Dracon był już gotowy do wyjścia. Czarny płaszcz narzucony nonszalancko na plecy, czarny szal, który miał chronić go od zimna i w tym samym kolorze, skórzane rękawice. W ręce trzymał bukiet osłonięty papierem, przed zimnem. Kiedy otworzył drzwi, jego oczom ukazał się Nicholas. Zamrugał widocznie zdezorientowany i przyłożył dłoń do skroni. To będzie problem. Powiedział mu, że może przychodzić, kiedy mu się żywnie podoba, ale zapomniał zastrzec sobie ten jeden dzień dla siebie. Chłopak miał dobre zmysły, był spostrzegawczy, więc z jego wyglądu mógł wyczytać wiele. Pogięta koszula, podkrążone oczy ze zmęczenia, ułożone na szybko oczy. Wybrzuszenie w lewej kieszeni świadczyło o tym, że znajduje się tam paczka papierosów, które rzucił już dawno temu. Nie miał wyboru. Musiał go wziąć ze sobą. Przyda się ktoś, z kim można pogadać. Może nawet podzieli się swoimi przemyśleniami? Nigdy nie wiadomo. Zaproponował mu spacer, mówiąc, że musi skoczyć w jedno miejsce. Droga nie była długa, niecałe piętnaście minut ciszy, aż w końcu dotarli do cmentarza, gdzie zostali pochowani mieszkańcy Doliny Godryka. W centrum miasta był cmentarz poświęcony wyjątkowym czarodziejom, a pozostali, jak wyrzutki, wyrzuceni poza. Nie było się czym chwalić, bezimiennymi nagrobkami, nieznanymi nazwiskami. Nie dziwiło go to. Przemierzali ziemię, idąc prosto do celu. Nie musiał się rozglądać po nagrobkach, w poszukiwaniu odpowiedniego. Był tu tak wiele razy, że już na pamięć znał drogę. W końcu zatrzymali się do jednego, oczyszczonego grobu. Był zadbany, mimo iż śnieg prószył codziennie, to była na nim niewielka ilość. Ktoś odwiedzał tę kobietę codziennie, w przeciwieństwie do innych zmarłych. Katherine Snow. Nazwisko tak bardzo wpasowało się w otoczenie, które się wokół niej tworzyła, wtedy było tutaj najpiękniej. Urodzona 12 kwietnia 1979, zmarła 15 stycznia 2010. Chłopak ściągnął papier z bukietu białych róż i uklęknął, zrzucając śnieg, po czym położył go na zimnej płycie. Zanim wstał, wyciągnął z kieszeni dwa papierosy, które zapalił. Jeden położył na szczycie grobu, a drugi przyłożył do ust i wyprostował się wyrzucając z siebie dym. - Sorry, że Cię tutaj zaciągnąłem – wydukał beznamiętnie, a jego wzrok nie odrywał się od grobu.
Pojawił się u Dracona chcąc zająć mu dokładnie chwilę. Miał parę pytań dotyczących rodzin w Dolinie Godryka. Chciał wiedzieć, czy na kogoś musi jakoś mocniej uważać. Czy Alice ma jakiś wrogów, a może wręcz przeciwnie? Musiał o niej wiedzieć jak najwięcej, a na razie miał wrażenie, że jeszcze błądzi po omacku. Co gdy zaczną się coraz częściej widywać? Musi mieć bardzo dobre wymówki. Zwykłe "oh, jaki miły przypadek" nie wystarczy przy tak inteligentniej dziewczynie. Zobaczył to od razu. Stan Draco wskazywał na to, że stało się coś strasznego. Nic więc dziwnego, że od razu zapytał go o to, czy ma mu jakoś pomóc, czy coś się dzieje. Najgorsze, że jego się nie dało zbyć i prawie nie dało się okłamać. W natłoku pytań doczekał się jednej odpowiedzi. A dokładniej propozycji. Propozycji pójścia gdzieś we dwójkę. Tylko gdzie? O to już nie zapytał. Pozwolił się prowadzić. W drodze praktycznie nie rozmawiali. Zamienili dwa, może trzy zdania. Były one jednak puste, bez większych emocji. Widać było, że głowa jego przyjaciela jest całkiem gdzie indziej. Dlatego w końcu zamilkł i pozwolił mu na ciszę przerywaną tylko świstem wiatru. Ta cisza była zresztą obowiązkowa, gdy weszli na cmentarz. Przeszły go ciarki. Nie znosił grobów, monumentów, pomników. Były zimne. Były martwe. Nigdy nie stracił nikogo i nie chciał wiedzieć jakie to uczucie. Dracon... Dracon najwyraźniej wiedział. Szedł tak, jakby był tu już miliony razy. To musiał być ktoś ważny. Ale z tego co wiedział, rodzice chłopaka chyba żyją? A może nie? Czekał, aż odpowiedzi pojawią się same. Nie odpowiedział mu. Zrobił coś innego. -Orchideus - Wyczarował mały bukiecik. Kalie. Kwiaty niezbyt nadające się na pogrzeby, częściej używane w bukietach ślubnych. On jednak uważał je za dostojne i piękne. Dlatego właśnie chciał je podarować tej dziewczynie. Zmarłej przyjaciółce Dracona. Ale... Ale czy tylko przyjaciółce? Chłopak nigdy nie opowiadał o swoich związkach, a przecież musiał ich mieć sporo. Może to ona była powodem? 15 stycznia 2010 rok. 6 lat temu. Oni poznali się jakieś 4 lata temu. Nigdy o niej nie wspomniał. Nigdy.
Kalie… widząc właśnie te kwiaty, po plecach chłopaka przebiegł silny dreszcz. Zamknął oczy i wyrzucił z siebie dym próbując wyrzucić z głowy wspomnienia. Pamięta bardzo wyraźnie jak Katherina robiła wielką awanturę. Wszyscy wokół wmawiali jej, że kalie są najlepszymi kwiatami, dla panny młodej. Ona jednak się uparła. A jak ona się uparła, to nie było silnych. Każdy, kto tylko spróbował zmienić jej zdanie, gorzko tego pożałował. Ta kobieta była tak bardzo zakochana w białych różach, że świata poza nimi nie widziała. Kiedy raz Dracon przyniósł jej czerwone, to obraziła się i zmyła mu głowę wykładem dwugodzinnym, dlaczego akurat powinny być białe, a nie czerwone. Nienawidził tej kobiety, a jednocześnie szalał za nią. Niektórzy by powiedzieli, że to tylko dziecięca miłostka, z której powinien się już dawno wyleczyć. Ale nie potrafił. Dla niego to nie była dziecięca igraszka, dla niego to była poważna sprawa. Chciał poślubić tę kobietę, chciał spędzić z nią resztę życia. Chociaż wkurzała go jej ignorancja i pewność siebie, to równocześnie był pewien, że to właśnie ona jest tą jedyną. Wiedział o tym, a kiedy 7 lat temu zapłonął ich dom… wszystko się roztopiło, jak śnieg na wiosnę. - Kurwa – wydukał biorąc papierosa między palce i wolną ręką zasłaniając twarz. Musiał się uspokoić. Dlaczego akurat kalie? Nick, dlaczego? Wziął głęboki wdech i uspokoił rozkołatane serce, nawet teraz widział przed oczami jej twarz, kiedy siedziała z papierosem przed stertą dokumentów. Jak nie brała go na poważnie, gdy zarzekł się, że zostanie uzdrowicielem. Traktowała go jak dziecko, a równocześnie, jako jedyna nie lekceważyła. Niesamowita osoba, z którą niewielu by wytrzymało, ale on dawał radę. Opuścił dłoń i wlepił ponownie nieobecne spojrzenie w zimną płytę. - Ta kobieta – wydukał. A sformułowanie, którego użył może zostać zinterpretowane tylko w jeden sposób. Starał się za wszelką cenę odciąć emocjonalnie od tej osoby, przed którą stali, nie chciał pokazać żadnych słabości, żadnych powiązań, a jednak, kolejne jego zdanie zaprzeczyło jego usilnym próbą. Przyłożył papierosa do ust i zaciągnął się wyrzucając dym – była moją narzeczoną…
W życiu by się nie domyślił, że z Kaliami może być związana jakaś historia. Choć podejrzewał, że cokolwiek by nie powiedział to Draco i tak by znalazł jakieś skojarzenie. Każde słowo, każda myśl. Nawet niebo, trawa, śnieg... Śnieg przede wszystkim. Zarówno data jej śmierci jak i nazwisko. Wszystko kojarzyło się z zimą. Nic dziwnego, że przyjaciel wydawał się mu na prawdę mocno rozbity. Przeżywał to już na pewno od wielu, wielu dni. I wszystko przypominało mu o niej. Draco najwyraźniej swoją wielką miłość stracił w jakimś strasznym wypadku. Zginęła zdecydowanie zbyt młodo. Biedny chłopak. Aż nim trzęsło. Nie wiedział czy ma coś powiedzieć, czy ma go zostawić samego ze swoimi myślami? Cisza była jedynym rozwiązaniem, które wydawało mu się logiczne. Odczekał, aż to kumpel ostatecznie ją przerwie. I stało się. Nicholas chyba jako pierwsza osoba na całym świecie poznał tą straszną prawdę. -Co się stało...? - Skoro powiedziało się A, to może warto powiedzieć i B? Wylanie wszystkich swoich żali pomagało człowiekowi oczyścić duszę. Draco chyba bardzo tego potrzebował. Wiec Nicholas był przy nim i pokazywał swoją postawą, ze można go uczynić powiernikiem tajemnicy.
Wolał być teraz sam i jak zawsze radzić sobie z problemem w samotności. Jednak ludzie nie dawali mu takiej możliwości. Nachodzili go i zmuszali do kontaktu myśląc, że uda im się coś naprawić, chociaż nie było co naprawiać. Minie kilka dni, maksymalnie tydzień i wróci do bycia dupkiem, który skrycie myśli o swojej narzeczonej… byłej narzeczonej. Już od tylu lat siedział w tym bagnie, że wie jak się zachowywać, by nie spłynąć na dno. A raz do roku zapominał o wszystkich i dla własnego dobra pozwalał się na pogrążenie w smutku. Im dłużej trzymamy jakieś emocje ukryte, tym mocniej one wybuchną. Zamiast pozwolić na niekontrolowany wybuch, pozwalał im się wylać właśnie w tym okresie. Może gdyby znalazł kogoś, kto zastąpiłby ją, to zmieniłby się. Może nie byłby taki cierpiący. Żył by dalej, nie może do końca życia być sam, co pokazywał swoim zachowaniem. Nie bał się związku, ale bał się utraty. Tak już w życiu bywa, że żyje się i umiera w strachu, że wszystko, co dotychczas się osiągnęło, rozpłynie się jak bańka mydlana. - Mąż byłej pacjentki uznał, że uzdrowiciel jest odpowiedzialny za jej śmierć i z zemsty podpalił dom – powiedział to tak lekko, jakby to była historyjka na dobranoc, którą powtarzał sobie dzień w dzień, dzień w dzień. Normalność, do której przywykł. To nie tak, że temat jej śmierci był tajemnicą, jej istnienie było dla niego tabu. Ale kiedy już ktoś miał okazję ją poznać, to również miał okazję poznać jej historię. Po raz ostatni przyłożył papierosa do ust i rzucił go na ziemię, depcząc przy okazji – możemy już iść – chciał zostać. Chciał z nią porozmawiać. Przychodził tu często, ale tylko raz w roku miał odwagę coś powiedzieć. Ale nie zrobi tego przy Nicholasie. Nie może pokazać, jak bardzo się wstydzi tego, kim się stał. Nie jest mężczyzną, którym Katherina chciała by był. Nie był człowiekiem, do którego dążył, by dać jej satysfakcję. Spełnił obietnicę i zakończył kurs na uzdrowiciela, pomimo jej śmierci, aczkolwiek… nie był w stanie już podjąć pracy. To było dla niego zbyt trudne.
Wiec to była tak tragedia. Pożar. Zapewne wywołany szatańską pożogą czy innym strasznym zaklęciem. Kiedyś zauważył bliznę Dracona. Musiała pochodzić z tego właśnie wypadku. Jego przeklęta pieczęć, która zawsze mu będzie przypominać, że ukochana zginęła, a on wyszedł z tego zaledwie z poparzeniem. Gdy Nicholas słuchał jego głosu. Głos, który był tak normalny, a opowiadał historię za którą niesie się tyle bólu... Chłopak nigdy nie był uczuciowy. Ale w tym momencie chciało mu się płakać. Traktował Draco jak najlepszego przyjaciela i jego wielka tragedia mocno wstrząsnęła Nicholasem. Kilka razy zamrugał czując, jak na prawdę szklą mu się oczy. Wyobraził sobie jak on by się czuł, gdyby stracił w pożarze córkę. Po takim czymś już nigdy nie będzie się tym samym człowiekiem. Jednak ta historia nie dotyczyła jego, a Dracona. I dlatego mógł spojrzeć też na to obiektywnie. I dlatego postanowił zrobić coś innego niż tak po prostu razem z nim opuścić to miejsce. Złapał go za ramię i mocno je ścisnął chcąc mu dodać otuchy. -Posłuchaj mnie. Nigdy jej nie poznałem, ale jeśli Cię kochała to musiała być wspaniałą kobietą. I myślę, że NIGDY nie chciałaby, byś tak się męczył po jej śmierci. Na pewno gdyby... Gdyby mogła z tobą porozmawiać, to powiedziałaby Ci, że chce twojego szczęścia. Nigdy o niej nie zapomnisz i nie wymagaj tego od siebie. Musisz jedynie pogodzić się z jej śmiercią. - Westchnął patrząc z profilu na twarz kumpla i obserwując jego reakcję -Jeśli tego nie zrobisz, to ona nigdy nie zazna spokoju. A ty już nigdy nie będziesz szczęśliwy. Ani sam, ani z nikim innym - Dodał jeszcze i umilkł. Puścił jego ramię. Czekał na odpowiedź Dracona. W zależności od niej albo pójdzie stąd, albo tu zostanie. Zrobi to, czego ten będzie potrzebował.
Kiedy złapał go za ramię, spojrzał na niego zaskoczony. Dobrze wiedział, że Nicholas potrafi czytać z twarzy, z zachowania człowieka i udawanie przy nim jest czystym idiotyzmem, ale nie sądził, że wyczyta z niego tak wiele, w tak krótkim czasie. Odwrócił wzrok wlepiając go w litery wyryte na nagrobku. Każde słowo dochodziło z niego z wielkim opóźnieniem i obijało się nieskończoną ilość razy. Wciąż i wciąż wyrzynały się w jego świadomości i nie pozwalały na odpowiedź. Stracił kontakt z rzeczywistości, przestał słuchać, a jednocześnie słyszał każde jego słowo. Przed oczami widział ją, jak za dawnych lat uśmiechniętą, z papierosem w ręku, w kitlu, smutną, wesołą, widział wszystko przewijało się przed jego oczami. Nie mógł się ruszyć. Każdy mięsień w jego ciele spiął się i pan Holder mógł to wyczuć bez najmniejszego problemu. Płatki śniegu opadały na nich sprawiając, że czas wydłużał się po stokroć. - Dość… – wyrzucił z siebie z wielkim trudem, a jego głos zadrżał niebezpiecznie. Mężczyzna przegryzł dolną wargę i czuł, jak jego nogi się trzęsą. ON wiedział… on był tego wszystkiego świadomy – wiem… – wydukał, ledwo wydobywał z siebie słowa, ledwo dawał radę zachować powagę i spokój. Przyłożył dłoń do oczu zasłaniając je, myślał o tym wszystkim milion razy, wiedział jaka jest, wiedział, czego chce, czego by chciała – wiem… kurwa wiem to wszystko… – dodał. Całe jego ciało drżało, a on nie był w stanie się już powstrzymać. Spod dłoni, po policzku spłynęła jedna samotna łza, która mieściła w sobie tyle bólu, tyle cierpienia, którego człowiek nie jest w stanie unieść sam. Nieskończona tęsknota i pragnienia bycia z tą jedyną osobą zawarte w tej małej kropli. Cierpienie straty, próba normalnego życia, zawarte w małej kropli. – ale… nie potrafię – nie był w stanie wypowiedzieć nic więcej. Zacisnął zęby starając się powstrzymać kolejne łzy, które niestety, nie usłuchały się go i zaczęły spływać jedna, po drugiej.
Nie pozwolił sobie przerwać. Musiał mu wszystko powiedzieć. Tak, by chłopak uświadomił to sobie. I nie chodziło o to, że Dracon był zbyt głupi by to rozumieć. Rozumiał. To było oczywiste, że rozumiał. Jednak czasem słowa usłyszane od innych mają na nas większy wpływ niż właśnie myśli. Dlatego właśnie Nicholas postanowił dać mu do zrozumienia. Jego nieszczęście jest okropne, jednak nie może zniszczyć mu całego życia. To tak, jakby umarł razem z nią... A przecież z jakiegoś powodu to przeżył. Musi teraz tylko odnaleźć ten powód. Odnaleźć powód do życia. I w tym momencie Nicholas przysiągł sobie, że on mu w tym pomoże. Pomoże Draco pogodzić się z przeszłością i otwarcie spojrzeć w przyszłość. Otwarcie na nowe relacje. Pomoże odżyć tym pasjom, pragnieniom i uczuciom, które zniknęły 15 stycznia 2010 roku. Nie powiedział już nic więcej. Dracon nie potrzebował słów, miał już aż nadto ich we własnej głowie. Tak bardzo cierpiał. Nicholas postanowił zrobić to, co faceci robią tylko w wyjątkowych sytuacjach. Ta właśnie taka była. Przytulił go. Byli podobnego wzrostu, więc nie stanowiło to problemu. Przytulił go mocno chcąc dać mu pełne swoje wsparcie. Dopiero gdy Dracon choć trochę się uspokoił ten puścił go i zrobił krok do tyłu. Spojrzał na jego twarz. -Czas się pogodzić z losem Draco. Obiecuje, że Ci w tym pomogę - Poklepał go po ramieniu i ruszył w stronę wyjścia z cmentarza. Jego przyjaciel musi zostać sam. Przemyśleć wszystko to, co dzisiaj z niego wypłynęło. Razem z łzami. Już za kilka dni znowu się spotkają. A wtedy Nick zacznie wypełniać swoją kolejną, życiową misję.
z/t
Carmel M. Gallagher
Rok Nauki : VI
Wiek : 21
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 167
C. szczególne : dołeczki w policzkach kiedy szeroko się uśmiecha, blizna tuż nad prawą brwią. Kilka kolczyków w prawym uchu.
Ostatnie dni były jak senny koszmar, z którego nie mogła się wybudzić i podobnie jak sen, składały się z niezrozumiałych, jakby losowych urywków, z których trudno było jej wyciągnąć jakikolwiek sens. Prawda do niej nie docierała – z uporem godnym samej siebie odpychała ją najmocniej jak umiała, nie chcąc uwierzyć, że to co powiedział ojciec mogłoby być rzeczywistością. I nawet w chwili kiedy stała tutaj, na cmentarzu i patrzyła na świeżo zasypany grób i nagrobek ze świeżo wyrytym przez magię ojca „Caroline Gallagher”... nawet wtedy miała ochotę zamknąć mocno oczy, krzyknąć tak głośno jak tylko potrafiła, że wszyscy ją okłamują i uciec gdzie tylko poniosą ją nogi. Bo przecież kłamali; bo przecież tam, pod warstwą ziemi, która uwięziła prostą dębową trumnę musiał leżeć zupełnie ktoś inny niż jej mama; bo przecież to niedorzeczne, by miało jej teraz zabraknąć, skoro tak bardzo jej potrzebowała. O dziwo nie płakała ani wiele, ani często, jedynie w chwili gdy zobaczyła jej bezwładne, bladosine, pozbawione życia ciało. Zabawne, że nawet w takiej chwili można było dowiedzieć się czegoś o samym siebie – Carmel dowiedziała się, że o wiele łatwiej niż smutek, przychodzi jej złość; złościła się więc – często i ogniście, w pierwszej reakcji demolując pół ogródka quidditchową pałką. Stojąc nad świeżym grobem matki, nie płakała; zaciskała usta w wąską linię, a jej oczy zdawały się ciskać gromy. Była tu ona i głaz z wyrytym na nim imieniem i datą, i absolutnie nikt więcej. Nawet tata. Nawet Matthew. A już na pewno ci wszyscy ludzie, którzy przyszli tłumnie, a których widziała pierwszy raz w życiu.
Emily od zawsze jasno i wyraźnie zaznaczała, że ma tylko jednego rodzica. Oczywiście, wiedziała, że jej matka żyje, jest gdzieś w świecie cała i zdrowa. Nigdy jednak nie starała się jej odnaleźć. Jak była mała, zadawała pytania, ale jej ojciec i bracia zawsze ją zbywali, a ona szybko się z tym pogodziła. No, przynajmniej twierdziła, że się z tym pogodziła. Im była starsza tym więcej rozumiała. Nie znała historii, ale wiedziała jedno - zostali porzuceni. Czego więcej miała dociekać? Po co miała szukać matki, która nie chciała jej znać? Nie zamierzała prosić jej o uwagę, namawiać do kontaktu. To była jej decyzja i Emily nauczyła się z tym żyć. Oczywiście to była tylko część prawdy. Do masy rzeczy dziewczyna nigdy by się nie przyznała. Na przykład do tego, że regularnie przeglądała jej stare rzeczy i raz na jakiś czas zabierała jakiś drobiazg do siebie. Spała w jej koszuli nocnej, od dziecka rysowała w jej zeszycie, który traktowała jak największą świętość i często czytała jej stare artykuły. To właśnie one i jej stara maszyna do pisania wzbudziły jej zainteresowanie dziennikarstwem. Zawsze bała się prawdy. Dopóki ona była daleką niewidomą, wszystko było w porządku. Gdzieś z tyłu głowy był scenariusz, w którym Caroline nie miała wyboru. Była przyparta do muru i z jakiegoś powodu, nawet teraz nie mogła odnowić kontaktu ze swoimi dziećmi. A może po prostu nie nadawała się na matkę? Pewnie uciekła na drugi koniec świata z dala od dzieci, zajmując się swoim życiem. To Emily potrafiła na pewnym poziomie nawet zrozumieć, sama nie była fanką dzieci i nie zamierzała ich mieć. Bała się prawdy i miała rację. Była dużo bardziej okrutna, niż ślizgonce przyszło kiedykolwiek do głowy. Kiedy dowiedziała się o śmierci kobiety, poznała jeszcze kilka zaskakujących faktów. Słyszała, że Caroline miała drugą rodzinę, kolejne dziecko, może nawet więcej niż jedno? Emily nie znała konkretów, ale parę ogólnych informacji obyło jej się o uszy. To dawało do myślenia. Porzuciła, odcięła się od jednej rodziny, żeby założyć drugą? Czy coś z nimi było nie tak, coś z nią było nie tak? Żyła tak blisko, w każdej chwili mogła się odezwać, spotkać z nimi choć raz na miesiąc. Nie chciała tego. Może dziewczyna mijała ją nawet na ulicy, może znała inne jej dzieci? To wszystko było przytłaczające i przerażające. Długo zastanawiała się, czy iść na pogrzeb. Nie wszyscy bracia byli na miejscu, był jedynie @Dominik Rowle. Ich ojciec nie zamierzał iść. Ona też tego nie chciała, ale w końcu zrozumiała, że musi. Ubrała czarną, prostą sukienkę i buty na niewielkim obcasie, włosy upięła w koka. Na miejsce przyszła z Dominikiem chwilę przed czasem. Rozejrzała się po sporej grupie ludzi i niepewnie podeszła bliżej nagrobka. Czuła się tu bardziej obco i nie na miejscu niż sąsiadka, fryzjerka czy sekretarka jej matki. Nawet one były jej dużo bliższe. Złapała brata mocno za rękę i położyła pojedynczą, białą róże na nagrobku, przełykając ślinę. Miała dość obojętny wyraz twarzy, ale to były tylko pozory, które o dziwo udało jej się zachować. Spojrzała na gryfonkę obok z zastanowieniem. Znała ją, była siostrą Matta. Nie miały zbyt dużego kontaktu, ale przynajmniej trochę ją kojarzyło. - hej, co tu robisz? - zapytała, zupełnie neutralnie, bo faktycznie nie wiedziała, czemu dziewczyna miałaby się tu znajdować. Byli przyjaciółmi nowej rodziny jej matki?
Carmel M. Gallagher
Rok Nauki : VI
Wiek : 21
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 167
C. szczególne : dołeczki w policzkach kiedy szeroko się uśmiecha, blizna tuż nad prawą brwią. Kilka kolczyków w prawym uchu.
Mogła udawać, że nie dostrzega ludzi dookoła niej, ale prawda była taka, że tu byli... i denerwowali ją samym faktem swojego istnienia. Drażniło ją to, że uważali, jakoby mieli prawo do uczestniczenia w tak ważnej dla ich rodziny uroczystości... w pożegnaniu kogoś bardzo ważnego, jedynym na jakie mieli szansę. Starała się nie patrzeć na otaczające ją, często zupełnie obce twarze bo czuła wówczas jak wzbiera w niej jeszcze większa złość. Nie potrafiła zaakceptować tego, że nie dało się tego uniknąć, a w fakcie, że tak wielu było zainteresowanych losem jej matki wcale nie dodawało jej otuchy. Jej nie było to już potrzebne. Nic nie było jej potrzebne, bo, do jasnej avady, była martwa. Zresztą szczerze wątpiła, aby choć połowa z nich miała czyste intencje. Dolina nie była wcale taka duża, a jej rodzina, co tu dużo mówić – była dość popularna. Były zawodnik quidditcha i dziennikarka, która nie bała się wtykać nosa w nie swoje sprawy... kojarzono ich choćby ze słyszenia. Najgorsze było jednak to, że wiadomość o śmierci mamy pojawiła się w gazecie, a plotki o sposobie w jaki doszło do jej śmierci rozeszły się szybciej niż ktokolwiek mógł sie tego spodziewać. Większość tych ludzi nie miała więc dobrych zamiarów – byli tu, aby zaspokoić ciekawość; i choć sama lubiła zawsze wszystko wiedzieć, teraz czuła zwyczajne obrzydzenie. Właśnie dlatego w chwili kiedy podeszła do niej Emily Rowle, Gryfonka obrzuciła ją uważnym spojrzeniem, marszcząc z niezadowoleniem nos. Po co tu przyszła? Chciała wesprzeć Matta? W takim razie po co dopytywała ją o powód? Kpiła z niej. Otwarcie z niej kpiła. Carmel zacisnęła dłonie w piersi i wzięła wdech tak głęboki, że materiał czarnej, gładkiej sukienki napiął się niebezpiecznie. Pieprzone fatałaszki, właśnie dlatego nigdy nie pozwalała się w nie wciskać. Dziś było inaczej... dla mamy. – Próbuję pożegnać swoją mamę, ale obcy ludzie mi w tym przeszkadzają. – warknęła niezbyt głośno, nie chcąc zwrócić uwagi ojca.
Dopiero teraz zrozumiała, że to oczywiście. Stali z Mattem najbliżej grobu, wyglądali na najbardziej wstrząśniętych. W końcu spodziewała się tutaj nowej rodziny swojej matki, powinna wpaść na to trochę szybciej. Po prostu nie przyszło jej do głowy, że to mogą być akurat oni. Prawdę mówiąc, liczyła po prostu na to, że to ktoś kompletnie obcy, ktoś kogo nie zna, komu, być może, nawet się nie przyzna do niedawno odkrytego pokrewieństwa. Po co mieszać ludziom w życiu? Co by to miało zmienić? Ta sytuacja była jednak trochę inna. Znała tę dwójkę, z Mattem się przyjaźniła, nie mogła udawać, że nic się nie stało. Trzeba było zmierzyć się z prawdą, nawet jeżeli była ona zupełnie pokręcona i naprawdę niewygodna. Nie wiedziała tylko, jak szybko. Na początku była zbyt oszołomiona, żeby skomentować jakkolwiek słowa dziewczyny, ale w końcu częściowo wróciła do siebie. Nawet się jej nie dziwiła, że irytuje ją ten tłum obcych. To i bez świadków musiało być naprawdę trudne, a jakby nie patrzeć, w okół zebrało się sporo ludzi. Zresztą, dla Carmel, ona też była obcą osobą. Czy tylko dla niej? Emily czuła, że jest po prostu kolejnym słupem w tłumie, nieszczególnie istotnym. Nic dziwnego, że irytowała swoją obecnością jej prawdziwą córkę. Kogoś, kto spędził z nią całe życie, znał ją, pamiętał i opłakiwał. Przede wszystkim kogoś, kto miał za czym płakać i za czym tęsknić. Ona mogła żałować tylko swoich wyobrażeń i potencjalnych scenariuszy, które nigdy się już nie zrealizują. - Tacy, jak ja? - dokończyła po dłuższej chwili milczenia i wlepiła spojrzenie w nagrobek, zastanawiając się, czy powinna dokładać jej kolejnych informacji. Czy sam w sobie pogrzeb nie był wystarczająco przytłaczający dla dziewczyny? Była od niej chyba sporo młodsza. Póki co, do Emily nie dotarło jeszcze, że jest dla niej w pewnym sensie prawdziwą, rodzoną siostrą. Nie wiedziała, czy to w ogóle coś dla niej znaczy, czy powinna coś z tym robić. Tego wszystkiego było po prostu za dużo. - Właściwie masz rację. W pewnym sensie jestem obcą osobą. Może nawet w każdym sensie. Ale uznałam, że wypada przyjść na pogrzeb kobiety, która mnie urodziła. Nawet jeśli nie zrobiła kompletnie nic więcej - dodała w końcu. Nie czuła się w tym na tyle, żeby powiedzieć - hej, to też moja mama. To w ogóle byłaby prawda?
Dominik Rowle
Wiek : 28
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 187
C. szczególne : Blizna na skroni po wypadku w szwajcarskich górach.
Od kilku dni miał wrażenie, że znalazł się w jakiejś alternatywnej rzeczywistości. Jego ułożone od kilku lat życie nagle zostało zachwiane. To, z czym zdążył się w jakimś stopniu pogodzić wróciło z całą mocą, uderzając go prosto w serce. Kiedy dostał list od siostry nigdy nie przypuszczałby, że znajdzie tam treść taką, jaką znalazł tego dnia. Był akurat na kursie, który trwał parę miesięcy. Zastanawiał się czy przedłużyć sobie pobyt, ale list od Emily spowodował, że niemal w tym samym momencie zaczął pakować walizkę. Musiał kilkukrotnie przeczytać linijki skreślone przez jego siostrę. Musiał upewnić się, że to prawda. Że naprawdę odnalazła się jego matka, martwa, bądź co bądź, ale jednak. Sam pacnął się w czoło, kiedy uświadomił sobie swój wisielczy humor. Nie czas na żarty. Z natłoku myśli dzwoniło mu w uszach i czuł jakby przygniatał go ogromny ciężar. Nie wiedział, że to wszystko nadal tak mocno w nim siedzi, skutecznie tylko uśpione na kilka lat... Po powrocie wpadła mu w ręcę gazeta. Niecierpliwie przewracał strony i w końcu natrafił na to, czego szukał. Zdjęcie jego matki. Informacja o śmierci. To była ona, nie było wątpliwości. Zdecydowanie starsza, ale bez wątpienia to była Caroline Rowle. Do niedawna Gallagher. Wpatrywał się w jej zdjęcie, czując jakby ktoś kopnął go w brzuch. Szczęki zacisnęły mu się mocno, świszczący oddech wydostawał przez nos. Nagle zmiął w rękach gazetę i cisnął nią do najbliższego śmietnika. Szybkim krokiem ruszył do domu, nie mogąc odpędzić się od natrętnych myśli. Nie chciała nas, ojca, braci, mnie... małej Emily. Założyła nową rodzinę... Od niej nie uciekła. Co było z nami nie tak? Co zrobiłem nie tak?. Nie mieściło mu się w głowie, że Caroline zostawiła jedną rodzinę i założyła drugą. Przez te wszystkie lata nawet nie próbowała się z nimi skontaktować. Dominik nie przyznałby się do tego nigdy, ale podświadomie, gdzieś głęboko ukryta tkwiła iskierka nadziei, że kiedyś matka ich znajdzie, przeprosi... Po prostu poszuka z nimi kontaktu. Teraz już za późno. Iskierka została brutalnie zgaszona. Trzeba spojrzeć prawdzie w oczy. Matka ich nie kochała. Nie byłoby to aż tak bolesne, gdyby nie fakt, że miała nową rodzinę. Może inne dzieci, które miały szczęście dorastać wraz z nią... Może w szczęściu... Rozumiał ojca, że nie chciał iść na pogrzeb. Caroline zraniła go do głębi. Tylko Emily zależało, żeby tam pójść. Postanowił pójść razem z nią, choć nie wiedział czy wyniknie z tego coś dobrego czy wręcz przeciwnie... Ubrani w ciemne stroje zjawili się na cmentarzu i wzięli udział w uroczystościach pogrzebowych. Starał się tego nie robić, ale mimowolnie szukał wzrokiem nowej rodziny. Chciał znależć w nich jakieś cechy, których matka nie znalazła u nich, a które widocznie były jej potrzebne do pozostania z rodziną. Gdy znaleźli się bliżej wpatrywał się w nagrobek z imieniem swojej matki, ale z obcym nazwiskiem. Sam nie wiedział, co ma czuć. Z całego rodzeństwa to on najdłużej spędził z matką. Jednak rana, którą mu zadała nie pozwalała mu żałować jej śmierci. Był porzuconym dzieckiem, dzieckiem bez matczynej miłości, dzieckiem, które musiało dorosnąć zbyt wcześnie. Emily złapała go za rękę, a on ścisnął ją mocno. Ona nie znała matki. Zawsze miała tylko jednego rodzica i braci, szczególnie jednego najbardziej upierdliwego. Nie przeżyła świadomie opuszczenia. A jednak również musiało być jej ciężko. On sam starał się nie okazywać uczuć, ale Emily mogła wyczuć, że co i raz drży mu dłoń. Złość nadal w nim była i teraz na nowo budziła się do życia, choć starał się ją zgasić. Było, minęło, dorósł. Emily położyła różę na nagrobku i dotarło do niego, że mówi do dziewczyny obok. Koleżanka ze szkoły? Jednak na jej słowa zacisnął mocniej szczęki i rosnący gniew zaczął rozlewać się po ciele. Kto dał prawo tej dziewczynie do warczenia na jego siostrę? Puścił dłoń Emily i objął ją ramieniem, jakby chciał chronić przed wszystkimi. Dowiedział się teraz, kim jest dziewczyna przed nagrobkiem. Stanął przed nim żywy dowód, że jego matka miała więcej dzieci. Których, jak widać, nie opuściła. Nie chciał dopuścić do siebie myśli, że ta obca dziewczyna to jego siostra. Osoba, która nie została pozbawiona matki, która miała szczęście wychowywać się w pełnej rodzinie, otoczona miłościa. Miała również pełne prawo rozpaczać, ale nie miała żadnego prawa warczeć na nich, na porzucone dzieci jej własnej matki! Nawet nie wiedziała jakie miała szczęście, którego oni zostali pozbawieni. Nie... Ciekawe czy zdawała sobie sprawę, że jej ukochana matka tak dotkliwie zraniła inne dzieci... Zanim jednak zdążył cokolwiek odpowiedzieć odezwała się Emily. Sam dodał jeszcze: - My nie dostaliśmy szansy pożegnania się z nią, kiedy porzuciła nas kilkanaście lat temu. Wtedy umarła pierwszy raz. Teraz musimy przeżywać to ponownie, więc z łaski swojej przestań warczeć i patrzeć tylko na czubek własnego nosa - wycedził cicho do dziewczyny. Niestety, emocje zaczęły brać w nim górę i nie obchodziło go czy dziewczyna wie, jak zachowała się jej matka w stosunku do pierwszej rodziny.
Matthew C. Gallagher
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 178
C. szczególne : zawadiacki uśmiech, podczas którego jego prawa brew zawsze unosi się nieco wyżej niż lewa; dołeczki w policzkach
Pogrzeby zawsze były niezwykle smutne i wstrząsające, chociaż skłamałby mówiąc, że przeżywa ten moment tak mocno jak Carmel. Nie znał jej matki tak dobrze, właściwie mieszkał w Dolinie Godryka od niedawna, więc dla niego Caroline była właściwie obcą osobą. Lubił ją jednak, a i nie mógł zostawić w tak trudnych chwilach swojej młodszej Karmelki. Odziany cały na czarno udał się więc na pogrzeb wraz z nią i tatą i razem z nimi stanął w pobliżu grobu. Nie spodziewał się jeszcze tego, co miało nastąpić, bo i kto by pomyślał, że podczas takiej uroczystości ktoś zdecyduje się na kłótnie? Młoda panienka Gallagher dała się ponieść emocjom i chociaż ją rozumiał, tak żałował, że poruszyła do przodu tę całą karuzelę jadu i nienawiści. Początkowo w milczeniu słuchał równie nieprzyjemnych odpowiedzi Emily i Dominika, bo prawdę powiedziawszy nie rozumiał nawet tej dyskusji. Dopiero po czasie dotarło do niego, że matka Carmel urodziła wcześniej jeszcze inne dzieci i pozostawiła swą poprzednią rodzinę. Do tego dnia nie wiedział, że tą rodziną było rodzeństwo Rowle’ów. Na Merlina, ale to wszystko było pokomplikowane… Co gorsza znalazł się jeszcze w samym centrum kąśliwych uwag i docinków i nie za bardzo wiedział jak ma na nie zareagować. Powinien bronić swojej siostrzyczki, ale szlag… Przyjaźnił się też z Emily. Nie chciał urazić niczyich uczuć, i chyba jako jedyny z całej czwórki podchodził do tego z większym rozsądkiem, bo w jego głowie nie rozbrzmiewał tak intensywny smutek czy poczucie pustki. - Dajcie spokój… – Mruknął wreszcie, kierując swoje słowa do pozostałej trójki. Nie miał zamiaru obwiniać nikogo konkretnego, bo i nie uważał, by ktokolwiek z tu zebranych był faktycznie odpowiedzialny za taki, a nie inny rozwój zdarzeń. Ot, zwyczajne nieporozumienie, a że przydarzyło się w takich okolicznościach… wszyscy przeżywali śmierć swojej matki i niepotrzebnie wdali się w pyskówkę. - To nie jest najlepszy moment na kłótnie. – Dodał po dłuższej chwili, choć nie był przekonany co do tego, że jego zachowanie jakkolwiek uspokoi napiętą sytuację. Czuł tę ciężką atmosferę w powietrzu, ale jednocześnie obawiał się, że zaraz oberwie od kogoś rykoszetem. Miał jednak szczerą nadzieję, że zebrani wokoło pozostawią wszelkie niesnaski na boku i przynajmniej na czas pogrzebu zdołają się jakoś uspokoić.
Carmel M. Gallagher
Rok Nauki : VI
Wiek : 21
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 167
C. szczególne : dołeczki w policzkach kiedy szeroko się uśmiecha, blizna tuż nad prawą brwią. Kilka kolczyków w prawym uchu.
To prawda, że Emily była poniekąd kolejnym słupem w tłumie, jednym z tak wielu, że nie była w stanie ogarnąć ich ni wzrokiem, ni umysłem. Ów tłum chyba przerzedzał się powoli, bo powoli czuła, że może wziąć głębszy oddech. Ceremonia dobiegła już końca i nikt nie widział najwyraźniej sensu we wpatrywaniu się w pokryty kwiatami nagrobek. Były tam i jej kwiaty – bukiet śnieżnobiałych dalii, które były ulubionymi kwiatami jej matki. Nie wiedziała jakim cudem starczyło jej sił, by je tam położyć. Była przekonana, że z Emily pójdzie szybko – że dziewczyna zreflektuje się choć odrobinę i nawet jeśli nie pójdzie sobie tak od razu (mimo że Carmel jasno dała jej do zrozumienia, że lepiej byłoby gdyby tak właśnie zrobiła), to przynajmniej zamilknie lub przestanie stroić sobie z niej żarty. Łypnęła na nią, marszcząc brwi. Co miała jej powiedzieć? Nie czuła w sobie wystarczających pokładów cierpliwości aby powstrzymać złośliwy komentarz. – Tak, właśnie takich – powiedziała jeszcze ciszej, bo coś w minie Emily ją niepokoiło. Czego od niej oczekiwała, że rozpocznie kłótnię? Mała Gallagher nigdy nie słynęła z dużego opanowania, ale próba wykorzystania tego w tak szczególnym dniu i miejscu była wyjątkowo wrednym posunięciem. Carmel otworzyła usta by powiedzieć coś jeszcze, ale właśnie wtedy starsza dziewczyna znów się odezwała. Niechętnie przymknęła buzię i ze zmarszczonymi brwiami czekała na rozwój sytuacji – bo jakiś dziwny głos, który być może niektórzy nazwaliby intuicją podpowiadał jej, że nie jest to jeszcze koniec. Podniosła wzrok na wysokiego, starszego chłopaka, który pojawił się u jej boku, obejmując ją ramieniem. Wcześniej musiała go nie zauważyć, wtopił się w tłum licznych żałobników, których przestała rozróżniać już ponad pół godziny temu. – Przepraszam, o czym Ty mówisz? – lewa brew Gryfonki powędrowała ku górze, a błękitne oczy wędrowały od dziewczyny do chłopaka, który również postanowił zabrać głos. – O czym Wy mówicie? – powtórzyła nieco rozedrganym z nadmiaru emocji głosem. Dlaczego jej to robili? Dlaczego dzisiaj? Uważali to za dobry moment na żarty? Zerknęła na Matta, który najwyraźniej zwrócił uwagę na ich małe spięcie i pojawił się u jej boku; przysunęła się o pół kroku bliżej niego, czując, że bez jego wsparcia chyba nie da rady. – Kto Was porzucił i dlaczego uważacie, że mówienie o tym nad grobem matki jest dobrym pomysłem? Nawet Cię nie znam – ostatnie słowa były skierowane do chłopaka – j-jak miałabym Wam niby pomóc? – rozejrzała się za znajomą sylwetką ojca, ten jednak był daleko – tuż pod kaplicą rozmawiał z kilkoma mężczyznami, w tym z Willem i najwyraźniej nie widział, że córka szuka jego wsparcia. Zresztą może to i lepiej? Wolała sama zrozumieć w czym leżał problem. Oparła rękę na biodrze i popatrzyła na nich wyczekująco.
To nie było ani dobre miejsce, ani odpowiedni czas na takie dyskusje. Z drugiej strony, czy taki w ogóle istniał? Kiedy był dobry moment na rozmowę z nieznaną sobie przez szesnaście lat siostrą o tym, że jeszcze wczoraj były nieznajomymi, a dzisiaj są już blisko spokrewnione? Prawdopodobnie taki nie istniał, a Emily nie miała siły zastanawiać się, czy powinna mieć więcej taktu i wyczucia. Wiedziała, że to Carmel na tym pogrzebie bardziej cierpi, ale jednocześnie nie potrafiła z siebie wykrzesać aż tyle empatii. Chociaż bardzo nie chciała się do tego przed sobą przyznać, wiedziała, z czego to wynikało. Zazdrość. O to, że dziewczyna faktycznie miała kogo opłakiwać, że ją poznała, była z nią blisko, spędziła szesnaście lat z matką, której Emily nie było dane nawet poznać. Nie potrafiła jej współczuć, bo najzwyczajniej w świecie, oddałaby dużo za to, żeby być na jej miejscu. Nawet teraz. Jej zostaną chociaż wspomnienia, w momentach załamania będzie mogła odszukać w pamięci wspólne momenty i poczuć się lepiej. Ślizgonka nie miała tego luksusu. Jej pozostały pytania bez odpowiedzi, wątpliwości i nadzieje, że najgorsza wersja historii nie była prawdziwa. - To też pogrzeb jej matki, Dominik. Nawet przede wszystkim - mruknęła, słysząc ton swojego brata. Jemu z całą pewnością trudniej było zachować spokój, w końcu ją znał, pamiętał, to musiało być jeszcze trudniejsze. - Ale to też grób naszej matki - spojrzała na Carmel. - Odeszła po moich narodzinach i jak się okazuje, założyła nową rodzinę. Więc jakby nie patrzeć, nie jesteśmy tutaj tak do końca obcy. Wiem, że to brzmi jak straszna ściema, ale my też dopiero co dowiedzieliśmy się, że miała więcej dzieci - westchnęła i spojrzała na nagrobek. Nie potrafiła zrozumieć jej motywów. Dlaczego nigdy ich nie odszukała, nie powiedziała prawdy? Tu już nie chodziło tylko o nią, ale o rodzeństwo, które mieli przecież prawo poznać. - Widocznie nie uznała, że jesteśmy warci wspomnienia przy zakładaniu nowej rodzinki - prychnęła Emily. Nie potrafiła nie czuć złości, nawet jeżeli to było pożegnanie. Nie była jej w stanie niczego wybaczyć, nawet po śmierci, zwłaszcza po śmierci. Teraz jej złość tylko się potęgowała i nie wyglądało na to, żeby cokolwiek miało ją ukoić. - My nie zrobiliśmy nic złego, wy nie zrobiliście nic złego, kłótnie nie mają sensu. To wszystko jej wina - mruknęła.
Dominik Rowle
Wiek : 28
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 187
C. szczególne : Blizna na skroni po wypadku w szwajcarskich górach.
Oczywiście, teraz było jasne, że dziewczyna nic nie wiedziała o swoim, bądź co bądź, rodzeństwie. Jej zbita z tropu, nic nie rozumiejąca mina spowodowała, że Dominik opanował nerwy. Emily miała rację – to pogrzeb jej matki, a tu nagle zjawia się dwoje ludzi, których uważa za obcych (a już najbardziej jego, którego widzi pierwszy raz na oczy) i zakłócają żałobę, sugerując, że jej ukochana matka miała przed nią tajemnice. To logiczne, że się zirytowała. Jednak rana, którą Dominik starał się przez tyle lat zaleczyć, nawet z powodzeniem, ponownie się otworzyła. Była tylko delikatną blizną, którą otworzyły na nowo wydarzenia ostatnich dni. Może to okropne, ale to nie śmierć matki zabolała go najbardziej, tylko fakt, że założyła nową rodzinę, z którą była szczęśliwa, w której dzieci były otoczone miłością obojga rodziców; że, ani nie próbowała szukać z nim i jego rodzeństwem kontaktu, ani nie powiedziała o nich nowej rodzinie. To bolało. Cholernie. Choć starał się udawać przez tyle lat, że już go to nie obchodzi, to jednak nie mógł oszukać samego siebie. Niepewna mina dziewczyny, słowa Emily i chłopaka, który właśnie do nich podszedł – chyba brata tej pierwszej – spowodowały, że odetchnął głęboko i postanowił nie wdawać się w kłótnie. Uważał jednak, że powinni sobie wszystko wyjaśnić. - Masz rację – przytaknął chłopakowi i zwrócił się do dziewczyny. – Wybacz, poniosło mnie. Dominik Rowle, najstarszy brat Emily, jak już mogłaś się domyślić – przedstawił się, bo chyba od tego powinni zacząć. Niestety, początek rozmowy nie wypadł zbyt fortunnie i Dominik sam nie wiedział, jak potoczy się jej dalsza część. Miał nadzieję, że emocje już go nie poniosą, w końcu dziewczyna nie była nic winna czynom swojej… ich matki. Emily wyręczyła go w wyjaśnieniu im tej kwestii. Przy jej słowach krótki ból przeciął jego serce i niemal skulił się, jak od uderzenia. Emily mogła poczuć krótkie drżenie jego dłoni na swoich ramionach. Uznała, że nie jesteśmy warci wspomnienia… Emily idealnie wyraziła ich ból, który Dominik odczuwał chyba najbardziej. Jego matka „znała” najdłużej, był pierworodnym synem. On znał ją najdłużej z całego rodzeństwa i najlepiej pamiętał, rozumiał dużo więcej niż oni, kiedy ich opuszczała. Wtedy czuł się osobiście dotknięty. Jak to dziecko miał proste myślenie – co zrobiłem źle, że mamusia odeszła? Teraz wszystko wróciło. Zwłaszcza, że właśnie dowiedział się, że z inną rodziną była w stanie wytrzymać… Domyślał się, że ostatnie słowa Emily mogą rozsierdzić ich nową siostrę, ale nawet nie był w stanie zwrócić jej uwagi, nie mówiąc już o zaprzeczeniu. Bo miała rację. Nie było sensu kłócić się o coś, w czym żadna ze stron nie ponosiła winy. Jednocześnie dziewczyna powinna im wybaczyć rozżalenie i niezbyt dobre słowa o matce, która porzuciła na zawsze własne dzieci. Miał nadzieję, że tak jak on opanował złość i nie miał zamiaru wyładowywać jej na pannie Gallagher, tak i ona choć trochę zastanowi się co czują oni, Dominik i Emily. - Kiedy Emily przekazała mi informacje o jej śmierci nie mogłem uwierzyć – dodał jeszcze. – W końcu jej nie znała, mogła się pomylić, ktoś jej coś wmówił… Ale potem… zobaczyłem zdjęcie. W gazecie. Nie było mowy o pomyłce – spojrzał na nagrobek i zamyślił się krótko. – A kiedy przeczytałem nazwisko… poczułem się znów jak pięcioletni chłopiec, którego porzuciła mama. Znów zacząłem się zastanawiać w czym zawiniłem, że była ona w stanie żyć szczęśliwie z nową rodziną, a nie mogła się zdobyć na choć krótki list z pytaniem o los czwórki swoich dzieci. Potrząsnął głową i mocniej zacisnął szczęki. Teraz, kiedy pierwszy gniew na matkę opadł, pozostał żal. Żal, który pewnie ponownie przerodzi się w złość i tak w kółko, do końca życia. Takie rzeczy zostawiają trwały ślad w psychice i w sercu. Nikt nie zdoła go wymazać, można tylko otoczyć go ochronną błoną, aby nic nie było w stanie zbyt często wyrzucać go na powierzchnię, aby znów zawładnął emocjami. Tak jak w tym przypadku. Aktualnie poczuł się bardzo zmęczony… Emocje ostatnich dni i aktualna rozmowa mocno na niego wpłynęły, choć nie chciał okazywać słabości.
Matthew C. Gallagher
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 178
C. szczególne : zawadiacki uśmiech, podczas którego jego prawa brew zawsze unosi się nieco wyżej niż lewa; dołeczki w policzkach
Nie rozumiał dlaczego cała ta ferajna reagowała na swoje słowa tak nerwowo, chociaż z drugiej strony zdawał sobie sprawę z tego, że ludzie w emocjach zachowywali się kompletnie inaczej niż zwykle. Szczególnie zaskoczyła go bojowa postawa Carmel, ale i rodzeństwo Rowle nie pozostawało jej dłużne. I o ile z Gryfonką i Ślizgonką łączyły go raczej ciepłe stosunki, tak zupełnie nie spodobał mu się brat tej drugiej. Nie potrafił tego wyjaśnić, ale wydawał mu się jakiś wyniosły i zarozumiały. Mimo wszystko, w przeciwieństwie do reszty, zdecydował się nie dzielić ze wszystkimi swoimi spostrzeżeniami, bo bardzo prawdopodobne było, iż wówczas wywołałby tylko kolejną, niepotrzebną nikomu do szczęścia, kłótnię. Słysząc jak z ust młodej panny Gallagher wydobywają się kolejne słowa, instynktownie złapał ją za ramię, a następnie objął, starając się tym samym powstrzymać wir wydarzeń. Obawiał się po prostu, że któreś w końcu przegnie i że skończy się na rękoczynach, a nie oszukujmy się, nie było to najlepsze miejsce i czas na przepychanki. Jakkolwiek próbował się jednak bawić w mediatora poróżnionych stron, tak odnosił wrażenie, że jego poczynania i tak nie mają żadnego wpływu na zachowanie pozostałych. Zresztą im więcej słyszał, tym bardziej sam był zainteresowany sytuacją. Było mu chyba łatwiej od Carmel połączyć wszystkie elementy niczym puzzle, chociaż po jej słowach sam zaczął się zastanawiać czy to prawda czy jednak Rowle stroją sobie z niej żarty. Nie posądzałby jednak Emily o coś takiego, poza tym ich wersja brzmiała raczej wiarygodnie. - Chwila, mama Carmel by… jest też Waszą mamą? – Ugryzł się w język w porę i nie użył na szczęście czasu przeszłego. Z pewnością nie byłoby to miłe, nawet jeśli kobieta pozostawiła swoje dzieci, decydując się na założenie nowej rodziny. Szlag by to… nie lubił takich ceremonii i takich rozmów, nigdy nie wiedział jak się ma w takich okolicznościach zachować. Poza tym nie potrafił uwierzyć w to, że uczęszczając do tej samej szkoły z Emily nigdy nie poznali prawdy o Caroline Gallagher. On jak on – nie była to jego rodzona matka, więc nie był do końca zainteresowanym, ale że nawet Carmel nie miała o tym zielonego pojęcia? - Matthew Gallagher. – Właściwie Dominik przedstawił się raczej jego siostrze, ale też postanowił podzielić się swoimi personaliami. – Chociaż wychodzi na to, że ja nie jestem akurat Waszym bratem… – Dodał nie wiedzieć czemu, chyba mimowolnie sam zaangażował się w tę dyskusję, chociaż wcześniej starał się pozostać na uboczu. Przypomniało mu się jednak, że często nazywał Ems swoją małą siostrzyczką, co w tym momencie sprawiło, że poczuł się trochę niekomfortowo. Słuchał uważnie pozostałej trójki, ale sam zamilknął, starając się jeszcze raz przetrawić te dość skomplikowane koligacje rodzinne. Z Carmel mieli wspólnego ojca, ale Caroline była dla niego obcą osobą. Z rodzeństwem Rowle nie łączyły go żadne więzy krwi, i choć pewnie nie miało to większego znaczenia, jakoś odetchnął z ulgą.
Carmel M. Gallagher
Rok Nauki : VI
Wiek : 21
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 167
C. szczególne : dołeczki w policzkach kiedy szeroko się uśmiecha, blizna tuż nad prawą brwią. Kilka kolczyków w prawym uchu.
„To też pogrzeb jej matki”? Jakie „też”? „Naszej matki”?! Płyciutka zmarszczka między brwiami dziewczyny nieco się teraz pogłębiła, wyrażając zdziwienie i niezrozumienie, którym wolałaby nie dzielić się z obcymi ludźmi. Nie była tego jednak świadoma i jej twarz była jak otwarta księga, okazując światu każdą pojedynczą myśl jaka przemykała przez jej głowę. Tych było zaś wiele. To nie tak, że nic do niej nie docierało, ona zwyczajnie nie dopuszczała do siebie prawdy, która z każdym kolejnym słowem tej dwójki stawała się coraz bardziej oczywista. Odpychała ją od siebie z godnym Gallagherów uporem, starając się przekonać samą siebie, że Emily kłamie i jedyną niewyjaśnioną kwestią jest to, jaki ma ku temu powód. Była wdzięczna, że brat stał przy jej boku, bo poczuła, że robi jej się słabo i kto wie czy nogi nie odmówią jej zaraz posłuszeństwa. Przerzuciła ciężar na drugą nogą, dyskretnie opierając się o niego ramieniem, by poczuć więcej fizycznego i psychicznego wsparcia, które było jej teraz tak bardzo potrzebne. – Caroline Gallagher jest Waszą mamą. – nie zapytała, a raczej stwierdziła, jakby potrzebowała wypowiedzieć te słowa na głos żeby móc jakoś się z nimi pogodzić. Głos jej zadrżał, pod koniec trochę się załamał. Co za niewybaczalna słabość. Poczuła, że złość jaką odczuwała przez cały ten czas usilnie próbuje zamienić się we łzy bezsilności. Merlinie, co za moment na płacz! Pociągnęła nosem, wzięła głęboki wdech i zamrugała, żeby powstrzymać słone strugi, które rozniosłyby po jej twarzy wstyd. Dominik, bo tak przedstawił się wysoki mężczyzna, spuścił nieco z tonu, natomiast Emily wciąż zdawała się robić wszystko, byleby tylko Carmel nie była w stanie zapałać do niej sympatią. Nie żeby w tej sytuacji było to w ogóle możliwe, ale mimo wszystko mogło być lepiej, tymczasem małą Gallagher podniosła na nią pełne niedowierzania spojrzenie, czując, że brak jej już sił na gniew. – Rodzinki. – prychnęła w zabójczo podobny co Emily sposób. Zupełnie jakby były siostrami, prawda? Nie spodobał jej się ton w jaki wypowiedziała to ta nadęta blondyna. Oparła dłoń na biodrze, nie spuszczając Ślizgonki z oczu. – Mówisz, że nie jesteśmy nic winni, ale wcale tak nie myślisz, co? Kim ona dla Ciebie była? Matką? Wątpię. Obcą osobą. Na pewno łatwo jest zrzucać winę na kogoś, kogo wcale się nie zna. Westchnęła, wyprostowała się i przesunęła dłonią po splecionych w warkocza włosach, przygładzając te kosmyki, które żywo wymykały się z więzienia splotu. Tym razem zwróciła się do Dominika. – Jesteście zupełnie pewni, że to nie pomyłka? W stu procentach? To zabrzmi idiotycznie, ale... no znałam swoją mamę, do cholery, przecież by tak nie zrobiła. Dlaczego miałaby was zostawić i co gorsza nic nam o was nie powiedzieć? Ciekawe czy tata wie coś na ten temat... nie mówcie mu, błagam. Ja... nie byłam z nią aż tak blisko, może gdybyśmy... gdybym... jakby była... – głos załamał jej się ostatecznie, warga drgnęła niebezpiecznie. Pociągnęła nosem po raz kolejny, potarła go wierzchem dłoni i spojrzała na Matta. – Wiedziałeś coś na ten temat, Matt? Cokolwiek? Powiedz mi, nawet jeśli to miała być tajemnica, już i tak się wszystko wydało. Znasz Emily lepiej niż ja – zerknęła na dziewczynę przelotnie – nigdy niczego nie zauważyłeś? Rozejrzała się wokół siebie i namierzyła ławkę stojącą na wprost grobu. Pokonała dzielący ją od niej krok i opadła na nią ciężko. – Skoro tak to... jesteśmy rodziną? – to było głupie pytanie, nawet ona była tego świadoma, ale chyba potrzebowała żeby ktoś jasno to potwierdził.
To było za dużo. Dla nich wszystkich. Ta sytuacja nie była normalna i nie dało się jej tak po prostu na spokojnie przyjąć. Najgorsze w tym wszystkim było to, że trudno było powiedzieć, czy to coś zmienia, a jeśli tak, to co? Jak mieli się teraz traktować? Emily nie miała pojęcia jak się zachować, nie wyobrażała sobie skali tego, jak niezręcznie będzie teraz między nią a Mattem. A on był w tym wszystkim najmniejszym problemem. Nawet nie byli spokrewnieni. Za to z Carmel, za którą wcześniej nawet specjalnie nie przepadała, była spokrewniona naprawdę blisko i to było coś, co ciężko było zepchnąć na bok i udawać, że nigdy nie dostało się takiej informacji. Czy reszta braci będzie chciała ją poznać? Dziwna była świadomość, że nie była już ich jedyną siostrą. Nie była już nawet najmłodsza w rodzinie. Teraz sama miała młodszą siostrę i to było bardzo dziwne uczucie. Nie prosiła o nic takiego. - Właśnie, że tak myślę. Winię jedną osobę. Ją. Odeszła jak tchórz, nam nigdy nie powiedziała prawdy, a was wręcz okłamywała - powiedziała spokojnie, bo faktycznie, chociaż nie pałała sympatią do swojej nowej siostry, nie winiła jej. Też była ofiarą tej całej sytuacji. - Jesteśmy pewni. Ciężko w to uwierzyć, ale widocznie nie znałaś jej wystarczająco dobrze, nie z tej strony. Spoko, ja nie znałam jej z żadnej, tak czy inaczej jesteś na wygranej pozycji - powiedziała, dalej siląc się na spokój, który przychodził jej znacznie trudniej, niż by tego chciała. Zerknęła na Matta, ale wątpiła, żeby się czegokolwiek domyślał. No bo skąd miałby mieć w ogóle taki pomysł? Sytuacja była na tyle abstrakcyjna, że trudno było ją jakkolwiek przewidzieć. - Teoretycznie jesteśmy. W praktyce... nie wiem, nawet się nie znamy. Czy to w ogóle cokolwiek zmienia? - wzruszyła ramionami, siląc się na obojętność, a właściwie chcąc być obojętną. Nie chciała nowej siostry. Nie chciała zacieśniać z nimi więzi, nawet jeżeli Matta bardzo lubiła. Mogła zaakceptować prawdę, ale nie chciała, żeby ona zmieniła cokolwiek w jej życiu. Wolałaby udawać, że nic się nie stało. Tak jej się przynajmniej teraz wydawało i miała nadzieje, że Dominik to poprze. Nie zamierzała się nim dzielić z nowo odkrytą siostrą. Żadnym z braci. Zresztą, widok Carmel to zawsze będzie tylko rozdrapywanie starych ran. A przecież do tej pory tak skutecznie szło jej odpychanie tego tematu. Teraz wystarczyła wycieczka korytarzem szkolnym, żeby to zniszczyć.
Dominik Rowle
Wiek : 28
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 187
C. szczególne : Blizna na skroni po wypadku w szwajcarskich górach.
Miał... totalny mętlik w głowie. Naprawdę sama nie wiedział co o tym wszystkim myśleć, nie mógł zebrać wszystkich myśli w logiczną całość. Odruchowo złapał się za nasadę nosa i przymknął oczy, przysłuchując się wymianie zdań Emily i Carmel. Dziewczyna nie przedstawiła się, wzburzona emocjami, ale powiedział to Matthew, jej brat. Choć oni też nie byli chyba rodzonym rodzeństwem, bo chłopak stwierdził, że akurat on nie jest z nimi, rodzeństwem Rowle, spokrewniony. Merlinie, co to za skomplikowana sytuacja? Tę kwestię zostawmy na razie, wychodzi na to, że nie ma ona związku ze sprawą wspólnej matki Dominika, Emily i Carmel. Carmel... Jego nowa siostra. Nie mieściło mu się to w głowie, że nagle ma drugą, kilkunastoletnią siostrę. Młodszą od Emily. Nie miał pojęcia, jak ma się do niej odnosić. Widział, że z trudem hamuje łzy, a potem... Merlinie, prychnęła niemal tak samo jak Emily. Zakręciło mu się w głowie. Spojrzał na dziewczynę ze zmęczeniem w oczach. - Tak, była dla Emily obcą osobą. Ale jednocześnie była też jej matką, Carmel - powiedział, piewszy raz zwracając się do dziewczyny po imieniu. - Matką, która odeszła, która przez tyle lat nie intersowała się losem dzieci, a nowej rodzinie nie powiedziała, że gdzieś tam zostawiła kilkoro swoich potomków, z którymi nie szuka kontaktu. Może rzeczywiście Emily łatwiej zrzucić na nią winę, ale czy nie taka jest prawda? - powiedział, spoglądając jej w oczy. - Ani nasza w tym wina, ani Twoja. Wszyscy jesteśmy w szoku, z tych samych powodów. I - tak, jesteśmy pewni - odpowiedział na jej pytanie. W jego oczach pojawiło się nawet coś na kształt współczucia, kiedy widział, że Carmel patrzy na niego z nadzieją, a głos łamie jej się od nadmiaru emocji. Westchnął cicho i sięgnął do kieszeni marynarki. Wyjął wycinek całkiem niedawnej gazety i zdjęcie. Zawiesił wzrok na informacji o śmierci Caroline, a po chwili przeniósł go na stare zdjęcie. Zrobiono je kilka dni po urodzeniu Emily, wobec czego była na nim cała rodzina Rowle. Na małej kanapie siedziało dwoje dorosłych, a kobieta sztywno trzymała w ramionach noworodka. U ich stóp siedziało trzech chłopców. Caroline była kilkanaście lat młodsza, ale nie było wątpliwości, że to ta sama osoba, co na zdjęciu z gazety. Dominik bez słowa podał obie rzeczy Carmel. - Tak, jesteśmy rodziną - powiedział w końcu po dłuższej chwili. - W każdym razie jesteśmy spokrewnieni, i teoretycznie, i praktycznie, Emily - spojrzał na siostrę uspokajająco. - My i Carmel, bo z tego co zrozumiałem Matthew nie jest z nami związany więzami krwi, ale z Carmel tak? Macie wspólnego ojca? - zgadywał, zagadując do Matta. - A czy to coś zmienia? - powtórzył pytająco słowa Emily. - Na pewno, nie da się puścić takiej wiadomości w niepamięć - pokręcił głową. - Czy tego chcemy czy nie, jesteśmy rodzeństwem, teoretycznie powinniśmy sobie pomagać i móc na siebie liczyć... - zawiesił głos. Miał w sobie mocno zakorzenione więzy rodzinne - chyba po Rowle'ach, biorąc pod uwagę zachowanie jego matki - i nie do końca wiedział, jak rozwiązać tę sytuację. Widział, że Emily wolałaby udawać, że nic się nie stało, ale przecież to nieprawda! - A praktycznie przynajmniej nie wchodźmy sobie w drogę i nie plujmy jadem, bo wszyscy doszliśmy do wniosku, że naszej winy w tym wszystkim nie ma - dokończył pospiesznie. Jego mysli błądziły raz w jedną, raz w drugą stronę. Najpierw myślał, że teraz zmieni się wszystko, że powinni utrzymywać kontakty, potem jednak stwierdzał, że przecież informacja o nowym rodzeństwie nie musi oznaczać zacieśniania więzi, wystarczy, że wiedzą o wzajemnym istnieniu. I tak w kółko, nie wiedział w końcu, które rozwiązanie będzie najlepsze. Czy powinni się bliżej poznać? W końcu to tylko więzy krwi, wspólne geny... Tak naprawdę nie muszą spędzać ze sobą czasu, poznawać się. A z drugiej strony... dlaczego nie? Dominik czuł, że nie będzie mógł zingorować informacji, że gdzieś tam jest jego druga siostra, a on nie wie, co się z nią dzieje, ale w tym momencie nie umiał szczerze jej powiedzieć, że może zwracać się do niego, jeśli będzie miała ochotę. Domyślał się zresztą, że spojrzałaby na niego jak na idiotę, gdyby zaproponował to dzisiejszego dnia. Nie zmienia to faktu, że chłopak wiedział już, że ona jest, tak samo zagubiona i bezradna, krew z krwi jego matki... Jego siostra. Odchrząknął. - O swojego ojca się nie martw - zwrócił się do Carmel. - To nie nasza sprawa, w twojej kwestii leży czy mu powiesz, czy nie. I również w twojej lezy rozliczenie się z nim, jeśli wiedział. Starał się załągodzić sytuację, nie widział już sensu we wzajemnym parskaniu na siebie, był też zresztą najstarszy i powinien zachowywać się jak dorosły, mimo że wydawało mu się jakby miał w głowie rój bardzo hałaśliwych pszczół.
Carmel M. Gallagher
Rok Nauki : VI
Wiek : 21
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 167
C. szczególne : dołeczki w policzkach kiedy szeroko się uśmiecha, blizna tuż nad prawą brwią. Kilka kolczyków w prawym uchu.
Musiała sięgnąć po resztki zdrowego rozsądku i szacunku do ceremonii, która przed chwilą miała tutaj miejsce żeby zwyczajnie nie rzucić się na nią z pięściami. Miała na to tak ogromną ochotę, że patrząc na dziewczynę z przymrużonymi oczyma, wyobrażała sobie jak doskakuje do niej i wyrywa z głowy wszystkie przebrzydłe blond kudły. Jej mama nie była tchórzem i Ślizgonka nie miała prawa tak o niej mówić! Jeśli naprawdę ich zostawiła, to musiała mieć ku temu jakiś powód. Zresztą im dłużej przyglądała się Emily, tym lepiej rozumiała decyzję swojej rodzicielki. Kto wie, może już jako maleńkie dziecko widać było, że stanie się kiedyś tak paskudną osobą? Złość nawarstwiała się w niej i nawarstwiała, a obraz Emily jaki układała sobie w głowie wykrzywiał się coraz bardziej i bardziej, przyjmując wszystkie negatywne uczucia Gryfonki. Czuła się okropnie i to właśnie na nią zrzuciła teraz winę. Przyszła tu, niszczyła jej życie i jeszcze miała o to pretensje. Dominik wywarł na niej o wiele lepsze wrażenie, nawet jeśli z początku wcale nie sprawiał, że było to dla niej łatwiejsze. Zdawało jej się, że darzy ją mniejszą niechęcią niż Ślizgonka, a słowa, w jakie ubrał swoje myśli – tak przecież zbliżone do tego, co miała na myśli dziewczyna – przemawiały do niej o wiele bardziej. Zacisnęła wargi, czując, że raz po raz wytrącają jej z rąk wszystkie argumenty, jedyny oręż jakim mogła się tu posługiwać. Czuła się bezbronna i odsłonięta, i nawet obecność Matta przestawała jej w tym pomagać. Zdawało jej się, że Dominik się waha, ale nie czuła się na siłach aby wnikać teraz w to, co siedziało w jego głowie. Pokiwała tylko głową, dając im wszystkim jasno do zrozumienia, że zrozumiała. Nie podobało jej się to, że nagle poza jedynym ukochanym bratem, w jej życiu miał pojawić się kolejny, co gorsza w pakiecie z siostrą, której nigdy przenigdy nie chciała mieć. Nagle uświadomiła sobie co wcześniej powiedział Dominik; podniosła na niego zaczerwienione oczy. – Czekaj, powiedziałeś... czwórki dzieci? J-jest was... czworo? – zająknęła się. To było za dużo, o wiele za dużo. Myśl o dwójce dodatkowego rodzeństwa zdawała się ją przerastać, a teraz dotarło do niej, że to czwórka zupełnie obcych dla niej osób. Pobladła i zerwała się z ławki, na której siedziała od jakiegoś czasu. – Powiedz tacie, że będę w domu. – powiedziała do Matta szybko i zupełnie poważnie, po czym odwróciła się w stronę bramy cmentarza. Po kilku krokach puściła się biegiem i ani myślała oglądać się za siebie.
| z/t
Irvette de Guise
Wiek : 23
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 172cm
C. szczególne : Burza rudych włosów, piegi, lawendowy tatuaż za lewym uchem, krwawa obrączka na palcu
Nie kłamała twierdząc, że Fire nigdy nie była jej ulubioną członkinią rodu Dear. Ten tytuł na zawsze należał do Huntera i Irvette wątpiła, że cokolwiek miało się w tej kwestii zmienić. Zdziwiła się więc, gdy otrzymała list od kobiety i to jeszcze taki, który zapraszał do spędzenia wspólnie czasu. Początkowo myślała, czy na pewno ma na to ochotę, ale ostatecznie uznała, że musi przekonać się, o co w tym wszystkim naprawdę chodzi i wysłała kruka z twierdzącą odpowiedzią. Fire wywiązała się, załatwiając jej świstoklik, a gdy Ruda przybyła na miejsce uśmiechnęła się widząc, gdzie ją wywiało. -Klimatycznie. Gustu Ci nie brakuje. Tak samo jak ciętego języka. Nie nauczyli Cię, by nie obrażać tych, do których masz interes? - Zapytała z błyskiem w oku, mając na myśli oczywiście ostatni list Fire. De Guise poprawiła ładnie włosy i ubranie, które nieco się pomiętoliły od podróży, po czym zaczęła rozglądać się po okolicznych nagrobkach. -Ugh. - Zdegustowana spojrzała na jedną z mogił. -No więc? Gdzie zaczynamy? - Zapytała, bardziej zainteresowana tym, czy może gdzieś w pobliżu nie kryje się zjadacz trupów niż księżycowymi łzami, choć te też zdecydowanie były warte posiadania w swojej kolekcji.
Świstokliki nie były dla Szkotki żadnym problemem - ich wyczarowywanie miała opanowane w małym palcu. Tak naprawdę nie wiedziała czy jest jeszcze jakiekolwiek zaklęcie, którego by nie zdążyła poznać. Z jednej strony, uznawała to za wielkie osiągnięcie po wielu latach intensywnej nauki oraz pracy. Z drugiej - trochę szkoda, że nie mogła już z taką łatwością znajdować sobie wyzwań. Natura Blaithin skłaniała ją do spełniania naprawdę wielkich ambicji. Na całe szczęście pozostawała nauka hipnozy oraz szkolenie się w innych dziedzinach magii. Jak na przykład w zielarstwie, które też wysoko ceniła. Zjawiła się na cmentarzu w Dolinie Godryka zaledwie chwilę przed Irvette. Wyjątkowo nie nosiła długiej czarodziejskiej szaty, a zamiast tego postawiła na wygodne spodnie i prostą czarną koszulkę. Jeśli miały przedzierać się przez zdziczałe chaszcze to Fire wolała mieć pełną swobodę ruchów. Zabrała również rękawiczki ochronne oraz Rękę Glorii - ponieważ nieubłaganie zbliżała się noc i panował półmrok. To tylko dodawało specyficznego "uroku" temu cmentarzowi. Jak dla Blaithin - idealne miejsca na pierwszą randkę lub pierwszą zbrodnię. A najlepiej oba naraz. - De Guise. - bladą twarz rudowłosej również na moment rozjaśnił uśmiech, ale chłodny. Nie do końca znała Irvette i wiedziała tylko, że przyjaźniła się z Hunterem. To przez przypadek usłyszała kiedyś, że hipnoza nie jest jej obca, a to zainteresowało Szkotkę. Zechciała dowiedzieć się więcej na ten temat, a takie po prostu zaproszenie byłej Ślizgonki nie sprawiało Fire żadnego problemu. Nie krępowała się wysyłaniem listów z dupy wziętych. - Nie mów, że faktycznie Cię uraziłam? Jesteś przecież ulepiona z twardej gliny. Choć teoretycznie brzmiało to jak komplement to oschły ton Dear sugerował, że nie mówiła tego z wielkim przekonaniem. Tak naprawdę to właśnie tej nocy Irvette mogła udowodnić, jak łatwo ją złamać. A Fire nie okazywała litości. Zamierzała ją przetestować. - Cmentarz jest rozległy, ale mam mapę. - wyciągnęła z niewielkiego plecaka schludnie złożony na kilka części pergamin. - Plotki mówiły o zachodniej krypcie, więc jak tam dotrzemy to zaczniemy się porządnie rozglądać. Oparła się ciężkim butem o jeden z nagrobków, kompletnie ignorując j przyglądając się chwilę mapie, a potem wyciągając rękę ku Irvette. Znała ten błysk w oczach - jej towarzyszka zapewne lubiła przygody oraz nutę adrenaliny. Doskonale się składało. Kto wie, może te rudowłose diablice jeszcze przypadną sobie do gustu?
Irvette de Guise
Wiek : 23
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 172cm
C. szczególne : Burza rudych włosów, piegi, lawendowy tatuaż za lewym uchem, krwawa obrączka na palcu
Ruda miała różdżkę i rękawice ochronne, co w zupełności jej wystarczało. Nie spodziewała się potrzebować wielce ekwipunku podczas zbierania byle księżycowych łez. No może poza kilkoma pojemniczkami, które oczywiście też miała pod ręką. Początkowo jej uwagę zwróciła jednak druga płomienna głowa, do której od razu podeszła. -Takt nie ma nic wspólnego z tym, czy ktoś jest twardy, czy nie. - Odpowiedziała całkiem w swoim stylu. Nie miała pojęcia, że Dear podsłuchała jedną z jej rozmów z Hunterem. Zazwyczaj starała się być ostrożna poruszając ten temat, ale możliwe, że w otoczeniu rodziny i znajomych, kiedyś po prostu się potknęła i teraz miała za ten błąd zapłacić. Całe szczęście, że była tego nieświadoma, bo inaczej Fire od początku by spotkała się z nieco mniej przyjaznym odbiorem. A tak, mogły sobie chociaż poudawać, że jest między nimi nić sympatii. Irv nie miała jednak w zwyczaju tak po prostu odkrywać swoich kart, więc Dear miała przed sobą ciekawe i zdecydowanie trudne zadanie. -Grzebanie w kryptach? Poczuję się jak w domu. - Odparła z uśmiechem, w myślach nawiązując do wielu trupów w szafie, które de Guise zdecydowanie posiadali. -W takim razie nie ma co czekać. Chyba, że boisz się duchów. - Posłała jej wyzywające spojrzenie i natychmiast ruszyła w stronę wskazanej wcześniej krypty. Jako żeglarka, doskonale orientowała się w czytaniu z map, czy nawet gwiazd i ten ułamek sekundy zdecydowanie jej wystarczył, by wiedziała, gdzie ma iść. -Przyznaj się, kogo planujesz otruć? - Rozpoczęła przyjacielską pogawędkę, żeby jakoś umilić im ten czas. Rozglądała się bez większych emocji na boki, a jej oczy przybrały wyraźnie czarny kolor, tracąc cały swój szmaragdowy urok.
______________________
A star becomes a sun, under the pressure of darkness.