, że nie jest w tym sam. Nazywanie Holly "mendą" czy "zołzą" w jego ustach brzmiało zbyt ciepło aby można było potraktować jako obelgę. - Ona wszystkim się przejmuje i jeśli coś jej nie pasuje, od razu chce to naprawić. Kochamy ją i przez to dajemy jej wejść nam na głowę. - podniósł się również, gdy druga bułka została zjedzona do połowy. Machnięciem różdżki wszystko spakował do środka plecaka i skinął głową Cedowi, aby ruszyli w dalszą pieszą podróż. Powoli altana zostawała za ich plecami a oni mogli z nową energię ruszyć w pięciogodzinny marsz. - Jeśli przestanę się denerwować na samą myśl to tak, myślę, że tak. Tylko wiesz... - nie zwalniał kroku, narzucał solidne tempo. Zerknął na bok w stronę profilu Ceda. -... to bardziej skomplikowane przy niej. Po pierwsze, ona nie lubi być bezsilna a w trakcie pełni bardzo możliwe, że będzie musiała to znieść. Po drugie, jeśli, nie daj Merlinie, zdenerwuje się na tyle aby jej cechy harpii wyszły na jaw... to po trzecie, nie wiem w jaki sposób moje wówczas nadwrażliwe zwierzęce instynkty to odbiorą. - nabrał powietrza do płuc bo zmęczył się odpowiednim doborem słów i wyjaśnianiem tego tak, aby Ced to zrozumiał. - Dzięki mordownikowi jestem w stanie hamować się. Kwestia tylko tego, jak bardzo musiałbym się hamować przy niej. O ironio. - te ostatnie zdanie nie miało opuszczać jego myśli. Czyż nie zaczynał odkrywać w sobie potrzeby hamowania swojej wylewności przy Holly? Czyż podświadomie nie podjął decyzji aby zaniechać co czulszych gestów, które jeszcze rok temu były jedynie przyjacielskimi? Hamować się za dnia i hamować się przy nocy gdy zmysły są po stokroć wyostrzone... - Na brodę Merlina, jak ty to robisz? Nigdy nie mówiłem o tym tak długo i tak treściwie. Aż się zmęczyłem. - zaśmiał się aby jednak przegnać chociażby najmniejsze grobowe nuty z wypowiedzi.
— Ja bym wolał kajzerkę. Ma na myśli – naprawdę – kajzerkę, nie to drugie, chociaż wyjątkowo, jak na przenikliwego gościa, nie zdaje sobie sprawy z tego, jak to może zabrzmieć w kontekście całej rozmowy. W końcu, kiedy ten przekaz do niego dociera wstrząsa nawet głową. Wszystko wskazuje na to, jakby uznawał, że nie musi tego doprecyzowywać, ale dla pewności zerka jednak na przyjaciela i upewnia się, czy są w tym pojmowaniu po jednej stronie. Zamiast jednak spotkać się z tym tematem, ściera się z innym pytaniem, które traktuje w reakcji swoim naturalnym spokojem i ledwie przechyleniem głowy na bok, jakby całe jego ciało chciało pytać: “Naprawdę?”, a jednak usta nie układały się w żadne słowa. Ostatecznie Ced potrząsa jedynie głową i wzrusza ramionami. — Jak chcesz. Nie mogę ci przecież zabronić. Nie wie, jak udowodnić przyjacielowi, że każda inna kobieta na jego miejscu czekałaby na taki rozwój sytuacji i na pewno nie poskąpiłaby sobie zerknąć, raz czy dwa, a co bardziej bezczelna patrzeć w jego kierunku bez cienia wstydu. Trevor zdaje się, że mu nie uwierzył, kiedy pyta, dlaczego wobec tego jest sam? — Wpadasz w paranoję – stwierdza fakt, bo nie wie, jak inaczej może mu uzmysłowić, że większość osób nawet nie wie, że jest wilkołakiem, albo nie kojarzy tego faktu od razu, a drugiej połowie jest to pewnie bez różnicy. Świat szedł do przodu, młodzież też zdawała się coraz bardziej postępowa niz ich rodzice i dziadkowie. Nie każdy potepiał otwarcie linkantropię. Chociaż nie znaczyło to, że wilkołakom od razu zyło się lepiej. Zmian nie dokonuje się w jednym pokoleniu, a tym bardziej nie w ciągu ledwie kilku lat. — A nie przez to, że żadnej z nich jeszcze nie zaprosiłeś na randkę? Tak tylko mówi. Nie opuszcza jednak rąk, które wcześniej zdążył unieść w górę, tak na wszelki wypadek, gdyby obronna postawa dalej była mu jeszcze potrzebna w tej rozmowie, chociaż za chwile opuszcza z rozbawieniem głowę na bok. To zabawne, jak wiele emocji Trevorowi udaje się z niego wykrzesać. Troskę, zrozumienie, wsparcie, rozbawienie. Nie pamięta, kiedy ostatnio był naprawdę rozbawiony, ale przy Collinsie są ulotne momenty, w których jest. Nawet jeśli trwają tylko chwilę, a za moment maska spokoju znów spływa na twarz Ceda. — To groźba? Przerzucanie się na chłopaków nie brzmiało aż tak absurdalnie jak powinno, dlatego Ced przypatruje się mu długo, nie dlatego, że ma jakieś podejrzenia, a po prostu, nie wydaje mu się to nic niecodziennego, w końcu oboje są jeszcze w wieku, w którym kształtuje się ich osobowość i tożsamość seksualna. Wszystko jednak wskazuje na to, że Collins żartuje, więc puchon nie poświęca temu więcej uwagi niż to potrzebne. — Spanie nago jest też po prostu zdrowe. Co nie znaczy, że Ced jest tego zwolennikiem. Wydaje się, jakby blokady, jakie sobie narzucał, obejmowały także strefę intymną, nawet w tak błahych tematach, jak ten, który właśnie poruszyli. Nie na długo. Zaraz ustąpili miejsca powrotowi do pełni i temu puchon poświęca więcej swojego zaangażowania. Ced musi spytać o jedną, ważną rzecz: — Kogo chcesz tym obarczać, jak nie nas? Hipokryzja przelewa się w tych słowach, ale nie aż tak bardzo odkąd zarówno Trevor, jak i Holly znają jego sekret. Wydaje się, jakby świat balansował wszystkie istniejące przed nimi ukryte tematy i teraz wyrównywał sekrety, kiedy Ced poznaje drobne przemilczenia Trevora, a także zostaje wtajemniczony w comiesięczne przemiany. Przynajmniej ma nadzieję, że właśnie to się teraz w tej chwili dzieje. Że przyjaciel ufa mu na tyle, że właśnie to teraz robią – przygotowują się do sierpniowej pełni. Czy część wytrzymałościowa była jednym z tych przygotowań? Jeśli tak, Ced może jeszcze zacząć żałować, że się zgodził, bo kiedy Trevor narzuca szybkie tempo, Savage, żeby je utrzymać nie tylko nie może się już odzywać, ale też nie chce. Oszczędza oddech i tylko kiwa co jakiś czas głową na słowa Collinsa. Zresztą, z każdym z nich się musi zgodzić, które dotyczy Holly. Robiła ich jak chciała i na co chciała i może miała rację, że we dwoje zawsze jej na to pozwalali. Obok spójnych myśli na jej temat, poznawał też nową perspektywę na tematy inne niż te, które mogli ze sobą dzielić. Nigdy nie myślał o tym, jak harpia natura Holly może wpłynąć na linkantropów i czy może obudzić ich wilcze instynkty, ale kiedy Trevor o tym wspomniał, wszystko miało bardzo dużo sensu. — Widziałem ją tylko raz w harpim gniewie. Nawet wtedy, nie dała się mu pochłonąć. Myślę, że jest w stanie to kontrolować. Chce powiedzieć znacznie więcej, że chociaż ona sama w to nie wierzy, to to kontroluje i o ile nie zagraża jej coś bezpośrednio, a konkretnie jej najgłębszym obawom, to potrafi to opanować, ale brakuje mu tchu, więc ogranicza się tylko do tych trzech zdań i ma nadzieję, że Trevor, jak na przykladnego krukona wychodzi, doda sobie jeden do jednego i wyciągnie własne wnioski – podparte także tym, co już sam przez te wiele lat przyjaźni o niej wiedział. — Nie wiem. Jestem dobrym słuchaczem. Wzrusza ramionami i klepie go między łopatki, aby dodać ciut uszczypliwie. — Mógłbyś kiedyś też spróbować.
Trevor Collins
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 18
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 178
C. szczególne : czuć od niego zapach akonitu i mięty;
Oczywistym było, że nie mówili o jedzeniu. Odpowiedź Ceda potraktował więc dwuznacznie. Uniósł wysoko brwi i nie krył rozbawienia ale i też nuty zmartwienia. - Ced? Wolisz Kajzerkę? Swoją czy cudzą? - zaczął się trząść od powstrzymywanego śmiechu. Nie zrozumiał przyjaciela, który znienacka postanowił potraktować słowa bardzo dosłownie skoro porównanie było zrozumiałe nawet dla dziesięciolatka. - W noc pełni rozbiorę się do samego naga. Musi ci wystarczyć. - dalej się śmiał i choć nie czuł się niezręcznie, tak dawało mu to wszystko do myślenia. Ostatnio Benji go podrywał, Ced też nie zapierał się rękami i nogami jakoby jego zainteresowania były stricte płcią przeciwną... to było warte zastanowienia się. Zaakceptował fakt popadania w paranoję i te krótkie zdanie wydawało się sprowadzić go na ziemię. - Imogen zaprosiłem na randkę ale była zbyt mocno wstrząśnięta tym, że polska magiczna ławka ujawniła nam wzajemnie własne myśli... więc chyba nie pamięta, że zamierzam ją gdzieś zabrać. A Danielle... - tutaj na moment urwał próbując umiejscowić blondwłosą delikatną Krukonkę w słowie "randka". - ... to by ją obecnie przeraziło. Dopiero oswajam ją ze sobą aby nie podejrzewała mnie o niecne zamiary. Wiesz, że ona jest tak trochę jak ty i Holly razem wzięci? Wizualnie jest bardzo ładna, pewnie i gorącokrwista jakby się rozkręciła. Wydaje się też krucha ale potrafi powiedzieć coś ostrzej. Muszę ją jeszcze bardziej poznać. Z charakteru zaś jest cicha, spokojna, dużo obserwuje, jest jedną z tych rozsądniejszych w Ravenclawie i puszcza mi płazem niektóre sprawy. Normalnie jakbym miał was dwoje w jej jednej. Może dlatego mi się tak podoba. - odkrył coś, co mogłoby wyjaśniać czemu uczepił się tej pięknej DD jak rzep psidwakowego ogona. Tłumaczył to własną ciekawością i przyciąganiem przez jej tajemniczość i urodę. A może to coś więcej? O Valerie nie wspominał, co było samo w sobie znakiem, że póki co nie planował jej nigdzie zapraszać. Rozmawianie o sprawach intymnych, o dziewczynach, o pełni... skakali w tematach i nie czuł się tym w żaden sposób przytłoczony. Dobrze mu to robiło... przestał się spinać, wrócił mu humor i nawet udało mu się rozbawić przyjaciela niektórymi tekstami. Nie miał jednak litości jeśli chodzi o tempo. Dostał zastrzyku energii dzięki posiłkowi, pobudzającej herbatce, opadnięciu kortyzolu we krwi i wyglądającemu zza drzew słońcu. - Obarczam tym ojca lub kogoś z braci. Zawsze tak było ale teraz coraz rzadziej mają czas aby przy mnie być. Mają swoje własne życia. Może ojciec też ma dość... skoro jestem pełnoletni to powinienem znaleźć sobie inne towarzystwo... - wzruszał ramionami. Nie miał pojęcia czy to były motywy Edmunda Collinsa jednak warto było wziąć to pod uwagę. Nie będą go niańczyć w nieskończoność. Powinien po męsku odmówić ich pomocy i przerzucić się na... przyjaciół. Mimika Trevora zdradzała, że się nad tym zastanawiał i to był chyba właśnie ten brakujący puzzel układanki. - Ta, ja też widziałem przez chwilę. - ale sądząc po tonie głosu nie miał ochoty do tego wracać i opisywać w jakich było to okolicznościach. Mimo, że ją taką widział i poczuł strach to dalej ją lubi... może to zadziała w obie strony? - Auć, sugerujesz mi, że jestem egoistą i nie słucham tego co mówisz? Auć. - niby aktorsko odegrał tę szpilę, którą Ced wbił mu pod żebra. Niby żartował ale w spojrzeniu był wyrzut. - Ja tu ci serce daję a ty takie rzeczy! Oj, pogniewamy się. - uśmiech jednak nie opuszczał jego ust. Wskazał dłonią boczną ścieżkę oznaczoną biało-czerwonym znakiem. - Tam skręcamy. Przygotuj sobie zapasowe płuca. Będziemy szli pod górkę. - oznajmił i skręcił. Przeszedł przez krzewy, a szeleszczące liście omsknęły po jego ubraniu i dźwiganym plecaku. Zdeptany wilgotny mech osiadły na nierównym korzeniu rozjechał się pod podeszwą jego buta. Przytrzymał się kory aby zrobić duży krok i przekroczyć nierówny teren. Niełatwo było postawić stabilnie stopę na miękkiej ziemi, gdzie i grunt wydawał się uciekać spod stóp. Pochylił się gdy jedna z gałęzi była wygięta wyjątkowo w kierunku ziemi i przedzierając się przez ten skrót, zatrzymał się przed ciernistymi krzewami. Wyciągnął różdżkę i niewerbalnym zaklęciem usunął kilkanaście cierni. Mimo tego, gdy przeszedł przez nie to odkrył, że kilka pominął więc siłą rzeczy ciernie rozpruły gdzieniegdzie jego ubranie i przecięły lekko skórę. - Weź tu więcej Diffindo, pocięło mnie. - ostrzegł Ceda, gdy znalazł się już po drugiej stronie krzewów.
Czasem Ced nie ma do niego sił. Patrzy, jak Trevor prawie dusi się ze śmiechu i szybka analiza pozwala mu stwierdzić, że znacznie sprawniej będzie brnąć w to dalej, niż tłumaczyć się, że nie to miał na myśli, dlatego pierś Ceda unosi się w nieco głębszym oddechu i widać wyraźnie, że tylko doświadczenie w koegzystowaniu z Trevorem przygotowuje go na to, żeby trzeźwo na poczekaniu wymyślić nową odpowiedź: — Jak mam wybierać to cudzą grahamkę. Nie daje się mu wytrącić z równowagi, ani nie chwyta przynęty tego śmiechu, nie traktuje go jako prowokacji, bo potrzeba więcej, żeby zaburzyć jego opanowanie, niż tylko żarty, nieważne jak bardzo zaawansowane. Spogląda jednak przed siebie na drogę, bo nie chce zachęcać Trevora do kontynuowania tego wątku, nie w tym tonie, kręci też lekko głową z niedowierzaniem na kolejny komentarz, ale jako, że dostał osobisty zakaz od Collinsa, żeby nie rzucać seksualnych tekstów w jego kierunku, zerka na niego tylko kątem oka i przebiega spojrzeniem po jego sylwetce. Wydaje mu się, że wszystkie komentarze, jakie przychodzą mu do głowy, zachowuje dla siebie, ale kiedy w końcu się odzywa, nie może i tak powiedzieć nic innego, jak coś sardonicznego, jak: — Nie jest to coś, czego bym już wcześniej nie widział. Chyba, że w pełni wszystkie mięśnie zaczynają ci pracować, to byłoby coś nowego. Klepie go w ramie i próbuje wyprzedzić, ale “próbuje” to bardzo dobre określenie, bo utrzymuje tempo przed nim ledwie przez trzy kroki, a za chwilę znów znajduje się za nim. W myśl poruszonego wątku, powinien podziwiać jego tyłek, ale Ced walczy o życie, bo płuca już teraz go palą. Nie wie jeszcze, że to nawet nie jest najtrudniejsza część wycieczki. Koncentruje się na historii dziewczyn. — Danielle? – nie od razu imię kojarzy z Deedee, ale kiedy Trevor przybliża mu jej osobę, kiwa głową ze zrozumieniem, bo zaczyna rozumieć o kim mówią, choć nigdy nie określiłby krukonki mieszanką jego i Holly. Co ciekawe, wyłapuje pewne podprogowe komunikaty w słowach Trevora, jakich sam Trevor nie zauważa. — Mówisz, że ze mną też mógłbyś się umawiać, bo tak bardzo mnie lubisz? – czepia się, bo jest to zemsta za kajzerki i grahamki w rozmowie. Odwet jednak nie trwa długo, bo w końcu docierają do krukońskiego skrótu i dystans, który Trevor zwinnie pokonuje w kilku krokach, Ceda wprawia w zastanowieniu. Przystaje przed bardziej podmokłym terenem, dalekim od skałek, po których obecnie chodzą i zakłada ręce na boki. Walczy z kolką, a jednocześnie próbuje zachować trzeźwość w temacie rozmowy i się w niej nie zgubić. — Brzmi to rozsądnie. Moje życie to i tak tylko ty i Holly. Trochę w tym prawdy. Ced tak naprawdę nie ma w życiu na tę chwilę żadnych innych celów. Zemsta na oprawcach ojca wydaje się tak absurdalna i niemożliwa do osiągnięcia, że czasem nie wierzy, że kiedyś naprawdę mógłby jej dopełnić. Równie dobrze może żyć od pełni do pełni, daje mu to poczucie bycia potrzebnym dla kogoś, powód do tego, żeby nie odpuszczał życia za łatwo i za szybko, bo jest za kogoś odpowiedzialny. Czy możliwe, że Edmund jest dość przenikliwy, żeby załatwić dwie pieczenie na jednym ogniu? Problem Trevora i depresję Ceda jednocześnie? Jebani, byli krukoni. Ced zaczyna inaczej patrzeć na Trevora, bo chociaż Trevor jeszcze nie zdaje sobie z tego sprawy, jest bardziej podobny do ojca niż mu się wydaje i nie ma nic dziwnego w tym, że Ced zaczyna się zastanawiać czy kiedyś w przyszłości on też będzie stosował takie potężne, mentalne zagrywki. Collins ginie mu jednak między krzakami, po ich drugiej stronie, dając puchonowi chwilę na wzniesienie wzroku ku niebu. Niech go ktoś stąd zabierze, zanim padnie z wycieńczenia. — Nie mścisz się za to, co powiedziałem? – woła za nim – bo wiesz, może mnie nie słuchasz, ale to nic złego. Czasem wiesz lepiej czego potrzebuję, niż ja. To był komplement. Nie karaj mnie za komplementy. Patrzy bezradnie na ścieżkę przed sobą i chciałby powiedzieć, że ma tyle samo gracji i zręczności co Trevor, kiedy pokonuje tą samą drogę, ale tak naprawdę jest dużo bardziej ostrożny, powolny w każdym ruchu, chwyta się kilku gałęzi, czasem jednocześnie i w przeciwieństwie do Trevora, nie ma nawet rąk, żeby użyć różdżki, ale nawet gdyby miał, wcale nie chciałby jej używać. Na mugolską modłę wdrapuje się w końcu za krukonem i staje przed nim, tak samo poharatany jak on. Jeden z cierni zostawia mu lekkie zadrapanie na policzku i wygląda żałośnie, kiedy staje przed przyjacielem. Nawet jeśli głęboko zielone spojrzenie patrzy na niego łagodnie, to jest w całej jego postawie, w sposobie, jak mizernie wygląda – na zmęczonego – coś z lekkiego upomnienia, które nigdy nie padnie między nimi głośno. “Zwolnijmy”, “daj mi złapać oddech”. Oddycha jednak przez usta, strużka krwi spływa mu z policzka z rany, która zagoi się za kilka dni, ale w sercu Ceda zapisze się jako argument za tym, żeby w przyszłości przemyślał biwaki. — Pogięło cię? – umyślnie przekręca jego słowa, żeby nie wyszło, że to jego zdanie, ale “przygotuj kolejne płuca” działa na niego alarmująco. Swoje zapasowe płuca wykorzystał, żeby tu wleźć. — Zaraz zwymiotuję. Nie kłamie, od takiego końca chroni go tylko to, że uparcie patrzy wprost na Trevora, żeby rozpoznał w nim kupkę nieszczęścia, jakim teraz jest. Co, jak co, ale jest prawie pewien, że kodeks przyjaciół zabrania haftować jednemu na drugiego. Czy byli chociaż już blisko celu? Chyba już go widział, ponad koroną drzew jakąś wieżę.