Zabłądziłeś? Czy może lubisz podziwiać piękno natury z bliska? Niezależnie od tego co Cię tu sprowadziło, teraz możesz śmiało mówić, że dogłębnie zwiedziłeś dżunglę. Środek lasu kusi dzikością natury i nieprzeniknionym spokojem... a także szumem pobliskiego wodospadu. Jedynie przechodząc przez tę lokację, możesz dotrzeć do wodospadu!
Autor
Wiadomość
Bridget Hudson
Wiek : 25
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 167cm
C. szczególne : nieodparty urok osobisty, łabędzia szyja
Kolejnego dnia Bridget nadal nie mogła przeżyć tego, że zostali w ten sposób zaatakowani przez przyczajacza. Nie wiedziała, komu lub czemu powinna być wdzięczna, lecz gdyby nie ów dziwny, głośny dźwięk gdzieś z głębi lasu, który odciągnął rozjuszonego, niebezpiecznego niedźwiedzia od nich, prawdopodobnie szliby dalej w okrojonym składnie, o ile w ogóle by szli dalej! Dziewczyna widziała w oczach towarzyszących jej mężczyzn, że wszyscy troje woleliby odesłać ją do domu. Nie musieli tego mówić, dostrzegała to w posyłanych jej spojrzeniach i nieco protekcjonalnym traktowaniu, jakby bali się jej powiedzieć, że nie nadaje się do tego, że im przeszkadza... Potrzeba udowodnienia im może nie tyle swojej wartości, co umiejętności, tkwiła w niej bardzo głęboko. Miała okazję zrobić to zaraz na początku dnia, kiedy to po raz kolejny jakieś zwierzę postanowiło zakłócić im spokój. Bridget nie była nawet pewna, czy był to gatunek magiczny, czy może niemagiczny - bez większego wahania postanowiła sięgnąć po różdżkę i z pomocą zaklęcia wystrzeliła z jej końca snop złotych płomieni, skutecznie przepłaszając zwierzynę. Spojrzała na Hala, po fakcie nieco zawstydzona. - Obiecuję, to nie jest sposób, w jaki traktuję inne zwierzęta - przysięgła, kładąc rękę na piersi. Gdy ruszyli w dalszą drogę, postanowiła go nieco zagadać. - Pamięta pan, o co pytałam pana pod koniec poprzedniego roku szkolnego? - rzuciła na wstępie, zerkając na niego badawczo, po czym podjęła temat, by uniknąć ewentualnego zakłopotania z jego strony w razie gdyby pamięć go zawiodła. - Czytam już trochę i nawet odrobinę ćwiczę w kwestii wężomowy... Czy miał pan na myśli jakieś konkretne badania, kiedy mi je pan zlecił? Ma pan może w głowie jakiś projekt? - zapytała, naprawdę zaciekawiona. Bo jeśli Hal potrzebował w czymś pomocy, z pewnością mu jej udzieli! Dochodził już wieczór, gdy usłyszeli wołanie o pomoc - jakiś mężczyzna został złapany przez podstępne diabelskie sidła i krzyczał wniebogłosy, by jakaś dobra dusza usłyszała go i pomogła mu się wyswobodzić. Bridget czym prędzej ruszyła w tamtym kierunku, przygotowując różdżkę. Wspólnie z resztą mężczyzn rzucili zbiorowe zaklęcie lumos - roślina cofnęła swoje macki, a ofiara mogła odetchnąć z ulgą. Okazał się nią być anglojęzycznym zielarzem, który w podzięce zaoferował im wszystkim nocleg w swojej chatce nieopodal. Bridget dawno nie była tak podekscytowana wizją spania na czymś, co chociaż przypominało łóżko... Pomogli mężczyźnie w pracach porządkowych, przygotowali wspólnie posiłek i spędzili miło czas. Tuż przed spaniem zielarz zajrzał do Bridget i polecił jej wybrać sobie z jego prywatnych zapasów jakiś interesujący ją przedmiot jako podziękowanie za szybką reakcję. Uwagę Puchonki przykuło pewne pióro - nie wiedziała, jak działało, lecz uznała, że na pewno przyda jej się w Anglii. Następnie zasnęła i spała lepiej niż przez ostatnich kilak dni razem wziętych.
Mdłości i ból brzucha spowodowane silnym ciosem przyczajacza utrzymywały się do końca wieczora. Rano czuł się już lepiej, aczkolwiek nadwyrężony nadgarstek wciąż dawał o sobie znać. Powstrzymał się od marudzenia, jak też przed zażywaniem eliksiru - uznał, że czeka ich jeszcze wiele gorszych chwil i nie warto marnować cennej leczniczej substancji na skaleczenie. Z pomocą Bridget zatamował krwawienie tuż po tym, jak wyrwali się ze szponów bestii i to musiało wystarczyć. Ruszyli dalej, podążając obraną nieco na ślepo ścieżką. Musiało być około południa, sądząc po położeniu słońca, kiedy Haydn, idąc jako ostatni, na moment przystanął i, nie konsultując się z resztą towarzyszy, odbił na chwilę w boczną ścieżkę, ukrytą pośród wysokich traw. Coś ewidentnie przykuło jego uwagę. Przecież po to wybrał się na wyprawę - by w miarę możliwości wypchać kieszenie niespotykanymi w Anglii magicznymi przedmiotami. Trop był fałszywy, zmysł poszukiwacza zawiódł. Gorzej, że pozostała trójka zupełnie zniknęła mu z oczu. Od razu pomyślał o zaklęciu, którego użyli poprzedniego dnia. Homenum revelio zadziałało, wskazując drogę do reszty grupy. Niedługo potem trafili na zagubionego starszego mężczyznę, ewidentnie w tarapatach. Uwięziony przez diabelskie sidła nie miał zbyt wielu szans na wydostanie się na własną rękę, zatem miał bardzo dużo szczęścia. Oczywiście został wybawiony z opresji, a w ramach podziękowania zaproponował bohaterom nocleg oraz 'drobne upominki'. - Bądź ostrożna - pojawił się za plecami Bridget niczym duch i tajemniczo szepnął jej kilka słów do ucha, choć wcale nie miał na celu wystraszenia dziewczyny - Nie masz pojęcia jak bardzo potężne i niebezpieczne narzędzie trzymasz w dłoni.
W pierwszej chwili nawet nie zauważył łez na twarzy Bridget. Należy mu jednak oddać, że w ogóle niewiele widział. Zdziwił się, gdy do niego przylgnęła i chyba czuł się trochę winny odciągając ją od siebie. Mimo wszystko musieli się szybko pozbierać. - Nic mi nie jest - posłał jej pokrzepiający uśmiech, mimo to nie wyglądał zbyt przekonująco z połową twarzy opuchniętą i zbroczoną krwią. Nie żeby jej nie ufał, ale w tych okolicznościach nie pozwoliłby rzucić w siebie zaklęciem nawet uzdrowicielowi z pięćdziesięcioletnim stażem. Przyczajacz nie ujawniłby się w takim momencie - to musiały być zakłócenia. Od przygody z przyczajaczem wyraźnie spochmurniał, nie oglądał się już na zwierzęta i rośliny, nie inicjował żadnych rozmów. Odniesione rany nie miały przy tym większego znaczenia. Skupił się teraz całkowicie na najmłodszej uczestniczce wyprawy, cały czas będąc gdzieś w jej okolicy. Nie planował traktować Bridget z góry. Być może była nawet najlepiej przystosowana i absolutnie gotowa na wszelkie przeciwności losu, nie chciał się jednak o tym przekonywać. Gdzieś miał te całe artefakty - jego prywatną misją było dopilnowanie, żeby Puchonka bezpiecznie i w jednym kawałku wróciła do domu. Kiedy wyciągnęła różdżkę, w jego dłoni natychmiast pojawiła się jego. Odruchowo zrobił już krok przed nią, ale wyprzedziła go i rzuciła zaklęcie. - Mhm... - odmruknął niejednoznacznie, patrząc za uciekającym zwierzęciem. Nie pochwalał płoszenia zwierzyny, ale mimo wszystko bezpieczeństwo własne zawsze szło jako pierwsze, szczególnie w jej przypadku. Najrozsądniejszym byłoby po prostu iść nieco głośniej, tak żeby nic, co nie chciało ich skrzywdzić, zdążyło się spokojnie oddalić, ale wyjątkowo nie był w nastoju na konwersacje, dużej mierze również dlatego, że bolała go cała twarz. Rozmowę podjęła jednak Bridget, a ignorowanie jej nie było dla niego żadną opcją. Otwierał już usta, by odpowiedzieć na pierwsze pytanie, ale go ubiegła, za co był niezmiernie wdzięczny. Pamiętał oczywiście - nie codziennie ktoś chciał się uczyć wężomowy, a już na pewno nie przychodził z tym do niego - mimo wszystko mówienie bolało. - Brawo - wydobył w końcu z siebie, ignorując rwanie pod okiem i zmuszając się do lekkiego tonu. Zmyślił się na chwilę, dając też czas samemu sobie na odpoczęcie. Szczerze mówiąc nie miał dotychczas zbytnio czasu zastanawiać się nad projektem dla Puchonki, jak i w ogóle zainteresować się postępami jej pracy, wymyślenie czegoś nie stanowiło jednak aż takiego problemu. Do własnych prac wprawdzie nic nie przychodziło mu do głowy. Wężoustość wydawała się szczególnie przydatna przy problemach hodowli zamkniętej, a naukowo zajmował się aktualnie wyłącznie dzikimi zwierzętami - Na twoim miejscu przejrzałbym jakieś badania behawioralne albo wytyczne utrzymywania w niewoli i zrecenzował je po wywiadach z wężami. Literaturę mogę pomóc ci znaleźć, bardziej problematyczne będzie znalezienie wystarczająco licznej próby badawczej, ale nie ma co się śpieszyć. Zawsze można zacząć z jakimś pilotażowym badaniem, a potem mając już doświadczenie, rozszerzyć pracę. W tym momencie przerwało im wołanie pomocy. Bridget natychmiast wyrwała w jego stronę, na co złapał ją za ramię i odciągając za siebie, ruszył w stronę krzyków osłaniając ją własnym ramieniem, mimo, że tego nie chciała. Żródłem haładu okazał się być brytyjski botanik uwięziony w diabelskim zielu. Wspólnie, całą ekipą, pomogli naukowcowi, a ten w podzięce obdarował ich magicznymi przedmiotami. Hal poczęstował się bransoletką z ayuahascą, nie mając pojęcia czym była. Brzmiała trochę jak jakiś lekki narkotyk i chociaż to miał za sobą, jego podbite oko nie wzgardziłoby skrętem z oprylaka. Wziąwszy jednak bransoletkę doszedł do wniosku, że nie ma pojęcia jak niby miałby ją sobie zaaplikować, więc po prostu założył ją na rękę. Na szczęście, gdzieś po drodze Aaronowi udało się zdobyć dwie dodatkowe fiolki eliksiru wiggenowego, więc Hal przestał zgrywać bohatera i zażył jedną z nich. Botanik zaprosił ich także do swego obozowiska, wyglądało więc na to, że tego dnia mieli szczęście - Hal nawet podwójne, bo z przyjemnością rozmawiało mu się z innym fascynatem przyrody, który mógł opowiedzieć mu nieco więcej o nisz ekologicznej, którą przeczesywali. Wszyscy już spali, gdy Hal przebudził się i odszedł od obozu na stronę. Załatwiwszy potrzebę chciał zawrócić, uświadomił sobie, że w ciemności nie ma pojęcia, w którą stronę powinien iść. Na szczęście rzucone zaklęcie Homenum revelio zadziałało i szybko odnalazł śpiących towarzyszy.
DZIEŃ: 3
STAN ZDROWIA: ★ ★ ★ EKWIPUNEK: e. wiggenowy x3, bransoletka z ayuahascą
Bridget zasnęła z wieloma myślami obijającymi się o ściany jej głowy. Podświadomie obmyślała najlepsze zastosowanie umiejętności wężoustości w badaniach zaproponowanych przez profesora Cromwella, przewijając w wyobraźni możliwe scenariusze przeprowadzanych przez nią wywiadów. Do tego wciąż brzmiały jej w uszach słowa, które wypowiedział do niej pan Locke. Co miał na myśli? Przecież wybrała tylko pióro... Snów miała wiele i spała snem niezwykle mocnym, a obudziła się dopiero wtedy, gdy okazało się, że był jakiś problem z ogniem. Paliło się? Czym prędzej wyskoczyła z posłania i sięgnęła po leżącą obok różdżkę, by przyłączyć się do gaszenia. Nie było tak źle, bowiem udało im się sytuację opanować. Niedługo potem postanowili wyruszyć dalej, oczywiście dziękując zielarzowi za jego dary. Idąc dalej miała znów okazję pomóc jednemu ze swoich towarzyszy. Pan Locke stał się celem niezbyt dużej, aczkolwiek nieco przerażającej akromantuli. Podejrzewała, że Hal wolałby zwierzęcia nie odstraszać jej metodami, lecz nie miała zbyt dużego wyboru. Nie chciała też ryzykować. Po drodze udało jej się dodatkowo nazrywać znanej jej leczniczej rośliny, a niedługo później sprzedała ją w wiosce. Miała dużo szczęścia!
Dzień jak dzień, kolejna podróż, kolejne niespodziewane wydarzenia. Jak się okazało - niefortunne rozbicie obozu poskutkowało powstaniem pożaru, nad którym wszyscy poczęli się ruszać i zwyczajnie ratować cały dobytek przed przypadkowym spaleniem. Jak się okazało - wcale tacy początkujący nie byli. Udało mu się, wraz z pozostałymi towarzyszami, powstrzymać żywioł próbujący zebrać żniwa, w wyniku czego wszystkie przedmioty mieli ze sobą - a szczerze? Aaron nie chciał rozstawać się ze swoim ulubionym dywanikiem niczym z pluszakiem; strasznie mu się spodobał, nawet jeżeli był to przedmiot nielegalny w Wielkiej Brytanii, i tak zamierzał go wziąć ze sobą. Inaczej nie byłby sobą, inaczej jego zachowanie byłoby po prostu odmienne, odbiegające od tego typowego profesora O'Connora - odważny, a przede wszystkim idiotyczny na swój własny, nieznany wówczas sposób. Coby nie było - nie zamierzał latać na dywaniku przez cały kontynent Europy, po prostu byłby fajną atrakcją w domu - niczym więcej. Podróżowali zatem, Aaron w zdecydowanej ciszy, aczkolwiek uśmiech nie schodził mu z twarzy, nawet jeżeli parę razy oberwał w twarz liśćmi, a towarzysz zabrał eliksiry, które dzierżył. Jakoś go to nie obchodziło, a możliwość pomocy zawsze wydawała mu się ważniejsza od przesłanek samolubności. Zbyt długo na rekompensatę za udostępnienie zasobu apteczki nie musiał czekać - albowiem potem zdołał odnaleźć dwa eliksiry uzdrawiające. Dobra passa? Najwidoczniej!
Nad ranem zdarzył się - na szczęście szybko opanowany - niewielki wypadek. Pożar mógł być tragiczny w skutkach, aczkolwiek wspólnie udało się ugasić ogień. Hal przyjrzał się zgliszczom i wysnuł wniosek, że prawdopodobnie przyczyną był popiełek. Zebrali się i wyruszyli, nie chcąc tracić czasu. Przystanęli na kilka minut, by złapać oddech. Coś poruszyło się w wysokiej trawie, przyciągając tym samym uwagę Haydna. Okazało się, że miało zdecydowanie za dużo nóg i mnóstwo przerażających oczu, które wzbudziłyby dreszcze nawet w najodważniejszym czarodzieju. Haydn natychmiast zawrócił, w dodatku krzycząc głośno, że spotkał na swojej drodze to paskudne zwierzę. Trzeba było nie zostawiać różdżki w plecaku. Z pomocą ponownie przyszła mu Bridget. Podziękował 'Młodej Damie' i po raz kolejny przyznał w myślach, że nie należy jej lekceważyć ze względu na wiek. Miał wrażenie, że są coraz bliżej. Proste zaklęcia nie chciały działać, ale artefaktu nie znaleźli. Na szczęście dotarli do wioski, gdzie zatrzymali się na noc, a w dodatku Haydn dostał dwa eliksiry uzdrawiające. Jeden z nich wypił tuż przed zaśnięciem, pozbywając się tym samym odniesionych wcześniej ran.
Kolejny dzień zaczął się dość niefortunnie, bo od pożaru. Na szczęście szybko go opanowali i przynajmniej równie szybko rozbudzili. Hal w dalszym ciągu pilnował Bridget ignorując niemal wszysko w okół kiedy z krzaków wyleciał Haydn, który wcześniej wysunął się na prowadzenie. W momencie, w którym on zastanawiał się czy ostnieje jakiś sposób uwiecznienia tego momentu bez aparatu, do akcji znów przystąpiła Puchonka, sprawiając, że zupełnie zapomniał o wszelkich złośliwościach i podśmiechujkach, bynajmniej nie przez zaklęcie, którego użyła, mimo że faktycznie bardzo za nim nie przepadał. Wymyślanie specjalnej klątwy, która robiła krzywdę wyłącznie wybranej grupie stworzeń było jawnym prześladowaniem. Szybko wyciągnął własną różdżkę i rzucił w oddalającą się aktomantulę Levatur dolor. Na szczęście nie przestała uciekać. - Tego was uczy Swann? - sarknął nim zdążył się ugryść w język. Skoro facet jest już takim specem od ujarzmiania dzikich bestii, to mógłby to chociaż robić etycznie. Zrobić zwierzęciu krzywdę mógł byle Johnny spod budy z piwem. Mimo wszystko, bez względu na własną niechcęć, która swoją drogą nie była do końca sprawiedliwa i zdawał sobie z tego sprawę, nie powinien był krytykować drugiego profesora. Nie zdążył jednak w żaden sposób tego naprawić, bo nadal trzymaną w ręku różdżką... się spetryfikował. Jak? Bóg jeden wie. Być może była to natychmiastowa karma, a on wyznawał nie tę religię.
DZIEŃ: 4
STAN ZDROWIA: ★ ★ ★ EKWIPUNEK: e. wiggenowy x3, bransoletka z ayuahascą
Poprzedniego dnia: Bridget spojrzała na profesora Cromwella z widocznym na twarzy wstydem. No tak, on był zupełnie inny niż Swann. Nie praktykował takich zaklęć, w ogóle nie popierał pewnych metod obchodzenia się ze zwierzętami, które były czasem jedynymi metodami, jakie dziewczynie udało się podczas nauki w Hogwarcie poznać. Zdawała sobie sprawę, że miała przed sobą jeszcze wiele więcej do przyswojenia, a pan Cromwell stawał się w jej oczach wzorem, za którym chciała podążać. Próbowała się uśmiechnąć blado, lecz nie wyszło jej to najlepiej. Ciężko było jej przetrawić to uczucie delikatnego upokorzenia w wyniku tego subtelnego zrugania. Nim się jednak spostrzegła, obok błysnęło jasnym światłem i profesor, sparaliżowany, upadł na ziemię. - Panie Cromwell! - rzuciła z zaskoczeniem i lekkim strachem. Wyglądało na zwykły petrificus totalus, nie było tak źle! Gnana potrzebą pomocy skierowała w kierunku leżącego mężczyzny swoją różdżkę i rzuciła finite: raz, drugi, trzeci... Za czwartym zacisnęła mocno szczęki, a po piątym ledwo powstrzymała się przed wybuchem gniewu i rozczłonkowaniem różdżki na własnym kolanie. Spojrzała błagalnie na pozostałą dwójkę mężczyzn, sugerując tym samym, że to oni powinni pomóc poszkodowanemu. Zakłócenia magiczne ewidentnie zamierzały uprzykrzać im życie w dżungli i o ile Bridget nie odczuła ich działania wcześniej, teraz było ono wyjątkowo dotkliwe.
Obecnie: Po zmianie wart i drzemkach w ciągu nocy, grupa ponownie ruszyła w drogę. Był to już piąty dzień ich tułaczki i nic nie zapowiadało rychłego jej końca, tak się przynajmniej zdawało pannie Hudson. Nie pamiętała już nawet, czy posiadali jakiekolwiek wskazówki bądź mapę - nawet jeśli to chyba nie była ona zbyt użyteczna, biorąc pod uwagę trasy, które obierali. Raz nawet zakręcili się w kółko, marnując tym samym cenny czas. Puchonka w którymś momencie zauważyła ranne zwierzę, któremu postanowiła pomóc. Ot, po pierwsze z czystej chęci pomocy poszkodowanemu, biednemu stworzeniu, a po drugie trochę dlatego, że przez ostatnie dni niezbyt się popisała empatią przed Halem. Nie chciała, by miał ją za bezduszną istotę, która ma w głębokim poważaniu dobro zwierząt. Przeciwnie! Przecież była ultra pomocna! Zwierzątko, konkretniej niezbyt wielki niuchacz, miało uszkodzoną łapkę, a przez to problem w buszowaniu i zdobywaniu pokarmu. Bridget zaleczyła ranę, a następnie wyciągnęła ze swojego plecaka prowiant, hojnie dzieląc się ze stworzeniem. Niestety trochę tego nie przemyślała. Wydawało jej się, że posiadała jeszcze jeden pakunek - niestety myliła się. Chwilę po tym jak pochwaliła się nauczycielowi, że pomogła biednemu zwierzęciu, w jej brzuchu rozległo się donośne burczenie. Był to jeden z czynników, który przyczynił się do rychłego znalezienia miejsca odpowiedniego na postój. Bridget wydawało się, że zaraz umrze z głodu i liczyła na to, że uda im się przyrządzić coś dobrego. Mieli jednak ogromnego pecha. Fatum ognia zdawało się nie opuszczać ich od kilku dni - a to Bridget zaczęła miotać płomieniami w lesie. Karma wróciła również do niej? Nim się spostrzegła, czerwone płomienie zajęły już znaczną część otaczającej ich roślinności. Strach sparaliżował ją, wbijając jej nogi w ziemię i zapierając dech w i tak wątłej piersi. Trzymała w ręku różdżkę, lecz gęsty dym, przytłaczający swoim zapachem i trujący organizm, wywołał u niej zawroty głowy. Zachwiała się, wyraźnie osłabiona brakiem pożywienia, teraz jeszcze zaczadzona, a potem poleciała jak długa, mdlejąc.
Rzucałam sobie na finite, ale wyszły mi same nieparzyste xD Huff
Haydn kojarzył charakterystyczne ujście rzeki z atlasu i zapisów podróżników, które przejrzał przed wyprawą. Niewielka skarpa, wąski dopływ, to musiało być gdzieś tam. Dopytał jeszcze Hala, czy dobrze kojarzy, że w okolicę mogły zamieszkiwać rzadko spotykane chochliki, a po uzyskaniu potwierdzenia zgodnie zdecydowali zmienić nieco trasę, tak by nie natrafić na te złośliwe stworzonka. Nieprzyjemnych przygód i nieszczęśliwych wypadków im nie brakowało. Począwszy od zgubienia trasy, przez ataki niebezpiecznych zwierząt, aż po bardzo silne zaburzenia magiczne, których efektem był spetryfikowany Cromwell oraz drugi już pożar. Chcieli tylko zorganizować sobie ciepły posiłek, który odnowiłby zapasy energii i sił, a odpoczynek przy ognisku może też dałby nadzieje, że jeszcze warto próbować odnaleźć skarb. Zamiast tego trzej mężczyźni walczyli z niszczycielskim żywiołem, w pierwszej chwili w ogóle nie zauważając, że Młoda Dama osunęła się nieprzytomna. Pożar udało się opanować, a Bridget doszła do siebie po kilku minutach, aczkolwiek morale drużyny zostały mocno podburzone.
Podróż ta stawała się powoli czymś coraz mniej ekscytującym. Na początku problemy w związku z rzeczką, potem atak zwierzęcia, ratowanie okolicznego badacza przed pnączami... No Chryste! Ciągle było coś do roboty. I żeby nie było - Aaron co prawda posiadał dobre serducho, aczkolwiek nie zmienia to faktu, że jego organizm powoli wyczerpywał zapasy energii, kiedy to zdarzały im się jakiekolwiek z możliwych nieszczęść. Na początku zmuszony był do pomocy starszemu koledze, co na szczęście w przypadku nauczyciela od działalności artystycznej po prostu się udało - proste przykucnięcie, użycie odpowiedniego zaklęcia - i voila! Nie mógł narzekać na brak umiejętności w tymże zakresie; nie bez powodu przecież Magia Lecznicza w jakiejś mniejszej części była jego uwielbianym konikiem. Mogli zatem udać się dalej, choć nie zostało to w żaden sposób umilone przez panujące i rwące dookoła nieszczęścia. Na początku podpalili niechcący las - jakby to miało znaczenie, choć miało szczególne, musieli natychmiast posprzątać po sobie, byleby nie pozwolić rzadkim gatunkom zwierząt i roślin na ich przypadkowe zniszczenie. Na początku wydawało się, że to będzie coś o niebo prostszego, aczkolwiek zdołał się mylić we własnych spekulacjach; jak się okazało, Bridget zemdlała, w wyniku czego musieli przez chwilę się nią zająć, by doszła do siebie, a szkodliwy dym nie przeniknął do jej płuc, wyniszczając je całkowicie. Na szczęście udało się to, choć wszyscy byli niezwykle zmęczeni; mając na swoich ubraniach częściową sadzę, ruszył dalej, docierając do nieznanej chatki. O'Connor nigdy nie ruszał w jakimś stopniu swoim mózgiem umiejscowionym pod kopułą czaszki, choć w tymże momencie zostało mu to wynagrodzone, kiedy postanowił wrócić do reszty towarzyszy. - Hej, mam mapę! - chciałby rzec jeszcze "o luju", aczkolwiek się przed tym powstrzymał - zamiast tego ruszył dalej, choć był ewidentnie zmęczony całokształtem wyprawy. Ale nie śmiał myśleć ani przez chwilę o zawróceniu - jeszcze nie.
Nikt nie był chyba bardziej zaskoczony sytuacją niż on, choć nie miał jak tego okazać, leżąc sztywno na ziemi. Liczne próby Bridget odczarowania go spełzły na niczym i już zaczynał czuć się klaustrofobicznie we własnym, nieruchomym ciele, kiedy uratował go Aaron. - To chyba znaczy, że zbliżamy się do celu - spróbował pocieszyć Puchonkę, posyłając jej krótki pokrzepiający uśmiech. Jak mógłby ją oceniać, skoro przed chwilą sam na siebie rzucił zaklęcie jedynie trzymając w ręku różdżkę. Podziękował O'Connorowi, a gdy podniósł się z ziemi, ruszyli dalej.
Kolejny dzień obfitował w wydarzenia. Najpierw Bridget znalazła rannego niuchacza, któremu - ku jego ogromnej dumie i radości - uratowała. Później Haydn (który chyba jako jedyny z nich miał dość rozumu, żeby przygotować się na wyprawę merytorycznie) słusznie wskazał siedlisko chochlików, które ominęli kołem. Następie wleźliby w brzytwotrawę, gdyby nie to, że Hal czytywał kryminały i wiedział, że tam, gdzie zielsko jest bardziej zielone, tam leży trup. Gdyby nie to skojarzenie, nigdy nie przydałoby mu do głowy, żeby oglądać źdźbła i nie zobaczyłby ich ostrych krawędzi. To jednak nie był koniec przygód. Gdy zatrzymali się na dłuższą przerwę i chcieli rozpalić ognisko, żeby przyrządzić coś do jedzenia, magia znów zaczęła szaleć, w wyniku czego ponownie podpalili las. Jedno było pewne - byliby z nich mierni skauci. Natychmiast rzucili się do gaszenia pożaru, który rozprzestrzeniał się w szalonym tempie. Wszyscy krztusili się już od dymu, gdy Hal kątem oka zauważył osuwającą się na ziemię Bridget. Rozdarty między chęcią wyciągnięcia jej jak najdalej stąd, a poczuciem obowiązku w zgaszeniu lasu, rzucił przez ramię na dziewczynę zaklęcie bąblogłowy, kontynuując ratowanie dżungli. O dziwno nie przyszło mu do głowy, żeby identyczne zaklęcie zastosować też na sobie. Nigdy jednak nie leciał samolotem, nie został więc przeszkolony, by najpierw zakładać maskę sobie, a dopiero potem dziecku. Kiedy już udało im się opanować ogień, natychmiast znalazł się przy dochodzącej do siebie Bridget i w nosie mając czy miała własny zapas, czy nie, podał jej fiolkę eliksiru wiggenowego, stanowczo nakazując jej go wypić. Wydawałoby się, że walce z żywiołem wszyscy będą wykończeni (Bóg mu świadkiem, że on był) najwidoczniej jednak nie Aaron, który gdzieś zniknął, a po jakimś czasie wyszedł z buszu zadowolony, dzierżąc mapę. Młodszy nauczyciel już chciał lecieć dalej, Hal jednak uparł się, żeby zostawili to na kolejny dzień. Miał głównie na uwadze fakt, że Bridget dopiero co straciła przytomność i zdecydowanie nie powinna tak krótko po tym ciągać się po jakichś krzaczorach, obawiając się jednak protestów z jej strony, zwalił wszystko za swoje starcze niedołęstwo.
DZIEŃ: 5
STAN ZDROWIA: ★ ★ EKWIPUNEK: e. wiggenowy x2, bransoletka ayaguanabanakukwateeemacarenaską, +1 z zaklęć
Poprzedniego dnia: Bridget nie wiedziała, że zostało na nią rzucone jakiekolwiek zaklęcie, póki nie otworzyła oczu po odzyskaniu przytomności. Mężczyźni zdawali się opanować już buchający w krzakach ogień, co sprawiło, że odetchnęła z ulgą - na szczęście tlenem. Nie kryła wdzięczności za reakcję towarzyszy, nie protestowała też, gdy Hal wcisnął jej w rękę eliksir wiggenowy. Nie miała siły zastanawiać się, czy powinna skorzystać z jego, czy ze swoich zapasów medykamentów, bo to nie miałoby znaczenia. Potrzebowała tego, a dodatkowo odpoczynku, wobec czego ucieszyła się słysząc, że zostaną tam jeszcze trochę. Po prostu zasnęła.
Następnego dnia: Chyba rzeczywiście wyczerpała swoją manę, bowiem szczęście zdawało się ją zupełnie opuścić. Chcąc pomóc Haydnowi w wydostaniu się z dziwnych, zastawionych na zwierzęta sideł, wskutek nasilonych zakłóceń magicznych sama w nie wpadła, kończąc z poranionymi kończynami. Znów zmuszona była nafaszerować się eliksirem wiggenowym, nie mogą oprzeć się wrażeniu, że pan Locke patrzy na nią spode łba i nie jest zbyt zadowolony z jej działań. Cóż, ona sama nie była. O ile na początku wyprawy czuła się dobrze i wykazywała się na każdym kroku, im dłużej podróżowali, tym gorzej jej szło. Na szczęście zakłócenia były dość dobrym znakiem - okazało się, że w pobliżu znajdowała się magiczna wioska! Niezwykle mili tubylcy okazali im wiele serca i życzliwości. Wiele im oferowali, lecz Bridget nie skusiła się na żaden z prezentowanych jej przedmiotów. Zamiast tego zorientowała się, że byli w wiosce... Tylko w trójkę. Czyżby pan O'Connor postanowił samodzielnie udać się na poszukiwania przedmiotu zabierając ze sobą znalezioną poprzedniego dnia mapę? - Nie ma pana O'Connora - zwróciła się w końcu do towarzyszących jej mężczyzn. Spojrzała najpierw na Haydna, później na Hala, na nim zawieszając swoje pełne niepewności spojrzenie na nieco dłużej. - Powinniśmy iść dalej? - Chyba pierwszy raz wyraziła wątpliwość, którą Cromwell prawdopodobnie nosił w środku przez dłuższy czas. Byli teraz jednak osłabieni o jedną osobę, zmęczeni, poranieni i z pewnością zirytowani pasmem ciągłych niepowodzeń i niebezpieczeństw. Może nadeszła pora, by powiedzieć "dość"?
Odetchnęli nieco, gdy dotarli do wioski. Całe szczęście, że tamtejsi mieszkańcy okazali się być całkiem ucywilizowani, w dodatku posiadali magiczne zdolności i zdawali sobie sprawę, że te zawirowania to nie przelewki. Haydn zainteresował się fałszoskopem i chętnie wymienił złoto za ten rzadko spotykany przedmiot. - Spakował się nad ranem i zniknął. Bardzo nieładnie i przede wszystkim nieodpowiedzialnie. Mógł chociaż zostawić notatkę - skomentował ucieczkę Aarona, zupełnie zażenowany jego postawą. Ruszyli dalej, już tylko we troje. Osłabieni i zmęczeni rozważali pójście śladem zbiegłego towarzysza, uznając tym wyższość dżungli i własną porażkę. I choć naprawdę był wdzięczny Młodej Damie za chęć pomocy, nie był w stanie okazać żadnych pozytywnych uczuć, szczególnie, że sama mocno się pokaleczyła. Obydwoje wypili po eliksirze z zapasów, których wyjątkowo mieli jeszcze wiele, tym samym regenerując nadszarpnięte zdrowie. Niestety pan Locke też się nie popisał. W niewyjaśnionych okolicznościach z jego różdżki wypłynęło zaklęcie, które trafiło prosto w Hala. W efekcie starszy mężczyzna przyozdobiony został dużo dłuższą brodą, niż nosił zazwyczaj. - Wyglądasz dostojniej! - rzucił, ciesząc się, że nie zrobił Cromwellowi krzywdy tym niefortunnym zaklęciem - Niczym prawdziwy mag.
Im dalej w las, tym było tylko gorzej. Haydn wszedł w jakieś wnyki, Bridget poraniła się, próbując go wydostać, a zakłócenia szalały w najlepsze. Byli już tym wszystkim bardzo zmęczeni, na szczęście pojawiło się światełko w tunelu w postaci magicznej wioski. Mieszkańcy okazali się bardzo przyjaźni i zadowolenie z tego, że ich ekipa próbowała znaleźć i pozbyć się powodu uprzykrzających im życie zakłóceń. Zaproponowali im też zakup jakichś przedmiotów, ale Hal nie miał już głowy do handlowania. Początkowo nie zauważył, że Aaron gdzieś zniknął i dostał już mini zawału, gdy Bridget zwróciła uwagę na jego nieobecność, Haydn jednak szybko wyjaśnił sprawę. Faktycznie, zostawienie ich bez słowa było bardzo samolubne. Cromwell rozejrzał się po domku, w którym ugościli ich tubylcy, szukając mimo wszystko jakichś wiadomości od młodszego nauczyciela. - Zostawił mapę - zauważył, podnosząc pergamin. Chociaż tyle... Drapiąc się po kilkudniowym zaroście spoglądał to na mapę, to na Bridget, która zadała bardzo słuszne pytanie. Praktycznie od drugiego dnia chciał ją stąd zabrać i w końcu sama się do tego skłaniała. Z drugiej strony mieli tę mapę... i zakłócenia były ostatnio bardzo silne, więc musieli być jakoś blisko. - Zróbmy tak: - podjął w końcu decyzję - spróbujmy jeszcze dziś, ale jeżeli z mapą nic nie znajdziemy, to odpuszczamy. I więcej żadnych wypadków! Gdy tylko komuś coś się stanie, zmywamy się. Cokolwiek - nieważne czy będzie to spotkanie ze śmierciotulą, czy zacięcie się mapą. Okej? Po tym oświadczeniu - być może dzięki wizji bliskiego końca tej przygody - wstąpiło w niego nowe życie. Odważnie prowadził pozostałą dwójkę według mapy, aż doszli do jakiegoś bagna, w którym według wskazówek miał się znajdować przedmiot. - Błotoryje - wstrzymał Bridget w miejscu, wskazując obojgu leżące na ziemi, oddychające nieznacznie kłody drewna - Nie zróbmy im krzywdy, dobrze. Wyjęli różdżki, a Halowi wyrosła nagle pokaźna broda. Spojrzał zaskoczony na Haydna, łącząc fakty. Przedmiot faktycznie musiał gdzieś tu chyba być, co przynajmniej jego napawało ogromnym optymizmem. Pogładził się po imponującym zaroście, prostując się i wypinając pierś do przodu. - Grunt to przynajmniej stwarzać pozory - przemówił podniosłym tonem, ale sekundę później wypadł z roli i rozpromienił się jak mała dziewczynka - Mogę na niej zaplatać warkocze! Pożartowawszy, przedstawi im pokrótce plan wydobycia przedmiotu, tak aby nie tylko wyjść bez szwanku, lecz także nie przeszkadzać zwierzętom. Nie był to najpewniejszy sposób i mieliby zdecydowanie większe szanse powodzenia, gdyby po prostu potraktowali zwierzęta ogłuszającymi zaklęciami, Hal wierzył jednak, że uda im się zrobić to bardziej humanitarnie i bez zaburzania spokoju błotoryjów. Wszyscy zgodzili się też, że niezależnie od wyniku ich wydobywczej akcji, wracają po jej zakończeniu do domu.
DZIEŃ: 6
STAN ZDROWIA: ★ ★ EKWIPUNEK: e. wiggenowy x2, bransoletka z ayayayayaya, +1 z zaklęć, mapa
Bridget przystała na propozycję Hala - próbowali jeszcze tylko dzisiaj, do pierwszej porażki, a następnie zwijali manatki i wracali do Wielkiej Brytanii. Miała już powoli dość wszystkich tych zakłóceń, szczególnie że przez nie zaczynała osiągać same niepowodzenia. Cromwell miał jednak rację - skoro tak dziwnie działo się tu z magią, prawdopodobnie byli blisko. Szkoda, że profesor O'Connor postanowił opuścić ich akurat w tym momencie, kiedy byli już niedaleko mety. Idąc z mapą mieli nawet okazję do pośmiania się. Udało im się nie zakłócić spokoju śpiących błotoryjów (Bridget wykorzystała tę okazję, by się im trochę przyjrzeć, jako że nie pamiętała, czy miała z nimi kiedykolwiek styczność poza oglądaniem obrazków w podręcznikach, jak winny wyglądać te stworzenia), a potem Hal nagle został zaopatrzony w brodę. Z żartu o pleceniu warkoczyków zachichotała pod nosem i spojrzała na obu mężczyzn z nieodgadnioną emocją. Przywiązała się, to było pewne, a dodatkowo miała do obojga ogromny szacunek za to, że nie skreślili jej na starcie i traktowali ją jak swoją, jak równą im czarownicę, mimo iż dzieliły ich dziesiątki lat. Jeśli kiedykolwiek Bridget chciała sobie coś udowodnić - że potrafi, że jest w stanie, że jest zdolna i może dokonywać rzeczy wielkich - właśnie to zrobiła. Z tego wszystkiego w jej oczkach zaszkliły się łzy, ale szybko się ich pozbyła. Po prostu była szczęśliwa. Skupiła się na tym, co mówił Hal i choć niektóre rzeczy były dla niej nie do końca zrozumiane, postanowiła po prostu kierować się własnym rozsądkiem i instrukcjami nauczyciela. Wyciągnąwszy różdżkę w pogotowiu zajęła się tym, co miała robić.
Wszystko na marne. Tyle dni, tyle cierpienia, błądzenia po lesie, spania w mało komfortowych warunkach i chodzenia w przemoczonych szatach, gdy różdżki odmawiały posłuszeństwa. Musieli przyznać się do porażki. Nie udało się. Pomimo wszelkich znaków na niebie i ziemi, a w zasadzie na mapie i zawirowań magicznych, przedmiotu nie udało się odnaleźć. Może mapa była błędna, a może zwyczajnie nie mieli szczęścia. Mimo wszystko nie powinny być na siebie źli, zrobili wszystko, co tylko mogli, zdobyli masę doświadczenia, kilka fantów i przeżyli niemałą przygodę. Jeśli ktoś zawinił, to był to tylko i wyłącznie Aaron. Opuścił grupę bez uprzedzenia, zmniejszając tym samym ich szansę na zwycięstwo. Do siebie nie powinni mieć najmniejszych pretensji. – Byłaś bardzo dzielna, Młoda Damo – zwrócił się do Bridget, gdy wspólnie stwierdzili, że powinni już wracać do Anglii – Czas na nas.
POZIOM EKSTREMALNY 2-4 części Pewne nagrody: 3 punkty do kuferka i 500 galeonów Możliwe nagrody dodatkowe: Przedmioty wymagające podania, nowe przedmioty o unikalnych właściwościach dostępne tylko w eventach ze storytellingiem, przedmioty punktowane i zwykłe, eliksiry, galeony, punkty kuferkowe Możliwe zagrożenia: Ciężkie ranienie postaci (z dłuższym pobytem w Szpitalu Świętego Munga), szlaban, zawieszenie w prawach uczniach, wyrzucenie ze szkoły/studiów, strata galeonów, fabularne problemy w pracy (łącznie z kilkumiesięcznym zawieszeniem, a także wyrzuceniem z pracy), długi pobyt w Azkabanie, dalsze konsekwencje fabularne (w tym nawet śmierć członka rodziny), nieuleczana choroba, kalectwo, śmierć.
Choć Moers powierzył przejęcie skarbu Gainsborougha swoim sługom, to nie ufał im na tyle, aby powierzyć im opiekę nad poszczególnymi przedmiotami. Wiedząc, że Gainsborough będzie pragnął zemsty rozdzielił przedmioty między siebie, a jedyne osoby, którym ufał - swoje córki, znane w półświatku jako Czarne Córy Moersa. Nikt nie wie ile dokładnie ich jest, wiadomo jednak, że tak jak ojciec władają potężną magią. Aby odzyskać skarb Gainsborougha, a przynajmniej jego część, poszczególne grupy muszą zmierzyć się z Czarnymi Córami Moersa, a nawet z ich ojcem. Ze względu na duże doświadczenie w obcowaniu z naturą ze strony Luny i Holdena zostaliście wysłani do amazońskiej dżungli, gdzie od wielu lat żyją bliźniaczki Moers – Elektra i Kelajno. Waszym zadaniem jest przebicie się przez las i odnalezienie sióstr, a także wyrwanie z ich rąk cennych artefaktów. Uważajcie – zakątki dżungli skrywają coraz to mroczniejsze stworzenia i sekrety, zaś Wasza podróż najpewniej zahaczy o pełnię, co jest dużym utrudnieniem ze względu na likantropię Elektry. Strzeżcie się również egzotycznych ptaków – Kelajno jest doskonale wyszkolonym animagiem i może w każdej chwili Was zaskoczyć.
Zasady
1. Event jest oparty na zasadach storytellingu. Korzystanie z kostek będzie zminimalizowane, zaś MG będzie brał pod uwagę raczej charakter i zachowanie poszczególnych postaci. Poza nagrodami pewnymi, opisanymi w poście z zapisami, możecie otrzymać dodatkowe profity – im trudniejszy poziom tym wyższe. 2. W zależności od Waszych działań grupa może brać udział w evencie w dwóch, trzech lub czterech częściach. Każda część składa się z kilku do kilkunastu postów Mistrza Gry. 3. Czas na odpowiedź na post Mistrza Gry oraz kolejność gry zostaje podana na końcu każdego postu MG, nie jest stała. 4. W przypadku gdy z uzasadnionego powodu nie jesteście w stanie wyrobić się w określonym czasie proszę o kontakt z @Vivien O. I. Dear w celu przedłużenia czasu. 5. Jeśli nie poinformujecie mnie o poślizgu, brak wyrobienia się w terminie może zostać ukarany konsekwencjami fabularnymi w evencie, a nawet wyrzuceniem z eventu osoby odpowiadającej za poślizg, a także zgodnie z regulaminem - utratą połowy galeonów z konta. 6. Dozwolone wyposażenie jest zależne od grupy i części eventu – wszystko zostaje określone w pierwszym fabularnym poście Mistrza Gry. Pod każdym swoim postem wklejamy poniższy kod, zaś ewentualne straty i zyski odnotowujemy w części „Wyposażenie” – zostaną one przyznane uczestnikom dopiero po zakończeniu eventu.
7. Wszelkie pytania i wątpliwości kierujemy bezpośrednio do @Vivien O. I. Dear – przez wiadomość prywatną lub GG. Aby mieć pewność, że MG widzi iż zakończyliście daną turę oznaczcie ją w ostatnim poście.
Otrzymaliście listy ze wskazówkami - zgodnie z planami Waszego szefa musicie stawić się o odpowiednim czasie i złapać świstoklik do amazońskiej dżungli. Niezależnie od tego co może Was spotkać w mrokach lasu nie ma już dla Was żadnego odwrotu - wykorzystajcie więc ostatnie bezpieczne chwile na przygotowanie. Gdy tylko znajdziecie się w Kolumbii rozpocznie się Wasz wyścig o śmierć życie w którym staniecie z dwoma, zabójczo niebezpiecznymi córkami Moersa. Jesteście w stanie spojrzeć w oczy śmierci? Miejsce zbiórki: Świstoklik na polach Londynu (jednakże piszecie od razu w tym temacie) Warunki: Wieczór, mgła, chłód Pierwszy post ma charakter wstępny i pozwala mi na ustalenie Waszego samopoczucia, przesłanek i relacji. Choć nie dzieje się w nim dużo to nie lekceważcie go, bo może on mieć wpływ na dalszą fabułę. Zanim dotkniecie świstoklika upewnijcie się czy Wasze wyposażenie jest kompletne. Zadania: • Opiszcie swoje samopoczucie oraz obawy dotyczące misji • Określcie swój stosunek do reszty grupy • Opiszcie swój ubiór – pamiętajcie, że macie podróżować po kolumbijskiej dżungli. • Opiszcie swój ekwipunek – ze względu na trudną trasę możecie mieć trochę większe wyposażenie niż pozostałe grupy. Dopuszczalne wyposażenie: 3 przedmioty punktowane (oprócz różdżki), 4 przedmioty niepunktowane, 3 fiolki dowolnych eliksirów i 100 galeonów. Ekwipunek może zmienić się w następnej części wyzwania. Pamiętajcie aby wybrać mądrze, bo zły wybór może Was pogrążyć! Pamiętajcie aby wybrać mądrze, bo zły wybór może Was pogrążyć! Termin:12 maja, godzina 23 - w tym etapie termin jest krótki ze względu na małą ilość działań, następnym razem będziecie mieli więcej czasu edit: ze względu na otrzymaną informacje o nieobecności - czas do 14 maja, godzina 20 Kolejność postów: dowolna
______________________
Holden A. Thatcher II
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 175
C. szczególne : anorektycznie chudy, ma kilka tatuaży i kolczyków, naderwane ucho, blizny na twarzy, rękach i plecach, bardzo widoczne cienie pod oczami
Zobaczywszy treść listu informującego mnie o miejscu mojej misji, w pierwszej chwili oplułem się herbatą, którą akurat piłem w momencie, kiedy pojawiła się sowa. W następnej czytałem go z dziesięć razy, nie dowierzając temu, co widzę, chociaż litery były napisane bardzo wyraźnie i z całą pewnością nie wyglądało to na żart ze strony szefa albo kogokolwiek z jego otoczenia. Potem już tylko pojawiły się w mojej głowie słowa z filmu, który wydawał mi się dość żałosny, kiedy Scott mi go pokazał, ale teraz idealnie pasował do sytuacji, w jakiej się znalazłem: Igrzyska Śmierci czas zacząć. Muszę przyznać, że Puszcza Amazońska to dla mnie coś nowego i chociaż czytałem o niej w książkach zielarskich, to nie sądziłem, że kiedykolwiek zdobędę się na to, żeby zobaczyć ją z bliska. Nie mam jednak wyboru, a najgorsze w tym wszystkim jest to, że także pojęcia, jak się tam zachować i ogólnie – jak przeżyć. Idąc tokiem myślenia Nessy, który utkwił mi już chyba w głowie na dobre, wybieram się zarówno do mugolskiej księgarni, jak i szkolnej biblioteki, poszukując jakiś poradników na temat tego, jak w ogóle przeżyć w dżungli. Przynajmniej udaje mi się zebrać należyty – mam nadzieję – ekwipunek, który zapewni mi tam jak najdłuższe przeżycie. Uświadamiam sobie też coś, o czym do tej pory nie myślałem: w lesie żyją węże. Duże węże. Aż mnie mdli na samą myśl o nich i mam nadzieję, że będziemy się trzymać od nich z daleko. Z drugiej strony motywuje mnie to do tego, żeby wykorzystać nieco magii i zmniejszyć miotłę, która teraz mieści mi się w plecaku. Gady bez nóg nie potrafią przecież skakać, prawda? A ty, czy ty, już poczułeś też Że wciąż wybór masz, czy poddać się, czy nie Niby mógłbym się wycofać, zwłaszcza że trochę się sram tym wyjazdem, ale z drugiej strony, czy nadal są na to szanse? Podejrzewam, że pewnie by mnie zabili, albo co najmniej wymazali pamięć, chociaż nie wiem, z jakim skutkiem. Poza tym miałem się wykazać, prawda? A gdzie indziej wykorzystam to, na czym się znam, jeśli nie w gigantycznym lesie pełnym roślin i zwierzątek? Nie sądziłem, że przygotowania zajmą mi aż tyle czasu, ale i tak najgorsze w tym wszystkim było pisanie listu do Nessy, informującego ją, że znowu znikam. Nie dopisuję jednak, że nie wiem, czy wrócę, bo pewnie teleportowałaby się tu i zamieniła mnie w chomika, nim zdążyłbym chociażby otworzyć usta, żeby się wytłumaczyć. Posłanie jej sowy w chwili wychodzenia z domu jest więc dobrym pomysłem. Ubrany w dresowe spodnie, stary tshirt z logiem NASA i bluzę z kapturem, wciskam na nogi najbardziej wytrzymałe adidasy, jakie znajduję i narzucam na siebie płaszcz imp znaleziony na straganie Amadii. W jego kieszeni już znajduje się schowany kapelusz wędkarski, który wystarczająco zasłoni mi twarz przed ewentualnym słońcem, mimo że z tego, co się orientuję, trafimy tam w środku nocy. Narzucam na plecy swój bagaż, który pomimo pomniejszenia kilku przedmiotów, nadal jest niewygodnie ciężki, dorzucam do drugiej kieszeni kilka przedmiotów, które mi tam nie weszły i zamykam drzwi, po czym wrzucam klucze do koperty i wychodząc z kamienicy, wypuszczam sowę, żeby zaniosła wiadomość Ślizgonce. Ja sam z kolei okrążam budynek i gdy mam pewność, że już naprawdę nikt mnie nie zobaczy, teleportuję się na pola. Moja drużyna już tam czeka, więc witam się z nimi. - Weźmiesz to? – pytam Louisa, wciskając mu w ręce przedmioty z kieszeni, bo widzę, że ma luzy w swoim pakunku. A potem już pora na nas, więc wszyscy chwytamy świstoklik. Czuję nieprzyjemne ciągnięcie w żołądku i ziemię znikającą mi spod nóg, a kilka sekund później lądujemy pośrodku puszczy. Jest mgliście i okropnie zimno, a chociaż w Londynie było jasno, tutaj panuje niemal całkowita ciemność. Nie do końca im ufam, ale może dlatego, że Louisa spotykam pierwszy raz w życiu, a z Luną nigdy nie trzymałem się dosyć blisko. Widywałem ją tylko na lekcjach, a i to nie wszystkich. Wiem jednak, że nie możemy się kłócić, ani tym bardziej rozdzielać, jeśli chcemy tutaj przetrwać. - Chyba powinniśmy rozbić namiot i opracować jakiś plan, bo i tak niczego dzisiaj nie znajdziemy – proponuję i sięgam do kieszeni po różdżkę, by ogarnąć trochę światła zaklęciem Lumos, rozejrzeć się trochę wokół i znaleźć namiot. Mgła jednak niespecjalnie mi to ułatwia. Nawet nie wiem, w jakim dokładnie miejscu (poza faktem, że to Kolumbia) się znajdujemy; czy jest tu w pobliżu jakaś woda albo góry. Kręcąc się wokół, wyczuwam tylko, że tuż obok nas znajduje się chyba jakieś wielkie drzewo, a ta nieszczęsna piosenka dalej pobrzmiewa mi w głowie. Powstrzymuję się jednak, by nie zacząć jej śpiewać na głos i tym samym pokazać reszcie grupy, że nie czuję się aż tak pewnie, jakbym chciał. Przydałoby się też rzucić jakieś zaklęcia ochronne, żeby nic nas nie pożarło. A ty, czy ty, już rozumiesz też Czy chcemy, czy nie, czeka na nas śmierć
inne: namiot, jedzenie*, ubrania na zmianę**, menażka na wodę, mała miska, łyżka, scyzoryk, 3x paczka bandaży 2m, zapałki, paczka papierosów
*ciastka od Nessy, 2 bułki, 6 zupek w proszku, paczka krakersów, 2 zupki chińskie **2 koszulki, spodnie dresowe, pewnie jakieś gacie i skarpetki
Obrażenia: - Inne efekty: -
+ oddaję z mojego kuferka eliksir wiggenowy, eliksir tojadowy, eliksir Gregory'ego i bezoar (punktowane) do ekwipunku @Louis Blackbourne
streszczenie: Holden nie czuje się zbyt pewnie, ale poczytał jakieś poradniki typu "Jak nie umrzeć w dżungli po trzech dniach". Niespecjalnie ufa swojej drużynie, bo ich nie zna, ale wie, że muszą trzymać się blisko, żeby jakoś przetrwać. Na polu w Londynie wcisnął Louisowi część ekwipunku (żeby mu przekazać jakoś oficjalnie rzeczy z mojego kuferka), a w lesie uznał, że w tej mgle niczego nie znajdą i w sumie to mogą rozbić namiot i tam pomyśleć.
Louis Blackbourne
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 28
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 186 cm
C. szczególne : tatuaże na całym ciele; czuć od niego dobrej jakości perfumy; wielka blizna na brzuchu; magiczna proteza prawej nogi
Chciałem się przygotować mentalnie do kolejnej podróży w nieznane, tym razem jednak przygoda miała nabrać zupełnie innego wydźwięku. Podobnie, miałem znaleźć artefakt, lecz tym razem nie musiałem wchodzić do żadnego labiryntu i iść, mając nikłe szansę na znalezienie czegokolwiek, a teraz miałem przynajmniej jakiś zarys tego, z czym się zetknę. Dwie siostry, o których można było usłyszeć na Śmiertelnym Nokturnie, choć nie za często i nie są to jakieś najciekawsze historyjki. Moim zdaniem, wszystko co o nich można usłyszeć, można bardziej traktować jako legendę o tych kobiecinach. Tak czy inaczej, szukałem rozrywki. I nie zamierzałem popełniać tych samych błędów, co ostatnio. Magiczna proteza za bardzo mi o nich przypominała. Na tyle dobrze, że owa metalowa noga czasem działa lepiej niż moja poprzednia. Nie boli, nie męczy się, ogólnie fajna rzecz. Już widzę oczami wyobraźni przyszłość magicznego świata i protez, które zastępowały normalne ciało ze względu na swoją użyteczność. Ciekawiło mnie czy faktycznie kiedyś dojdzie do takiego momentu. Wiedziałem, gdzie się wybieram ze swoją grupą, miałem też czas się jakoś przygotować. Wiedziałem, że to jest dżungla, dlatego wziąłem ze sobą dwie maczety, jedną zapasową, jakby pierwsza mi się zgubiła, albo coś w tym stylu. Ponadto, wziąłem apteczkę pierwszej pomocy, którą kupiłem w jakimś mugolskim sklepie. Znałem się na tym, wiele razy takie przybory były mi potrzebne w momencie, gdy magia nie zawsze była pożądana, albo w ogóle działała. Ostatnie dwa lata było z nią dość dziwnie. Tak czy siak, miałem tam jakieś bandaże, wodę utlenioną, plastry. Oprócz tego, wziąłem śpiwór, który dostałem kiedyś od kolegi w szkole, który chciał mi udowodnić, że mugole też mają fajne rzeczy. Od tamtego czasu trzymam ten śpiwór ze sobą, gdyż jest cholernie przyjemny i ciepły. Ostatnimi rzeczami jakie ze sobą wziąłem i schowałem do plecaka, na który narzucone było zaklęcie zmniejszające (większa pojemność) to były ubrania i prowiant o długiej dacie ważności - jakąś suchą wołowinę, z mugolskiego sklepu wziąłem też chińskie zupki - majstersztyk świata niemagicznego. Miałem ze sobą również plastikowe miski, miałem nadzieje, że ktoś w moim zespole będzie się znać na transmutacji, wtedy może uda mu się dostosować te naczynia do naszych potrzeb. Tak spakowany, wziąwszy jeszcze ze sobą oczywiście różdżkę, ruszyłem do miejsca spotkania. Tam też przywitałem się z swoimi towarzyszami w cierpieniu i razem dzięki świstoklikowi, przenieśliśmy się do dżungli. Jeszcze przed tym, chłopak zaczepił mnie i podarował mi parę różnych przydatnych rzeczy, o których ja oczywiście zapomniałem wziąć. Tak się przejąłem chińskimi zupkami, że zupełnie wypadły mi z głowy te MAGICZNE eliksiry, które wciąż były dużo cenniejsze. - Z chęcią. - Uśmiechnąłem się w podzięce i schowałem przedmioty do plecaka. Chwile później byliśmy już w dziczy. Nie mogłem na razie wyrazić jakiegokolwiek zdania na temat swoich towarzyszy. Nikogo z nich nie znałem, jednak wiedziałem, że będziemy musieli się poznać, choć trochę, żebyśmy wiedzieli kto w czym jest dobry i na kogo możemy liczyć. Zgodziłem się na perspektywę rozbicia namiotu i podałem Holdenowi jedną maczetę, która mogła mu się przydać. Ubrany byłem zaś w cienką kurtkę, dość przewiewną, która pasowała do wilgotnego i dusznego klimatu, długie, grube spodnie i ciężkie buty, które zapobiegały niespodziewanym ukąszeniom węży w kostki. Miałem nadzieje, że dogadam się z resztą grupy, gdyż była to tak naprawdę fundamentalna rzecz w tej przygodzie - bez niej tak naprawdę nie ma szans na jakikolwiek sukces.
Wyposażenie: Ubrania na zmianę, dwie maczety (jedną przekazuje Holdenowi), apteczka pierwszej pomocy, prowiant (solona wołowina, chińskie zupki, woda), eliksir wiggenowy, eliksir tojadowy, eliksir Gregory'ego, bezoar Obrażenia: - Inne efekty: -
Luna A. Shercliffe
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 1.72 m
C. szczególne : włosy farbowane na blond, ugryzienie po zębach wilkołaka na lewym barku, dość spore blizny, wychudzona, blada, milcząca,
Właściwie nie miała pojęcia, w co się wpakowała, dopóki nie przeczytała listu ze wskazówkami. Stawienie się w odpowiednim miejscu i czasie, aby złapać świstoklik do amazońskiej dżungli? Kurwa na Merlina! Już całkowicie odjęło jej rozum. Pożałowała tego. Czekając na ten odpowiedni czas, chodziła zdenerwowana w kółko i gadała do siebie. Przecież właśnie tego chciałaś Luna. Powtarzała sobie, chcąc nieco się uspokoić. Chciała podróżować. Zrobić coś ważnego, ale teraz jak tak się zastanowić, chyba uczyniła to pod wpływem impulsu. Nie zawsze budziło się w niej to nowe uczucie, ale jeśli już robiła właśnie takie rzeczy, zapisywała się na jakieś spotkania, a nawet poszła na trening ślizgonów — tak, właśnie kończyły się te przebłyski oświecenia. Teraz nie wierzyła w to, co właśnie miała zrobić i gdzie być. W amazońskiej dżungli, w Kolumbii. To zdecydowanie brzmiało jak jakiś żart i wcale nieśmieszny. Oddychaj Luna, powtarzała sobie, wybierając się na spotkanie ze swoimi towarzyszami. Miała nadzieje, że się pojawią i nie będzie zmuszona wyruszyć tam sama, prędzej rzuciłaby się pod Hogwart Ekspres. Nie chcąc stracić spodni, jak to miało miejsce na feriach, założyła ciemne, dresowe ze sznurkiem. Również na koszulkę zarzuciła ciemnozieloną bluzę moro. Buty trapery kolorem bardziej podchodzącym pod ciemny brąz, z krótkim stanem. Wzięła także swój plecak również w leśnych barwach. Ostrożności nigdy za wiele, lepiej wtopić się w tą amazońską dżunglę, ale oczywiście nie dosłownie. Za nim przybyła na miejsce, a zajęło jej to trochę czasu, zemdliło ją ze dwa razy, jednak pawia nie puściła. To tylko przed przybyciem na miejsce i rozpoczęciem podróży tak się stresowała, ale przecież nie mogła zrezygnować — na pewno wtedy żałowałaby jeszcze bardziej niz tego, że zgłosiła się do tych poszukiwań.. W końcu nieco wyluzowała, widząc swoich towarzyszy. Przywitała się z Holdenem i Louisem. Niby ich jakoś tam dobrze nie znała, zwłaszcza tego Blackbourne. Zawsze stała na uboczu, ale wiedziała, że w takich sytuacjach ludzie mają inne podejście i ona również miała takie podejście, a mianowicie była bardziej otwarta na ludzi niż zazwyczaj, przyjaźniej nastawiona. W końcu mogli zginąć w tym dzikim lesie. Złapała razem z innymi za świstoklika, wpierw upewniła się, czy wszystko, co potrzebne zabrała. Trochę jedzenia, ubrania na zmianę, jakieś eliksiry i mugolskie gadżety. No i znaleźli się w środku amazońskiej dżungli. Shecliffe zdecydowanie nie miała zamiaru spierać się z gryffonem, a tylko mu przytaknęła. Rozbicie namiotu to dobry pomysł. Na pewno szybko zapadnie zmrok. Użyła zaklęcie Czterech Stron Świata, bo tylko takie umiała rzucać, aby sprawdzić w którą stronę północ. Chociaż tyle mogli się dowiedzieć. Zrobiła nieco miejsca zaklęciem Diffindo, rozcinając nieco gęstą roślinność, która uniemożliwiałaby postawienie namiotu. Niestety ślizgonka nie mogła pochwalić się znajomością defensywnych czarów, a tym bardziej rzucić. Miała nadzieje, że Louis czy Holden porzucają jakiś zaklęcia, które chociaż trochę sprawią, że ich obozowisko będzie bezpieczniejsze.
Wyposażenie: eliksir tojadowy, 2 x eliksir wiggenowy, 100G, różdżka + pochłaniacz magii, lina (5 metrów), scyzoryk, menażka na wodę - pełna, kompas, zapałki, mała apteczka (metr bandaża, kawałek plastra, jakaś woda utleniona), garnek, łyżka, śpiwor, 4 x kanapki, 2 x konserwy, 2 x zupki, 6 x pasztecików dyniowych, ubrania na zmiane (1 x bluza 2 x koszulki, spodnie dresowe, bielizna, jakieś adidasy). Obrażenia: - Inne efekty: -
W końcu nadszedł ten moment - chwyciliście świstoklik i poszybowaliście przez ocean. Jak na świstoklik podróż była naprawdę długa - trudno się dziwić, mieliście do pokonania kilka tysięcy kilometrów, więc te kilka minut i tak nie wydawało się najgorszą opcją. Niestety ten sposób transportu niósł za sobą różnego rodzaju niedogodności - między innymi chorobę lokomocyjną, a także ryzyko zgubienia czegoś. Tak stało się też tym razem - z ekwipunku Luny wypadło 30 galeonów, zaś Louis utracił eliksir Gregory'ego. W końcu jednak przybyliście do celu jednak mgły i pora dnia nieszczególnie sprzyjały dalszej podróży - może warto zadbać o rozbicie obozowiska i jego zabezpieczenie? Wykorzystajcie wieczorny odpoczynek również, żeby zdecydować, którą z tras rano obierzecie. Mapa wskazuje, że trasa, która wygląda na łagodniejszą jest dużo dłuższa od tej, która jest zarośnięta. Zadania: 1. Każdy z Was rzuca kostką na samopoczucie po podróży świstoklikiem. Jeśli wypadnie 1 lub 6 nie odczuwasz żadnych skutków ubocznych. Gdy wypadnie 2 lub 5 w tej kolejce dokucza Ci duży dyskomfort trawienny, zaś 3 oznacza, że dręczy Cię on przez najbliższe dwie kolejki. Jeśli wypadnie 4 to wymiotujesz na jednego ze swoich towarzyszy - znakomity początek znajomości. 2. Rozbijcie obóz i zadbajcie o odpowiednie zabezpieczenia dla Was i ekwipunku. 3. Podejmijcie decyzję, którą ścieżkę wybieracie.Opisane powyżej straty są konsekwencją przekroczenia przesuniętego już terminu. Termin: 19 maja, godzina 16, kolejność dowolna
Nie przepadała za świstoklikami. Czuła mdłości, żołądek jej nieco dokuczał przez to lekko zbladła. Nie zawsze tak było, ale tym razem może przez stres przed podróżą i myśl o przebywaniu z jakimś obcymi facetami natężyła działanie świtoklika? No bez przesady. Chłopaki nie wyglądali na groźnych. No może ten wytatuowany @Louis Blackbourne, ale Luna raczej nie oceniała po wyglądzie. Na pewno sama nie zrobiłaby swojemu ciału czegoś takiego. Na Thatchera patrzyła bardziej przychylnie, tylko dlatego, że znała go zwidzenia ze szkoły czy jego gadki na zajęciach. Wydawał się raczej towarzyskim kolesiem, ale pozory mogą mylić. Ślizgonka starała się, za bardzo nie przyglądać swoim towarzyszą, tylko tak co jakiś czas zerkała na nich. Rozstawili namiot, który w środku wyglądał jak prawdziwe mieszkanie. Jednak magia miała wiele zalet, zwłaszcza kiedy było się gdzieś w środku jakiegoś buszu. Luna wzięła garnek, wsypała zupkę i wlała sobie wody do niego Aquamenti, a następnie doprowadziła do wrzenia za pomocą zaklęcia Calefactio. Jakoś to wyszło. Miała już zabrać się za jedzenie, ale odstawiła na chwile, aby jedzonko ostygło. W ogóle nadal dokuczał jej żołądek, ale miała nadzieje, że szybko jej to przejdzie, jak sobie coś zje. Nie czuła się najlepiej i to nie tylko przez świtoklika, ale głównie przez wilkołactwo. Może dlatego wyglądała gorzej niż powinna po tej podróży świstoklikowej. Położyła się na łóżku, nasłuchując i wyczekując tego, co niedługo miało nastąpić, ale jeszcze nie teraz. Po co się zgodziła? Czasami zapominała, że jest wilkołakiem, przypominało jej się, dopiero kiedy czuła się jak gówno, a księżyc starał się ją wytropić. - Jestem za krótszą drogą. - Odpowiedziała dopiero teraz, mimo że na mapę zerknęła na samym początku. Wiadomo na skróty większe ryzyko. Od kiedy Shercliffe zrobiła się taka ryzykowna?
Samopoczucie po podróży świstoklikiem:2 - dyskomfort trawienny Wyposażenie: eliksir tojadowy, 2 x eliksir wiggenowy, 70G, różdżka + pochłaniacz magii, lina (5 metrów), scyzoryk, menażka na wodę - pełna, kompas, zapałki, mała apteczka (metr bandaża, kawałek plastra, jakaś woda utleniona), garnek, łyżka, śpiwor, 4 x kanapki, 2 x konserwy, 1 x zupki, 6 x pasztecików dyniowych, ubrania na zmiane (1 x bluza 2 x koszulki, spodnie dresowe, bielizna, jakieś adidasy). Obrażenia: Inne efekty: