O Niebiańskiej Polanie krążą liczne legendy. Mawia się, że jeśli w ciemnym lesie natrafi się na niespodziewanie kwitnące żonkile, powinno się czym prędzej zawrócić. Są niczym piękne ostrzeżenie, przed tym, co może nastąpić. Ilu jednakże nie skusił urzekający widok tej polany w samym środku ciemnego lasu? Można by rzec, iż idealnie odwzorowuje to tutejsze mieszkanki. Pierwszy raz w 2007 roku znaleziono w pobliżu porzuconego, nagiego mężczyznę z utraconą świadomością, mamroczącego niewyraźnie coś o niebiańskich istotach. Incydenty te zaczęły się powtarzać, choć niekiedy ofiary wracały w gorszym, bądź lepszym stanie. Jak z czasem odkryto, za wszystkim stała grupa wil. Te dzikie istoty, za dnia spędzają czas w postaci łabędzi, koni, sokołów, węży albo wilków, jednakże to nocami są najbardziej niebezpieczne, gdy widząc zbłąkanych mężczyzn, zamieniają się w niewyobrażalnie piękne kobiety. Półnagie, ze srebrzystymi, długimi włosami, tańczą w kręgu, którego sam widok, jest na tyle hipnotyzujący, że nikt podatny na urok kobiet, nie jest w stanie oprzeć się wstąpieniu między nie. Wile w ten sposób wykorzystują zagubionych podróżników, nie tylko uwodząc ich i oddając się nieprzyzwoitym praktykom, ale i ich okradając.
Uwaga! Wchodzisz tu na własną odpowiedzialność! Kostki, które tu wyrzucisz mogą ci dać bardzo duży potencjał magiczny, niesamowite przedmioty itp. Jednak możesz też zachorować na nieznaną chorobę, poważnie się poranić lub stracić dużo pieniędzy. Zanim rzucisz kostką, upewnij się, że znasz zasady wynikające z rzutu.
1 - Być może do twoich uszu dotarło ostrzeżenie, by nie zbliżać się do Niebiańskiej Polany, gdzie kwitną żonkile, a może po prostu miałeś przeczucie, by zawrócić? Bezpiecznie postanowiłeś ominąć ten teren lasu. Było to nie tylko doskonałe wyjście ze względu na twoje zdrowie ale i twój stan sakiewki z galeonami. Nie dość, że udało Ci się uniknąć bycia okradzionym przez te piękne istoty, ale i na jednym z pobliskich drzew zauważyłeś pięć iskrzących w srebrzystym odcieniu, włosów. Pośpiesznie je schowałeś, a w późniejszym czasie spróbowałeś sprzedać różdżkarzowi. Opłacało się, bowiem zarobiłeś na tym 70 galenów!
2, 4, 6 - Piękne żonkile i tajemnicza aura tego miejsca, automatycznie Cię skusiły. To na pewno nie była najlepsza decyzja w twoim życiu. Zza drzew wyłoniły się niewiarygodnie piękne wile, uważnie Cię obserwując. Rzuć raz jeszcze kostką.
Kostki dla zainteresowanych płcią żeńską:
Nieprzytomny uśmiech pojawia się na twojej twarzy, gdy delikatnym krokiem zbliżają się w twoim kierunku. Otępiały spoglądasz, jak kobiety zaczynają powoli tańczyć dookoła Ciebie. Księżycowe światło pada na ich ciała, które okrywają jedynie jedwabne halki, a przy każdym gwałtowniejszym ruchu ukazują Ci więcej. Masz wrażenie, że się zakochałeś, że to raj. Nie zamierzasz się przed tym bronić, a one nie mają skrupułów.
1 - Spędzasz całą dobę z wilami, a odnajduje Cię dopiero przechadzająca się grupa. Jesteś oszołomiony i wyczerpany. To była bardzo intensywna doba, po której możesz się spodziewać posiadania wilowego potomka. Rzuć raz jeszcze kostką, aby dowiedzieć się, czy zapłodniłeś wilę (parzysta - zostaniesz ojcem; nieparzysta - udało Ci się umknąć ojcostwa). Jeśli wynik jest pozytywny, za trzy realne miesiące musisz rozegrać, iż pod drzwiami twego domu czeka na Ciebie niezwykła przesyłka, przepiękny noworodek. Brawo, zostałeś ojcem - konsekwencje tą i powyższe rzuty możesz zignorować wyłącznie jeśli jesteś kobietą. 2 - W pełni zatraciłeś się w kręgu tańczących chwil. Nie wiesz tak naprawdę jak wiele czasu wśród nich spędziłeś. Dopiero inne stworzenia spłoszyły kobiety, zostawiając Cię samego na polanie. Jesteś totalnie odwodniony i osłabiony, nie masz na sobie żadnych ubrań, ani niczego, z czym tu przyszedłeś. W najbliższym wątku, jaki zaczniesz po tym, musisz podkreślić, że dopiero stopniowo wracasz do zdrowia i ogólnie jesteś bardzo osłabiony. Ponadto, musisz zakupić nową różdżkę. 3 - Wile zaczęły Cię dotykać, próbując powoli zdjąć z Ciebie ubrania. Nie protestowałeś, wręcz nie mogłeś się doczekać, aż to nastąpi. Nawet nie zwróciłeś uwagi, jak jedna z dłoni wsunęła się do twojej kieszeni wyciągając z niej zawartość. Już liczyłeś na rozwinięcie sytuacji z pięknymi wilami, kiedy nagle rozległ się dziwny krzyk, jakiegoś tajemniczego stworzenia. Wile zareagowały bardzo gwałtownie, a ich błękitne oczy, złowrogo pociemniały. Nagle uciekły, zostawiając Cię delikatnie oszołomionego. Ostatecznie, nic Ci się nie stało, poza tym, że straciłeś 50 galeonów. 4 - Te wile na długo pozostaną twoją zmorą. Totalnie Cię otępiły, a ty po prostu nie byłeś w stanie im odmówić - to wszystko działo się poza twoją kontrolą. Miejmy nadzieję, że uzdrowiciel, którego teraz będziesz odwiedzać, to zrozumie. Już nie wspomniawszy o twojej ewentualnej partnerce. Otóż ta wyjątkowa przygoda z wilami skończyła się dla Ciebie bardzo wstydliwą chorobą zwaną Nitinia. Jeśli masz minimum 15 punktów z uzdrawiania w kuferku - możesz uleczyć się sam. W przeciwnym razie, musisz odwiedzić szpital świętego munga. Jeśli sam napiszesz tam posta - unikaj wątków erotycznych przez dwa tygodnie, inaczej zarazisz swoją partnerkę. Jeśli leczenie rozegrasz z forumowym uzdrowicielem, okres ten możesz skrócić do jednego tygodnia. 5 - To wszystko prawdopodobnie będzie twoją ulubioną przygodą życia. Wile były piękne. Miałeś ich pięć i każda zdawała się nie móc oderwać od Ciebie swych rąk. Prawdopodobnie próbowały Cię okraść, ale akurat nie miałeś przy sobie dosłownie nic, co mogłyby Ci zabrać - zapewne ze złości za to chciały Cię uwięzić i zamęczyć na śmierć, ale szczęśliwie po dwóch godzinach zabaw coś je spłoszyło. 6 - Widok oszałamiająco pięknych wil, sprawił, że na twojej twarzy wykwitł uśmieszek. Spodziewałeś się, że właśnie poderwiesz choć jedną z nich, jednakże najwyraźniej te istoty nie miał ochoty na tego typu zabawy. Coś musiało je rozzłościć, bo nagle każdej z nich zaczęły ciemnieć się oczy. Wiedziałeś, że to zły znak, więc próbowałeś wycofać się z tego miejsca. Nim zdążyłeś w ogóle opuścić polanę, stało przed tobą małe stado harpii. Już nie tak piękne wile, postanowiły Cię zaatakować. Rzuciły się na Ciebie, zadając Ci swymi pazurami wiele ostrych ran. Czy na pewno nie zaszedłeś im niegdyś za skórę? Harpie odpuszczają dopiero, kiedy krwawisz i jesteś poważnie ranny. Próbując się uratować, rzucasz na siebie serię zaklęć leczniczych. Idzie Ci to naprawdę ciężko ale jesteś zdeterminowany, ponadto dostrzegasz rośliny, które wiesz, że mogą pomóc na zadrapania. Dzięki temu ciężkiemu doświadczeniu otrzymujesz 1 punkt z magii leczniczej.
Kostki dla zainteresowanych tylko płcią męską:
Wile obserwują Cię, czekając, aż zacznie działać na Ciebie ich urok. Po pewnej chwili już doskonale wiedzą, że w twoim przypadku to nie zadziała.
1 - Rozzłościłeś je brakiem zainteresowania. Jednak w ostatniej chwili odpowiednio zareagowałaś. Sprytnie rzucasz na siebie zaklęcie kameleona, dzięki czemu udaje Ci się w miarę bezpiecznie wycofać z polany. Kiedy mijasz kolejne drzewa, w twoje oczy rzuca się połyskująca, srebrzysta narzutka. Zabierasz ją, tym samym stając się posiadaczem wyjątkowego Szala z włosów wili, który na godzinę pozwala cieszyć się urokiem na miarę tych niezwykłych istot. Korzystaj z niego z umiarem! 2, 3 - Wile nie lubią tych, którzy nie potrafią docenić ich hipnotyzującego uroku. Twój widok i brak odpowiedniej reakcji z twej strony, tylko je rozwściecza. Szybko przemieniają się w niebezpieczne harpie. I chociaż próbujesz się bronić zaklęciami, jest ich na tyle dużo, że jest to trudnym wyzwaniem. Jeśli w kuferku z dziedziny zaklęć posiadasz minimum 20 punktów, możesz założyć, iż udaje Ci się pokonać te istoty, dodatkowo to doświadczenie dodaje Ci 1 punkt do statystki zaklęć. Jeśli jednak masz mniej punktów, wile Cię głęboko ranią. Cała ta sytuacja wprawia Cię w mały szok, przez co zapominasz kilku zaklęć, dlatego możesz mieć niewielkie problemy z czarowaniem przez najbliższe trzy dni. 4 - Wile widząc, że nie reagujesz na ich urok, po prostu się wycofują, wracając do swoich zajęć. Pozostaje tylko jedna z nich, która wydaje się być tobą bardzo zaintrygowana. Zaczyna z tobą rozmawiać, wyjawiając, iż bardzo rzadko ma okazję zamienić słowo z kimś, kto należy do zewnętrznego świata, o którym skrycie marzy. Wila zaczyna opowiadać Ci o swoim życiu, zdradzając parę sekretów, jednocześnie nalegając abyście się jeszcze raz spotkali. Jeśli w dowolnym poście wspomnisz, że jeszcze raz spotkałeś się z wilą, gdzie ta zdradziła Ci nieco tajemnic na temat leczenia się za pomocą roślin, otrzymasz 1 punkt z Zielarstwa lub 1 z Magii Leczniczej. 5 - Kobiety nie są zadowolone z tego, że wkroczyłeś na ich teren. Jedna z nich nagle do Ciebie podchodzi, a ty przestraszony wyciągasz różdżkę, którą chcesz się bronić. Wila szybko ją przejmuje, łamiąc ja na twoich oczach. Pomimo tego, postanawia Cię oszczędzić, jednocześnie każąc się stąd natychmiast wynieść. Powrót przez las jest dla Ciebie naprawdę trudny. Jednak w pewnym momencie, dostrzegasz psidwaka, który się do Ciebie doczepia i postanawia za tobą iść. Wygląda na to, że przez spotkanie z niebiańskimi istotami straciłeś różdżkę (nie zapomnij kupić nowej!), ale za to zyskałeś magiczne stworzenie, które możesz zabrać do domu. 6 - Wiesz już, że jest bardzo źle. Wile momentalnie przemieniają się w harpie i wydają się być wręcz wniebowzięte, że moją na kimś zaprezentować swą silę. Próbujesz je odeprzeć zaklęciami, jednak te z łatwością ich unikają. Jedna z harpii pozostawia na twoim ciele głębokie, bolące rany. Inna kulą ognia podpala większość twojego odzienia. Już wiesz, że nigdy więcej nie wrócisz w to miejsce. Zostawiają Cię na polania obolałego i krwawiącego. Cudem odnajduje Cię inna osoba, która pomaga Ci wrócić do miasteczka. To jednak nie koniec problemów. Okazuje się, że wila, która Cię podrapała, miała na swoich pazurach bakterie Groszopryszczki. Nim zaczniesz z kimś pisać w nowym wątku, musisz się spotkać z uzdrowicielem lub napisać post w Mungu - w przeciwnym razie, zarazisz inną postać, która też będzie musiała później przejść leczenie.
3 - Idąc lasem spotkałeś zawracającego, oszołomionego mężczyznę. Wykrzykiwał coś o diabłach tańczących w leśnej polanie. Próbujesz go uspokoić, a w czasie rozmowy, dowiadujesz się, iż mężczyzna trafił na polanę wil, gdzie upuścił bardzo cenną szkatułkę. Możesz sam zadecydować co chcesz zrobić.
Decyzja:
Idziesz na polanę - chcesz pomóc mężczyźnie i przynieść jego szkatułkę. W związku tym, rzucasz raz jeszcze kostką i bierzesz pod uwagę wyniki kryjące się w spoilerze pod kostkami 2, 4, 6. Bez względu na wynik tamtych kostek, otrzymujesz 50 galeonów za to, że poszedłeś po szkatułkę dla mężczyzny. Nie chcesz pomóc mężczyźnie - skoro już wiesz, że na polanie są wile, nie zamierzasz za żadne skarby tam pójść. Wyprowadzasz mężczyznę z lasu, a ten w podzięce za pomoc daje Ci butelkę alkoholu Łzy Morgany Le Fay.
5 - Idziesz zupełnie nieświadomie wprost przez gęsty las. Dopiero gwałtownie się zatrzymujesz, gdy dostrzegasz polanę z pięknymi żonkilami. Nie robisz tego jednak w ramach przypływu rozsądku, a wyłącznie dlatego, iż ten widok naprawdę Ci się spodobał. Kiedy chwile napawasz oczy tą magiczną scenerią, dostrzegasz ruch za jednym z drzew. Zauważasz wilę w jej prawdziwej postaci - niebezpieczną harpię, czyhającą na swą ofiarę. Cicho wycofujesz się stopniowo z polany. Nie odrywasz jednak wzroku od istoty, która na twoje szczęście wcale Cię nie zauważa, jednak przez to, skręcasz w złą ścieżkę. Docierasz wprost nad moczary. Teraz musisz tam rzucić kostkami, rozważyć konsekwencje z nich wynikające i napisać posta, nawet jeśli kiedyś już tam byłeś.
Szaleństwo. Upadek rzeczywistości. Bezsilność; ciężkie, metaliczne łańcuchy obwiązywały i przygwożdżały ciało. Nie umiał. Rozsądek wył rozpaczliwie, kołatał między krawędziami umysłu - nakazywał oddalenie się prosto od przeklętego miejsca - zmieniającego umysł w bezużyteczną miazgę - posłuszną otulającym melodyjnie sugestiom. Dokładnie w owym momencie powinien rozwinąć skrzydła oraz odlecieć pośród dźwięków furkotu; nie oglądać się, nie osiadać lodowatym spojrzeniem na podchodzącej z niepodważalną gracją postaci. Nie umiał odejść - pomimo zaklinania i argumentów, pomimo ogromu próśb, wykrzyczanych przez opozycję tkwiącego w rozdarciu wnętrza. Nie umiał. Po prostu - nie umiał. Wahał się odrobinę zbyt długo, dokańczał walkę - utrwalony w bezruchu oraz dławionej szumem drzew ciszy. One - mogły powrócić. Ona - mogła ponownie, zacisnąć na szyi palce. Nie wierzył - pojawiającym się słowom. Odrzucał w nich jakiekolwiek źródło, nawet pragnienie prawdy, a jednak - w braku najmniejszej ufności wobec półwili - nadal, znajdował się niedaleko. Z olbrzymią chęcią wypowiedziałby wiele słów w idealną, wysyconą przez piękno twarz, obrzucił jadem, poniekąd wyśmiał jej osobistą porażkę, nieudolną zabawę, próbę wyrzeczenia się połowicznie ludzkiej natury - która nie drżała z obaw przed pochwyceniem władzy. Chciał wiele - uczynił jedno. W ogarniającej umysł, irracjonalnej pewności - zeskoczył z zajmowanej gałęzi oraz na powrót, stał się ułomnym człowiekiem. W jednej chwili nachylił się, w towarzystwie wszechobecnego milczenia - kontrowersyjnie, złośliwie, jedynie w konkretnym celu - zespalając ich usta, narzucając ów pocałunek w zwodniczym przypływie władzy. Tym razem wiedział - dlaczego. Ona - mogła nie wiedzieć.
Gdzieś z tyłu głowy pojawiał się złośliwy chochlik, szepczący z rozbawieniem, iż to czysta tragikomedia - konflikt tragiczny podszyty absurdalnym wręcz humorem ciągłego zmagania, przekomarzania, niezdecydowania, nawet - podduszania, by w ostateczności i tak nie dotrzeć do żadnego rozwiązania. Mogli trwać w tym nieokreślonym stanie kolejną dekadę, dwie, całą wieczność; bez względu na podejmowane próby, na konstruowane relacje mające umożliwić ucieczkę, w rachunku zawsze pojawiał się nieusuwalny błąd. Nieważne dokąd i na jak długo odchodzili. Porzuciła urok, tę drugą skórę, gdy tylko ujrzała ruch zeskakującego kruka; zgodnie z umową rezygnowała z mocy, choć nie mogła się pozbyć jej przecież całkowicie, wydrzeć tego elementu z każdej komórki ciała. Na Merlina, była przecież Selmą Fairwyn, półwilą. I nieważne ile mijało czasu, gdzie się znajdowała i jak bardzo zaprzeczała zawsze tak samo niecierpliwe były jej usta. I palce, które odruchowo wplątała w rdzawe kosmyki, gdy przybrał w pełni ludzką postać. Spijała łapczywie smak jego warg, zapominając na moment o zaczerpnięciu niezbędnego oddechu czy okolicznościach ich ostatniego spotkania. To nie miało znaczenia. Nic nie miało teraz znaczenia. Nawet gdy dłonie sunęły wzdłuż karku, na moment zatrzymując się przy niewidocznych już śladach zaciskających się na szyi palcach, wracając do ścieżki wzdłuż ramion, gdzieś w poszukiwaniu słabego punktu dzielącego ich odzienia.
Nie miał w zwyczaju grać czysto. Pancerz - otaczających pozorów, pełzająca mgła niedomówień, tańczące widmo, cień rzucających się czernią milczenia tajemnic; nie był w stanie nie otwierał się przed innymi, nie zdradzał - przyszłości, zapisywanej w planach. Każdy ruch jego - rzecz jasna, nie był posunięciem z przypadku, ruchem nieprzemyślanym, ruchem bez celu, bez sensowności przelania na rzeczywistość; każde słowo i każda czynność, rozchodziły się w dychotomii, jedno i drugie dno, zawsze razem, n i e zawsze - łatwe do wychwycenia. Nie chciał odsłaniać swych wszystkich kart. Wystarczająco już ryzykował. Zgodnie z wiążącą ich obietnicą, stłumiony urok półwili pomógł zachować względną trzeźwość w skłębieniach myśli; względną, łudzącą, zdolną rozprysnąć się - niczym mydlana bańka. Chwiał się wewnętrznie - jak lichy pęd pod wzmożonym naporem wiatru; był tylko nędznym mężczyzną, mężczyzną nękanym przez przeszłość ucieleśnioną w zasięgu wzroku w zasięgu dotyku w zasięgu warg, tańczących razem zmysłowo - niby zaplanowali zatrzeć spiętrzone błędy, utworzyć ponownie jedno. Kłamstwo? Miał znacznie inny cel swoich czynów, o dziwo - wzniosły, tak niepodobny do przeklętego brudu egoistycznych zachcianek, w których zazwyczaj pławił się bez ustanku. Był jednak - częściowo otumaniony, walczył obecnie z chmarą powstałej żądzy (nadal jej pragniesz, wciąż chciałbyś, szaleńczo, mimo przekonań nie możesz?). Zwierzęcy instynkt, z nieopisaną ochotą - wysłałby przeszłość ku zapomnieniu, wymazał istniejącą scenerię, wszelkie motywy; byleby tylko trwać dalej, byleby doznać - bezpruderyjnych uniesień. Zdarłby z niej resztki tego, co niegdyś być mogło sukienką. W chwilowej utracie rozsądku - zakleszczył ją, między sobą a pomarszczonym pniem drzewa. Przypomnij sobie. Tak. Dobrze. - Jak długo - odezwał się w końcu, oderwany od ust; z niepokojącym uśmiechem i błyskiem powstałym w oczach - masz zamiar uciekać? Wstęp. Śmiały. Zbyt śmiały? Ty hipokryto.
Wkraczając w krąg wili należało porzucić wszelkie zasady; jedyną regułą stawał się brak reguł i granic, przekraczanych z każdym dniem coraz bardziej, nieodwracalnie naruszając resztki upadającej z hukiem reputacji. Brak wyrzutów sumienia, brak refleksji, gdy nabierało się rozpędu po równi pochyłej, odczuwając niebywałą przyjemność z braku jakichkolwiek hamulców w postaci moralnych wskazówek. Odrzucenia pokornie wydeptanych ścieżek i ochronnych znaków, by nie pozostało nic, co mogłoby ograniczać. Był krąg. Księżyc. Drugie ciało - narzędzie, którym należało się posłużyć dla własnego kaprysu i rozkoszy, nie zważając na wiek, majętność czy tytuł. Wile jak śmierć - dla wszystkich równe. Choć ona nie była przecież całkowicie wilą i dlatego można było wybaczyć jej nieskrywaną słabość do tych (nie)szczęśliwych wybrańców; do atrakcyjnych powłok, pod którymi szukała błędnie czegoś więcej - zrozumienia? sensu? na nowo zapominając, ile razy zdążyła się już zawieść. Odpowiedzią miał - powinien - być czysty, nieskrępowany niczym hedonizm. Poddanie pokusie i zapomnienie się w atawistycznej przyjemności, bez oglądania na konsekwencje. Lecz choć zdawać by się mogło, że wszystko ku temu dąży; że zetknięcie ust i taniec języków jest środkiem oraz celem, że niecierpliwe dłonie dążą do obnażenia postaci bez względu na okoliczności, w jakich się znajdowali, że nie liczyło się nic, prócz upragnionego spełnienia - wszystko było błędem. Wszystko było źle. Oboje wiedzieli. Pozwoliła oderwać się, zaczerpnąć oddech, zetknąć się spojrzeniom - w jasnych tęczówkach nieodgadnionego wciąż koloru, nieustannie ostrzegającego przed możliwością nadejścia czerni, kłębiły się większe niż dotąd pokłady nieskrępowanego szaleństwa. Krok za krokiem, raz za razem, popadała w ten obłęd. Czy wciąż istniało wyjście awaryjne? Pytaniu odpowiedział najpierw wybuch perlistego, przewrotnego śmiechu i zmrużenia czujnych oczu oceniających krytycznie każdą ze zmarszczek widocznych na męskiej twarzy. - Jak długo - zaczęła, podszywając melodyjny głos nieznacznym zachrypnięciem kpiny - masz zamiar mnie ścigać? Wmawiał sobie, że uciekła dokądkolwiek, a przecież wcale nie musiała. Może nie było jej tam nigdy.
Ile znaczyły słowa? nic, nieistotne ziarna, drgające krótkotrwale w powietrzu - wiodące wsparty na ulotności żywot. Ich zgromadzenie - prędko rozpraszało się pośród pyłu przeszłości, tak łatwe do pominięcia - bez jakichkolwiek wzruszeń, bez obdarzenia resztkami zachowywanej uwagi. Z wyraźnych względów, dawkował słowa - dokładnie, niczym aptekarz, odwiecznie w zwięzłej ilości. Struktury krtani zrywały się jednak - ochoczo kwapiąc się w stronę (naiwnych) działań, pragnąc przymusić resztę składowych machiny - do wypluwania słowa, wylania całej ich rzeki - mętnej od istniejących pretensji, ironii oraz - zsyłanej owym razem od niego - zatrutej drwiny, wzmaganej przez współistnienie rechotu. Nienawidził jej, Selmy Fairwyn - zdołała z premedytacją zostawić bezwładne ciało, jeszcze z pierwiastkiem życia - któremu lepiej byłoby zaznać końca. Nienawidził i bał się zarazem - tej niepojętej natury, fascynującej swym perfekcyjnym pięknem, zaklętym w niestabilności; fascynował się jej osobą - od dawna, od pierwszych chwil, od wrażenia niedostępności - o której niemo prawiła, obejmująca kobiecy palec obrączka. (Jak zawsze, wyniszczał wszelkie pojęcia zasad). Być może - wykrzyczałby wiele w twarz, na której kuszących wargach złożył znów pocałunek, których smakował na nowo; powiedziałby jej o wszystkim, wyjaśnił misterność sieci - skomplikowanych powiązań oraz niepowstrzymanych impulsów, dla których w rzeczywistości był tutaj ale to wcale, nie miało choć najmniejszego znaczenia. Było zbyt oczywiste, znajome osobie kobiety - niepodważalnie zbyt bardzo. Pod odstrzałem jej śmiechu, zachowywał paradoksalnie - nieprzerwanie pogodny, lekki, bez żadnej urazy uśmiech; zupełnie, jakby - nie wychwytywał zawartej w melodyczności kpiny, jak gdyby istniał wśród błogich kłębów nieświadomości - spiesząc jej z wyjaśnieniem. - Znasz odpowiedź - wyszeptał, owiewając oddechem blady, kobiecy policzek; nie mógł się w żadnym stopniu powstrzymać, ułożywszy ponadto niesforny kosmyk blond włosów, jak gdyby niezmiernie pragnął - choćby namiastki dotyku, w podświadomości chłonąc jej hipnotyczną aurę - podobnie na inne pytania. Znała go; czyżby? Z pewnością, dostatecznie dobrze? Złączenie ust, niebywałe ryzyko - również wcześniejsze, miały dowodzić kłamstwu, nieudolności natury niebiańskiej istoty, leśnej, cudownej mary, którą postanowiła zostać - wodząc na pokuszenie głupców - oczarowanych niepowtarzalnym wdziękiem. Dlatego znalazł się tutaj - znowu - doskonale wiedziała - nie pragnął wracać bez osiągnięcia celu, bez wyrywania ze szponów zastygłej, wmawianej ciągle iluzji. Nie mogła tutaj pozostać, nie pasowała - powtarzał, tym razem niebezpośrednio. Zastygnął, jakby utkwiony w ruchu pomiędzy ponownym zatraceniem się w pocałunku szeptanym przez pożądanie - jak nagłym odstąpieniu i uwolnieniu sylwetki - od napięcia, od zmniejszonego w niepoprawności dystansu. Poddany wahaniom wybór.
Nie chciała słuchać. Brzmienie układanych przewrotnie głosek przepływało znów między palcami jak pustynny piasek - miękko, bezlitośnie, uciekając bezpowrotnie i nieubłaganie, wraz z kolejnymi sekundami skradzionego życiu czasu. Ile razy przechodzić to miała na nowo, ile razy - tracić znów grunt pod nogami w naiwnej wierze, że zmienić się może cokolwiek, choć powtarzalność działań wskazywała jasno na niemożność przerwania zaklętego kręgu, w jaki wkroczyli dawno jeszcze przed tym księżycowym? Kłamstwa. Kiedyś wypadało się na nie uodpornić; na te błędne spojrzenia i nieprawidłowe oddechy, z których nikogo nie można było rozliczyć, choć zakrzywiały rzeczywistość bardziej niż zmienione słowo. Potrafił mamić chyba lepiej niż wilowy czar. - Danielu - zaśmiała się rozkosznie, lecz tym razem użycie imienia nie kojarzyło się z poufałą atmosferą intymności, lecz wywoływało ciarki niepokoju - nie bądź głuptasem. Jeśli chcesz znów bawić się w podchody, możemy zebrać większą grupę. - Balansowała gdzieś na granicy uroku, nie pamiętając już, jak daleko może się posunąć. Zasady rozmywały się, reguły zacierały, a ona wpadała w oniryczny trans, tracąc poczucie rzeczywistości. Jaki był dzień, jaki miesiąc? W jasnych oczach zimny rozsądek ustąpił już miejsca błędnemu spojrzeniu; wiedziała, że walka o otrzeźwienie i tak jest bezcelowa. - Doskonale już wiem, jak jest tam i zdecydowanie wolę odkrywać tu - zauważyła lakonicznie, unosząc dłoń, by móc koniuszkami palców wyznaczyć ścieżkę po męskiej szczęce, drażniąc opuszki szorstkim zarostem i wreszcie zakończyć powolną wędrówkę na badaniu faktury ust. Wiedziała, co będzie po powrocie. Wracała przecież tak wiele razy. Lecz nie teraz.
Powtarzalność tej chwili wkraczała na okrucieństwo. Z n o w u pogrążał się w upojeniu czarem; znowu wymawiał słowa - upadające wcześniej, rozpraszające się chwilę później w milczenie, znowu - zderzał się z mroźną ścianą odmowy. Mógł się uśmiechnąć - aczkolwiek nie chciał; od zawsze była uparta, niemniej jednak dotąd - potrafił utrzymywać fundament wpływu na przepełnioną przez niewzruszenie postawę - zmysłowej idealności. Bezsilność obrzydliwie wbijała się w jego skórę, kąsała bez ostrzeżenia - pozostawał więc, niczym obserwator oraz zarazem uczestnik, pozostawał rozdarty - pomiędzy głodem jej ciała, ochotą składania przysiąg a pełnym zdecydowania rozsądkiem (tak ludzkim, tak niepodobnym doń planem). Nie powiązywał z nią wyjątkowo żadnej, amoralnej przyszłości - mogła zostawić jego, mogła zapomnieć, chociaż nie mogła tkwić wśród obecnej, słodkiej ułudy, tańca - zwodzących na pokuszenie istot. Był w zupełności świadomy zatrważająco świadomy jak niewielki, dogasający pierwiastek własnej woli oddaje w nim agonalne tchnienie; jak zrównywany zostaje właśnie z naiwnym, podążającym zgodnie z sugestią chłopcem. Czy aby - dokładnie w ten sposób - powinien wyglądać koniec? Rozkoszność dotyku obmywała skórę Bergmanna; delektował się tym wrażeniem, przemykających opuszek - które badały jego strukturę twarzy. Po chwili uniósł swą rękę - zatrzymał jej dłoń, przesunął nieco w kierunku kącików ust oraz oszronionego przez rdzawy zarost policzka. - Tutaj nic nie ma - powiedział tylko - na ile wyłącznie pozwolił zaćmiony umysł. Chciał uciec - choć nie był w stanie. Chciał zabrać ją - chociaż wiedział - wymknęłaby się z uścisku. Kiedy zrozumie? To nie jest jej miejsce - powtarza, niczym utrzymującą na falach rzeczywistości modlitwę.
Czuła pod palcami pofałdowania zmęczonej trwaniem skóry; pajęczynę zmarszczek dodającą szlachetnej dojrzałości twarzy pełnej charakteru, badała na nowo opuszkami, usiłując jakby po raz tysiączny nauczyć tej zawiłej mapy dawno zbadanej już przez innych odkrywców. Wycofywała się. Bladła, mizerniała, oziębiała - wraz z mającym zelżeć dotykiem, ostatecznie zaznaczającym się muśnięciem ust, ułamkiem ciepła niknącym wraz z wyswobodzeniem szczupłych ramion. Zbyt szczupłych; zbyt ostrych rysów twarzy o chłodnym odcieniu pergaminowej skóry, zbyt błyszczących oczu, niezdrowo jaśniejących niejednoznacznym kolorem, zbyt drżących ust, składających niespiesznie do ostatniego pocałunku. Na moment, ułamek chwili, obnażyła się bardziej niż z pewnością by chciała - świadcząc milczącą postawą o niepewnych skutkach pobytu wśród pełnokrwistych wil. A może tylko mu się zdawało. - Wróć do swojego świata, Danielu - szepnęła wreszcie, nim zabrała gładzącą szorstki policzek dłoń. - On nigdy do mnie nie należał. T y nie należałeś, wytknęłyby smutne oczy, gdyby jeszcze na niego patrzyła; wzrok miała już jednak zwrócony w stronę głębin lasu, gdzie pomiędzy drzewami czaiły się w oddali jej bardziej doświadczone siostry, pozbawione już do cna wszelkich sentymentów i tęsknot. Nie musiały budzić się ze snu, powracać na bolesną jawę. Niedoścignione wzory.
Przestawał czuć; nic, królujące nic - pustka, przetaczana z uporem w dziwnie nieswoje ciało - zupełnie, jakby otrzymał zdawkowy fragment kontroli - reszta zaś stała się niewiadomą. Czy próbowałeś choć spytać, dowiedzieć się odrobinę, Danielu? Postawić się, podstawowo ludzko, na czyimś miejscu - zrozumieć, jak niebywale okrutnym staje się zawieszenie pomiędzy jednym a drugim światem; światem natury, magicznych istot, światem pod dyrektywą instynktów oraz tym pozostałym, człowieczym, nasiąkającym od żywionego zawodu oraz uwidocznionej słabości?
Wpatruje się w nią uporczywie - próbując dostrzec tam Selmę Fairwyn; nie usiłuje zatrzymać jej siłą - to byłoby bezskuteczne. - …wciąż nie rozumiesz - odpowiada jej szeptem, z fałszywie wykwitającym uśmiechem oraz nieadekwatną pewnością - w której zanurkowały słowa. Owym razem - ruch nie należał do niego - chora determinacja nie przestawała jednakże buzować w tunelach naczyń, nie ulegały zgaszeniu wichrzycielskie tendencje - czuł się złamany, chociaż skutecznie ukrywał (nic a nic się nie zmieniał przez mijające lata). Ty nie rozumiesz również. Wszystko - cokolwiek stworzysz, Danielu - przeznaczone jest do upadku. Byłeś. (Odsuwa się; ciało powoli ulega metamorfozie, pokrywane nocną powłoką utkaną z ciemnego pierza, ręce przeistaczają się w skrzydła, usta w stwardnienie dziobu) - - a jednak, mimo tej świadomości muru, wyniesionego z dokonanych bezwzględnie faktów, podjętych miesiące (lata?) temu decyzji odgradzających niby dwa pulsujące żywoty na wieczność - wiesz - będziesz tutaj z uporem wracać. I wracać Wracać. Niczym bezpański pies, oczekujący bez przeznaczenia. Będzie tak wracać, do rozdrapania uporu. (Zaklęty w owym tańcu przez wieczność?)
Swobodny bieg. Biegła pod wiatr, była po prostu głupia - nie miała nawet zamiaru namyślić się nad tym, że żonkile bijące swoim blaskiem o porze wieczornej sprowadzą na nią kłopoty. Nie chciała wiedzieć, co się tutaj znajduje - chciała po prostu pobiec przed siebie, zapomnieć o problemach dnia codziennego. Musiała odreagować, pozwolić na to, by wieczorny wiatr przedarł się przez jej włosy, wywołał nieład na głowie, orzeźwił myśli brnące w umyśle przez odpowiednie komórki - nie mogła jednocześnie pozwolić sobie na żaden postój. Musiała biec, musiała po prostu udowodnić, że nie jest słaba, że nie ma powodu do strachu, że jest wystarczająco silna, żeby mogła zetknąć się z czymkolwiek. Niestety lub stety - zignorowała potęgę tego miejsca, chodzące i krążące z ogromną siłą wręcz plotki o otępiałych podróżnikach, które to uwiodły wile. Dopiero potem, kiedy się obejrzała wokół siebie, tęczówki o charakterystycznej, orzechowej barwie zrozumiały, że dotarła do złego miejsca. Że nie powinna się aż tak zapuszczać, że nie powinna po prostu stawiać sobie coraz to wyższej poprzeczki - na nic się zdało ciche westchnięcie oraz zachowanie kontroli, kiedy to nawet nie zdążyła odpowiednio zareagować, uniknąć niebezpieczeństwa wynikającego z własnego idiotyzmu. Zaklęcia na nic się nie zdały, harpie zdawały się mieć wyczulone poczucie gracji podczas unikania coraz to poważniejszych, podchodzących nawet pod zakazane, uroki. Jedna z nich, w szale tego, że ktoś zapuścił się na te tereny i nie jest oczarowany ich pięknem, postanowiła pozostawić głębokie zadrapanie, a nawet kilka, zaś druga - rzuciła kulę ognia, która to spaliła większość ubrań, spowodowała ich nieuchronne przywarcie do ciała - całe szczęście, nie dotknęło to w żaden sposób starych znaków niezbyt dobrego dzieciństwa. Nie zmienia to faktu, że krwawiące rany pozostawiły po sobie kolejne przekleństwa, zaś piekąca skóra zdawała się o sobie znać, kiedy to została pozostawiona na pastwę losu. Heh, może to i dobrze? Niemniej jednak, jakiś nieznajomy postanowił zaoferować jej pomocną dłoń. Jak się okazało, ktoś najwidoczniej pozostawił anioła stróża w mniej odpowiednim dla niego miejscu, co nie zmienia faktu, że dzięki pomocy kogoś, kogo w ogóle nie znała, zdołała w nocy dotrzeć do miasta. Nie zmienia to faktu, że tym razem nie mogła uniknąć pomocy uzdrowiciela - przez co bez namysłu skierowała się, pozostawiona sama sobie, w stronę Świętego Munga.
| zt
Riley Fairwyn
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 26
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 185cm
C. szczególne : cała górna lewa strona mojego ciała jest poparzona - ukrywam to za pomocą metamorfomagii; liczne blizny na dłoniach; blizna po dziobie bystroducha przebiegająca przez całą szerokość pleców
Wydawało mi się, że minęły całe wieki zanim dotarłem na niebiańską polanę. W normalnych warunkach taki marsz zapewne wydałby mi się przyjemny, lecz teraz, gdy przytuliłem do siebie złamaną rękę, a przy każdym oddechu czułem palący ból potrzaskanych żeber, wcale nie było mi spieszno do pieszych wycieczek. Cierpiałem, a ten ból z łatwością znajdował odzwierciedlenie na mej twarzy. Czoło usiała rosa z potu, ale nie zaciskałem już warg. Zauważyłem, że ból jaki mi teraz towarzyszył nie był niczym nadzwyczajnym. Zupełnie nie miał porównania do tego, z jakim musiałem się zmierzyć, gdy smok zionął we mnie ogniem. Do tej pory nie byłem pewien co wówczas było gorsze: ból czy zapach i dźwięk. Słyszałem wrzask, jaki wydobywał się spomiędzy moich płonących warg, chociaż nie miałem świadomości tego, że to ja tak krzyczę. Dusiłem się popiołem i smrodem własnej roztapiającej się skóry, palonych włosów i ubrań. Złamanie było niczym przy tym piekle, naprawdę. Nawet rekonwalescencja wydawała mi się mniej przyjemna. Codzienne zrywanie bandaży wraz z warstwą sklejonego z nimi naskórka, piekące eliksiry, nieustanne ciepło ran... na samą myśl o tych chwilach zaczynało mnie mdlić. Ze stresu, że to się powtórzy. Chwiałem się. Uświadomiłem to sobie dopiero wówczas, gdy padłem na kolana tuż za drzewem. Przez sekundę sądziłem, że to ze słabości. W końcu, maszerowałem już kilkadziesiąt długich minut, łapiąc jedynie urywane oddechy. Oszołomiony i niepewien czy na pewno Odetta tutaj będzie. Bycie po części wilą wcale nie obowiązywało jej do spędzania czasu w tym miejscu, wśród swoich magicznych kuzynek, a jednak coś mówiło mi, że warto spróbować szczęścia. Nie miałem innego wyboru. Nie chciałem mieć. Srebrzyste głowy upstrzone setkami lśniących włosów falowały w trawie pośród żółciutkich żonkili. Ten widok z pewnością by mnie oczarował (teraz jedynie wybił z równowagi). Miałem zaskakującą słabość do podobnych Odettcie dziewczętom, lecz moja samokontrola z reguły okazywała się silniejsza. To znaczy, udawało mi się nie wyjść przy nich na kompletnego idiotę. Gdyby tylko dziś nie towarzyszył mi ten ból, zapewne zapomniałbym nie tylko o swojej potrzebie kontroli. Te gibkie, smukłe ciała przyciągały mój wzrok lepiej od jednorożców, jakie zostawiłem za plecami i gdy już chciałem wyprysnąć zza drzewa wprost w objęcia pięknych, zaczarowanych nimf, dostrzegłem ją. Harpię. Jej twarz wykrzywiał niewyobrażalny gniew, a szpony wyłaniające się z końców delikatnych palców przywołały mnie do rzeczywistości. Wycofałem się, targany niewspółmiernym żalem, ale także i lękiem, że nie znajdę już pomocy. Niemniej jednak, w tej chwili liczyło się dla mnie tylko to, aby uciec z tego miejsca jak najszybciej. Pod wrażeniem emocji, bólu i uroku wil, zboczyłem ze ścieżki. Podążyłem na moczary, pozwalając historii nieomal zatoczyć koło.
Szukał - szukał ziół, ziół we własnym zakresie. Ziół dla feniksa, którego ostatnio przygarnął - co prawda za sumę pieniędzy, aczkolwiek obydwoje wiedzieli, zarówno on, jak i Plum, że ptak z góry skazany jest na odsunięcie na bok oraz brak zainteresowania ze strony klientów menażerii. Czy Matthew był dobry, kiedy to próbował zdobyć jego zaufanie, zaufanie Euthymiusa, który nadal miał przed sobą trudny proces powiązany z pewnymi komplikacjami w związku ze spalaniem? Nieśmiertelne stworzenie, aczkolwiek posiadające pewne wady, tak samo jak ludzie, nie mogło zostać zdyskwalifikowane przez fakt niedoskonałości; sam nigdy nie był doskonały i zdawał sobie z tego sprawę bardziej, niż ktokolwiek inny był w stanie go o to posądzić, kiedy to szukał odpowiednich roślin, przemierzając późną porą całokształt polan mniej znanych właśnie dla niego - choć ewidentnie znanych z różnorakich opowieści ze strony wędrowców. Czy miał podstawy, by przekraczać granice i wchodzić do tak nietypowego miejsca, które w większości stanowiły wille? Sam nie wiedział, kiedy to wstąpił na mniej znane ku sobie tereny. Nie wiedział, co go tam spotyka, aczkolwiek był pewien, że nawet żółte żonkile oraz fakt uroku rzucanego przez wile nie spowoduje u niego utraty zmysłów. Wyjątkowo wiele razy miał do czynienia z częściowymi potomkini krwi w swoim miejscu pracy; które od czasu do czasu próbowały rzucić na niego swój nietypowy urok. To było zaskakujące, jak dokładnie pokazywały one to, na co jest je przede wszystkim stać - i to nie tak, że wrzucał każde z nich do odpowiedniego worka. Nie był w stanie zrozumieć manipulacji, manipulacji zwyczajną urodą, która go nie powalała w żaden szczególny sposób; jakby nie było, nie to stanowiło podstawę w poznawaniu drugiego człowieka. Kiedy inni ludzie ukrywali swój gniew, wile nie miały innego wyjścia jak przemienić się w coś, co kompletnie traciło na własnej, potocznej urodzie - okropnie wyglądające harpie. Czyżby to była kara, kara za ich częściową podstępność oraz mieszanie w umysłach ludzi, gdy tak naprawdę tego nie chcą? Kim on był, by je osądzać? Podobno każda dysfunkcja organizmu jest spowodowana tym, czym człowiek w swoim poprzednim wcieleniu sprawiał innym ból; czy był jednak w stanie stwierdzić, że to jest stuprocentowa prawda? Za wcześniejsze, bezkarne mącenie w umysłach - niczym Jezus niosący na swoich barkach krzyż - pokutowały ekspresją emocji w postaci transmutacji? Sam nie wiedział - i nawet nie chciał wiedzieć. Przedostawał się na polanę, spoglądając na błyszczące w półmroku kwiaty o zaskakująco żółtym kolorze, bijącym w tęczówki z charakterystycznym błyskiem. Dopiero później, kiedy to przemierzał przez ścieżkę, zdołał zauważyć, że zza jednym z drzew znajduje się przedstawicielka tego człowieczego gatunku - pokutująca, namaszczona grzechem. Nie ciągnął go w żaden sposób ten widok - nawet jeżeliby ta rzuciła na niego swój urok, nie wywołałby on żadnego wpływu. Jednak, w związku z nietypową bliskością, był w stanie ją odrobinę, aczkolwiek w ciszy poobserwować; jej zwyczaje, jej możliwości, jej całokształt ekspresji, prawdziwą naturę, choć nie do końca, kiedy to przyglądała się w całkowicie innym punkcie, nie zauważając obecności kogokolwiek innego. Wiedział, że ma się mieć na baczności, albowiem ich możliwość stosowania magii jest o wiele wyższa - co nie zmienia faktu, że z prawdziwymi, stuprocentowymi wilami miał wyjątkowo rzadko do czynienia. Blond włosy, mleczna skóra, jasne tęczówki wbite w jedną z roślin, brak jakichkolwiek ubrań; nagość nie wywoływała w niego żadnych podsyconych niskimi żądzami skojarzeń. Dopiero potem, kiedy udało mu się obok przebrnąć, zdołał powrócić na ścieżkę; co nie zmienia faktu, iż pomylił kierunek, docierając wprost na moczary.
Z deszczu pod rynnę. Z moczarów na niebiańską polanę.
W tym momencie Plum nie miała już zielonego pojęcia, dokąd zmierza. Podążając za nieistniejącą ścieżką wyrysowaną na najwyraźniej nieaktualnej już mapie, dotarła wprost na niebiańską polanę, gdzie obserwować mogła chmury złocistych żonkili. Były przepiękne. Przystanęła z uśmiechem, przyjrzała się kwiatom rozpościerającym się aż do linii horyzontu, jednocześnie ściskając w kieszeni dłoń pozbawioną czucia, gdy wtem szmer dochodzący gdzieś zza pleców oderwał jej uwagę od malowniczego krajobrazu. Spłoszona, Puchonka obróciła się, a jej oczom ukazała się wówczas przerażająca postać harpii; a podobno wile były piękne! Nie wiedziała dokładnie, czy bardziej wystraszyła się tej brutalnej prawdy, czy okropnej wręcz kobiety, która ruszyła w jej kierunku biegiem, z piskiem, okropnie wysokim dźwiękiem - ale rzuciła się do ucieczki jak najszybciej, jednocześnie cały czas nie spuszczając magicznego stworzenia z oczu. Nie dbała jedynie o własne zdrowie, ale też o bezpieczeństwo memortka; dlatego gwałtownie skręciła, podążając za ścieżką, nieświadoma, że ta prowadziła z powrotem na moczary.
C. szczególne : Lewa ręka: pochłaniacz magii, sygnet rodu | prawa ręka: od łokcia w dół pokryta paskudnymi bliznami, runiczne tatuaże na ramieniu | blizna pod łopatką
W przeciwieństwie do innych atrakcji Doliny Godryka, o niebiańskiej polanie słyszał naprawdę wiele – zarówno dobrego, jak i złego, a w każdym razie... kuszącego. Trudno powiedzieć by miała znaczący wpływ na decyzję o jego małej wyprawie do Doliny, ale kłamstwem byłoby powiedzieć, że nie założył z góry, że odwiedzi to miejsce. Był go ciekaw, intrygowało go. Może chciał się sprawdzić? Sprawnie posługiwał się przecież oklumencją, bez problemu oparł się urokowi Gabrielle i choć ta była wilą tylko w części, wierzył, że da sobie radę. Prawdę mówiąc, nigdy dotąd nie spotkał się z tym stworzeniem twarzą w twarz, a w każdym razie nie miał o tym zielonego pojęcia. Może nie będą wrogo nastawione? Może zdoła zostać z nimi dłuższą chwilę, udając, że rzeczywiście zdołały go oczarować, a potem po prostu odejdzie nim spróbują go okraść? Wizja spędzonego wśród wil czasu była kusząca, opowieści o ich wdziękach pobudzały wyobraźnię, a on nie miał przecież nic do stracenia. Ruszył ku żonkilom, jednak zanim odnalazł pożądaną polanę, natknął się na oszołomionego człowieka błądzącego pomiędzy drzewami. Nathaniel przystanął, obserwując go przez moment, a kiedy upewnił się, że mężczyzna nie stanowi żadnego zagrożenia, podszedł do niego powoli. Krzyczał coś, a on próbował go uspokoić, aż w końcu mu się to udało; mamrotał coś o szkatułce i ostatecznie zgodził się za nią rozejrzeć. Nic nie stało na przeszkodzie, przecież tak czy inaczej szedł właśnie w tę stronę. Może uda mu się wziąć ową szkatułkę dla siebie? A może dostanie coś w dowód wdzięczności? Tak czy inaczej, ruszył za żonkilami aż dotarł na polanę. Zaledwie kilka kroków później, zza drzew zaczęły wyłaniać się oszałamiająco piękne stworzenia. Patrzył na nie łakomym wzrokiem i nawet uśmiechnął się do jednej z nich, tej, która wydała mu się najładniejsza. Kto tu kogo uwiedzie, co? One miały magię, on zaś nieodparty urok. Śmiało ruszył ku dziewczynie i prawdopodobnie powiedział do niej coś po francusku, uznając, że jest to przecież język miłości i pewnie jej się spodoba. Prawdopodobnie – bo z perspektywy czasu nie był tego pewien, cokolwiek bowiem powiedział, stanowczo nie przypadło jej to do gustu; jej koleżankom też nie bardzo. Chwilę później zamiast uwodzicielskich kobiet, stały przed nim drapieżne harpie o dzikich oczach i ostrych szponach, a on przełykał ślinę, z opóźnieniem wyciągając różdżkę. Może i go nie oczarowały w ten swój odbierający rozum sposób, ale mimo to skupiły na sobie całą jego uwagę i nawet nie pomyślał o tym, że zbliża się do nich, będąc zupełnie bezbronnym. Ba, kiedy chwycił za bukową różdżkę, przez chwilę miał zupełną pustkę w głowie. Zebrało mu się na amory, do jasnej cholery. Zacisnął zęby i próbował jakoś się bronić, ale przewaga liczebna tych stworzeń zupełnie go przygniotła. Ostre pazury rwały ubranie i skórę, i nie trzeba było długo czekać na pierwsze krople czerwieni wypływające z ran. Szpon jednej z nich dotkliwie zranił go w ramię, druga natomiast rozorała jego policzek. Kiedy udało mu się wyrwać i uciec, nie było z nim już najlepiej. Przeklinając swoją głupotę, usiadł pod jednym z drzew i w panice podjął próbę użycia magii leczniczej – ta nigdy nie szła mu najlepiej. Potarł skroń, próbując przypomnieć sobie formułkę zaklęcia. — Vulnero... ee.. ferra. — wymamrotał, chcąc wyczarować bandaż, by owinąć nim głęboką ranę na ramieniu. Nie zdziwił się, że w ogóle to nie podziałało, jakżeby inaczej, przecież nawet nie wymówił go w odpowiednim tempie. Poza tym coś jakby nie pasowało mu w brzmieniu, chyba coś pokręcił. W każdym razie jego różdżka wydobyła z siebie kilka złowrogich iskier, które wypaliły dziurę w jego spodniach. „Wspaniale, zupełnie jakby mi było mało”. Nie poddawał się jednak, jakżeby mógł się poddać skoro nie miał innego wyjścia. Nie wykrwawi się tutaj na śmierć bo jak skończony debil postanowił zaliczyć dzisiaj wilę! — Vulnerra ferre — wypowiedział, przypominając sobie jak powinna brzmieć właściwa wymowa tego zaklęcia. Niemniej coś poszło nie tak, nie pojawił się żaden bandaż, a jedynie mały obłoczek dymu, który szybko rozpłynął się w powietrzu. „Jasna avada, Bloodworth, weźże się w garść.” Ponowił zaklęcie niewerbalnie, bardziej przykładając się do ruchu nadgarstka, bandaż wyszedł jednak za mały – za krótki, za wąski, a do tego nadpalony w niektórych miejscach. Zacisnął zęby, czując falę wściekłości na samego siebie. Powtórzył zaklęcie po raz ostatni i choć nie spodziewał się wiele, przed nim zmaterializował się porządny kawałek bandaża, zdecydowanie wystarczający by opatrzyć ranę, co zresztą niezwłocznie zrobił. Czuł spływającą po twarzy krew i wiedział, że i z tym powinien coś zrobić. Nie miał lustra, nie mógł więc obejrzeć rany i postanowił działać na oślep. Nie był jednak aż tak głupi, wpierw wybrał płytsze rozcięcie na przedramieniu i wycelował ku niemu różdżkę. Rzucił niewerbalne episkey, które nie podziałało od razu; właściwie nie wydarzyło się nic i dopiero za trzecim razem udało mu się zaleczyć ranę. Skierował różdżkę ku swojej twarzy i zacisnął powieki, jakby to miało mu w czymkolwiek pomóc. — Episkey — wypowiedział, starając się by jego głos zabrzmiał pewnie. Nie poczuł żadnej zmiany, ale kiedy dotknął rany, wyczuł, że była ona w większości zaleczona. Ktoś z większym doświadczeniem zrobiłby to o niebo lepiej, ale i tak był zadowolony. Choć nie było to łatwe, jakimś cudem powoli składał się do kupy, poza zaklęciami pomogła mu w tym roślina, którą kojarzył jeszcze z lekcji zielarstwa, a którą zauważył dużo później. Wychodząc z lasu, spotkał mężczyznę, któremu obiecał przynieść szkatułkę. Nie miał jego zguby bo nie było szans by w tym zamieszaniu mógł się za czymkolwiek rozejrzeć, ale ten nie miał mu chyba za złe – widział w jakim jest stanie i był mu wdzięczny, że spróbował mu pomóc. Wręczył mu pieniądze, a on... cóż, nie protestował.
Świat zatrzymał się w bezkresie zdarzeń. Lawirowała nad ziemią, gdy niemalże stopy niosły ją nad delikatnymi źdźbłami zielonkawej trawy. Tańczyła śmiejąc się wśród swoich, a zarazem nie pojmowała tej beztroski, w którą wpadały enigmatyczne wile. Wydawały się być skąpane w onirycznym śnie, a Odetta choć przypominała jedną z nich, była tylko w połowie identyczna. Przesiąkała jednakże zachowaniem swych sióstr, które nieustępliwie zaskarbiały sobie uwagę zagubionych mężczyzn, by zaraz potem poddać ich próbie pozornej lojalności, jaka kończyła ich żywoty… (Ona taka nie jest. Nie dopuszczała się tego. Nie znała znaczenia słowa – o k r u c i e ń s t w o.) Znała. Doskonale wiedziała, czym ono jest, ale podświadomość wypierała ze ścian czaszki wspomnienie haniebne dla kobiety i dla istot, takich jak ona. Być może huragan emocji celowo przyćmiewał zdrowy rozsądek dziewczęcia, które okraszone w iluzji snu, przyglądało się z ukrycia kolejnym poczynaniom leśnych stworzeń, jakoby miały one udzielać jej lekcji wyrachowania i przebiegłości. W Lancaster odzywał się jednak samozachowawczy instynkt, przez który powstrzymywała się, by wyjść z ukrycia, łagodząc niejednoznaczną naturę pięknych i nierealnych wil, które mamiły kolejnego nieszczęśnika. Pamięć jasnowłosej kreowała obrazy z nocy, w której to na balu sama oczarowała swego przyjaciela, łamiąc zasady i przekraczając bariery. Nie robiła tego z celowością, lecz nie potrafiła panować nad obłudną mocą, która przyciągała i skupiała na sobie uwagę każdego. Oddech spłycał się wtedy, dokładnie tak jak teraz, gdy nasłuchiwała kolejnych przyspieszonych westchnień i jęków wypełniających szczeliny lasu. Przygryzała policzek od środka, wbijając chwilę później zęby w miękką strukturę warg, by odepchnąć od siebie kolejne wizje nadchodzącego bólu i cierpienia. Kierowana spontanicznością, ruszyła w stronę fantasmagorycznych bytów, by ostatecznie dostrzec twarz tego, który jeszcze rok temu był jej bliski. Ravenclaw łączył, a przecież krukoni przypominali rodzinę; sama ją chciała w ten sposób postrzegać, dlatego gdy pierwsza z sióstr (na Merlina!) wymierzyła Fabienowi policzek, zostawiając ślad po ostrych pazurach, musiała zareagować. Działała szybciej, aniżeli myślała, dlatego też zasłoniła go ciałem – nie wiedząc, ile ran zdołał już przyjąć. - To przyjaciel – powiedziała tonem, w którym pobrzmiewała dominacja i niechęć do dalszych prób zranienia młodego mężczyzny. Wlepiała przenikliwe, jasne tęczówki w wile, które wciąż były zgromadzone zbyt blisko ofiary, ale przecież nie skrzywdzą swojej, czyż nie? Opuszki Odetty sunęła po obliczu Ricœur, aż wreszcie zatrzymały się na linii jego ust. - Nie powinno cię tu być – wyszeptała, łudząc się, że odejdzie, zniknie i pozwoli jej tkwić w miejscu, które dla niej jawiło się jak bezpieczny azyl.
Fabien E. Arathe-Ricœur
Wiek : 25
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 178 cm
C. szczególne : Niewidomy. Cienkie, białe blizny na palcach.
Wiadomość o zniknięciu Odetty przyszła doń z pewnym opóźnieniem. Nie widział się z dziewczyną dłuższy czas, a kiedy sam zaczął studentki szukać, napotkał nic ponad pustkę. Niejasne informacje, że nie pojawia się w szkole, że nie ma z nią kontaktu. Starał się wysyłać listy, ale sowa wracała bez odpowiedzi. Chłopak wpadł zatem w pewnie limbo. Nie wiedział, gdzie poszła, czemu, na jak długo. Czy żyje, czy zdrowa, czy nie dopadli jej łowcy magicznych zwierząt lub nie zaatakowały centaury w lesie. Listy gdzieś dochodziły. Ktoś je musiał odbierać. Po prostu nie odpowiadał. Te nieliczne wizje, jakie starał się mieć odnośnie wilii były bardzo mętne i bardzo mało pomocne, jeśli nie denerwująco monotonne. Las, taniec, poranna rosa, ciepło słońca na policzku... Nie wnosiły absolutnie nic, acz utwierdzały go w przekonaniu, że żyje i jest zdrowa. Musiał zatem pogodzić się z tym, że Odetta bardzo nie chciała, by ktokolwiek jej szukał. Zdawała się szczęśliwa. Ale wspomnienie wili wracało do niego co jakiś czas, drapiąc w tył czaszki, jakby upominało się o uwagę. Miał dziwne poczucie, że nie powinien jej tak zostawiać. Ciężko rzec, czy to jego jasnowidzenie się tak nietypowo objawiało, czy po prostu zwykłe pesymistyczne przeczucia na poziomie wróżenia z fusów. Drażniącym było chcieć coś zrobić i nie móc nic zrobić. Plotka, zasłyszana w pokoju wspólnym, była jak promyczek nadziei. Czy raczej króliczek odbity od zaśniedziałego lusterka - wątły, niepewny, jaki nie rzuca na nic światła, a tylko mierzi, zmuszając do działania w ciemnościach. Ale nie ma nic lepszego. A podobno jakaś uczennica tańczy z wilami niedaleko Doliny Godryka. Wszystko zaczęło układać się w dość logiczną całość. Jej zniknięcie, wilowa natura, wizje o lesie i tańcu. Ale jak ma sprawić, by wróciła... Jeśli ona sama nie chce wrócić? Jeśli jest przekonana, że tego właśnie pragnie - wolności życia jak wila? Braku problemów współczesnegoświata, braku skrępowania socjalnymi interakcjami, braku obowiązków i zmartwień. Nic tylko taniec. Ogłupianie samego siebie i okłamywanie, maskowanie człowieczeństwa prymitywizmem rusałki, biegającej nago po mchu. Odrzucanie jednej połowy swojej osoby, by zadowolić drugą. Powinien ingerować? Czy znajduje się na odpowiedniej pozycji, aby wtrącać się w coś, czego nie rozumie? Dylematy istoty z pogranicza światów przekraczają pojmowanie osoby z zewnątrz. Ale złe przeczucie go nie opuszczało, zsyłając zimny dreszcz wzdłuż kręgosłupa i odbierając apetyt. W końcu postanowił, że chociaż z nią porozmawia. Parę minut, krótka wymiana zdań. Jeśli powie mu, że tego właśnie pragnie, odsunie się i nigdy więcej nie będzie na nią naciskał. Ale jeśli wyczuje choćby cień zawahania... Może właśnie ta rozmowa Odette pomoże. Nie wątpił w to, że może być ciężko. Że mogła zatracić pewne ludzkie odruchy, że może nie chcieć w ogóle z nim rozmawiać lub nie rozpoznać. Ale też nie wątpił w to, że jako uzdrowicielka nigdy nie odwróci się od rannego człowieka. I że widok ran znajomej osoby tym mocniej może ją otrzeźwić. Jednej tylko rzeczy mu brakowało w tym równaniu... Mianowicie rannej osoby. Dziwne zimno przelewało mu się w trzewiach, kiedy szedł niewielką ścieżką prosto na niebiańską polanę. Nie wziął ze sobą absolutnie nic, nawet różdżki. Ubranie miał stare oraz rozciągnięte, wiedząc, że i tak je straci. Postawił wszystko na jedną kartę i wkrótce miało się okazać, czy słusznie. Obejmował się parę chwil rękoma za pierś. Co innego wywoływać wizje, gdzie rany nie są realne, a traumy urojone. Wymyślona krew, płynąca z eterycznych zadrapań, odgrywane śmierci, wyimaginowane krzyki zdzierające duchowe gardła. Nieprawdziwe cierpienie nieprawdziwych zbrodni. Teraz szykował się na ból tak namacalny jak ziemia, po której idzie. Odetchnął głęboko, odsuwając ręce od piersi i starając się uspokoić. To całe przedsięwzięcie było niczym tylko przejawem najwyższego debilizmu. A jednak szedł krok za krokiem, aż nie przerwał mu czyjś śmiech. Dotyk. Szczupłe dłonie wychynęły z nicości. Wila podeszła tak cicho, jakby płynęła, a żadne źdźbło nie ugięło się pod jej stopami. Nie usłyszał jej, dopiero poczuł; palce na barkach, sunące w dół jego ramion. Ręce oplatające go w pasie i chwytające za uda. Ciepło oddechu nakarku, łaskotanie odsuwanych włosów. Serce tłukące się w piersi, kiedy strach narastał. Zgubił się, ile kobiet jest wokół niego. Miał wrażenie, że rąk tylko przybywa, łapczywie szarpią go za ubranie, odsłaniając skórę. A potem stracił równowagę, upadając na kępę miękkiego mchu. Zapach. Ktoś pochylił się nad jego twarzą, osłaniając blondyna kurtyną jasnych włosów. Czuł ich zapach. Nie był silny, wręcz łagodny. Woń kwiatów, lasu, jej słodkiego ciała. Zapach seksu. Subtelny, ale jakże kuszący. Rozchylił usta, zaciągając się nim bezwiednie, czując łaskotanie włosów na policzkach. Ciepłe dłonie dotykały piersi, brzucha, krocza. Zacisnął palce, orząc paznokciami delikatny mech. Spinając mięśnie i chcąc coś powiedzieć. Nie zdążył - miękkie wargi zdusiły wszelkie słowa oporu, całując go krótko i przelotnie. Zachęcająco. Zadziałało, kiedy wyciągnął szyję, by przedłużyć pocałunek. Ulegając im całkiem. Ciała splotły się ze sobą, oddechy zmieszały. Ekstaza łączyła się z bólem; paznokcie drapały, a zęby gryzły. Nie dawano mu odpocząć - ilekroć zaczynał zwalniać, smagano blondyna po plecach. Na nowo rozbudzano i wymuszano zmianę pozycji. Nie wiedział, ile czasu minęło. Zatracił się w przyjemności, oddając niskim żądzom, jakie sam krytykował jeszcze dzień wcześniej. Ale teraz nic nie miało znaczenia poza ciepłem i wilgocią wijących się wokół chętnych ciał. Uderzenie w policzek przegnało kolejną falę zmęczenia. Wyprostował się jak struna, uderzając w pierś klęczącej za nim wili. Czuł na plecach jej piersi, czuł dłonie na żebrach. Druga leżała przed nim, biodra mając na udach chłopaka, oplatając go ciasno nogami w pasie. Dociskała Fabiena mocno do siebie, nie chcąc jeszcze wypuścić. On sam klęczał, zaciskając ręce na pierwszym lepszym kawałku ciała, jaki znalazł. Policzek zaś wymierzyła mu trzecia. Nie chciała, aby usnął. Pragnęła mieć go teraz dla siebie. Nie wiedział, gdzie znajdowały się ostałe dwie, ale Oddette mogła się im przyjrzeć. Zadowolonym twarzom, na których uśmiech wolno przechodził w naburmuszenie. Czekały, niezbyt zadowolone z konieczności oddawania swojej zabawki. Kiedy krukonka uniosła twarz blondyna, mogła spojrzeć w jasne oczy. Nienaturalnie białe, niezbity dowód, że i sam Fabien skalany jest wilą krwią. Na szczęście lekko, na szczęście nie było to dla niego ciężarem. Gdzieś daleko... I nic więcej. Usta odruchem chciały ugryźć palec, sugestywnie i zaczepnie, ale zatrzymały się w połowie gestu. Znajomy głos był jak młot wymierzony prosto w delikatny kryształ, rozbijający fasadę uroku. Zamrugał gwałtownie, zrzucając z siebie resztki wilej magii. Oczy ściemniały do zwyczajowego koloru, głowa drgnęła, jakby starając się zrozumieć, w jakim położeniu znajduje się ciało. Ale nie wyrywał się. Wręcz przeciwnie, poruszył ręką, by chwycić ją za nadgarstek. Wśród tylu obcych dłoni ta jedna była wyciągnięta nie po to, by go użyć, a by pomóc. Uczepił jej się niczym tonący brzytwy. - O-Ode... Odette - zaczął, z trudem przełykając ślinę. Czuł w ustach suchość oraz słony smak wil. - Szukałem cię, chciałem... Chciałem porozmawiać. To naprawdę był przyjaciel. Wile odpuściły zatem. Zdążyły się zabawić, każda miała okazję spróbować Fabiena. I choć chciały więcej, to kapryśne stworzenia. Zapomniały już, za co były złe na niego. Ręce cofnęły się, zapachy przerzedziły. Leżąca kobieta zsunęła się ze studenta. Zniknęły tak cicho, jak się pojawiły, zostawiając klęczącego blondyna niczym porzuconą laleczkę. Przyjemność przysłaniała mu ból. Nie zdawał sobie sprawy, że ma podrapane plecy. Że jego szyję znaczą malinki i ugryzienia, a policzek jest czerwony od uderzenia. Rumieńce kwitły na jasnej skórze, przysłaniając ślady brutalności wil. Dopiero teraz, kiedy stygł z wolna, wszelkie siniaki nabierały siły, a zabawa odbijała się echem piekących ran. Zimny wiatr owiał nagie ciało, wywołując dreszcz. Zacisnął palce na ręce Odette, nie chcąc jej puszczać. Jakby bał się, że kiedy to zrobi, ona znowu zniknie. Przepadnie w ciemności, w jakiej Fabien jej nie odnajdzie. Podniósł się zatem ostrożnie, ujmując ją teraz oburącz. Wszelki brud na jego ciele zasychał wraz z kolejnymi podmuchami wiatru. Od twarzy po krocze, od włosów po palce. Ale nie miał pomysłu, co z tym zrobić. Nie miał żadnych rzeczy, nie wiedział nawet, jak wrócić do zamku. Był całkowicie zdany na łaskę Odetty, a ta bezradność odbiła się na jego twarzy. Brakło niewidomemu odwagi ją prosić o cokolwiek. - Dziękuję - znów zadrżał, kiedy uderzyła weń świadomość, że gdyby nie ona, wile by go zamęczyły. Śmierć, o której zapewne niejeden mężczyzna marzy - kiedy piękna kobieta siedzi ci na twarzy, a druga ujeżdża biodra. Ale nadal śmierć, a do grobu się chłopakowi nie spieszyło.
Dezorientacja otumaniała coraz bardziej spętany okowami niebiańskiego uzależnienia młodzieńczy umysł Odetty. Była zgubiona w meandrach ostatnich miesięcy, tracąc także część poszarganej przez błędne decyzje duszy. Lawirowała na skraju marazmu, spoglądając z odległości na znajomą twarz, która wydawała się być nader obca. Wlepiała w blondwłosego krukona oczy pełne ciekawości, aż dotarło do niej - kim w rzeczywistości jest. Powinna zostać w ukryciu, nie buntować. Natura wil nawet dla niej bywała okrutna, a przecież tym bardziej wyciągnęły dłonie po kogoś, kto był w jej człowieczym życiu niezwykle ważny. Opuszki wciąż sunęły po obliczu Fabiena, raz po raz gładząc go, by uspokoił swe rozkołatane nerwy. Tunele żylne zalewane przez jad i truciznę, wtłaczały w nie szaleństwo, które coraz skuteczniej przyćmiewało trzeźwość umysłu. Wypuściła powietrze ze świstem, gdy wreszcie ostatnia z iluzorycznych istot odeszła, a ona mogła w spokoju przysiąść obok studenta. Wiedziała, że wydarzenia z polany muszą pozostać sekretem, którego nie miała prawa zdradzić komukolwiek; chłopcy zapewne zazdrościliby mu rozpustnego wydarzenia, które w tym momencie jawiło się jak najdoskonalsze doświadczeń, ale czy w rzeczywistości nim było? Wątpiła. Wątpiła dzisiaj we wszystko, czego zdołała doświadczyć w ciągu ostatniego roku. - Naraziłeś się... - skarciła go jak matka, która nie jest zadowolana z występków pociechy. Bała się o niego, utrzymując w ryzach własne instynkty, które nie tak dawno temu - nakazywały wręcz postępowanie karygodne, byle uwieść i omamić nieszczęśnika, tak bardzo uwiedzionego obłudą piękna. Serce uderzyło gwałtownie, odbijając się echem od wnętrza, które puste od uczuć i emocji, na nowo infiltrowało pozorną pełnią. - Pomyślałeś o konsekwencjach przyjścia tutaj? Ten świat nie należy do ludzi - stwierdziła po chwili milczenia, nie potrafiąc kryć złości. Nie chciała dla niego źle, dlatego też patrzenie w krukońskie lico sprawiało Odettcie niebywały ból. Jak mogłaby powrócić zza światów, by raz jeszcze spojrzeć komukolwiek w twarz? W nerwowości swych działań, przygryzła policzek od środka, zaraz potem delikatną i miękką fakturę warg, by ostatecznie oprzeć czoło na ramieniu Fabiena. - To nie jest dobry moment na rozmowę... Mogą wrócić... - głos miała już spokojniejszy, przyjemniejszy dla ucha niż jeszcze chwilę wcześniej. Wiedziała, że powinna mu pomóc, stąd bez cienia zawahania złożyła propozycję, która utkana ze szczerości - wydawała się być najrozsądniejsza, choć wcale nie chciała opuszczać lasu i swych sióstr, które okazały jej fałszywą fascynację (prawdziwą?) Nie ufała już niczemu. - Dasz radę wstać?
Fillin Ó Cealláchain
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 175
C. szczególne : czarne, wąskie ubrania; mocny irlandzki akcent; prawie udany tatuaż na szyi, nad karkiem : all four boyd;
Durne są te uliczki Doliny Godryka. Wcześniej zawsze chciałem tutaj zamieszkać w jednej z rezydencji. Oczywiście nie żeby zasiedlać tu jakimś zacnym rodem, raczej po prostu, najzwyczajniej na świece zająć jakiś gigantyczny dom w czarodziejskiej miejscowości odciętej od mugoli i zamieszkać tutaj. Jednak ponieważ jest tutaj mnóstwo miejsc, w których okazuje się być całkiem niebezpiecznie coraz częściej myślę o zwyczajnym powrocie do Dublina, gdzie z czystym sumieniem mógłbym kultywować swoje irlandzkie korzenie. Własnie o tym myślę kiedy po raz kolejny zapuszczam się w jakąś beznadziejną, ciemną uliczkę. Trudno jest wrócić skądkolwiek w tej podejrzanej Dolinie Godryka. Z przekleństwem na ustach zapalam różdżkę chcąc sprawdzić gdzie u diabła jestem. Wtedy też widzę świecący się kompas który przyciąga mnie wzrokiem. Planuję go prędko podnieść i się stąd wynosić, bo właśnie widzę, że ktoś również skręca w tą uliczkę, a bynajmniej nie mam ochoty na jakiekolwiek bijatyki w ślepych zakątkach. Dlatego szybkim krokiem podchodzę do kompasu, by go podnieść i w tym samym momencie nieznajomy potrąca moje ramię. Przepraszamy się, ja automatycznie łapię przedramię chłopaka, by się nie przewrócić... i już nagle we dwójkę mkniemy świstoklikiem, którym okazał się być kompas. Ze świstem lądujemy na wielkiej polanie, którą rozświetlają jedynie niewielkie świetliki. - Co jest kurwa... - mówię grzecznie podnosząc się na łokciach. Zerkam na nieznajomego, mając nadzieję, że właśnie nie porwałem jakiegoś dzikiego bandytę. - Ej ziomek, wszystko spoko? - pytam powoli podnosząc się z ziemi.
Phillip Peregrine
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 186cm
C. szczególne : Szrama na prawej ręce ciągnąca się od łokcia do nadgarstka. Ciężki, męski głos.
Dość często ostatnio odwiedzał Dolinę Godryka. Coraz bardziej mu się tutaj podobało, to miejsce aż było przesiąknięte magią, więc już teraz wiedział, że będzie chciał tutaj zamieszkać. Dobrze wiedział, że wykupić tutaj dom to będzie dość spore osiągnięcie, ale czemu ma nie postawić sobie takiego celu? A nóż mu się uda i będzie oficjalnym mieszkańcem doliny. Słyszał pogłoski, że w dolinie coraz bardziej było niebezpiecznie, jakieś podejrzane typy zaczynały się tu kręcić. No niestety to nie była mugolska dzielnica gdzie wyciągnięcie różdżki sprawiłoby pewien objaw strachu, tutaj było inaczej. Sami czarodzieje tutaj się kręcili więc byłoby mu trudno walczyć z dojrzałym mężczyzną czy nawet utalentowaną czarownicą. Znał co prawda kilka przydatnych zaklęć, ale czy będzie potrafił stoczyć prawdziwą walkę? Śmiał wątpić w samego siebie, ale stojąc tak i czekając na jakieś zbawienie, nagle został potrącony i o mało się nie przewrócił, nie zdążył nic powiedzieć, bo poczuł, że zrobiło mu się niedobrze. To był objaw kiedy się teleportował. Pojawił się w miejscu w którym jeszcze nigdy nie był. Upadł z wielkim hukiem trzęsąc lekko głową. Podparł się na łokciach, żeby spróbować wstać i wtedy rozejrzał się widząc Fillin'a. Oj zdziwił się jego widokiem, ale nawet się ucieszył, dość dawno nie rozmawiali, a ich sytuacja była dość niejasna jakby tak porządnie się im przypatrzeć. - Fillin, stary! Kurwa o mało zawału nie dostałem... - warknął na niego dopiero teraz wstając na równe nogi, rozejrzał się dookoła. - Gdzieś Ty mnie przywlókł? - zapytał. Dobrze pamiętał, że tamtego roku pocałował chłopaka, ale do tej pory to nie była wyjaśniona kwestia więc obawiał się, że kumpel może do tego wrócić.
Fillin Ó Cealláchain
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 175
C. szczególne : czarne, wąskie ubrania; mocny irlandzki akcent; prawie udany tatuaż na szyi, nad karkiem : all four boyd;
Cóż za seria nieszczęśliwych zdarzeń towarzyszyła mi dzisiejszego dnia. Jak to jest, że wystarczyło podnieść jakiś byle jaki kompas z uliczki, wpaść na szemranego typa i nagle przenosisz się na jakąś polanę w środku nocy. Potrząsam jeszcze raz moimi lokami i szukam jeszcze czy moja różdżka jest w kieszeni, a nie poleciała gdzieś daleko. W końcu kto wie kogo złapałem za te fraki i sprowadziłem na polanę? Słysząc swoje imię podnoszę się do pozycji siedzącej i próbuję dojrzeć kto to pojawił się obok mnie. A raczej koko zmusiłem na tą nieszczególnie przyjemną wycieczkę. - Phillip? - pytam szczerze zdziwiony, że to akurat on pojawił się tu ze mną. Ogólnie speszyłbym się odrobinę, bo po ekscesie, który miał miejsce jakiś czas temu zazwyczaj jedynie wymieniamy się uprzejmościami, informacjami o lekcjach czy też innymi wzmiankami o pogodzie. A przecież byliśmy naprawdę świetnymi ziomkami. Mimo to poczułem odrobinę otuchy, że nie pojawiłem się w tym dziwnym miejscu sam tylko z kimś kto był mi chociaż kiedyś bliski. - Nie mam pojęcia - mówię i patrzę na kompas, który podniosłem wcześniej z ziemi. - To musiał być świstoklik. O nie... jesteśmy znowu w środku tego okropnego lasu w Dolinie... Byłeś tu na celtyckiej nocy? Pogryzł mnie matagot - mówię i pokazuję swoją buzię średnio widoczną w półmroku. - Musimy być uważni. Chodź przejdźmy się łąką i nie wiem, będziemy musieli się teleportować. Ale może sprawdźmy czy po drugiej stronie polany nie jest po prostu Dolina czy coś - proponuję i ruszam razem z ziomkiem zerkając na niego kiedy tak szliśmy chwilę w milczeniu po łące. - Co tam u ciebie? - pytam nie wiedząc za bardzo co zagadać w obecnej sytuacji.
Phillip Peregrine
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 186cm
C. szczególne : Szrama na prawej ręce ciągnąca się od łokcia do nadgarstka. Ciężki, męski głos.
Tak ich kontakt bardzo się pogorszył. Wiadomo przez jego znajomości z pewnym panem oddalili się od siebie, ale jednak nadal byli kumplami i często się spotykali, a zważywszy na fakt ostatnich wydarzeń z nimi związanych wycofali się i tak naprawdę jedynie odrabiali niekiedy razem lekcje praktycznie siedząc w ciszy. Po co o tym głośno mówić? Na szczęście Fillin również tego nie opowiadał na prawo i lewo, chyba. Miał nadzieję, że trzymał tę wiadomość tylko dla siebie, ale tak naprawdę nie wiedział czy może mu w tej kwestii ufać. Kiedyś nie miałby do tego żadnych wątpliwości, a teraz się wahał. - No a kto.. - burknął do niego. Dziwny traf, że akurat na siebie wpadli i to gdzie? W Dolinie Godryka. Phill nie przybywał tutaj często, a dzisiaj przybył i zagościł tutaj na kilka godzin. Miał dzień wolny więc chciał to wykorzystać i wcale nie żałował, że spotkał się z kumplem, bo może inaczej by to teraz wszystko wyglądało. Na pewno inaczej, bo Ci goście nie wyglądali na przyjaznych dla otoczenia, więc mogłoby się to dla niego bardzo źle skończyć. Rozejrzał się dookoła, ale nie rozpoznawał tego miejsca tym bardziej, że dobrej widoczności już nie było. Gdyby był sam pewnie zwyczajnie by się stąd teleportował, ale skoro był z nim postanowił to jakoś wykorzystać, a nóż czekają ich wrażenia, których do końca życia nie zapomną. - Byłem, ale nic mi to miejsce nie mówi. - mruknął i spojrzał na niego by zobaczyć jego pogryzienie, ale nic specjalnego nie ujrzał. - Ok, idziemy tam, ale na Twoje ryzyko. - powiedział i podniósł brwi w geście zdziwienia. Najchętniej zwyczajnie by stąd zniknął, ale skoro chłopak chciał sprawdzić gdzie dokładnie się znajdują przecież nie mógł zostawić go samego. Szli bez żadnego słowa, gdy nagle usłyszał zwyczajne pytanie skierowane w jego stronę. - Wszystko gra, a nawet bardzo. Może ciekawiej będzie jak sam coś opowiesz... - próbował go zagadywać, żeby nie wszedł na temat ich ostatniego pocałunku. Sam nie wiedział czemu to zrobił, zwyczajnie pewnie uważał, że będzie również łatwy jak większość jego byłych dziewczyn, ale jednak było inaczej. Wyciągnął dopiero teraz różdżkę i zaświecił ją zaklęciem lumos. Może nie po to, żeby dokładnie widzieć drogę, ale po to, żeby w razie niebezpieczeństwa móc od razu się chronić. Byli na nieznanym dla niego terenie więc wolał dmuchać na zimne.
Oczywiście, że zatrzymałem tę wiadomość dla siebie! Ostatnie na co mam ochotę to przyznawać się, ze z powodu takich błahych, niemalże mydlanooperowych spraw przestałem normalnie traktować dobrego ziomka. Kompletnie nie wiedząc co z tym zrobić, więc usuwając się potajemnie, rakiem ze znajomości. Brawo ja. Tylko Boydowi prawie powiedziałem co się wydarzyło, bo nie mogłem już wytrzymać presji, którą na mnie nakładał (swoimi spojrzeniami głównie, nie wypytywaniem), ale w końcu uprzejmie poprosiłem go o nie wspominanie o tym ponowne i odpuściliśmy ten temat. Odseparowując się od Phillipa i wykorzystując świetną technikę udawania, że nic się nie stało bardzo skutecznie rozwaliłem naszą przyjaźń, nie rozwiązując nigdy niczego. - Czemu mówisz jakby to było oczywiste, że szwendasz się za mną po Dolinie Godryka? - pytam na odburknięcie, zanim nie wstanę z tej okropnej trawy, rozglądając się z zaniepokojeniem dookoła. - Mi też nie. Lasy wyglądają zawsze tak samo - stwierdzam ze wzruszeniem ramion. Aż wzdycham myśląc o zaludnionych ulicach mojego Dublina, gdzie wszystko wydaje się łatwiejsze i bardziej przewidywalne niż gdziekolwiek na świeżym powietrzu. Kiedy słyszę, że idziemy tam na moje ryzyko momentalnie się zatrzymuję, nie mając zamiaru przyjmować na siebie odpowiedzialność w tym ciemnym, okropnym lesie; szczególnie że pamiętam jak ostatnio się to dla mnie skończyło. - O nie, nie ma opcji - oznajmiam kiedy zatrzymuję się raptownie, podnosząc wzrok najpierw na mojego towarzysza, a potem na światła w oddali. Uciekam od odpowiedzialności całe życie, odrobina stałości w postaci spotykaniu się z jedną osobą nie z trzema na raz nie wypłynęła aż tak na mój światopogląd. - Mieszkam z Boydem i Nessą chwilowo, pracuję w barze od... ponad pół roku. Robiliśmy tam imprezę irlandzką, ale nie widziałem cię chyba? No i... nie wiem... jakoś tam - mówię niemrawo i zerkam na ziomka. Obejmuję chude ramiona kiedy zawiał nieprzyjemny, chłodny jak na wiosnę wiatr. - A ty? Masz kogoś? - pytam, a bo nie mogę się powstrzymać, żeby tak nie zagaić. Stoimy sobie więc na jakiejś polanie, ja bojąc się jednak iść dalej ale też nie wiedząc co z sobą zrobić, więc kopię sobie lekko zmieszany trawę.
Ostatnio zmieniony przez Fillin Ó Cealláchain dnia Wto 2 Cze 2020 - 20:20, w całości zmieniany 1 raz
Phillip Peregrine
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 186cm
C. szczególne : Szrama na prawej ręce ciągnąca się od łokcia do nadgarstka. Ciężki, męski głos.
Zdawał sobie sprawę, że przez jego zachowanie Fillin go omijał i to szerokim łukiem czy mu się dziwił? Szczerze powiedziawszy to chyba nie. Bo sam nie wiedziałby jak się w takiej sytuacji zachować i czy nie lepiej było zwyczajnie unikać się nawzajem. W gruncie rzeczy trochę obawiał się ich spotkania, bo przecież byli dobrymi kumplami, a tu Phill w jednej chwili spieprzył wszystko. Ale sam nie wiedział czy bardziej pragnął się z nim kumplować czy go tylko pocałować. Teraz to i tak nie miało żadnego znaczenia. Zrobił to. Nigdy jakoś nie miał styczności z chłopakiem w takiej kwestii. Ale nawet mu się to podobało, więc uznał, że i z chłopakiem poszedłby do łóżka. Co prawda głównie kręcił się koło dziewcząt, ale gdyby i jakiś chłopak byłby nim zainteresowany możliwe, że by nie odmówił. Niczego sobie tak naprawdę nie wyjaśnili, pocałunek bardzo mu się podobał i pewnie chciałby to powtórzyć, ale zważywszy na zachowanie kolegi pewnie nie miał na to ochoty. - Serio uważasz, że chodzę za Tobą? Nie. Zwyczajny zbieg okoliczności, że wpadliśmy tutaj na siebie. - mruknął i podniósł lekko brwi w geście zdziwienia. Nawet by mu nie przyszło na myśl, że w ogóle go tutaj spotka w tych okolicach więc jak mógł go śledzić? - No właśnie, a ja nigdy nie zapuszczam się w takie mało zaludnione miejsca, poza tym nie znam dobrze Doliny... - oznajmił. Rzadko się tutaj pojawiał. Może czasami, ale to tylko w tych głównych ulicach, gdzie było pełno ludzi, domy, ale po miejscowych lasach jeszcze nie miał przyjemności. - To Ty mnie tutaj przywlokłeś... Nie prosiłem się o to. - burknął, ale oczywiście, że nie miał zamiaru żeby chłopak brał odpowiedzialność za niego. Był pełnoletnim czarodziejem i musiał sam o siebie zadbać. Ale co prawda czuł się tutaj całkowicie bezradny i nie wiedział co ma robić i gdzie iść. - No nic sobie takiego nie przypominam więc prawdopodobnie ominęło mnie to, a jest czego żałować? - zapytał z czystej ciekawości. Rzadko kiedy wybierał się na imprezę bez Lucasa, więc skoro on mu nic na ten temat nie powiedział to pewnie jego również tam nie było, chociaż w tej kwestii mógł się jedynie tego domyślać. - Ja nigdy nikogo nie miałem i nie będę mieć pewnie. Jestem wolnym ptakiem, nie angażuje się w coś poważniejszego. - powiedział i wzruszył ramionami. Do związku to mu bardzo daleko. Kręcił z Kath, ale gdzie tam do jakichś poważniejszych myśli. Prędzej uważał to za czystą zabawę, nic więcej.
Fillin Ó Cealláchain
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 175
C. szczególne : czarne, wąskie ubrania; mocny irlandzki akcent; prawie udany tatuaż na szyi, nad karkiem : all four boyd;
Wydajesz się być naprawdę przejęty, że oskarżam Cię o chodzenie za mną, a było to tylko moje złośliwe upomnienie. Oczywiście, że nie postrzegałem Cię jako wariata chodzącego za mną po tym jak unikaliśmy się ostatni niemalże rok. Unoszę ręce do góry w geście uspokojenia, przecież tylko się droczę. - Oj przestań, tak sobie gadam. Jasne, że zdaję sobie sprawę, że mnie nie śledziłeś, chyba nie jestem aż tak przystojny - mówię dość żartobliwym tonem, chociaż balansując na cienkiej granicy między fajnym dowcipem, a sprawieniem, że będziemy obydwoje jeszcze bardziej zażenowani. Ja odrobinę zastanawiałem się wcześniej co skłoniło Cię do pocałowania mnie. Czy od lat podkochiwałeś się we mnie i po prostu nie mogłeś się powstrzymać, a te wszystkie dziewczyny, które zdobywałeś szybciej i w większej ilości niż ja to jedynie zasłona dymna. Coś co zrobiłem odebrałeś inaczej? Sporo osób żartuje, że Boyd to mój chłopak, może moje zachowanie (albo nieszczególnie masywny wygląd) sprawiają, że nie tak trudno mnie zaszufladkować. A może była czysta ciekawość jak to jest pocałować chłopca. Nie czułem się jednak nigdy na siłach, by podjąć ten temat i zapytać o co tak naprawdę chodziło. - No ja też nie chciałem tu się przywlec, to to, ty się niechcący napatoczyłeś - pokazuję kompas, który nas tu sprowadził. Teraz gdy postanowiłem nie iść do przodu i równocześnie kontynuuję rozmowę, stoimy sobie na środku polany wśród jakichś świetlików bez większego celu. - Pewka, moje imprezy są zawsze świetne. Szczególnie jeśli mają irlandzki motyw - mówię z pewnością uśmiechając się lekko. Prycham na Twoje poważne słowa o wiecznym byciu samotnym. - Och, przestań mówisz to samo co jak byłeś małym chłopcem; powinieneś wiedzieć, że to tylko głupie gadanie, które ci przejdzie - stwierdzam ze wzruszeniem ramion. Osobiście jestem przekonany, że znajdę kogoś z kim będę chciał spędzać większość czasu. Już teraz widzę, że bezpieczniej czuję się wśród ludzi których znam i przyjemniej mi spędzać czas z kimś na stałe. Gdybym nie doświadczył tego mieszkając przymusowo z Nessą, może też bym nie zrozumiał i nie starał się wejść w coś prawilnego z Viks. I też bym gadał jak Philip? Zamyślam się nad tym na chwilę, by prędko ustalić, że raczej nie.
Phillip Peregrine
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 186cm
C. szczególne : Szrama na prawej ręce ciągnąca się od łokcia do nadgarstka. Ciężki, męski głos.
Czy Fillin dał mu kosza? Chyba nie. Tak naprawdę niczego sobie w tej kwestii nie wyjaśnili. Tylko przypadkowo go pocałował i tyle. O dziwo Phill wcale nie był pijany jak to robił, więc dlaczego tak postąpił? Coś na pewno ślizgon w sobie miał co go do niego ciągnęło, ale najwyraźniej to nie było nic mocnego skoro przestał o tym myśleć. Przez to stracił przyjaciela, przynajmniej tak mu się wydawało że przez to. Dlatego też gdy tylko nachodziły go myśli, żeby tak samo postąpić z Lucasem od razu wyrzucał je z głowy. Najwyraźniej Fillin nie był dla niego aż tak ważny skoro chciał spróbować? Może właśnie brakowało mu bliskości innego faceta i trafiło właśnie na niego. No cóż, pech. - To już nie mnie oceniać. - burknął. Szczerze powiedziawszy to nigdy nie zastanawiał się nad tym jakby zareagował gdyby chociaż Fillin odwzajemnił jego pocałunek. Z pewnością byłaby to jakaś ciekawsza relacja. Ale tak się nie stało. Phill co prawda bardziej wolał dziewczyny, ale od czasu do czasu potrzebował takiej odskoczni. Pech chciał, że nie trafił na rywala który chciał z nim walczyć w tej klatce. Już więcej razy nie chciał jakoś szczególnie spotykać chłopaka. Mijali się, ale nie robiło to na nim wrażenia. Może czuł, że został przez niego odtrącony i to tak podziałało, że więcej był na niego wkurzony za danie mu kosza niż próbowanie mu tego jakoś wyjaśnić. Ale skoro oby dwoje dali sobie spokój z tym wątkiem to po co drążyć temat? Skoro by chciał sam by się do niego w tej kwestii odezwał chociażby po to, żeby nie robił sobie jakichkolwiek nadziei. - No wiesz trudno mi cokolwiek o nich powiedzieć, jeżeli na żadne z nich nie byłem zaproszony. - powiedział udając minę obrażonego, ale długo ten motyw nie został na jego twarzy. Jakoś specjalnie tego nie żałował, dobrze się bawił w towarzystwie swoich znajomych i imprez które sami odgrywali. Więc szukanie czegokolwiek na siłę nie miało najmniejszego sensu. - Nie mówię, że nie masz racji, ale na ten moment nikogo takiego nie potrzebuję i nie poszukuję. Będę się martwił jak naprawdę ktoś obok mnie się pojawi. - oznajmił i wzruszył ramionami. Po co być z kimś na siłę, jeżeli nie czuł takiego prawdziwego pociągu do danej osoby to po co zawracać sobie nią głowę? O wiele bardziej wolał być sam i uganiać się za nowymi zdobyczami niż siedzieć zakuty w kajdany. Ta myśl naprawdę go przerażała i przez to nie dopuszczał sdo siebie myśli, że mogłoby tak być naprawdę. - A Ty masz już tę swoją wymarzoną? - zapytał. Skoro tak mówił podejrzewał, że spotyka się z kimś.
Fillin Ó Cealláchain
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 175
C. szczególne : czarne, wąskie ubrania; mocny irlandzki akcent; prawie udany tatuaż na szyi, nad karkiem : all four boyd;
Na mój jakże świetny żarcik, zamiast przyjąć go z uśmiechem burczysz niezadowolony, że nie tobie to oceniać. Krzywię się lekko i drapię po głowie. Może po prostu tak się przyzwyczaiłem do przebywania z Boydem, że zapomniałem, że przecież ludzie nie zawsze tak z łatwością przemieniają wszystko w żart i nie raz trudno jest od tak zapomnieć o jakimś temacie. Jednak irytuję się wewnętrznie na to co słyszę. Swoją droga, dopiero kiedy nagle znaleźliśmy się razem na bóg wie jakiej polanie widzę jak bardzo zgrzyta coś między nami i aż wzdycham na to jak nie możemy się dogadać, chociaż kiedyś przecież byliśmy tak dobrymi ziomkami. Doskonale wiem, że obecnie najbardziej lubisz obracać się w towarzystwie Lucasa z mojej drużyny, który jest całkiem spoko ziomkiem. Chociaż patrząc na ostatnie kwestie jak (może i niechcący w sumie nie wiem) Łukasz nieustannie kręcił się w tych samych okolicach co dziewczyny mojego najlepszego ziomka, miałem wrażenie, że nie prowadzi to do niczego dobrego. - Nie wysyłam zazwyczaj pisemnych zaproszeń - mówię z prychnięciem i wywracam oczami. bo faktycznie raczej po prostu mówię o imprezie tu i tam, by nie musieć całkowicie zbędnie machać piórem. - A czaję, tak się droczę, w końcu na jakąś wpadniesz, czy tam jakiegoś i tyle - mówię ze wzruszeniem ramion, nie negując Twoich słów tym razem. Wolę zmienić teraz zdanie niż kłócić się bez potrzeby w tym creeperskim lesie. - No... nie wiem. Ale kręcę z Victorią. Prefekt, z drużyny Ravenclawu - informuję, dość wprost zauważając, że jest dobrą partią. Więc może to jeszcze nie miłość. Patrzę dalej i wydaje mi się, że widzę coś... zbliżającego się. Jakieś dziewczyny? Ze zdumieniem klepię ziomka po ramieniu i pokazuję palcem w stronę kobiet zbliżających się do nas. - O nie, jednak nie patrz - mówię na dosłownie chwilę orientując się jakie potwory nas dopadły i próbuję odwrócić się, ale odwracam dopilnowuję żeby Philip na nie nie spojrzał, przez co ja o sekundę za długo patrzę się na te paskudne istoty.