To spokojne miejsce na terenie Doliny Godryka, gdzie cały rok rosną płonące kwiaty, magiczne rośliny kształtem przypominające tulipany, otulone ciepłym, migotliwym światłem przypominającym płomienie. Wydzielają przyjemny zapach i delikatne światło, tworząc atmosferę spokoju i wyciszenia.
Uwaga! Możesz rzucić kostką wyłącznie jeden raz! W każdym następnym wątku, który tu rozpoczniesz, kości oraz płynące z nich straty/korzyści już Ci nie przysługują!
kostki:
1 - Podczas relaksującego spaceru po łące, jesteś oczarowany kwiatami i ich delikatnym, magicznym urokiem. Miejsce otula Cię swoją atmosferą tak bardzo, że zapominasz, dokąd właściwie miałeś stąd iść. Będziesz się tu błąkał, aż ktoś Cię nie znajdzie i nie wyprowadzi. 2 - Skuszony przyjemnym ciepłem bijącym z kwiatów, siadasz pomiędzy nimi, by chwilę odetchnąć. Rzuć kością, parzysta - czas upływa Ci na relaksacji, jesteś bardziej odprężony, nieparzysta - Twoja ręka natrafia na zagubioną przez kogoś sakiewkę, w której znajdujesz 20g, zgłoś się po nie w odpowiednim temacie! 3 - Kiedy tak przechadzasz się po łące, Twoją uwagę przykuwa latająca, płonąca kulka. Jest to ognik, który wesoło skacze z kwiatu do kwiatu, bawiąc się z najlepsze. Jeśli masz min. 30 pkt z ONMS, możesz rzucić kością na próbę złapania go. Parzysta - ognik Ci ucieka, nieparzysta - udaje Ci się go złapać, jeśli posiadasz licencję - odnotuj zysk w odpowiednim temacie. 4 - Nie umiesz powiedzieć, czemu, ale to miejsce wprawia Cie w bardzo niezwykły spokój. Na wierzch wychodzą z Ciebie głęboko skrywane uczucia, jeśli jesteś tu z kimś, czujesz ogromną potrzebę zwierzyć mu się ze swojej tajemnicy, jeśli jesteś tu z kimś, kogo lubisz, czujesz presję, by wyznać mu swoje uczucia! 5 - Pomiędzy kwiatami dostrzegasz szybko umykającego popiełka. Wiesz, że skoro się tu kręci, to pewnie złożył gdzieś jaja. Jeśli dobrze poszukasz, może uda Ci się je znaleźć i zamrozić? To przydatny składnik eliksirów miłosnych! Rzuć kością, gdzie parzyste to sukces. Jeśli je znajdziesz, zgłoś się po nie w odpowiednim temacie! 6 - Przyjemny spacer przerywa Ci niespodziewany atak malutkiej, acz niezwykle zajadłej salamandry ognistej, która przyszła tu powygrzewać się wśród kwiatów. Parska w Ciebie iskrami i kąsa Cię w kostkę! Szybko, ugaś płonące ubrania, lub będziesz wracać nago do domu! W całym zamieszaniu gubisz 10g, zgłoś utratę w odpowiednim temacie.
Scarlett Norwood
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 160 cm
C. szczególne : Rytualny krwawy znak na wskazującym palcu lewej dłoni
Pogoda robiła się coraz lepsza. Było ciepło, całkiem przyjemnie, a przyroda znajdowała się w pełnym rozkwicie, który przypominał tak naprawdę końcówkę czerwca. Było w tym oczywiście coś szalonego, tak samo, jak w pyle, który unosił się w powietrzu, dryfując niespokojnie to tu, to tam, ale Carly znajdowała w tym również coś fascynującego, coś nowego, coś, czego tak naprawdę nie znała, ale jednocześnie to doceniała. Może powinna być bardziej przerażona, ale tak naprawdę nie czuła właściwie żadnej presji, żadnych problemów, zaś widziadła traktowała nieco jak egzotyczną przygodę, od której wcale nie musiała uciekać. Nie miała powodu do tego, by bać się smogu, nawet jeśli była mowa o jakichś dwóch dworach, o tym, że Kingfisher zamierzał dotrzeć do jednego z nich i zrobić Merlin raczy wiedzieć co. Gdyby się nad tym zastanowić, to tak naprawdę Carly z prawdziwą przyjemnością wybrałaby się na poszukiwania tych tajemniczych wróżek, by dowiedzieć się o nich czegoś więcej, by sprawdzić, skąd brały się te ich psoty i znaleźć się w samym ich środku. Mówiąc prosto, nie bała się ich ani trochę, właściwie do nich ciągnęła, odnosząc wrażenie, że wbrew temu, co mówiono, byłaby w stanie porozumieć się z tymi nieszczęsnymi wróżkami i coś z tego wynieść. Na razie jednak jedyne, co wyniosła, to koszyk pełen smakołyków, który przygotowała rano wraz z babcią. Miała w nim również książki i notatki, nad którymi się pochylała, od czasu gdy podzieliła się swoimi pomysłami z Gwen i teraz starała się coś z tego wszystkiego wydobyć. Musiała przedstawić profesorom sensowny zamysł tego, co chciała robić, a skoro na spotkaniu koła udało jej się co nieco poskładać w całość, zaś lizaki okazały się całkiem wdzięcznym obiektem badawczym, nie powinna była się zatrzymywać. Nie chciała jednak, żeby ktoś znalazł ją, kiedy przygotowywała stopniowo własne receptury, kiedy analizowała zapiski ksiąg związanych z eliksirami, gdyż powszechnie uchodziła za całkowitego lekkoducha, który potrafił jedynie gotować. I tak miało pozostać. Tutaj jednak, z dala od wszystkich, mogła robić, co chciała, jednocześnie mając cień nadziei, że być może ten weekend okaże się jednak lepszy, od poprzednich i jednak, cóż, jednak przyniesie ze sobą księcia, którego ostatnio zostawiła, znowu, nieco bezczelnie, kontynuując właściwie ich dotychczasową tradycję. Położyła się na plecach, kładąc na twarzy otwartą księgę dotyczącą skomplikowanych łączeń eliksilarnych, którą kupiła nie tak znowu dawno, starając się wyłapać te niuanse, jakich wcześniej nie widziała. Jednocześnie zaś rozpracowywała w myślach składniki lizaków, starając się znaleźć wspólny mianownik, wiedząc, że gdzieś leżał klucz do bezbolesnego połączenia składników, który dałby jej w pełni zamierzony efekt. Pewne substancje współpracowały lepiej, pewne gorzej, ale musiała mieć podstawę, żeby uchwycić różnice, które do tego tak naprawdę prowadziły. I to było, mimo wszystko, jej główne zmartwienie w tej chwili.
______________________
I come from where the wild
wild flowers grow
Nakir Whitelight
Wiek : 24
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 183
C. szczególne : dołeczki w policzkach, runa jera na lewym biodrze
Nie minął miesiąc od ostatniego spotkania, ale zdaniem Nakira i tak zbyt wiele czasu zdołało upłynąć, nim kierował się w stronę łąki, znanej z kwiatów, które wyglądały, jakby płonęły. Zastanawiał się, czy zdoła ją spotkać w tym miejscu, czy rzeczywiście będzie na niego czekać, a jeśli tak, to czy weźmie ze sobą jedzenie. Jakkolwiek miał wiele powodów, aby być przekonanym, że blondynka już tam jest i na niego czeka, nie chciał brać tego za pewnik. Choć mówiła, że dla niej przygoda dopiero się zaczyna, wiele rzeczy mogło się zmienić od ich ostatniego spotkania. Z cichym trzaskiem teleportował się na obrzeża łąki, od razu czując, że to nie był do końca dobry pomysł. Pył, jaki zabierał ze sobą w trakcie deportacji, zdawał się w jakiś sposób z nim łączyć i tym razem doprowadził do kolejnych halucynacji. Był tego pewien, skoro nagle na łące, która podobno nie była nad żadną wodą, pojawił się strumień. Mimo to wpierw podszedł do wody, czując się częściowo przyciągany do niej. Kucnął nad nim i po chwilowym przyglądaniu się nurtowi, wyciągnął ku niemu rękę. Przez chwilę miał wrażenie, jakby dotykał wody, a po chwili wszystko się rozmyło i znów był pomiędzy płonącymi kwiatami sam. Choć może jednak nie do końca? Niewiele przed nim leżała w trawie dziewczyna, w której po chwili rozpoznał swoją towarzyszkę przygody. Bez skrępowania przesunął po niej spojrzeniem, dostrzegając jak sukienka nieznacznie uniosła się, z pewnością kiedy kładła się na plecach. Widział, że zdjęła buty i kolejny raz pasowała do wizji eterycznej istoty, trochę jakby sama należała do wróżek, które swoimi psotami zdążyły napsuć już krwi wielu czarodziejom. Interesująca była również książka, jaką zakryła swoją twarz, wywołując tym uśmiech na twarzy aurora. Spała? Czy może znalazła inny sposób na przyswajanie wiedzy? Ostrożnie zaczął się do niej zbliżać, skupiając spojrzenie na okładce książki, ciekaw, czym się interesowała. Widząc, że tyczyła się eliksirów nawet się nie zdziwił. Jej znajomość roślin prowadziła do konkluzji, że mogła nie tylko znać się na gotowaniu, ale również na eliksirach. Jednak tym, co go zaskoczyło, był stopień skomplikowania, jaki próbowała najwyraźniej opanować. Choć sam nie był orłem z eliksirów, miał w rodzinie takich, dla których ta dziedzina nie stanowiła problemu, a co za tym szło, niejedną księgę już widział. Kucnął obok blondynki i ostrożnie sięgnął po książkę, chcąc zdjąć ją z jej twarzy. - Ten materiał raczej wykracza poza to, czego uczą w Hogwarcie. Mogę spytać, co próbujesz stworzyć? - zagadał, uśmiechając się nieco niepewnie, mając wrażenie, że pierwszy raz tak naprawdę pytał ją o coś osobistego. Nie musiała oczywiście odpowiadać, a jednak liczył, że to zrobi. - Mam nadzieję, że długo dziś nie czekałaś - dodał jeszcze, siadając na ziemi, pomiędzy kwiatami. Widział koszyk obok niej, ale choć w jednej chwili poczuł się głodny, nie chciał o niego pytać, jako pierwszy. Jednak nie mógł powiedzieć, żeby nie czuł cienia zadowolenia, szczególnie po tym, jak za ostatnim spotkaniem uciekła, kolejny raz nie jedząc z nim posiłku. Miał nadzieję, że tym razem będzie inaczej.
______________________
Like an oak, I must be stand firm
Like bamboo I'll bend in the wind
Scarlett Norwood
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 160 cm
C. szczególne : Rytualny krwawy znak na wskazującym palcu lewej dłoni
Była skoncentrowana na formułach, które przyswajała, starając się pojąć, jak do nich podejść, by osiągnąć to, czego potrzebowała, ale mimo to nie traciła czujności. Nie poruszyła się jednak, kiedy wydawało jej się, że nie jest tutaj już całkiem sama, obawiając się, że sprowokuje swojego potencjalnego przeciwnika do ruchu, który uniemożliwi jej kontrofensywę. Nie mogła mieć pewności, że naprawdę pojawił się tutaj ktoś, na kogo mimowolnie czekała, a wpojone zasady, niemalże instynkt przetrwania, robiły swoje. Pozostawała jednak bez ruchu, pozwalając, by obraz, jaki stworzyła, był wręcz idealny, by nie zachęcał nikogo do tego, by go zburzyć, by zrobić coś głupiego. A jednak coś podobnego miało miejsce, bo zdała sobie sprawę z tego, że tajemniczy gość zbliżył się do niej i nim zdążyła zareagować, sięgnął do książki. Nie rzuciła zaklęciem, nie rzuciła przekleństwem, właściwie w ogóle się nie poruszyła, czekając na to, co nastąpi, ale dopiero kiedy usłyszała jego głos, uspokoiła się. Mimowolnie naprężyła lekko mięśnie, gotowa do tego, by wykonać jakiś popisowy skok albo zwyczajnie stąd zniknąć, zanim ktoś zorientowałby się, co się wydarzyło, ale teraz jedynie uniosła rękę, by osłonić dłonią oczy i spojrzała na mężczyznę spod przymkniętych powiek. Speszony. Był lekko speszony, a przynajmniej takie odnosiła wrażenie i ciekawiło ją, skąd wynikała ta różnica. Z tego, że widzieli się w środku przyjemnego dnia? Z tego, co wydarzyło się ostatnio? Tego, jak wymknęła się z łóżka, zostawiając go w nim samego, zapewne wciąż chętnego do tego, by tam leżeć? Z tego, że nie wiedział, jak na niego zareaguje po niemalże miesiącu? Wszystkie te opcje były więcej niż prawdopodobne i właściwie Carly wcale się im nie dziwiła, dostrzegając cień słodyczy w tym zachowaniu, cień uroczej nieśmiałości, która budziła jej psotną naturę, nie pozwalając jej na to, by zachowywała się tak całkiem zwyczajnie. - Chyba że próbujesz zdobyć z tego dyplom - odpowiedziała przekornie, rzucając mu okruch wiedzy na swój temat, chociaż jednocześnie nie była to cała prawda. Musiałby poznać ją o wiele lepiej, żeby wiedzieć, co dokładnie tworzyła, czego szukała i czemu czytała taką, a nie inną książkę. Na razie zaś byli bardzo daleko od tego, by znać się jak łyse konie i podejrzewała, że będą potrzebowali wiele czasu, by naprawdę wiedzieć, co to drugie myślało i czego chciało. - Tajną recepturę. Chyba nie sądzisz, że ci ją podam? Jeszcze byś ją ukradł i zaniósł Merlin wie gdzie, a ja straciłabym wszystko… - dodała, brzmiąc znowu jakby była damą w opałach i strasznie się tym bawiła, czując się dziwnie zadowolona. Podobało jej się dosłownie wszystko. Przede wszystkim zaś to, że ostatecznie zjawił się w wyznaczonym miejscu, choć znowu kazał na siebie naprawdę długo czekać i może powinna pomyśleć uważniej o tym, skąd się to brało. Jego wyjaśnienia dotyczyły jednak jego zawodu i była w stanie to pojąć, bo miała w domu przykład człowieka, który nigdy nie mógł być pewien, czy za chwilę nie będzie musiał znaleźć się na drugim końcu Wysp, ratując komuś życie. Dlatego nie protestowała. Nie sądziła również, by wchodziło tutaj w rachubę inne wyjaśnienie, bo mimo wszystko mężczyzna wydawał jej się zbyt szczery na to, by prowadzić jakieś podwójne życie, a ona, było nie było, znała się na aktorstwie, doskonale wiedząc, jak prowadzić samą siebie, by pokazywać to, czego pragnęła, a nie to, czego się po niej spodziewano. - Czekałam? - zapytała jakby z cieniem niedowierzania, a uśmiech błąkający się na jej ustach jedynie się pogłębił. - Hm, może czekałam.
______________________
I come from where the wild
wild flowers grow
Nakir Whitelight
Wiek : 24
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 183
C. szczególne : dołeczki w policzkach, runa jera na lewym biodrze
Zastanawiał się, czy pozwoli mu podejść do siebie, czy też zaatakuje go, nim wykona jakiś ruch. Być może powinien był odezwać się szybciej, ale wtedy nie byłoby zabawy. Inną sprawą było, że zdecydowanie niepokojące było, że pozwoliła podejść mu tak blisko, że nie zaatakowała wcześniej. Istniały dwie możliwości - albo była tka dobra w magii ofensywnej oraz defensywnej, że nie uważała tego za zagrożenie, albo zwyczajnie bawiła się wszystkim i była ciekawa tego, co się wydarzy. Szczęśliwie to był tylko on, ale co gdyby to był ktoś inny? Czy tak samo powitałaby go z uśmiechem? Ta myśl nie spodobała się Nakirowi, ale odłożył ją na bok, nie chcąc się w tym zagłębiać, kiedy tak naprawdę coś podobnego nie miało najmniejszego znaczenia. Nie powinno mieć znaczenia, skoro wszystko to było po prostu przygodą… Podróżą w nieznane, w trakcie której próbował jednak poznać ją lepiej, dowiedzieć się czegoś więcej o niej, jak teraz, gdy dopytywał o eliksiry. - Dyplom z eliksirów? - zapytał, aby po chwili zaśmiać się z jej dalszych słów i sugestii, że mógłby w jakiś sposób wykorzystać jej recepturę, gdyby tylko zdradziła mu coś więcej. - Spokojnie, z pewnością nie wiedziałbym nawet, co mam z nią zrobić. Jak już wiesz, nie odróżniam raptuśnika od rozmarynu, więc z eliksirami też nie mam po drodze… Dlatego chylę czoła przed tobą i twoimi dyplomowymi planami - powiedział całkowicie szczerze i swobodnie. Nie powinien przyznawać się, do czegoś podobnego, ale nie sądził, aby tak naprawdę była dla niego zagrożeniem, choć nie znaczyło to, że nie była nim dla innych. Jednak, gdyby cokolwiek mu groziło z jej strony, z pewnością dawno byłoby już po zabawie, biorąc pod uwagę wszystkie okazje, jakie mogła wykorzystać. Po chwili jednak serce zadrżało mu w sposób, jakiego nie chciał czuć. Pojawiła się znów niepewność tego, czy był wystarczający. Był przyzwyczajony do tego, że zawsze czegoś mu brakowało w oczach innych osób, że zawsze miał w sobie wadę, którą powinien poprawić, ale ta dziewczyna od pierwszego spotkania wydawała się raczej zadowolona z tego, jaki był. Co jeśli to jedynie mu się wydawało? Czy powinien tym się przejmować? Nie, w końcu nie byłby to pierwszy raz, a jednak… Jednak nie chciał, żeby widziała go inaczej, niż do tej pory, niż za ostatnim ich spotkaniem, gdy z zadowoleniem przesuwała po nim spojrzeniem. - Może? - spytał, czując się, jakby cały ten chaos, jaki w nim wzbudziła, zmuszał go do działa. Do udowodnienia jej, że zdecydowanie czekała na niego oraz że jej czas był tego wart. Z tego powodu, podparł się lekko ramieniem o trawę i pochylił w jej stronę, aby pocałować ją stanowczo, choć z cieniem delikatności. Nie było możliwe, żeby nie czekała na niego. Gdyby tak było, nie znalazłby jej tutaj tego dnia, nie miałaby ze sobą koszyka z jedzeniem… Prawda? - Ja wyczekiwałem wolnej chwili, żeby tu się pojawić - przyznał cicho, kiedy poprawił się i położył po prostu na boku obok niej. Na moment jego uwagę odciągnął ruch niedaleko nich. Spoważniał, spoglądając w tamtą stronę, na ułamek sekundy spinając mięśnie, aby rozluźnić się, dopiero gdy zorientował się, że patrzył na ognik, który skakał od kwiatu do kwiatu. Odetchnął powoli, wskazując stworzenie dziewczynie. - Ale wychodzi na to, że dziś mamy towarzystwo - powiedział szeptem, nim wrócił wzrokiem do jej ciemnych oczu, uśmiechając się lekko.
______________________
Like an oak, I must be stand firm
Like bamboo I'll bend in the wind
Scarlett Norwood
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 160 cm
C. szczególne : Rytualny krwawy znak na wskazującym palcu lewej dłoni
Czasami trzeba było być sprytniejszym, niż silniejszym. Pozwalała podejść mu tak blisko, jak tylko chciał, doskonale wiedząc, że w sytuacji kryzysowej, zdążyłaby zareagować. To było zwyczajne, całkiem proste, podpuszczanie przeciwnika, pozwalanie mu na to, żeby sądził, że z nią wygra, że ma ją w garści, że nie wydarzy się nic złego, że zwyczajnie zwycięży. A to wcale nie było takie proste, kiedy miało się przed sobą Norwood. I właśnie o to jej chodziło, żeby wszyscy widzieli w niej kogoś nieporadnego, kiedy ona była w stanie zaatakować bez ostrzeżenia, niczym czający się wąż. Wiedziała doskonale, że nie zdołałaby pokonać każdego, ale znała zdecydowanie zbyt wiele zaklęć, by nie być w stanie się obronić. Znała ich zbyt wiele i wcale nie bała się ich użyć, nie czując lęku przed koniecznością rzucania w kogoś nożami, czy robienia czegoś podobnego. Miała zwyciężyć, ocaleć i przeciwstawić się wszystkiemu, co do tej pory znała, a to oznaczało, że cel uświęcał środki, kiedy miała uratować siebie albo kogoś jej bliskiego. O tym jednak mężczyzna wiedzieć nie musiał, a przynajmniej na razie nie miał powodu, żeby się w tym jakoś szczególnie mocno zapadać. Mógł znajdować się poza tym i myśleć, co tylko chciał, nie zamierzała mówić mu, co miał o całej tej sytuacji sądzić, bo to zwyczajnie nie było coś, co powinno ją tak naprawdę interesować. A to, że się dobrze bawiła, było już tylko i wyłącznie jej sprawą. - Może tak tylko mówisz - zauważyła z lekkim uśmiechem, mrużąc przy okazji oczy, jakby chciała mu powiedzieć, że doskonale wiedziała, co się w tym wszystkim kryło. Tak, jak ona nie przyznawała się do tego, że spokojnie mogła stawać w pojedynkach, tak on nie musiał się przyznawać, że wie, jak tak naprawdę połączyć ze sobą składniki, żeby zrobić truciznę. Choć jednocześnie była świadoma, że był zdecydowanie bardziej szczery w swoich zachowaniach i to nieco ją zastanawiało, bo jednocześnie zachowywał się, jak człowiek, który doskonale wie, co zrobić, by dostać to, czego chciał. Nie umiała jednak stwierdzić, czy nie lubił kłamstwa, czy może nie traktował jej jak zagrożenia, ale raczej jak kogoś, kogo naprawdę chciał oczarować. A ona, cóż tu dużo mówić, nie miała nic przeciwko, choć jednocześnie zastanawiała się, czy powinna tak gładko przyjmować to, że nie może widywać jej tak często, jakby chciał. I być może właśnie to podsunęło jej pewną myśl, gdy tak na siebie spoglądali. Widziała w nim wahanie i pewność siebie, upór, jaki ją ekscytował, chociaż jednocześnie, gdy sprawiał wrażenie nieco zagubionego, miała ochotę zapewnić go, że faktycznie czekała. Z jakiegoś powodu jej serce robiło się zdecydowanie bardziej miękkie, kiedy się tak zachowywał, chociaż jednocześnie nie wiedziała, dlaczego tak się działo, bo było to dla niej zupełnie i całkowicie nielogiczne. Widać jednak było, że miał nad nią jakąś władzę, że kryło się w nim coś, czego Carly nie była w stanie do końca odrzucić, ani odegnać, zupełnie, jakby całą sobą pragnęła właśnie tego. Tylko tego, niczego innego. Z czystą przyjemnością przyjęła pocałunek, z zadowoleniem na niego odpowiadając, by później rozchylić wargi, ale nim coś odpowiedziała, mężczyzna odezwał się ponownie, a ona leniwie spojrzała w stronę ognika, by uśmiechnąć się filuternie. Miała wrażenie, że czuje spokój, wspaniały, obezwładniający spokój, tak niesamowity, że nie była w stanie od niego uciec. I nie chciała, tak samo, jak od świadomości, że lubiła towarzystwo mężczyzny. - Wspaniale. Przynajmniej będę miała więcej gości na urodzinowym pikniku - stwierdziła, przekłamując nieco rzeczywistość, bo jej urodziny dopiero się zbliżały, ale była pewna, że nie zobaczą się tego dnia. Nawet nie czuła szczególnej potrzeby, by zdradzać mu, kiedy naprawdę miało to miejsce, wiedząc, że wtedy i tak będzie zajęty swoimi tajemniczymi sprawami, które coraz mocniej ją intrygowały. - Trafiłeś idealnie - dodała, ciekawa, czy wprawi go w popłoch, czy może jednak nie.
______________________
I come from where the wild
wild flowers grow
Nakir Whitelight
Wiek : 24
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 183
C. szczególne : dołeczki w policzkach, runa jera na lewym biodrze
- Może powinienem tak tylko mówić - odpowiedział na jej słowa, przyglądając się jej uważnie. Nie kłamał i miał pewność, że gdyby zachowywał taką dozę ostrożności, nie byłoby to niczym dziwnym. Jednak wychodził z założenia, że tyle, ile utrzymywał w tajemnicy, tyle wystarczało. Nie sądził, żeby musiał tak naprawdę udawać też kogoś całkowicie innego, szczególnie gdy czuł się przy niej tak swobodnie. Poznawała jego braki, wady, jakich nie potrafił się pozbyć, a jednocześnie nie unikała go. On sam poznawał jej mocne strony, które zdawała się przez cały czas ukrywać. Nie do końca rozumiał dlaczego, ale nie pytał, bawiąc się z nią w grę, którą rozpoczęli w trakcie ferii. Słysząc o urodzinowym pikniku, otwarł nieco szerzej oczy, spoglądając na nią ze zdumieniem. Miała urodziny? Oczywiście, każdy kiedyś miał, ale z jakiegoś powodu, ani nie zakładał, że kiedykolwiek mu się przyzna, kiedy je ma, ani nie spodziewał się, że mogą spotkać się w taki dzień. Była jeszcze opcja, że nie miała urodzin dokładnie tego dnia, a teraz dopiero świętowała, ale z jakiegoś powodu Nakir nie był w stanie uwierzyć, że mogła po prostu kłamać. Urodziny były czymś, o czym albo się nie mówiło, albo wspominało w podobny, co ona sposób. Nie znał nikogo, kto kłamałby co do daty, więc myśl, że blondynka mogłaby go oszukiwać w tym temacie była zwyczajnie do odrzucenia. - Muszę więc prosić o przebaczenie, że przyszedłem bez prezentu – powiedział cicho, uśmiechając się niepewnie, samym kącikiem ust, nim ostatecznie usiadł na nowo, sięgając po różdżkę. Korzystając z jej pomocy, zaczął zrywać niezwykłe kwiaty, między którymi się znajdowali, a następnie zaplatał z nich wianek. Jak zwykle, gdy się widzieli. Jakby to był nieodłączny element ich spotkań - ciągła gra niedopowiedzeniami oraz kwiaty i zaplatane z nich wianki. Skupiał się na tym w pełni, zachowując jedynie lekki uśmiech na twarzy, tym większy, im lepiej wychodził przygotowywany wianek. - Skoro więc nic ze sobą nie przyniosłem… Pozostaje mieć nadzieję, że to ci się spodoba, gdy już skończę - dodał, spoglądając na moment na blondynkę, czując się tak zwyczajnie, jak nigdy. Nie miało znaczenia, że wciąż się nie znali, kiedy jednocześnie był zdania, że znali się naprawdę dobrze. Wystarczająco, aby chcieć spędzać wspólnie czas, ale niedostatecznie, aby całkowicie zaufać. Odpowiednio wiele, żeby szukać swojego towarzystwa, choć wciąż nie był pewien, czy sam nie pozwolił sobie wciągnąć się w to za mocno. To było jedno, czego nie potrafił rozgryźć, choć zapewne nie ostatnie. Nie wiedział na ile Psotna Królowa była zadowolona ze spotkań, na ile sama ich chciała, a na ile była to gra pozorów. Teraz jednakże nie planował zaprzątać sobie tym głowy, szczególnie gdy tworzył prezent. Trzymając w dłoniach wianek z tych niby płonących kwiatów, przyglądał mu się chwilę, aby ostatecznie pomniejszyć go do wielkości zbliżonej do pierścionka. Nie chciał jednak robić go za małego, żeby kwiaty wciąż były widoczne. Przekrzywił głowę, przyglądając mu się uważnie, nim ostatecznie zdecydował się zmienić maleńki wianuszek w drewniany wianuszek. Zachował jednak jego wygląd, choć przez chwilę obawiał się, że przesadzi. Pozostawało już jedynie utrwalenie efektów, rzucając virtus cincinno. Brakowało jeszcze tylko rzemyka, na którym mógłby zawiesić stworzony drewniany wianek, ale nie był pewien, czy tworzenie go z trawy mogłoby zostać odpowiednio odebrane. Poza tym, co jeśli nie chciałaby tego nosić, jako ozdoby? Może wolałaby zostawić to gdzieś w pokoju, zakładając, że w ogóle przyjmie. - Wszystkiego najlepszego - powiedział cicho, wyciągając w jej stronę dłoń z drewnianym wiankiem, uśmiechając się niepewnie z lekkim rumieńcem na policzkach. Nie chciał zastanawiać się nad tym, dlaczego nagle serce uderzało mu trochę szybciej, dlaczego zależało mu na tym, aby dziewczynie spodobała się ta drobnostka, która nagle wydała mu się niewystarczająca.
______________________
Like an oak, I must be stand firm
Like bamboo I'll bend in the wind
Scarlett Norwood
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 160 cm
C. szczególne : Rytualny krwawy znak na wskazującym palcu lewej dłoni
Może powinien. Trudno było jej powiedzieć, co dokładnie kryło się za jego uwagami, za jego spokojnymi, delikatnymi uśmiechami i spojrzeniami, które czasami płonęły determinacją, a czasami pozostawały również łagodne, jak płytka sadzawka. Był tajemnicą, to nie ulegało wątpliwości, bo było w nim coś, czego nie była w stanie ogarnąć myślą, było w nim coś, co powodowało, że zastanawiała się, czy nie są jednak do siebie bardziej podobni, niż jej się wydawało. Ostatecznie ona również łączyła w sobie dwie, skrajne natury i chociaż mężczyzna nie miał okazji poznać jej drugiego oblicza, była pewna, że bez problemu dostrzegłby zmianę. Kiedy tylko przestałaby być taka psotna, kiedy tylko przestałaby się uśmiechać w ten rozbawiony sposób, kiedy tylko z przyjemnością ujawniłaby pewne sekrety, by zwyciężyć, by pokazać, że to właśnie ona wie wszystko, a nie ktoś, kto próbuje nadepnąć jej na odcisk. Kiedy chciała, miała ostry język, kiedy chciała, umiała korzystać ze swoich zdolności, nie przypominając w niczym tej psotnej wróżki, jaką była na co dzień. Ale on nie musiał o tym wiedzieć. Na razie. - Gdybym ci powiedziała, czułbyś się w obowiązku, żeby przyjść - zauważyła prosto, bo to było dla niej czymś oczywistym i była pewna, że gdyby on również się nad tym zastanowił, doszedłby do podobnych wniosków. - Poza tym, przyszedłeś, więc dostałam prezent - zauważyła, zanim jeszcze ponownie się odezwał, uśmiechając się do niego psotnie, ostatecznie siadając obok niego, czując, jak przechodzi ją dreszcz. Ziemia nie była jeszcze zbyt ciepła, nie zdążyła się odpowiednio nagrzać i chociaż słońce naprawdę pięknie świeciło, chociaż było wręcz zachwycające, tak samo, jak łąka, na której się znajdowali, było jej zwyczajnie chłodno. Co jedynie podkreślała gęsia skórka na jej przedramionach, które po chwili otoczyła ciepłym szalem, jaki zabrała ze sobą, jednocześnie odsłaniając jedzenie, jakie znajdowało się w przyniesionym koszyku. Na razie jednak nie zwracała na nie zbyt wielkiej uwagi, przyglądając się uważnie temu, co robił jej niespodziewany towarzysz, odkrywając, że jego ruchy były naprawdę pewne. Uśmiechnęła się lekko, gdy zrozumiała, że plecie kolejny wianek, który stał się już symbolem ich relacji, ale potem rozchyliła lekko wargi, gdy przypatrywała się, jak manipulował kwiatami, jak je zmieniał, jak tworzył coś z niczego, powodując, że jej zainteresowanie jedynie wzrastało. Nie do końca świadomie dawał jej kolejny okruch informacji, niewątpliwie cenny i niezwykle miły, ale przede wszystkim starał się jej dać coś, co miało o wiele większe znaczenie, niż drogie prezenty. I to spowodowało, że Carly przeszedł nieoczekiwany dreszcz, gdy pierwszy raz w życiu poczuła się naprawdę onieśmielona, w sposób, jakiego nie była w stanie zrozumieć. I właściwie nawet nie do końca wiedziała, jak miała do sprawy podejść, odnosząc wrażenie, że coś jej tutaj umykało, chociaż chodziło to raczej o jej postrzeganie całej sprawy, o to, jak ona na to spoglądała, jak się względem tego czuła. A była nie tylko oszołomiona, ale również zachwycona i bardzo ostrożnie odebrała od niego przemieniony w drewnianą ozdobę wianek, by przyjrzeć mu się uważnie, dostrzegając te detale kwiatów, które zamarły w drewnianym bloczku, zostając w nim uwiecznione już na zawsze. Brzmiało to zapewne szaleńczo, ale to było jak symbol, którego człowiek nie chciał złamać, którego nie chciał zniszczyć, o którym nie chciał zapomnieć, ani teraz, ani nigdy, i to właśnie było dla niej zachwycające. I ten zachwyt odbijał się w jej wejrzeniu, w uśmiechu, jakim obdarzyła mężczyznę, w tym, jak ukryła prezent pomiędzy złączonymi dłońmi. - Dziękuję - powiedziała cicho, a to jedno słowo niemalże zadrżało na jej języku, powodując, że Carly zaczęła się poważnie zastanawiać, czy na pewno dobrze się czuła, bo nie zwykła reagować w taki właśnie sposób. A teraz zachowywała się, jakby naprawdę wydarzyło się coś cennego, o czym nie zamierzała tak łatwo zapomnieć.
______________________
I come from where the wild
wild flowers grow
Nakir Whitelight
Wiek : 24
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 183
C. szczególne : dołeczki w policzkach, runa jera na lewym biodrze
Czuł się nieznacznie speszony, kiedy tak wprost powiedziała, że dostała prezent, skoro się pojawił. Zupełnie, jakby on był tym prezentem, co jednak nie mieściło się w głowie Nakira. Jednak… było to miłe i ciepło w jednej chwili zaczęło rozlewać się po jego wnętrzu. Z większą determinacją zaplatał wianek, skupiając się na tym, dzięki czemu łatwiej przychodziło mu ignorowanie jej skupienia na tym, co robił. Zwykle w takich chwilach zaczynały trząść mu się ręce i gubił się w tym, co planował robić. Teraz zależało mu na końcowym efekcie, chciał, aby to, co szykował, wyszło idealnie. Nie był artystą i nie zdołałby wykonać niczego podobnego własnoręcznie, ale przy pomocy odpowiednich zaklęć transmutacyjnych… Jednak zastanawiał się, czy dziewczyna to przyjmie. Sięgnięcie po wianek, jaki zawsze jej dawał i zrobienie z niego czegoś, co mogła zawsze mieć przy sobie, bądź pod ręką, jako pamiątkę… To nie był symbol. A jednak serce rozbijało się w jego piersi, kiedy wyciągał ku niej dłoń z drewnianym wianuszkiem, oczekując jej reakcji. Nie wiedziałby tak naprawdę, czego się spodziewał, ale obserwował w napięciu zachwyt, jaki pojawiał się w jej oczach i czuł, jak coraz większy rumieniec pojawiał się na jego twarzy. To było więcej, niż podejrzewał, że otrzyma w zamian, a przecież był to prezent tworzony na szybko. Nie zdołał się przygotować do jej urodzin, z pewnością miałby wtedy większy prezent, coś, co mogłoby być dla niej praktyczne, a nie stanowiące jedynie ozdobę i być może przypomnienie o nim… A jednak odnosił wrażenie, że właśnie ten niewielki wianek był odpowiednim prezentem, co onieśmielało go. - Proszę - odpowiedział jej cicho, niemal szeptem. Na końcu języka miał słowa o swoich urodzinach, które już minęły, ale powstrzymał się przed tym. W jednym miała rację - powiedzenie komuś o takim dniu wywoływało poczucie zobowiązania, a nie chciał tego w stosunku do niej. Nie chciał teraz mówić kiedy dokładnie miał swoje święto, wiedząc dobrze, że tak właściwie nie było co świętować. Może kiedy indziej, jeśli będzie im dane spotykać się do tego czasu, choć było to zbyt przyszłościowe myślenie. Nie zamierzał niczego zakładać, po prostu bawiąc się dobrze w jej towarzystwie, nabierając pewności, że nie był jedyny, który spędzał przyjemnie ten czas. Teraz czuł, że powinien zrobić coś jeszcze, ale z jakiegoś powodu obawiał się wykonać ruch. Wpatrywał się więc w nią łagodnie, z uśmiechem na twarzy, nim sięgnął po kolejne kwiaty, aby ostatecznie transmutować je w rzemyk i wyciągnął dłoń znów w stronę blondynki. - Pozwól, zawiesimy go… Rzemyk możesz odczarować później, ale wianek nie powinien nawet przypadkiem wrócić do swojej pierwotnej formy, dopóki nie zastosujesz na nim odpowiedniego przeciwzaklęcia… W każdym razie zwykłe disclore czy enutitatum nie podziała na niego - mówił cicho, czekając na to, czy pozwoli mu przewlec wianuszek przez rzemyk i założyć jej na szyję. Nie chciał robić nic wbrew jej woli, jednocześnie czując się tak, jakby działo się w tej chwili coś ważnego między nimi. Coś, czego nie był w stanie, a może nie do końca chciał, uchwycić. - Co dobrego przygotowałaś na ten urodzinowy piknik? - zapytał, próbując rozładować atmosferę, która nagle zgęstniała, niemal tak, jak działo się po celtyckiej nocy. Nie był w stanie jednak odwrócić chwilowo od niej spojrzenia, nawet jeśli miałby spojrzeć w stronę koszyka.
______________________
Like an oak, I must be stand firm
Like bamboo I'll bend in the wind
Scarlett Norwood
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 160 cm
C. szczególne : Rytualny krwawy znak na wskazującym palcu lewej dłoni
Doskonale czuła, że atmosfera zrobiła się inna, jakby cięższa, ale jednocześnie kryło się w niej napięcie i tego nie była w stanie pominąć. Nie chciała. Zdawała sobie sprawę z tego, że za tym wszystkim kryło się coś więcej i chociaż nie do końca chciała odkrywać to coś więcej, ciągnęło ją do tego, by czegoś się dowiedzieć, by spróbować sięgnąć po coś, co było w tej chwili niemalże na wyciągnięcie ręki i zdawała sobie z tego sprawę. Czuła to, właściwie całą sobą, odnosząc wrażenie, że coś podobnego nigdy jeszcze jej się nie przydarzyło, chociaż jednocześnie nie działo się nic wielkiego. Przynajmniej pozornie, bo musiała przyznać, że każda mijająca chwila coraz bardziej zbliżała ją do przeświadczenia, że właśnie przekraczali jakąś granicę, której nawet nie rozumiała, której nie dostrzegała. Zaśmiała się cicho, kiedy zaczął mówić o zaklęciach, jeszcze przez krótką chwilę trzymając prezent w dłoniach, nim go mu podała, czekając na to, co zrobi dalej, obserwując go z uwagą, jakby chciała powiedzieć, że ruch należał do niego. - Gdybym miała większe pojęcie o transmutacji, być może mogłabym coś z tym zrobić, ale tak raczej nie liczyłabym na cuda - stwierdziła, uśmiechając się kącikiem ust, przysuwając się nieco bliżej, sugerując mu, że skoro postanowił już uczynić z wianka wisiorek, to zdecydowanie powinien samodzielnie umieścić go na jej szyi. Było w tym wiele intymności, jak również wiele intensywności, jakiej nie dało się na pewno ukryć i wcale jej to nie przeszkadzało. Potrzebowała tego, w dużej mierze tego pragnęła, niemalże wyciągając ku temu ręce, spoglądając na mężczyznę z oczekiwaniem, jakby chciała mu powiedzieć, że to na niej powinien się w tej chwili skoncentrować. - Niespodzianki. Może coś, nad czym dopiero pracuję? - odpowiedziała, drażniąc się z nim nieznacznie, chcąc przekonać się, czy mimo wszystko zechce zjeść coś, czego nie znał, coś, co wyszło spod jej rąk, a on nie miał nawet okazji przekonać się, czy przypadkiem nie próbowała tego zatruć. Widział, jakie czytała książki, mógł zatem domyślić się, że faktycznie nie była taka spokojna i delikatna, jak niektórzy sądzili. Oczywiście, szaleństwem byłoby zakładać, że postanowiła przygotować dla samej siebie coś, co by ją zraniło, ale równie szaleni byli ci ludzie, którzy próbowali coś stworzyć. Najczęściej zaś, co było potwierdzone, testowali wszystko na sobie. I myśl ta niesamowicie ją bawiła. Ciekawiła ją jego reakcja, to, jak do tego podejdzie. ciekawiło ją właściwie wszystko, co było z nim związane, bo naprawdę zdołała go polubić. Nie tylko z powodu tego, co ich połączyło, tego przyciągania, ale również z uwagi na to, jak prezentował się jako człowiek, a przynajmniej takie odnosiła wrażenie. Nie była ostatecznie aż tak płytka, nie była aż tak beznadziejna, żeby patrzeć na niego jedynie przez pryzmat własnego pożądania i innych pragnień, jakie trzymała na wodzy, nie zamierzając stawać się kotką na rozgrzanym, blaszanym dachu, chociaż nie przeszkadzało jej to, gdy wyglądała tak w oczach konkretnego mężczyzny. - Robisz wszystko, żebym polubiła cię jeszcze bardziej - zakomunikowała nie do końca świadomie, wyrażając to, co myślała, to, co czuła, nie zdając sobie do końca sprawy z tego, że w tej chwili prowadziła ją również magia tego miejsca i jej podszepty.
______________________
I come from where the wild
wild flowers grow
Nakir Whitelight
Wiek : 24
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 183
C. szczególne : dołeczki w policzkach, runa jera na lewym biodrze
Uśmiechnął się lekko, unosząc przy tym brew, jakby chciał jej powiedzieć, że tym razem ona zdradzała więcej informacji o sobie. Nie był, jeszcze, mistrzem transmutacji, ale z uwagi na wykonywaną pracę, starał się rozwijać w tej dziedzinie i z chęcią korzystał z niej przy każdej możliwej okazji. Teraz zdecydowanie był zadowolony, że radził sobie z nią nie najgorzej. Odebrał od blondynki drewniany wianuszek i przewlókł go przez stworzony rzemyk, zastanawiając się, czy i jego nie powinien jednak utrwalić. Po chwili wahania ponownie rzucił zaklęcie virtus cincinno, tym razem celując w stworzony rzemyk. W końcu nachylił się w jej stronę, otaczając ją ramionami, aby zawiązać rzemyk na właściwej długości. - Nad czym dopiero pracujesz? W takim razie będę pierwszym testerem? - zapytał, a jego spojrzenie błysnęło zdecydowaniem. Jednocześnie wsunął dłonie pod jej włosy, aby powolnym ruchem wyjąć je spod rzemyka, pozwalając, aby wisiorek swobodnie opadł na jej piersi. Owszem, widział książkę, jaką czytała na początku ich spotkania, mógł to prosto połączyć z jedzeniem, w końcu nie raz dodawano eliksiry, aby osiągnąć dodatkowe efekty, ale… Nie uważał, żeby cokolwiek mu w tej chwili groziło. Za to był ciekaw, co przygotowała. Chciał sprawdzić, czy naprawdę była tak świetna, jak wydawało się w Himalajach, gdy mówiła, co mogłaby przygotować z ledwie kilku składników. Z tego powodu nie widział problemu w sięgnięciu po coś, co dopiero przygotowała, czując jedynie cień adrenaliny, jaki pojawił się, wzmagając jedynie rosnącą ekscytację z tego spotkania. Odsunął kosmyk jej włosów za ucho, aby nachylić się do niego i złożyć delikatni pocałunek nieco niżej. Zaraz też wyprostował się, gdy tylko usłyszał jej słowa, z łagodnym spojrzeniem, nad którym nie próbował panować. Nie czuł się w potrzebie ukrywania tego, jak się czuł przy niej, a to, co usłyszał, było wystarczające, żeby zaczął uśmiechać się nieco szerzej. Coś się zmieniało w ich relacji, choć wciąż była to tylko zabawa, choć miała to wciąż być zabawa, ale nie dbał o to. Podążał za tym, tańcząc z blondynką do rytmu kolejnych wydarzeń, z zadowoleniem przyjmując jej słowa. - Jeśli wszystko to działa, to nie mam powodów do zmartwień - stwierdził cicho, przesuwając dłoń wzdłuż rzemyka, aż do drewnianego wianuszka. - Teraz prezent jest kompletny - dodał jeszcze, nim niechętnie puścił wisiorek i wycofał dłoń, mając wrażenie, że było to najtrudniejsze, co miał do zrobienia. Czuł, że najchętniej wziąłby ją znów w ramiona, przyciągnął do siebie, ale jednocześnie nie chciał, żeby zaczęła podejrzewać, że zależy mu tylko na jednym… Wbrew wszystkiemu, chciał czegoś więcej, choć nie chciał się do tego przyznać nawet przed sobą. Ciekawiła go jako osoba, teraz nawet bardziej, gdy był już pewien, że skrywała w sobie coś więcej, gdy był świadkiem jej niektórych zdolności. Widział, jak odruchowo sięgała po różdżkę, próbując się obronić, posiadała wiedzę o niebezpiecznych eliksirach… Teraz miał dowód, że potrafiła gotować i chciał wiedzieć więcej, zdecydowanie więcej.
______________________
Like an oak, I must be stand firm
Like bamboo I'll bend in the wind
Scarlett Norwood
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 160 cm
C. szczególne : Rytualny krwawy znak na wskazującym palcu lewej dłoni
Oko za oko, ząb za ząb, ja twierdziło przysłowie. I chociaż Carly zdawała sobie sprawę z tego, że miało ono zdecydowanie bardziej brutalny wydźwięk, nie mogła powiedzieć, żeby nie dostrzegała w nim również innych możliwości. Skoro on coś ujawnił, skoro coś powiedział i pokazał, ona również mogła to zrobić. Wynikało to jednak również z tego, że chciała to zrobić, że przy nim czuła się na tyle dobrze, że mogła bez wahania dołożyć jakąś cegiełkę, jednocześnie mając pewność, że była to z ich strony kolejna gra, kolejny etap w poznawaniu się wzajemnie, w próbach zrozumienia, kim są. Nie była pewna, czy kiedykolwiek zapadła się w cokolwiek tak mocno, że próbowałaby sięgnąć po aż takie szczegóły, bo większość chłopaków i mężczyzn traktowała, jak przyjemności, ale teraz się nad tym nie zastanawiała. Uśmiechnęła się lekko, kiedy wsunął ręce pod jej włosy, by zawiesić na jej szyi ozdobę, przymykając powieki, gdy znalazł się nieco bliżej. Jego obecność sprawiała jej przyjemność i mogła powiedzieć, że chodziło jedynie o fizyczność, ale nawet ona nie była taka głupia, by w to wierzyć. Kryło się w tym coś więcej, zdecydowani więcej, czego do końca nie rozumiała. Być może wcześniej była jednak po prostu za młoda na to, żeby zrozumieć, czym był cień obsesji. A może czegoś zupełnie innego. Nie miało to ostatecznie jednak aż tak wielkiego znaczenia, więc zwyczajnie przyjmowała to takim, jak było, wiedząc, że go lubiła, że rozumiała go i chciała spędzać z nim czas. Tak po prostu, tak zwyczajnie, tak bez większych problemów. - Może - stwierdziła, przeciągając lekko to słowo. Nie zabrała ze sobą niczego niesamowicie niesamowitego, ale uważała, że były tam jednak naprawdę przednie smakołyki, niektóre doprawione szczyptą eliksirów. Przygotowała, jak to na piknik, kanapki, czy raczej niewielkie bułki, o składnikach tak licznych, że trudno było je wymienić, drożdżowe paluchy i serowe bułeczki, a także całą masę innych smakołyków, nad którymi tak naprawdę pracowała razem z babcią. Testowała jednak na nich swoje zamiary, sprawdzając, jak lukier zachowywał się w zetknięciu z eliksirem spokoju, a galaretki przy domieszce eliksiru pieprzowego. Gdzieś kryła się również mikstura migrenowa, ale prawdę mówiąc, z tej chwili Carly nie pamiętała, czy były to rogaliki z pistacjowym nadzieniem, czy może słodkie rollsy oblane białą, gęstą, strzelającą czekoladą, którą naprawdę uwielbiała. Nie miało to aż takiego znaczenia, bo faktem było, że nie zrobiła, tym razem, niczego strasznego, a atmosfera tego spotkania napawała ją niesamowitym spokojem i dziwnym spełnieniem, które powodowało, że spoglądała na wszystko dookoła siebie z zadowoleniem i szczerością. Przesunęła palcami po przygotowanym wisiorku, dochodząc do wniosku, że naprawdę był to intrygujący prezent i z pewnością znajdował się bliżej jej wywrotowej natury, niż kolejny fartuch kuchenny albo wizyta w drogiej restauracji. Uśmiechnęła się ponownie, nim poruszyła się, by odłożyć na bok książki i usiąść, zrzucając z koszyka przykrycie, ujawniając wszystko, co tam miała. Zaraz też zaśmiała się cicho, marszcząc z rozbawieniem nos, by spojrzeć na towarzyszącego jej mężczyznę spod przymkniętych powiek. - Jest jednak rzecz, którą lubię najbardziej na świecie. Jeść - stwierdziła, wcale się tego nie wstydząc, uważając to również za coś całkowicie naturalnego. I teraz właśnie to zamierzała zrobić, zaś później, cóż… Później była skłonna, z prawdziwą przyjemnością, oddać się temu, co będzie podpowiadała im nieograniczona niczym fantazja.
+
______________________
I come from where the wild
wild flowers grow
Nakir Whitelight
Wiek : 24
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 183
C. szczególne : dołeczki w policzkach, runa jera na lewym biodrze
Uśmiechnął się lekko, ale jego spojrzenie wyrażało pewność tego, że jest jednym z pierwszych testerów. Jeśli tak nie było, ten raz miał nadzieję, że dziewczyna skłamie. Miał świadomość, że nie był pierwszym czy jedynym, ale bywały takie chwile, kiedy chciał tak się czuć. Tym bardziej, że sam starał w chwilach, gdy był z nią, skupiał się tylko na niej. Musiał także przyznać przed samym sobą, że naprawdę cieszył się, że tak niepozorny prezent, jaki dla niej na szybko stworzył, spodobał się jej. Może kiedyś będzie stanowił miłą pamiątkę tego, co teraz działo się między nimi. Po chwili zaśmiał się cicho, gdy zdradziła, co tak naprawdę lubiła najbardziej na świecie, a jego serce uderzyło mocniej. Jeśli chcieli szukać podobieństw między sobą, właśnie znaleźli najważniejsze. - Czyli jest coś co nas zdecydowanie łączy poza zamiłowaniem do przygód - odpowiedział, z zaciekawieniem zaglądając do przyniesionego przez nią koszyka, aby w końcu bezceremonialnie sięgnąć po jeden z pasztecików. Jadł z zadowoleniem, wyrażając od razu swoje zdanie na temat każdej przekąski, jaką tylko zjadał. Wspominał też o miejscach w Londynie i Dolinie Godryka, gdzie zwykle jadał, porównując znajome dania z tym, co przygotowała blondynka. Czasem dopytywał, czy byłaby zdolna stworzyć coś konkretnego, co jadał w swoich ulubionych restauracjach, zastanawiając się, jak dobrą kucharką była. Jednak z przyjemnością sięgnął po deser, upewniając się wcześniej, że nikt nie będzie im w dalszym ciągu przeszkadzał. Ostatecznie świętowali urodziny, a wisiorek nie miał być jedyną przyjemnością tego dnia. Nie zamierzał również opuszczać jej boku tak szybko, szczególnie gdy w końcu miał okazję posmakować jej wyrobów.
z.t. x2
______________________
Like an oak, I must be stand firm
Like bamboo I'll bend in the wind
Trevor Collins
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 18
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 178
C. szczególne : czuć od niego zapach akonitu i mięty;
Nie narzekał na nadmiar wolnego czasu. Studia pochłaniały masę energii a dzisiejszego dnia miał jej w deficycie. Cieszył się więc, że jest niedziela i może spędzić czas z Benjaminem w sposób odosobniony, poza zamkiem, gwarem, obowiązkami. Co prawda noc znów będzie ciężka lecz tym razem planował być sam. Nie umówił się ani z braćmi, ani z Holly i Cedem, ani z nikim. Postanowił odebrać wszystkim najbliższym dyskomfort i stres związany z jego obecnością w takiej a nie innej formie. Odczuwał ulgę, że nie będzie nikogo obarczać przykrym obowiązkiem… wiedział jednak, że była ona podszyta niepokojem. Nigdy nie był sam… więc aby nie myśleć o tym to z samego rana, po śniadaniu, spotkał się z Benem aby po prostu gdzieś połazić. Żądlibus kolejny tydzień stał w garażu w domu rodzinnym więc szwendali się po Dolinie na pieszo. Było zimno, wiał wiatr, trochę padał deszcz lecz opatulony w kaptur, czapkę i ogólnie wysoką temperaturę, nie narzekał. Ogrzewał zimne palce Benjamina w swoich, czasami wsuwając dłoń bliżej jego karku, aby dzielić się przewagą ciepła. O ile fizycznie czuł się i wyglądał nijako, tak psychicznie nie było źle. Obecność Benjamina go wyciszała, a widok pomarańczowej polany do której dochodzili, też pozytywnie wpływał na jego funkcje poznawcze. Jego umysł przeszedł w tryb obronny - wypierał z siebie fakt dzisiejszej nocy na rzecz czerpania radości i ulgi z powodu zwyczajnego spaceru z Benjaminem. - Myślałem aby na święta zrobić jakąś imprezę u mnie w domu. Byłby powód aby odrestaurować ogród. Jakby ogarnąć to na dwudziestego pierwszego grudnia… co o tym sądzisz? Osobiście zadbam aby w grach nie było żadnego bogina ani veritsserum. Chciałbyś mi w tym pomóc?- pytał, dzieląc się swoim pomysłem, który ostatnio chodził za nim i prosił się o uwagę. Popatrzył na chłopaka z ciepłym uśmiechem, czyli jak zawsze, nie ważne czy są sami czy z kimś… non stop gdy na niego spoglądał to uśmiechał się w ten sposób, pozwalając innym aby wiedzieli, że zależy mu na Benjaminie.
Lubił wyjść czasem gdzieś połazić. Spacer przynosił mu wytchnienie od poplątanych emocji, gdy myśli mogły zająć się otaczającymi go widokami. Tak miało być i tym razem. Czytając na wizzengerze zaproszenie Trevora, nie widział powodów by się nie zgodzić. Mężczyzna zapewniał, ze będzie miał na czym zawiesić oko, jeśli okolice Doliny Godryka w niezbyt sprzyjającą pogodę, nie zachwycą swoimi urokami. Przed wyjściem z domu, uśmiechnął się do tych myśli, po czym wyciągnął z szafy miotłę, którą zamierzał przylecieć we wcześniej umówione przez nich miejsce spotkania. "Chmurnik" zdawał się być stworzony do takiej pogody, a później zamierzał go odpowiednio zmniejszyć, by jak każdą inną rzecz, upchnąć go w torbie. Szli od dłuższego czasu w milczeniu obok siebie. Benjamin od czasu do czasu zerkał na niego, mając na uwadze to, że tego dnia mógł nie czuć się najlepiej i nie być do końca sobą. Wydawał się zdecydowanie spokojniejszy niż tego dnia, gdy widzieli się w Dziurawym Kotle, a w którym również światło odbite od Księżyca, miało na niego znaczący wpływ. Dochodząc do polany obficie obrośniętej ognistymi kwiatami, zwolnił nieco. Miejsce intensywnie parowało, zaznaczając w ten sposób ogromną różnice między wszechobecną mżawką, a na pomarańczowo rozpalonymi roślinami. Nie miał wcześniej okazji obserwować ich, dlatego ostatecznie przystanął widząc pierwszego, drobnego kwiatka obok swojego ciężkiego, terenowego obuwia. Słuchał uważnie propozycji składanej przez Trevora, która choć wydawała mu się daleka, tak naprawdę dotyczyła, szybko zbliżającego się przyszłego miesiąca. - Nie będzie za zimno na ogród? - zapytał, choć w miejscu w którym się znajdowali, to pytanie wydawało się prawie nie na miejscu. Benjamin nie spodziewał się by w tym roku zima zaskoczyła ich bardziej niż zazwyczaj, jednak nie można było oczekiwać, że przydarzą się idealne warunki atmosferyczne. - Pomogę. - nie wiedział co prawda czy ma ochotę na organizowanie spotkania pełnego ludzi, ale czuł się w pewien sposób zobowiązany wspierać Trevora w jego planach. Nawet jeśli i tym razem miałby w połowie imprezy skończyć ze Skylightem na tyłach. Aura miejsca w którym się znaleźli wydawała mu się niezwykle urokliwa. Kwiaty otulały Trevora twarz ciepłym światłem, które w połączeniu z jego uśmiechem, dawało Benjaminowi poczucie romantycznej intymności. Lekko przyciągnął go do siebie, zmniejszając tym dzielącą ich odległość. Patrzył na niego nienatarczywie w milczeniu, nie zamierzając przerywać mu dalszego przedstawiania jego świątecznej propozycji.
Trevor Collins
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 18
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 178
C. szczególne : czuć od niego zapach akonitu i mięty;
Nie dość, że sam parował od przedpełniowej gorączki (którą powinien wyleżeć a co regularnie lekceważył) to ciepło bijące z kwiatów (!) sprowadza w te miejsce uczucie lata. Zdjął kaptur i czapkę odsłaniając lekko wilgotne czoło, rozpiął kawałek jesiennej kurtki i zatrzymał swój krok dokładnie w momencie gdy miał nadepnąć na jeden z kwiatów. Nie było tu żadnego przejścia, które mogłoby oszczędzić łąkę przed ich ingerencją. Chyba obaj nie planowali naruszać nienagannej formy kwiatów. Zapach unoszący się w powietrzu zachęcał do zatrzymania się tu na parę chwil. Słyszał o tej łące lecz nigdy na nią nie natrafił - jak wiele lokacji ukrytych w magicznej Dolinie Godryka. - Salon jest za mały a ogród można otoczyć czarem ochronnym. Pamiętasz to, co rzuciłem nad nami na lekcji transmutacji gdy zamienialiśmy deszcz w alkohol? To ten sam szpanerski czar ale można go rozciągnąć nad ogrodem. Do tego grzewcze magiczne kule ustawione nad transmutowanymi kamiennymi pochodniami, które zrobi nam Imogen… śnieg i minusowa temperatura nie będą mieć znaczenia. - zdradzał jak intensywnie nad tym myślał. Miał odpowiedź niemal na każdą przeszkodę. Czuł się całkiem dobrze w roli organizatora imprez. Po parapetówce wiedział już o co jeszcze trzeba zadbać aby goście nie uciekali pod koniec w popłochu. - Wyobraź sobie kilkanaście metrów nad ziemią zawieszone sto parasoli. Będzie problem tylko z mokrą trawą bo nie mam na to pomysłu. - rozgadał się i na bieżąco wyobrażał sobie całą scenerię. O jedzenie może poprosić ciocię Cassi i profesor Honeycott. Veronica też robiła fantastyczne przekąski i doskonale pamiętał smak jej muffinek. Alkohol zostawiłby w kwestii bliźniąt Skylight bo mają do tego nosa. Plan był możliwy do zrealizowania, termin również dogodny bo wypadało na sobotę i dobre kilka dni po pełni to będzie wtedy już w pełni sił. Miał nawet w głowie listę atrakcji, które powinien zapisać w wizzengerze tak, jak robił to Ben. Nigdy mu nic nie ginęło ani o niczym nie zapominał. Dopiero po chwili wrócił na ziemię gdy Benjamin zbliżył się i przypatrzył mu jakby zobaczył w nim coś nowego. To wywołało na jego ustach uśmiech. Podobało mu się uczucie gdy Benjamin na niego spoglądał, zwłaszcza gdy zauważał w oczach niewypowiedziane słowa. - Mam coś na twarzy?- zaśmiał się niegłośno, jakby dopiero teraz docierała do niego aura tego miejsca. Uległ pokusie i położył dłoń na jego boku, całkowicie zapominając o nijakości fizycznego samopoczucia. Ten dzień różnił się od innych - te uczucie zakochania i towarzystwo Benjamina pozytywnie wpływało na jego naturalnie występującą drażliwość i nerwowość. Uwierzył, że może tak być do wieczora, jeśli tylko będą cały czas razem. Nie miał pojęcia ile chłopak miał czasu lecz planował cieszyć się każdą uzyskaną minutą.
Słysząc odpowiedź Trevora, miał pewność, że myślał o tym dłużej niż jedno popołudnie. Benjamin sam nie miał takie kreatywności w planowaniu spotkań, ale miło mu się słuchało najróżniejszych rozwiązań, które miały zostać wprowadzone w życie. Pokazywały one pewną zaradność mężczyzny, która podobała się pragmatycznej stronie charakteru Bazorego. Nie widział jednak w tym wszystkim miejsca na pomoc o którą został zapytany. Jeśli miałby zgadywać w czym mógłby pomóc gdyby nie rozmawiał z Trevorem, pewnie byłaby to spora ilość wyskokowych eliksirów i dictum dla każdego na drugi dzień, ale... Jego o to nie podejrzewał. Choć jeśli spotkanie świąteczne miało odbywać się u Collinsów to może zadania dla niego będzie delegować Tristan? Wtedy taka ewentualność byłaby możliwa. - To ile osób planujesz? - zapytał, choć gdyby mógł wspominać imprezę Żądlibusową zapewne wiedziałby jak wiele osób mogło być potencjalnymi gośćmi. W tamtej chwili nawet nie próbował zgadywać potencjalnej liczby. Miał podejrzenia, że była ona dwucyfrowa skoro salon miał być zdecydowanie za mały. - Zapytam Whinky, może ona ma na to jakieś rozwiązanie. - stwierdził, doskonale zdając sobie sprawę, że skrzaty domowe przez swoją nadzwyczajną długość życia i funkcje społeczną jaką pełniły, potrafiły mieć od dziesiątek lat opracowane strategie radzenia sobie z różnymi problemami. Jeśli istniało zaklęcie, przedmiot lub sposób by na to zaradzić, najprawdopodobniej ona wiedziała o nich. Nie dopytywał więcej o świąteczne spotkanie, mając pewność, że wszystkiego o nim dowie się w odpowiednim czasie. Wolał cieszyć się czasem jaki mogli spędzić w tym miejscu. Przyjemna temperatura otoczenia sprawiała, że nie czuł już jak bardzo wcześniej marzły mu dłonie. Mógł całą swoją uwagę skupić na nim. W jego głowie zaczęły pojawiać się myśli, że to dobry czas i miejsce na rozmowę na tematy, których na co dzień się obawiał. Nie wiedział czemu w tamtej chwili nie czuł na myśl o tym ciężkości, niepewności i zakłopotania, które przeważnie przeważało nad jego chęciami by podzielić się z Trevorem jakąś częścią siebie. - Wiesz, że nie. - pytanie tak lekko wypowiedziane przez Trevora, nie sprawiło, że zmienił swoją postawę. Wiedział, że tego dnia musiał myśleć za nich dwoje, choć Trevor tego dnia wydawał się zaskakująco spokojny. Może to Bazoremu się daty pomyliły, a do pełni został jeszcze dzień czy dwa? Wątpił gdy czuł znajome ciepło bijące od niego i widział bladość oraz zmęczenie przyjmowanym akonitem. Dłonią pogładził delikatnie policzek Trevora, w ten bezgłośny sposób przekazując część uczuć którą go darzył. Wiedział, że mogli mieć niewiele czasu na wspólny spacer, jeśli Trevor później miał zawitać do cioci na obiad albo spotkać się z kimś, kto będzie mu tego dnia towarzyszył. Benjamin nie miał w zwyczaju dopytywać o sprawy, które go nie dotyczyły, ale skoro już byli na polanie tego poranka, naturalnym wydawało mu się zapytanie ile wspólnego czasu im jeszcze zostało. Delikatnie pocałował Trevora, chyba w ten sposób chcąc zaznaczyć, że pytanie, które zamierzał zadać nie miało złych intencji. - Ile mamy dzisiaj czasu? - pytał półszeptem, nie odsuwając ust od twarzy Trevora na więcej niż kilka centymetrów. Chciał by jego pytanie miało coś pokazującego, że pytał o to, ponieważ chciał jak najdłużej pozostać z nim na polanie pełnej ognistych kwiatów.
Trevor Collins
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 18
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 178
C. szczególne : czuć od niego zapach akonitu i mięty;
Odnalazłby się w roli organizatora. O wielu rzeczach jeszcze nie wspomniał lecz nie przeszkadzało to w dopytywaniu nie tylko o obecność - która wydawała mu się oczywista - ale i o pomoc, a wiedział, że będzie jej potrzebować w sprawach, w które mogłyby sprawić mu trochę problemu. Gdy tak o tym mówił, zyskiwał pewność aby już za parę dni ściągnąć braci w jedno miejsce i omówić z nimi realizację tego pomysłu. - Szacuję, że do dwudziestu osób maksymalnie… chyba, że każdy weźmie osobę towarzyszącą. Zostaniesz moją?- formalności niech stanie się zadość, skoro oficjalnie mogli uchodzić za parę to miło będzie zaakcentować ten fakt podczas świątecznej imprezy. Oczy mu zaświeciły na samą myśl, że istnieje ktoś, kto świetnie zna się na magicznych sztuczkach. - Zajebiście. Chętnie się jej poradzę w paru tego typu kwestiach. - miał nadzieję, że nigdy nie wyjdzie na jaw, że nigdy w życiu nie wpadłby na pomysł porozmawiania ze skrzatem na temat magicznych sposobów radzenia sobie z mankamentami organizacyjnymi. Chętnie rozsiadłby się tutaj z Benem na kolanach lecz wiedział, że mógłby nie wysiedzieć dłużej niż kilka minut. Mógł wypierać z siebie osłabienie jednak było ono widoczne w detalach - czy to wolniejszym tempie spaceru, mniejszej kondycji, ociężałości w mięśniach czy trudnością z koncentracją na jednym punkcie. Choć spoglądał na Benjamina to czasami wzrok uciekał mu do ognistej polany. Zauważył kilka węży uciekających w popłochu wśród łodyg. Niedaleko sowa przeciągała się w dziupli, a kilkanaście metrów dalej poruszały się krzewy, o co podejrzewał jackalope. Wrócił wzrokiem do Bena, gdy poczuł na policzku jego dłoń. Nieprzyzwyczajony do tak spontanicznych czułości z jego strony szukał w spojrzeniu czegokolwiek, co ten gest ma poprzedzać. Znalazł badawcze spojrzenie. Odpowiedział pocałunkiem i zaraz to podciągnął rękaw kurtki aby odkryć, że jego zegarek cały czas nie działa i na zawsze ma być utkwiony na godzinie 21:37. Nosił go od trzech miesięcy aby pamiętać o naprawie. Jak widać, bezskutecznie. - Do szesnastej. Będę mieć osiem minut aby gdzieś się deportować. - czego bardzo nie lubił lecz wskazywało to jak bardzo chciałby wypełnić każdą możliwą minutę wspólnie spędzonym czasem. Czuł, że powinien powiedzieć o swoich planach. Mógłby to pominąć jednak wyobrażał sobie złowrogo zmarszczone brwi Benjamina, gdy dowie się o wszystkim po fakcie. Przygryzł kącik ust jakby gryzł się z tą myślą. Uczciwość zwyciężyła. - Z nikim się dziś nie umówiłem.- a sądząc po tonie głosu, był to zabieg celowy. - Tylko ciebie dziś chcę. Nie mam ochoty na innych. Zmęczyłem się. - co było zgodne z prawdą. Tylko jego chciał, tylko obok niego leżeć, stać, chodzić, spacerować, odwlekać nieuniknione momenty gdy przestanie być atrakcyjny. Długo o tym myślał i doszedł do wniosku, że to będzie dobra próba samodzielności. Nie będzie się przecież zbliżać do zabudowań ludzkich a skoro od lat eliksiry profesora O’Malley działają to czemu miałoby być inaczej? Nie wyjaśniał czym się zmęczył jednak sądząc po tonie głosu i mimice miał na myśli nieskonkretyzowane psychiczne obciążenie. Zamknął na moment oczy, czekając aż Ben się odezwie.
Przewidywał, że skoro miał pomóc przy organizowaniu spotkania, nie będzie miał możliwości wykręcić się od przyjścia na nie. Nie to by już to planował. Gdzieś podskórnie czuł, że poranka tego samego dnia może się okazać, że spotkanie z dużą grupą osób jest ostatnim o czym marzy, ale do tego czasu planował nie nastawiać się źle. Słysząc to prawie oficjalne zaproszenie, zaśmiał się pod nosem. Nie dlatego, że chciał wykpić jakoś Collinsa, a jedynie dlatego, że cała sytuacja wydawała mu się lekko komiczna w perspektywie rozmowy, którą od jakiegoś czasu prowadzili. - Nie wiem, powinienem wpierw przejrzeć dostępne opcje. - ironizował, doskonale wiedząc, że nawet mając ich setki, nie planował rozpatrywać żadnej z nich na poważnie. Przez to mówił z lekkim uśmieszkiem, wskazującym jak bardzo nie ma nic złego na myśli. - Pomyślmy. Ike, Val, Tina... Ciężki wybór, ale chyba zdecyduje się pójść z tobą. - wyliczał z przymrużeniem oka, nie dając po sobie poznać, że jedna z wymienianych osób była dla niego praktycznie rodzeństwem. Nie wiedział jeszcze jakim partnerem był Trevor Collins w dużej grupie ludzi, zwłaszcza takiej nie do końca trzeźwej. Spodziewał się, że takim zajętym zabawianiem gości i mało przez to obecnym, ale może się mylił? Zdecydowanie i o to powinien tak na wszelki wypadek podpytać Skylighta, którego bystrym oczom na pewno nie umknęło pogłębienie znajomości z przystojnym likantropem. Pocałunek był przyjemnym potwierdzeniem, że Trevor równie miło spędzał ten czas. Benjamin nie spodziewał się jednak, że po tym mężczyzna sięgnie po zegarek, który miał nie być odpowiedzią na pytanie "Która jest teraz godzina". Zamiast tego Benjamin obrócił swój nadgarstek by mógł spojrzeć, że było jeszcze zdrowo przed południem. Miał pewność, ze oboje zdając sobie sprawę z wczesnej pory. Końcowo usłyszał odpowiedź pobliską do tego o co pytał i jeszcze trochę informacji na temat nadchodzącej nocy. Nie podobała mu się ta perspektywa samodzielnego spędzania pełni przez Trevora. Pamiętał jeszcze te ostrogony, jak się później dowiedział, które go pogryzły. W dodatku pora roku nie sprzyjała samotnym świtą. Przez to słuchając tak kolejnych słów wypowiadanych przez niego, tylko utwierdzał się w przekonaniu jaka będzie jego odpowiedź na usłyszane informacje. - Czyli umówiłeś się właśnie ze mną. - oznajmił, nie widząc innej opcji rozwiązania sytuacji. Nie znajdował powodów aby dobrym pomysłem było zostawienie z tym wszystkim likantropa samego przez całą noc. - Nie chcę byś spędzał te noce sam. - słuchał własnego głosu z wewnętrznie ukrywanym zdziwieniem, bo choć dokładnie to miał na myśli, nie pamiętał kiedy ostatnio był tak bezpośredni. Nie miał w zwyczaju w ten sposób narzucać drugiej osobie swoich odczuć, sądząc, że to nie jest do końca w porządku. Mógłby sobie tłumaczyć, że w ich relacji miał większe do tego prawo, ale czy na pewno tak uważał?
Trevor Collins
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 18
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 178
C. szczególne : czuć od niego zapach akonitu i mięty;
Do przewidzenia jest fakt, że będzie urobiony po uszy i zapewne nie usiedzi na tyłku dłużej niż kilka chwil. Taka to rola organizatora imprez a gotów był stawać na rzęsach aby wszystko było idealnie. Planował każdą drobną chwilę na odetchnięcie przeznaczyć na rozmowę z Benjaminem. Tym razem zadba o to aby mu nie zniknął w tłumie bez słowa. Skoro na miejscu będzie jeszcze kilka osób, których planował zaprzęgnąć do pomocy, powinien mieć trochę przestrzeni aby czasem usiąść i pogadać na imprezie z własnym chłopakiem. Nie mógł się doczekać tego momentu choć nie miał jeszcze nic realnie przygotowanego. Nie wiedział jeszcze jak znajdzie na to czas ale teraz tym się nie martwił. Na jego bladej twarzy malowało się rozbawienie, gdy wysłuchiwał istnienie dostępnych opcji. Nie przeliczył się, został wybrany spośród wymienionych co skwitował uśmiechem od ucha do ucha. - Uff, mało brakowało. - otarł pot z czoła, teoretycznie z powodu aktorzenia a w praktyce jego ciało było atakowane trzema rodzajami temperatur - zimne listopadowe powietrze, ciepło bijące z ognistych kwiatów i gorąc płynący przyjemną falą od Benjamina. Przyznał się przed nim do swoich planów. Zdawał sobie sprawę jak bardzo sobie utrudniał zachód księżyca. Wyziębiony, obolały, nagi będzie musiał zająć się tym wszystkim, co zazwyczaj na niego już czekało. Nie będzie pomocnych dłoni ani czujnego oka drugiej osoby. Słowa ojca były jednak mocno zakotwiczone w jego głowie. Miał dorosnąć, zacząć sobie radzić bez wiecznego polegania na innych. Być może nadinterpretował słowa rodziciela lecz wziął sobie je głęboko do serca, zważywszy na stres Tristana gdy po długiej przerwie towarzyszył mu takiej nocy. Nie planował nawet ciągać Benjamina, uważając, że jedna taka noc będzie dla niego dostatecznie intensywnym przeżyciem. Myślał najpierw o samopoczuciu innych. Nie zauważał, że powoli przestawał poprawnie definiować słowo “przyjaciel”, dla którego robi się bardzo wiele bez względu na wszystko. Popadał w skrajność bo nie miał Holly, która mogłaby od rana mu przegadać do rozumu ani Ceda, który miałby w nosie jego decyzję i przyszedłby bez względu na wszystko. Myśl o zapracowanych przyjaciołach wywołała trochę bólu w sercu więc tym chętniej wrócił spojrzeniem do Benjamina, psiocząc w myślach na swoją rozproszoną uwagę. Oto więc Ben stwierdził, że to on będzie mu towarzyszyć. Otworzył szerzej oczy, co też zdradzało, że nie brał tego scenariusza pod uwagę. Próbował się jakoś do tego ustosunkować lecz miał z tym mały problem. - Powinienem nauczyć się przeżywać to samotnie i jakoś radzić sobie nad ranem…- mówił to innym tonem, jakby kogoś cytował i co więcej, jakby próbował sam siebie przekonać, że tak należy zrobić. Brakowało mu pewności co do swojej decyzji, której tak kurczowo się trzymał. Jak zawsze nie myślał, że może coś mu się przytrafić - a zdarzało się to nie raz i nie dwa. Zaczął tonąć w swoich wątpliwościach. Usłyszawszy słowa Bena, szeptane tak cicho, niczym bicie serca, wstrzymał na moment oddech i wzmógł nacisk palców na jego boku. Przez chwilę nie wiedział czy dobrze interpretuje słowa, może sobie coś dopowiedział? Dzisiejsza czułość Benjamina była rozbrajająca, wszak potrzebował tego rozpaczliwie i dzięki temu był spokojniejszy przed trudnościami dzisiejszej nocy. Położył rozgrzaną dłoń na jego kości policzkowej, kciukiem muskając przy tym skroń. Miewał czasami chwile zaniemówienia i to był właśnie jeden z tych momentów. Przyglądał się przez chwilę jego twarzy z zachwytem, zapamiętując dokładnie wyraz jego oczu, aby nigdy na myśl nie przeszło mu wmówić sobie, że wyolbrzymił jego słowa. Tracąc moc w głosie przeszedł do czynu poprzez silne objęcie jego ramion. Trzymając go przy sobie mógł zaobserwować jak ciepło w sercu pulsowało i z każdą sekundą rosło, aby rozlać się po chwili łagodną falą szczęścia. Ciepło skumulowane w klatce piersiowej i na twarzy drżało w rytm słów “ukochanej osoby”. Poczuł się kochany i całkowicie tym obezwładniony. - Czyli postanowione.- odezwał się, o dziwo z chrypką, której wcześniej nie było. Wzrok miał nieco skołowany lecz dominowała wesołość. Miał mnóstwo “ale” względem tej nocy lecz Benajmin uciszył wszystkie wątpliwości jednym zdaniem. Sięgnął do jego dłoni by unieść jej wnętrze do swoich ust i ucałować miękko, ciepło. Świat znów na moment przestał istnieć i nigdy nie przyszłoby mu na myśl, że ta polana mogła mieć magiczny wpływ na któregokolwiek z nich. - Nie musimy nawet wracać do domu.- mówił cicho, cały czas tkwiąc tak blisko niego, jakby żadna siła nie była w stanie go teraz odsunąć. Przysunął się bliżej jego twarzy, muskając jego usta swoim oddechem. Zaczął ku niemu lgnąć, zapominając, że jeszcze chwilę temu dzielił się swoim planem imprezy. - Masz może jakieś ulubione, mniej uczęszczane miejsce na świecie, gdzie bylibyśmy w stanie się dostać? Tak, aby nikt nam nie przeszkadzał.- pytał, gotów pójść za nim nawet na koniec świata jeśli znajdzie świstoklik. Oparł usta o jego polik, nieśpiesznie scałowując drogę między kącikiem jego ust a środkiem czoła.
Gdy miesiąc wcześniej rozmawiali o pełni. Trevor dał mu jasno do zrozumienia, że wciąż woli spędzać ten czas przynajmniej w trzy osoby. Jasno wyznaczył pewną minimalną ilość osób, która przychodziła mu na myśl, gdy rozważał te konkretną noc w miesiącu. Przez to nagła zmiana postawy nie była dla Benjamina zrozumiała. Dodatkowo okraszona zmienionym tonem głosu i wielkimi oczami na jego propozycje, wydała się całkowicie odbiegać od tego jak ten czas był mu przedstawiany. To również nie podobało się Benjaminowi, jednak nie mógł wskazać co było przyczyną takiej zmiany postawy. - Dlaczego? - choć odpowiedzi mogło być naprawdę wiele, Bazory nie sądził by jakakolwiek była w stanie zmienić jego opinie. Miał powody by uważać, że mierzenie się samemu ze skutkami choroby jaką była likantropia nie było ani mądre, ani rozsądne. Wciąż będąc blisko starał się by jego pytanie nie brzmiało jak pretensja, bo na prawdę chciał zrozumieć co skłoniło mężczyznę to takiej zmiany poglądów... a następnie zdusić to w zarodku by się nie powtórzyło przypadkiem. - Jak na to wpadłeś? - Bazory jeszcze nie zakładał, że ktoś mógł maczać palce w postanowieniu mężczyzny. Po wspomnieniach, które widział w Komnacie oraz opowieściach Trevora, odnosił wrażenie, że jego rodzina i najbliżsi przyjaciele mieli wystarczająco oleju w głowie by nie bagatelizować stanu w jakim on się znalazł. Jak to się stało, że to tej pory nikt nie uświadomił najmłodszemu Collinsowi jak bardzo szkodliwy i bezsensowny był jego pomysł? Czym dłużej Ben o tym myślał tym coraz więcej pytań pojawiało się w jego głowie. Chwilę później miało to przestać mieć znaczenie, przynajmniej na jakiś czas. Czuł mocniej opierającą się na nim rękę, gdy palce mocniej naciskały na jego żebra. Widział jak z każdą sekundą jak słowa które wyszeptał, mocniej docierają do Trevora. Widząc zachwyt mieniący się na całej twarz mężczyzny, czując jego dotyk na swoim policzku, nie potrzebował żadnej odpowiedzi. Ani na to jak potoczy się dalsza rozmowa o pełni, ani odnoszących się do wspomnianych uczuć. Jedną z nich jednak otrzymał, a po niej pytanie o to gdzie mogliby udać się spędzić ten czas. Wśród różnych odwiedzonych miejsc, mógłby wymienić przynajmniej kilka, które odpowiadałyby swoim charakterem do "okazji". Spojrzał w stronę urokliwych kwiatów, gdy ze swoich myśli wybierał to jedno konkretne odludzie, którym mógł się podzielić z Trevorem. - Nie ulubione, ale spodoba ci się. - zapewnił, decydując się podjąć zakupu świstoklika do Niemczech. Nie zdradzał jeszcze nazwy miejsca, sądząc, że naturalnie pojawi się ona sama w rozmowie. Ważniejszym było dowiedzenie się wpierw o bardziej praktyczne aspekty. - Jak szybko jesteś w stanie spakować się na krótki wyjazd? - pytał, samemu zadając sobie dokładnie to samo pytanie. Do niego doszło to dotyczące konieczności poinformowania kilku osób o swojej nieobecności. Większość był w stanie odhaczyć za pomocą wizzbooka, ale przynajmniej do jednej widział konieczność wysłania sowy, co rodziło pewne komplikacje.
Trevor Collins
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 18
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 178
C. szczególne : czuć od niego zapach akonitu i mięty;
Głęboko westchnął jakby właśnie teraz uznał, że popełnia głupstwo próbując przetrwać pełnię samodzielnie. Gotów był siebie sprawdzić jednak czy słowa ojca były warte ryzyka? - Przez mojego tatę. Chce żebym przestał wiecznie polegać na innych bo kiedyś ich zabraknie i przyjdzie noc kiedy będę musiał temu sprostać sam. Ma w sumie trochę racji. Poza tym nie mogę wiecznie oczekiwać, że ktoś będzie poświęcał dla mnie nie tylko noc ale i własny komfort. - te cztery zdania miały wprowadzić Benjamina w jego motywy. To też mogło pomóc w przyszłości przy interpretacji niektórych decyzji, które mogłyby wydawać się z kosmosu. Miał też na uwadze jak ojcu ciężko było pogodzić się ze śmiercią mamy, która stanowiła bardzo istotny filar w rodzinie Collinsów. Edmund został wdowcem mając na głowie szóstkę synów, w tym dwoje małoletnich i noworodek. Nic dziwnego, że rzutuje to na resztę jego życia. - Ale skoro tak przedstawiasz sprawę to przełożę to na inny miesiąc. Mam sporo pełni przed sobą. - uśmiechnął się ciepło do niego, a w końcowej nucie wypowiedzi przemknęła nuta goryczy na myśl, że będzie się przeobrażać nawet w wieku dziewięćdziesięciu lat. Dosyć szybko zaakceptował zmianę planów. Proponował coś spontanicznego i nie miał żadnych granic w interpretacji pomysłu. Oczy mu błyszczały gdy Benjamin podłapał temat. - Mam bezdenny plecak a jeśli polecimy na twojej miotle to w piętnaście minut będziemy u mnie w domu. Znajdziemy tam wszystko. - miotła powinna utrzymać dwie osoby jeśli nie będą rozwijać wielkich prędkości. - Możemy dla odmiany zjeść u mnie a potem się zebrać, czy to Żądlibusem czy Siecią Fiuu, zależy jakie miejsce masz na myśli.- pomysł wspólnie spędzonych dwóch, może trzech dni (a miał zwolnienie od pani Finch na trzy) sprawiał, że gotów był pokonać wszelką przeszkodę, która mogłaby utrudnić wyjazd.
Słuchał dziurawej jak ser szwajcarski argumentacji, zastanawiając się co z tym można było rzeczywiście zrobić. Rozumiał pewne powody takiej decyzji, ale sposób w jaki chciał je Trevor wprowadzić w życie były lekkomyślne. Słysząc o ojcu, dodatkowo zaczynał mieć wrażenie, że to była wspólna cecha całej rodziny Collinsów. - Nie jestem przekonany. - stwierdził, delikatnie całując usta chłopaka. Nie mógł wiele poradzić na to, że ojciec mężczyzny nie popisał się swoimi słowami. Zasianie w Trevorze takich myśli było pewne jedną z wielu rzeczy, które spierdolił. - Nie dlatego, że nie wierze w twoją samodzielność. - co akurat było na swój sposób prawdą, bo nie umniejszał Trevorowi. Skoro inni likantropii potrafili sobie poradzić z wszystkimi konsekwencjami swojej choroby, on też miał do tego potencjał. - Po prostu twój plan to rzucenie się na głęboką wodę. Bez planu awaryjnego. Planowałeś w ogóle komuś powiedzieć? - dla Bena nie było to jasne, skoro samemu dowiedział się tego na kilka godzin przed całym wydarzeniem. Rozumiał, że likantrop miał już jakieś doświadczenie w przechodzeniu przez trudy pełni, ale to w mniemaniu Bazorego nie sprawiało, że powinien uczyć się przechodzić samemu przez ten czas bez niczyjego wsparcia. Nikt nie musiał go prowadzić za rękę. Sądził, że wystarczyłaby jedna osoba, która nad ranem wstałaby upewnić się, że on bezpiecznie dotarł do łóżka. Świty w zimie były dość późne, nie byłaby to więc horrendalnie wczesna godzina. Czym dłużej o tym myślał tym mocniej klarował się mu jakiś plan tego, co Trevor chciał wprowadzić w życie. Nie mógł jednak niczego planować przez głównego zainteresowanego. Benjamina miotła była w zasadzie prawie nowa, rzadko używana, a przez swoją konstrukcje sprzed lat, nie rozwijała wysokich prędkości z założenia, za to była solidnym kawałkiem lipowego drewna. Tak przynajmniej twierdził Skylight, który "słowiański kijek" miał okazje co jakiś czas widzieć w domu. Zdecydowanie była to bardziej miotła codziennego użytku niż sportowa, przez co udźwig miała solidny. Przynajmniej ten plan najmłodszego Collinsa miał mieć możliwość się udać. - Polecimy do ciebie. Stamtąd wyślemy sową zamówienie. Potrzebujemy świstoklik. - choć świtało mu w głowie, że Trevor nie znosił za dobrze takich podróży, był przekonany, przy nieprzyjemnościach nadchodzącej nocy, była to drobnostka. Mimo wszystko wolał uprzedzić Collinsa, że właśnie na taką podróż się pisze.
Trevor Collins
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 18
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 178
C. szczególne : czuć od niego zapach akonitu i mięty;
Wysłuchał opinii Benjamina i poniekąd się z nią zgadzał bo i brakowało mu pewności co do trudnego poranka. Gotów był upierać się przy swoim gdyby przykładowo rozmawiał z bratem. Tu jednak sytuacja była inna. Niekoniecznie miał zamiar zrezygnować z tego pomysłu a po prostu lepiej go dopracować i przetestować gdy noce nie będą tak zimne. - Człowieka czy zwierzę wyczuję na ponad dwie mile. Poranek miałby być najtrudniejszy. - nie był to plan awaryjny lecz wiedział czego unikać i na co zwracać uwagę. Gorzej, gdy będzie musiał rano się podnieść i dowlec do łóżka. - Mam nieużywany patent zostawienia plecaka z wszystkimi rzeczami w jednym zakamuflowanym miejscu i powrót tam przed świtem. Ale skoro nie będę dzisiaj tego testować to i nie trzeba o tym myśleć. - czasami kontaktował się listownie ze swoim “oprawcą”, który poczuwał się do dzielenia doświadczeniem i sztuczkami, które ułatwiają formalny przebieg takich nocy. O tym akurat nikt nie wiedział, a i wspominanie o tym teraz wydawało się zbędne. - Hmm… nie myślałem nad informowaniem… bardziej na podaniu przez wizzenger przybliżonej lokalizacji jakąś godzinę przed. Tak na wszelki wypadek. - wyjaśnił. Zdawał sobie sprawę, że po dzisiaj nauczył Benajmina zapytań związanych z towarzystwem w trakcie pełni. Nie miał nic przeciwko, nie planował ukrywać tego pomysłu w nieskończoność. Wierzył, że poradzi sobie sam ale póki nie musi dzisiaj tego sprawdzać to czuł ulgę. Tym razem spędza noc sam na sam, a to może być bogatsze w inne odczucia bo będą musieli nauczyć się ze sobą komunikować. - Okej, zjemy i spokojnie się spakujemy zanim zamówienie przybędzie. Planujesz powiedzieć mi gdzie nas zabierasz? Świstokliki lubią działać w zasięgu międzynarodowym…- opuścił ręce, aby spleść ich palce i po pocałowaniu krótko jego ust, wskazać mu kierunek powrotny, gdzie będą mogli dosiąść miotły i spokojnie wzlecieć ponad chmury. - Będziesz z przodu skoro jesteś w drużynie quidditcha.- oznajmił fakt bo choć potrafił latać na miotle i czasami przemieszczał się z jej pomocą to w dzisiejszej kwestii nie wierzył, że nie walnie w drzewo. - Nie ufałbym sobie dzisiaj w kierowaniu jakąkolwiek formą transportu.- dodał, i gdy nieco oddalili się od łąki, powrócił zimny wiatr, a także potrzeba założenia kaptura, bowiem swoją czapkę podał Benjaminowi aby ją ubrał skoro mają lecieć nad chmurami.
Słuchał rozwiązać, które miał już Trevor przemyślane, zastanawiając się czy na pewno ten sam zestaw rzeczy byłby mu potrzebny z osobą obok i bez niej. Wątpił. Nie mógł domyślać się, że te mogły być wcześniej skonsultowane z innym likantropem, nie podejrzewając Trevora o kontakt ze swoim "stwórcą". Spodziewał, ze kiedyś, jeśli do tego czasu nie pokłócą się nieodwracalnie, usłyszy pewnie historię nabycia choroby przez najmłodszego Collinsa. Do tego czasu wolał jednak nie ruszać tematów na około tej historii, sądząc, że to zwyczajnie nie jego sprawa. - Nie stawiało by to tej osoby w najlepszej sytuacji. - starał się pokazać Trevorowi jak ogromną dziurą w planie była taka decyzja. Jedną z wielu. Sądził, że gdyby wcześniej mieli o tym rozmawiać, powstała by lista na cały zwój pergaminu. Benjamin nie mógł wiele na to poradzić, że był przesadnie ostrożny, widząc przeróżne niebezpieczeństwa w sytuacjach, które dla innych nie wydawały się równie mroczne. W tym przypadku sądził, że nie nadinterpretował potencjalnego niepowodzenia, a jedynie nie oglądał pomysłu ojca chłopaka przez różowe okulary. Świadomie pokazywał swoje wątpliwości Trevorowi, dając mu czas i przestrzeń na przemyślenie. - Dzisiaj nie. Wrócimy do tego tematu w odpowiednim czasie. - co miał nadzieje, że nie nastąpi już w tym roku kalendarzowym. Grudzień zapowiadał się mroźno, deszczowo i nieprzyjemnie. Brakowało tylko by na samą imprezę, którą z takim zapałem planował, dorobił się problemów po pełni. Niezależnie czy byłoby to tylko przeziębienie czy pozszywane rany po spotkaniu z jakimś paskudztwem. - Mówi ci coś nazwa "Externsteine"? - pytał, choć spodziewał się, że nie absolutnie nie. Trevor nie wydawał się nigdy zainteresowany ani historią magii, ani astronomią by to miejsce mogło znajdować się na jego mapie zakątków świata do odwiedzenia. Sam Benjamin nie zdawał sobie z niego sprawy do momentu gdy nie trafił tam przez grupkę niemieckich studentów. Historia raczej nie warta zapamiętania, ale miejsce wydawało mu się całkiem dobrym miejscem dla wilkołaka. Znajdujące się w centrum teurobusrkiego lasu formacje skalne nie były szczególnie często odwiedzane o tej porze roku. Po kilku minutach wyciągnął z torby pomniejszoną miotłę, którą odpowiednim zaklęciem i kilkoma ruchami różdżki wrócił do normalnych rozmiarów. Nie był zadowolony z czapki Trevora, którą chłopak włożył mu na głowę, ale nie zamierzał otwarcie protestować. Stamtąd polecieli, zgodnie z planem, do domu Collisów oddalonego o kilka kilometrów.