Najdłuższa ulica przebiegająca idealnie przez środek Doliny. Zawsze stanowiła główną drogę transportową. Za dawnych czasów to właśnie przy niej ustawiali się liczni handlarze, odbywały się huczne festiwale i parady. Obecnie, po obu jej stronach można odnaleźć wiele ciekawych miejsc, sklepów, ale głównie są to puby, kawiarnie i restauracje. Dzięki temu jest głównym miejscem spotkań wszystkich mieszkańców Doliny. Poza tym, przy tej właśnie ulicy znajduje się stary kościół, a zaraz za nim cmentarz.
Bardzo go rozbawiła swoją radością i zadowoleniem z wygranej. Pewnie, że jeśli jedno z nich przegrywało, to przegrywali razem - to samo przy odwrotnym scenariuszu. Cieszyli się obydwoje, ale to chyba Aurora miała więcej satysfakcji z rewanżu. Podziękowała mu całusem i tyle naprawdę wystarczyło. Przestawał żałować tego wyjścia. Wróć - nie żałował ani przez chwilę, tylko nie do końca chciało mu się podejmować jakiekolwiek kroki w celu pojawienia się na imprezie. Całe zmęczenie uleciało w chwili, gdy zobaczył uśmiech Aurory. Rekompensował mu absolutnie wszystkie niedogodności. Odebrali część przegranej wcześniej kwoty i ruszyli dalej. Co to za barbarzyński sport - rzucanie nietoperzami?! I tak rzucili. Żonie Doriena, zapewne także ze względu na niski wzrost, ciężko było dorzucić do celu. Udało się jej dopiero za trzecim razem, zatem z wielką chęcią udzielił jej nieco swojej siły, kiedy rzucali w stronę drugiej piniaty. Udało się! Strącili dwie paczki pełne cukierków, mimo że nie napchaliby nimi sobie kieszeni. A już szczególnie po tym, gdy dostrzegli konsekwencje ich zjedzenia. Dorien nagle pobladł. I pewnie byłoby to widać dużo lepiej, gdybynie fakt, że cały porósł sierścią. W przeciągu kilku sekund zrobiło mu się ciepło i to wyjątkowo nie ze względu na Aurorę w negliżu. Twarz, ręce, całe jego ciało pokryło się nieco sztywnym futrem. Ale zupełnie nie zwrócił na to uwagi. Ani nawet przez moment nie zastanowił się nad swoim nowym wyglądem, bo towarzysząca mu kobieta dosłownie zalała się krwią, a to na pewno nie były te dni, i chyba zupełnie tego nie zauważyła. Od razu przesunął szorstką dłonią po policzku żony, rozmazując strużkę krwi na połowę jej twarzy. - Dobrze się czujesz? Zabiorę cię zaraz do jakiegoś medyka. Tylko mi nie mdlej, błagam! - Dorien wręcz zaczął panikować, a przecież z reguły był bardzo opanowany - Jesteś cała we krwi!
Nie wiedziała, czy jest bardziej rozbawiona, czy zażenowana. Obie te emocje się w niej mieszały. Poczuła nawet swego rodzaju... nostalgię. Ech, ładnych parę lat temu takie sytuacje miała prawie na co dzień, kiedy to uczyła się jeszcze w Hogwarcie wraz z kilkoma śmieszkami. Czuła się teraz staro, gdy uświadamiała sobie, że już raczej nie będzie doświadczać podobnych sytuacji. Dementor był nieco głupiutki, ale w tym całym swoim nietargnięciu i z szelmowskim uśmiechem - również całkiem uroczy. Tak, zdecydowanie żałowała, że tak mocno się przez nią poturbował. Ale był w jednym kawałku, to najważniejsze. Ten drugi chłopak wyglądał nieco poważniej, być może był starszy. Kaptur spadł z głowy owego Dementora. Éléonore wiedziała, co to oznacza. Zaraz chłopak będzie miał srogi przypał. Chciała nawet mu o tym przypomnieć, ale nie zdążyła, bo ochroniarze byli szybsi. Nie miała okazji nawet skomentować jego prośby o masaż. A szkoda. Miała w zanadrzu kąśliwą ripostę. Zanim zdążyła się wycofać i odejść dalej, by zająć się sobą, to przypakowani czarodzieje już zgarniali festiwalowego zgrywusa. Wszystko się tak szybko działo! Cóż za przedziwna noc. Ile jeszcze zaskoczeń ją dzisiaj czeka? Miało się okazać, że całkiem sporo, a najbliższe pochodziło od towarzysza "uprowadzonego" chłopaka. Kiedy się do niej zwrócił, nie mogła w pełni skupić się na tym, jaki sens niosą jego słowa, bo rozpraszał ją jego specyficzny akcent. Taki... wschodni. Było w tym coś intrygującego, a na pewno utrudniającego rozpoznanie intencji wypowiedzi. Uniosła brwi ku górze i ściągnęła usta, uwypuklając swoje kości policzkowe. Tak, wyglądała teraz jeszcze bardziej sukowato. I było to zamierzane. Na twarz nałożyła maskę pod tytułem "bitch face" i ubolewała, że nie widać tego w pełnej okazałości przez jej pełny makijaż meksykańskiej czaszki. - Dla Ciebie poświęcę się i zrobię to w ramach wolontariatu, do usług - dygnęła przed chłopakiem, uśmiechając się odrobinę cynicznie. Choć był opryskliwy, to spłynęło to po niej, jak po kaczce. A może nawet ją rozbawiło? Kiedy koło niej przechodził i posłał jej rozbrajający uśmiech, pokręciła głową z niedowierzaniem. To było... dziwne. Ale czego się miała spodziewać po Nocy Duchów? Odwróciła się na pięcie i ruszyła w stronę miejsca, gdzie gromadziły się duchy. Jeszcze tej atrakcji nie zaliczyła. A były już nawet dementory i rosyjskie zombie! Nałożyła na głowę kaptur, by poczuć się bardziej incognito. Dodawało jej to też pewności siebie, była ukryta i teraz na pewno nikt nie był w stanie jej rozpoznać. Zawahała się przez chwilę, gdy była już tuż obok stolików, przy których snuły się mgliste osobistości. Nie czuła się mocna w grze w kartach. Ale spędzić Święto Duchów bez... duchów? No nie godzi się, no. Wypatrzyła wzrokiem Anthony'ego Mulberta. Chyba najbardziej jej odpowiadał, mieli ze sobą wiele wspólnego: zamiłowanie do muzyki i sztuki. Przywitała się z nim życzliwie i zagadnęła odnośnie gry na skrzypach. Wiedziała, że to z jej strony cwane posunięcie, a duch zaraz rozproszy się i popłynie w swoich opowieściach. Znała jego historię oraz twórczość, nie przestawała zasypywać go pytaniami i pochwałami. Dzięki temu zaskarbiła sobie jego sympatię, ale przede wszystkim... sprawiła, że się rozkojarzył i przegrał. Swansea pokonała zjawę w kartach. Mulbert okazał się bardzo hojny, bo wyręczył dziewczynie na pamiątkę samostrojące się skrzypce. Hm, czy to znak, że powinna rozpocząć naukę gry na tym instrumencie? Bardzo chętnie, podstawy już znała! Z uśmiechem na ustach i nowym przedmiotem ruszyła ku wyjściu. Sprawdziła już wszystko, mogła wracać do domu i położyć się wreszcie do łóżka. Tak, to był wyjątkowo specyficzny wieczór.
Dopiero gdy mężczyzna wymienił swoje imię to uświadomiłam sobie z kim miałam do czynienia – nie była to jedynie kwestia przypomnienia sobie personaliów, ale również głosu, gdyż ze względu na przemytniczy fach dość łatwo zapamiętywałam takie detale. - Ah tak – odparłam, a lekkie uniesienie kącików ust przemieniło się w szeroki, serdeczny uśmiech – Oczywiście, że pamiętam. Trudno było zapomnieć tamtą sytuację, głównie ze względu na to, że rzadko zdarzało mi się ponosić porażki. Mimo to nie czułam żalu powiązanego z tamtą sytuacją, a raczej pewną nutę podejrzliwości wobec Leonela – czy za tamtą wygraną kryła się jedynie sprawność fizyczna, czy może jakaś inna, nie do końca jasna historia? W gruncie rzeczy nie znałam zbyt wielu osób, które byłyby w stanie pokonać mnie w konkurencjach dotyczących zwinności, a byłam raczej drobną osobą, która nabyła swoje umiejętności tylko dzięki wychowaniu w takim, a nie innym środowisku. Niemniej zepchnęłam te myśli do tyłu głowy – przecież przyszłam się tutaj bawić, a nie zachowywać się ja podejrzliwy pies myśliwski. Byłam niemal pewna, że ta stała czujność, wpojona mi jeszcze w latach dziecięcych miała mnie kiedyś wykończyć nerwowo. - Miło cię widzieć – powiedziałam, by po chwili dodać przepraszającym tonem – Wybacz, że od razu cię nie poznałam, to chyba kwestia świetnej charakteryzacji. Nie dało się ukryć, że makijaż doskonale skrywał tożsamość Fleminga. Zapewne gdybym znała go lepiej, nie miałabym problemu z identyfikacją, niemniej nawet teraz starałam się wyłapać jakieś szczególne, charakterystyczne gesty, aby nigdy więcej nie popełnić tego błędu. Mimo wszystko czułam się lepiej w związku z tym, że natrafiłam na kogoś znajomego, nawet jeśli to było dopiero moje drugie spotkanie z Leonelem. Pośród tych wszystkich atrakcji, samotność była czymś dziwnym i niepożądanym, choć na co dzień wydawała mi się najnaturalniejszym ze wszystkich stanów. Czułam, że nie pasuję tu wraz z moją nadmierną życiową powagą oraz zatraconą umiejętnością swobodnej zabawy – jedyne co mogło mnie w tej niepewności uratować to towarzystwo drugiego człowieka. Gdy zadał pytanie przez moment się wahałam próbując przypomnieć sobie mijane dotąd atrakcje – szczerze powiedziawszy nie miałam zbyt wiele czasu na rozglądanie się. Wystarczyło jednak unieść oczy w górę, aby dostrzec wznoszące się w niebo lampiony. - Co powiesz na to, żeby ich poszukać? – zapytałam i już po chwili oboje podążaliśmy w stronę odpowiedniego stoiska. Nie minęło kilka chwil, gdy zgodnie z instrukcją mężczyzny ze stoiska, zaczęliśmy odpalać nasze lampiony. Przez moment utrzymywałam kontakt z moim towarzyszem kontrolując jak radzi z lampionem i żartując, jednak po chwili, gdy moja latarenka wzniosła się ku górze miałam w głowie tylko i wyłącznie jedną osobę. Ku mojemu zaskoczeniu lampion początkowo niemal nie świecił, lecz po chwili rozbłysnął niesamowitym, jasnym blaskiem. Moim oczom ukazał się niesamowity orszak anielski, zaś w uszach zabrzmiała wygrywana przez istoty melodia. Nie wiedziałam czy to wszystko działo się w mojej głowie, czy każda osoba w okolicy mogła rozkoszować się tym samym widokiem – nie obchodziło mnie to jednak. Na moment przymknęłam oczy starając się powstrzymać łzy, co oczywiście udało mi się bez problemu – w gruncie rzeczy miałam w tym sporo wprawy. Nie zamierzałam psuć wieczoru ani sobie, ani Leonelowi. Oboje przyszliśmy tu, żeby dobrze się bawić.
Lampiony: 3
Lazar Grigoryev
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 182cm
C. szczególne : Tatuaże, kolczyk w języku, przekłute uszy, silny rosyjski akcent
Nie patyczkował się, to trzeba mu było przyznać. Kiedy tylko powiedział mu, że się z nim napije, wyciągnął zza pazuchy buteleczkę, zupełnie jakby zawsze trzymał ją tam na tego typu okazje. Z drugiej strony... jakoś musiał wprawić się w ten stan, więc nie było to może aż tak dziwne? Niemniej, chłopakowi udało się zaskoczyć Lazara, który na widok buteleczki prychnął niepowstrzymanym śmiechem, unosząc przy tym brwi, ale mimo wszystko sięgając po buteleczkę. — Mam pić sam? — zawahał się, bo choć uważał, że Ślizgon doprowadził się już do stanu, w którym nie potrzebował pić więcej, nie spodziewał się, że tak łatwo się go posłucha. Nie czekał jednak na odpowiedź, wzruszył ramionami i odkręciwszy buteleczkę, pociągnął z niej sporego łyka, odchylając przy tym głowę do tyłu. Nie skrzywił się, a zamiast tego oblizał wargi — Ja niezbyt lubię tę waszą whiskey samą. Ale jest mocna, więc może być. Dużo już takich wypiłeś? — żeby wiedział o co mu chodzi, potrząsnął buteleczką, którą wciąż miał w ręku, a potem wsunął ją do własnej kieszeni spodni. Trochę dlatego, że miał ochotę ją dopić, a trochę ze względu na to, by go nie kusiło. Nie miał ochoty go upominać... nie chciał też patrzeć jak ten wymiotuje do śmietnika. Bo choć w teorii mógł go zostawić w każdej chwili i pójść (tak jak zresztą zamierzał od początku) w swoją stronę, rzeczywistość była taka, że przygnębiona mina jaką zobaczył pod drzewem sprawiła, że nie miał ochoty go porzucać. Gallagher wyglądał dziś tak żałośnie, że chwytał za serce i bez sensu byłoby z tym walczyć. Już łatwiej było zaakceptować zmianę planów. Wziął od niego papierosa i nachylił się, by odpalił i jemu, po czym wypuścił dym nosem. — Da, chyba tak. Ale ja to myślę, że z duchami wcale nie łatwiej wygrać. —wyglądało na to, że Matthew złapał „przynętę” jaką była gra w karty. Podejrzewał, że kiedy tylko zajmie czymś myśli, humor znacznie mu się poprawi. Choć po prawdzie to już teraz wyglądał nieznacznie lepiej – może potrzebował po prostu towarzystwa? Skinął głową, słuchając jego odpowiedzi i popalając jednocześnie papierosa; w istocie nie zamierzał ciągnąć go za język. Zapytał na wypadek gdyby ten jednak chciał się wygadać, ale skoro sam nie czuł takiej potrzeby, to tym lepiej. Wykrzywił wargi w niejasnym grymasie, ale nie skomentował powodu ich zerwania. Jedynie obrzucił go dłuższym spojrzeniem, trochę tak jakby zastanawiał się czy potrafi zrozumieć skąd ta decyzja. — Rogi? Lepiej daj mi buziaka z piekła rodem — zabrzmiał zupełnie poważnie, ale zaraz się roześmiał. Nie był aż tak zdesperowany, by wprost żądać tego typu zapłaty. No i miał w sobie na tyle dumy, by nie wykorzystywać jego przygnębienia do swoich celów. — Rogi mogą być. — Dodał, aby było jasne, że tylko sobie żartował. Przymrużył oczy i w zamyśleniu przygryzł palec podniesiony w zaciśniętej pięści do ust. Nie był pewien czy miało to jakieś znaczenie kogo wybierze. Z drugiej strony... mógł się może czegoś dowiedzieć? Lubił quidditcha, więc od razu pomyślał o Rose. — Chyba z nią — wskazał na ducha kobiety, odpuszczając sobie kaleczenie jej imienia swoją wymową — Chociaż... chyba wygląda na zajętą. Wezmę kogoś na chybił trafił, wszystko mi jedno. — dokończył papierosa i za pomocą zaklęcia ordinem sigarellum zamienił jego resztkę w agrafkę, którą zaś przypiął do szlufki u spodni. Potem ruszył do ducha, który wyglądał na wolnego i zainteresowanego grą, a była to Annie Motgomery, jasnowidzka, jak się szybko okazało. Ledwo usiadł naprzeciwko niej, a ona przymrużyła swoje niewyraźne ślepia, po to, by zaraz otworzyć je szeroko, z trwogą. Lazar zmarszczył brwi, ale zamilknął, ciekaw co kobieta ma mu do powiedzenia. „PONURAK!” – usłyszał zaraz – „zejdź mi z oczu! Przyniesiesz mi nieszczęście!”. Próbował ją przekonać, że mogą zagrać chociaż jedną partię, ale duch był nieugięty. Niezadowolony Lazar odszedł na bok i poczekał aż Matthew rozegra swoją partię. — Sakra! — zaklął po czesku kiedy ten do niego dołączył — żaden nie chce ze mną zagrać. Pierdolę tę zabawę. Wywróżyła mi ponuraka, dasz wiarę? Tak jakbym ją o to pytał. — skrzywił się i wówczas przypomniał sobie o skrytej w kieszeni spodni flaszeczce. Wyciągnął ją i dopił do końca jej zawartość. Potem rozejrzał się wokół i zmarszczył brwi, kiedy dostrzegł w jaki sposób przygląda im się idący w ich stronę mężczyzna — Lepiej stąd chodźmy, dziwnie się na nas patrzą. — powiedział do Matta ciszej, tak by tylko on mógł go usłyszeć.
Na co dzień raczej nie chował „małpek” za pazuchą, ale ten wieczór zdecydowanie do typowych nie należał. A czy rzeczywiście to słowa Lazara sprawiły, że tak łatwo się poddał i powstrzymał przed wychyleniem kolejnego łyka alkoholu? Właściwie ta rada wpadła mu jednym uchem, a wypadła drugim, ale w tamtym momencie odczuł nagły atak procentów i mocniej zaszumiało mu w głowie, więc chyba sam oparł się na ostatkach rozsądku. Sęk w tym, że długo w swoich postanowieniach nie wytrzymał, bo kiedy tylko Rosjanin wymownie spytał czy ma pić sam, jakimś dziwnym trafem namówił go do dotrzymania mu towarzystwa. Nie chcąc jednak odbierać mu buteleczki, wyciągnął kolejną i upił z niej niewielkiego łyka, a właściwie lepiej byłoby powiedzieć, że tylko umoczył dziuba. Ot tak, wyłącznie dla smaku i poczucia braterstwa. - Szczerze? Nie wiem… byłem tak wkurwiony, że straciłem rachubę. – Westchnął w odpowiedzi zgodnie z prawdą, bo pamiętał, że wypił jeszcze coś pod sklepem i że się do niego wracał, ale ile ostatecznie spożył na miejscu nie był pewien. Wiedział tylko, że cztery wziął sobie jeszcze na wynos. Niewykluczone jednak, że w tym przypadku mocniej zaszumiało mu przez wzgląd na samo tempo upijania się niżeli na ilość alkoholowego trunku. - Nie powiedziałem, że łatwiej. Ale to chyba będzie trochę dziwna rozgrywka. – Skwitował krótko pomysł siadania do kart z duchami, ale z drugiej strony rzeczywiście nie miał nic lepszego do roboty. Skoro więc Lazar miał taką zachciankę, zamierzał również skorzystać z jednej z tutejszych atrakcji, przy okazji przyjmując zakład. Nie spodziewał się jednak z jego ust takiej propozycji. Serio, chciał w zamian buziaka? Cóż… na szczęście żartował, co trochę go uspokoiło. I to nie dlatego, że Grigoryev mu się nie podobał. W gruncie rzeczy był przystojnym chłopakiem. Sęk w tym, że po dzisiejszej rozmowie ze Skylerem zdecydowanie stronił od tego rodzaju bliskości. Skinął głową, kiedy Lazar wskazał nieumarłą, z którą chciał stanąć w szranki. Czyżby mieli podobne zainteresowania? Już myślał, że będzie musiał poczekać, aż jego nowy kolega skończy, skoro też interesowała go właśnie Rose, ale wtedy Rusek zniecierpliwiony zmienił swój wybór, udając się w kierunku zmarłej jasnowidzki. - Ok, ja spróbuję dopchać się do Caroline. Widzimy się za chwilę. – Rzucił jeszcze zanim się rozstali, po czym uśmiechnął się do młodziutkiej dziewczyny, która o dziwo, sama zaprosiła go do gry. Wyglądało na to, że nie była aż tak zajęta, jak wydawało się przyjezdnemu uczniowi. Musiał natomiast przyznać, że rozmowa ze słynną zawodniczką quidditcha nieco poprawiła mu humor. Wszak jej historia była o wiele bardziej tragiczna, a mimo to Rose żartowała z nim, śmiała się i miał wrażenie, że go polubiła. Dzięki temu zdołał wykorzystać chwilę jej nieuwagi i po zaciętej walce uszczknął dla siebie dziesięć galeonów. Nie była to fortuna, ale może powinien odczytywać to małe zwycięstwo jako zwiastun dobrych zmian w swoim życiu? Próbował sobie wmówić, że wszystko będzie dobrze… i właśnie wtedy zaczepił go Lazar, który najwyraźniej również zakończył swoje rozgrywki. - Ponuraka? Jesteś pewien? – Dopytał go, bo chociaż na wróżbiarstwie nie znał się zupełnie, tak akurat kojarzył, że to najgorszy ze złych omenów. Po tym co usłyszał zaczął się więc baczniej przyglądać chłopakowi, jakby obawiał się, że nagle wydarzy się coś, co ściągnie na niego ogromne nieszczęście. Z drugiej strony… może zmarła jasnowidzka chciała go tylko przestraszyć? - W porządku. Może chodźmy wypuścić lampiony? Podobno dzięki temu można się pozbyć także natrętnych myśli. – Zaproponował również ściszonym głosem, zdając sobie sprawę z tego, że Grigoryev może czuć się nieswojo. Nie przejął się natomiast nijak tym, że odruchowo złapał go za rękę i pociągnął w kierunku kolejnej halloweenowej atrakcji.
Kiedy kobieta potwierdziła swoją tożsamość, uśmiechnął się do niej subtelnie, przypominając sobie ich zaciętą walkę o zdobycie szczytu. Musiał przyznać, że dawno nie widział nikogo tak zwinnego, kto mógłby się z nim równać w przypadku wspinaczki. Właściwie zaczął zastanawiać się, kim z zawodu jest panna Therratiel, skoro tak dobrze radziła sobie w niezwykle trudnych warunkach. Nie był pewien czy podczas ich spotkania na Saharze pytał o jej drogę zawodową, choć wydawało mu się, że nie poruszał tego tematu. W tym momencie intuicja podpowiadała mu, że może mieć do czynienia z aurorką lub podróżniczką, ale nie brał swoich przypuszczeń za żaden pewnik. Wszak kobieta mogła po prostu uprawiać sport w wolnym czasie i równie dobrze pracować chociażby w redakcji Proroka Codziennego. - To był wspaniały pojedynek. – Skoro nadarzyła się ku temu okazja, postanowił jeszcze raz pochwalić ją za ducha walki. Wielokrotnie zarwała się wówczas pod nim jakaś gałąź i przez znaczącą część tego wyścigu musiał nadrabiać zaległości, toteż nie ukrywał wcale tego, że tak naprawdę wygrał różnicą maksymalnie kilku sekund. - W porządku. Też miałem niemały problem, widząc Cię w takiej stylizacji. – Dodał zaraz, bo chyba oboje przyglądali się sobie intensywnie, zanim rzeczywiście rozpoczęli rozmowę. Nie znali się zbyt dobrze, więc mocna halloweenowa charakteryzacja zdecydowanie utrudniała im wzajemnie rozpoznanie twarzy. Szczególnie w tłumie innych, przebranych czarodziejów i czarownic. W istocie cieszył się jednak, że na nią natrafił. W samotności najpewniej nie bawiłby się tak dobrze, korzystając ze wszystkich tutejszych atrakcji. Niewykluczone nawet, że zrezygnowałby z udziału w imprezie, zważywszy na fakt, że zwykle stronił raczej od takiego zgiełku. - Chętnie. – Zamiast tego zgodził się na propozycję Aurory i oboje skierowali się w stronę odpowiedniego stoiska. Leonel przez chwilę rozmawiał z mężczyzną, wsłuchując się uważnie w jego wykład co do znaczenia tradycji w jego rodzie, a kiedy ten skończył swój wywód, wybrał jeden z lampionów i podpalił lont świecy. Niewielki płomyczek sprawił, że nagle lampion przybrał szmaragdową barwę, a kiedy odleciał nieco wyżej, zmienił się w długiego węża do złudzenia przypominającego bazyliszka. Zwierzę zatoczyło na niebie kilka ósemek, po czym zniknęło. A szkoda, bo efekt faktycznie był niesamowity. Zresztą podobnie jak i ten, który towarzyszył poczynaniom jego towarzyszki. Jej lampion rozświetlił gwieździste niebo niezwykle jasnym i ciepłym światłem, a chociaż Fleming nie słyszał wygrywanej na surmiach melodii, i tak nacieszył oko pięknym widokiem. - Trzeba przyznać, że mają rozmach. Chociaż nie ukrywam, że najbardziej kuszą mnie te dyniowe piniaty. Co prawda nie przepadam za słodyczami, ale pamiętam, że jako dziecko uwielbiałem je niszczyć. – Podzielił się swoimi doświadczenia, po czym wskazał Aurorze ruchem głowy, żeby poszła za nim. – To co? Cukierek czy psikus? – Rzucił jeszcze po drodze żartobliwym tonem, ale zaraz po tym wyciągnął z kieszeni paczkę papierosów, częstując oczywiście jednym z nich swoją znajomą. Sam podpalił koniuszek za pomocą różdżki i już po chwili wziął głęboki wdech, racząc płuca tytoniowym dymem.
Lampiony: 2
Lazar Grigoryev
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 182cm
C. szczególne : Tatuaże, kolczyk w języku, przekłute uszy, silny rosyjski akcent
Zazdrościł Mattowi, że udało mu się dopchać do Caroline, na którą sam też miał przecież „chrapkę”. Gdyby miał w sobie więcej cierpliwości, pewnie i jemu udałoby się porozmawiać z tym duchem, ale niestety za szybko się poddał. Nie żałowałby tej decyzji tak bardzo, gdyby świętej pamięci Annie nie okazała się jakąś zabobonną dziewuchą, która widzi niebezpieczeństwo tam gdzie go nie ma. Co to w ogóle znaczy: przynieść pecha? Duchowi?! No bo chyba nie bała się, że przez niego znajdzie się w niebezpiecznej sytuacji i umrze? — Da, ponuraka. Tak ją zrozumiałem, a mówiła wyraźnie jak na ten wasz akcent... — skrzywił się nieznacznie, bo akcent Anglików w istocie sprawiał mu niekiedy ogromny problem. A co dopiero Szkotów! Tych to momentami wcale nie rozumiał i już nawet nie prosił żeby mu powtarzali, bo na nic się to nie zdawało. Z drugiej strony trzeba było przyznać, że angielski w ustach niektórych Brytyjczyków brzmiał ponadprzeciętnie seksownie i słuchanie go sprawiało mu sporo przyjemności. Otarł wargi wierzchem dłoni i odetchnął głęboko, ciesząc się ciepłem niesionym przez whiskey. Miał dość mocną głowę i podejrzewał, że musiałby wypić sporo takich małpek, żeby cokolwiek poczuć, ale sam fakt goryczy w ustach przywracał pozorną kontrolę nad emocjami. Pozwolił złapać się za rękę, choć w momencie kiedy poczuł, że go chwyta, uniósł brew w geście zdziwienia. Przez głowę przebiegła mu myśl, że takie zachowanie jest odrobinę podejrzane, ale z drugiej strony... było też sympatyczne, dlatego po prostu ruszył za nim, pozwalając kierować się ku lampionom. Poza tym wziął poprawkę na to, że chłopak jest bardziej pijany niż trzeźwy. Po drodze starał się nie zwracać uwagę na ludzi, którzy dziwnie im się przyglądali. Co oni wszyscy od niego chcieli? A może bolał ich fakt, że dwóch facetów idzie, trzymając się za rękę? Zdawało mu się, że Wielka Brytania jest krajem, w którym nie ma z tym tak dużego problemu jak na wschodzie, ale spodziewał się, że komuś może się to nie podobać. Spiął się; oczekiwał ataku z każdej strony. Nawet staruszek od lampionów wyglądał mu jakoś dziwnie i podszedł do niego z rezerwą. Wziął od niego lampion, ale za zapalniczkę podziękował, woląc użyć swojej własnej. Nie ufał mu ani trochę. — Bliska osoba, która mnie opuściła? — mruknął do Matta, pozerkując na staruszka spode łba — Wolę myśleć o tych, którzy dalej przy mnie są. Jak chcesz to to może być lampion dla Ciebie, chyba Ci się przyda. To co, puszczamy razem? — uśmiechnął się do Matta i otworzył zapalniczkę, a z jej wnętrza wyleciał opalooki antypodzki smok, który podpalił lont – również ten przy lampionie Ślizgona, jeśli chłopak chciał. Potem figurka schowała się z powrotem do zapalniczki, a Lazar z troską wsunął przedmiot do kieszeni. — To na pewno powinno tak wyglądać...? — zapytał z wahaniem, bo kiedy w końcu spojrzał na swój lampion, odkrył, że ten zamiast świecić, pociemniał i zdawał się przy tym kumulować cały otaczający go mrok nocy. Skrzywił się. Zły omen. Cholernie zły omen. Może wróżbitka miała rację? A może to kwestia tego, że „poświęcił” lampion Mattowi? Może to właśnie z jego towarzyszem coś było nie tak? Poczuł, że zaczyna się denerwować, ale jeszcze nie wyraził tego słowami. Czekał by wypuścić przedmiot z rąk i pozwolić mu wzlecieć w powietrze.
Właściwie to niewiele wtedy rozmawialiśmy, a co za tym idzie ja i Leonel nie wiedzieliśmy o sobie niemal nic - poczynając od spraw codziennych jak zawód, a kończąc na jakiś drobiazgach, pozornie mniej istotnych, a jednak pozwalających na tworzenie jakiejś więzi. Niemniej w towarzystwie Fleminga, mimo iż był praktycznie obcą osobą, czułam się zaskakująco komfortowo, choć wiedziałam, że dla własnego bezpieczeństwa będzie lepiej jeśli dowiem się o nim jeszcze czegoś. - Był. Ale przydałby się rewanż - zażartowałam. Duch walki pozostawał we mnie wiecznie żywy, chociaż mimo wszystko nie byłam pewna czy miałabym szansę z nim wygrać. Pozostawała jeszcze jedna kwestia, którą wypadało poruszyć - No i muszę w końcu zabrać Cię na obiecaną kolację. Chwila spędzona z lampionami była niezwykle intymna – przez tamten moment poczułam się odcięta od tłumu i hałasu, w pewien sposób wyobcowana. Nie trwało to jednak zbyt długo – nadszedł czas aby wrócić do rzeczywistości. - Nigdy nie rozwaliłam piniaty – powiedziałam cicho, by po chwili dorzucić - Byłam bardzo poważnym dzieckiem. Ale chętnie spróbuję! Podążyliśmy w stronę stoiska z piniatami. W międzyczasie Leonel poczęstował mnie papierosem, ale standardowo odmówiłam, choć nie przeszkadzało mi, że pali w moim towarzystwie. Stanęliśmy nieopodal stoiska i wysłuchawszy instrukcji chwyciliśmy w dłonie figurki nietoperzy. Starając się być jak najbardziej celna wyrzuciłam nietoperza w górę, a on rozerwał swoimi pazurkami jedną z piniat, na skutek czego w moją stronę opadły żelki w kształcie szczęk. Na ich widok roześmiałam się perliście - w ostatnim czasie rzadko zdarzało mi się śmiać, więc ten dźwięk był wyjątkowo przyjemny dla ucha. Zdecydowałam się zjeść jeden z żelków i nagle poczułam dziwny ból w zębach. Jakież było moje zdziwienie kiedy okazało się, że wyrosły mi wampirze kły. - Jak wyglądam? - zapytałam ze śmiechem, szczerząc zęby do Leonela.
Piniaty: 1
Matthew C. Gallagher
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 178
C. szczególne : zawadiacki uśmiech, podczas którego jego prawa brew zawsze unosi się nieco wyżej niż lewa; dołeczki w policzkach
Nie ukrywał, że jego rozgrywka z Caroline była pasjonująca, a po tym co przeżył Lazar, zdecydowanie wolałby nie mieć styczności z niejaką Annie. Z jednej strony nie do końca wierzył w jej wróżby (a właściwie jakiekolwiek wróżby), z drugiej zaś nie był pewien jak sam zareagowałby na wiadomość o ponuraku. W świecie czarodziejów każdy wiedział o złej sławie tego czarnego, widmowego psa, więc nie wykluczał wcale tego, że sam przestraszyłby się nie na żarty. Mimo tego starał się podnieść jakoś nowo poznanego kumpla na duchu. Czuł zresztą, że jest mu takie zachowanie winny, skoro i on podobnie zachował na wieść o jego rozstaniu z chłopakiem. - Nieciekawie… ale nie wiem czy słyszałeś, że duchom nie powinno się ufać. – Mruknął spokojnym tonem, próbując wypadać jego samopoczucie. Nie było to jednak łatwe, zważywszy na fakt, że Rosjanin głównie narzekał na angielski akcent. Westchnął ciężko, bo o ile nie miał nic do przyjezdnych, to bariera językowa rzeczywiście stanowiła niemały problem komunikacyjny. Miał to szczęście, że Grigoryev gadał dość zrozumiale i nawet pomimo nieznanych mu wstawek, był w stanie wyłapać sens jego wypowiedzi. Nie na darmo chciał go jak najszybciej stąd zabrać. Wolał, żeby chłopak nie spoglądał w stronę zmarłej wróżbitki i nie przypominał sobie o złym omenie. Nie przejmował się więc wcale tym jak zareaguje na schwytaną w pośpiechu dłoń i pociągnięcie w innym kierunku. Zresztą wyglądało na to, że jego zachowanie zupełnie mu nie przeszkadzało, bo zaraz pośpieszył za nim do kolejnej atrakcji. Matthew poczuł delikatny zawrót głowy, kiedy się zatrzymał, ale jakimś cudem udało mu się nie stracić równowagi. Potrząsnął jednak swym czerepem, jakby to miało go trochę bardziej otrzeźwić. Widząc jednak podejrzliwe spojrzenie Lazara, miał wrażenie, że z jego łepetyną i tak jest lepiej i że to o swego towarzysza powinien się raczej zamartwiać. Nie znał co prawda jego myśli, ale przewidywał, że w jego wyobraźni najbliższe otoczenie wydaje się wrogie i że chłopak tylko oczekuje skąd nadejdzie ten wywróżony mu podczas karcianej rozgrywki pech. - Wow. Dzięki. – Skwitował krótko słowa Rosjanina, kiedy ten zdecydował się puścić swój lampion z myślą o nim. Może i nie powinien się cieszyć, skoro tradycyjnie zapalało się je dla osób, które opuściły ten świat, ale Grigoryev raczej oddalał się od tych zwyczajów, toteż docenił jego gest. Sam także postanowił nagiąć trochę reguły. - Ja chyba powinienem pożegnać swojego byłego. – Uśmiechnął się do niego i skinął głową na znak, że mogą wspólnie wypuścić w powietrze swoje lampiony. Kąciki jego ust uniosły się jeszcze szerzej, kiedy z zapalniczki chłopaka wyfrunął smok, którego wizerunek przylgnął do niego jako osobisty patronus. Nie wiedział dlaczego, ale na jego widok poczuł się znacznie lepiej, a w jego głowie pojawiły się nagle same przyjemne wspomnienia. Przesunął się o krok dalej, żeby Lazar podpalił również lont przy jego lampionie, a zaraz po tym obaj obserwowali jak ich „zabawki” pokryły się czernią. - Yyy… nie wiem? – O ile wcześniej sam przekonywał Lazara, że wszystko jest w jak najlepszym porządku, tak teraz sam miał pewne wątpliwości. Czy ten zły omen jednak miał się okazać prawdziwym? Gallagher spoglądał w niebo, jakby z nadzieję, że ich lampiony zaraz rozświetlą mrok jasnymi kolorami. Niestety, efekt był ledwie widoczny, a obydwa zamieniły się w locie w stado kruków. – Chodźmy stąd. – Zaproponował swojemu koledze rozczarowany całym tym, cholernym stoiskiem, które tylko wzmogło jego niepokój. Nie zdążył jednak pociągnąć chłopaka za sobą, kiedy starszy mężczyzna instruujący wcześniej ochotników zatrzymał ich, łapiąc za poły ich ubrania. Wpierw nachylił się nad nim, szepcząc mu coś do ucha, a potem to samo zrobił z Grigoryevem. Matt nie usłyszał dokładnie jego słów, ale zabrał ze sobą zawiniątko, które odsłonił dopiero po tym jak odeszli kilka kroków dalej. - Wiesz co to jest? – Zapytał nagle przyjezdnego ucznia, spoglądając podejrzliwie na… świecę. Cóż, jego znajomość czarnej magii raczej bazowała na podstawa, więc w istocie nie miał pojęcia, co też takiego trzyma w swoich rękach.
Po ostatnich mini-dramatach w ich małżeństwie bardzo ucieszyło ją te wspólne wyjście. Nawet jeżeli Dorien nie miał ochoty tutaj być, to przecież przyszedł! I to nawet przebrany, z dorysowanym wąsem i cylindrem na głowie. Już na sam jego widok miała dobry humor, który poprawiał się z każdą minutą przebywania razem. Kiedy wygrał z tym duchem nie mogła wręcz wytrzymać z satysfakcji i dumy jaka ją ogarnęła. Szczególnie podczas zagarniania złotych monet ze stołu. Ona nie widziała nic złego w zaczarowanych nietoperzach i bardzo chciała trafić za pierwszym razem. Włączyła się w niej jakaś chęć rywalizacji przez te karty. Jej duma jednak odrobinę ucierpiała, przez to, że Dorien wygrał, a ona nie. Nie wszystko jednak szło po jej myśli, a trafienie w piniatę nie było takie łatwe jak się wydawało. Oczywiście z mężem trafili za pierwszym razem. Zrzuci to na jego wzrost i siłę, jeżeli będzie jej to wypominał. Nie wydawał się niezadowolony, kiedy przysunęła swoje plecy bardzo blisko jego klatki piersiowej, żeby mogli wspólnie rzucić. Mogła się domyślić, że słodycze będą zaczarowane - w końcu to była magiczna impreza. Przed chwilą grali w karty z martwymi ludźmi, a teraz wielce zdziwieni futerkiem na twarzy. Jej entuzjazm się z niej wylewał, Pan Dear (bo ktoś mi kazał tak na siebie mówić) w takim wydaniu wyglądał nawet pociągająco. Ciekawa była czy to efekt krótkotrwały, czy wręcz przeciwnie i będą musieli znaleźć jakiś porządny sposób na depilację. Nie chciała sobie wyobrażać Doriena golącego nogi albo plecy, więc szczerze miała nadzieję, że nie będą musieli szukać psiego fryzjera, a futro samo zniknie za parę chwil. Jej mąż jednakże nie podzielał jej entuzjazmu, bo wolał z przerażeniem patrzeć na jej twarz. Czy ona też obrosła futrem? Czy nie mógł wytrzymać widoku Aurory z wąsem? Posmyrał ją po policzku, a ona w tym samym momencie zobaczyła, że spod jej paznokci wypływa jakaś czerwona ciecz. Nie mogła to być przecież krew, nic jej nie zabolało, a w dodatku jak miała sobie coś zrobić we wszystkie palce jednocześnie? Spojrzała na wystraszonego męża i chciała go uspokoić, ale on wtedy zaczął panikować na głos. To było strasznie urocze, ale na jego słowa powstał w jej głowie plan. Złapała się teatralnie za pierś, brudząc swoją białą sukienkę sztuczną krwią, po czym westchnęła i poleciała gdzieś na bok, dając Dorienowi na tyle sporo czasu, żeby mógł ją złapać. Kiedy to zrobił i pewnie wystraszony zaczął do niej mówić, ona uśmiechnęła się lekko i otworzyła jedno oko. - Księżniczki trzeba pocałować, żeby się ocuciły. Może to działa też na króliki? - po czym znowu "zwiotczała" mu w ramionach. Po chwili stała na własnych nogach i po upewnieniu męża kilkadziesiąt razy, że na pewno nic jej nie jest namówiła go na udział w ostatniej atrakcji. Poszli do staruszka, który wcisnął jej lampion i powiedział, że powinna pomyśleć o jakimś zmarłym bliskim. Aurora uśmiechnęła się krzywo, żeby nie zranić jego uczuć, po czym odeszła razem z mężem na pobliskie wzgórze, gdzie było o wiele mniej osób. - Myślisz, że to myślenie o bliskich to jakiś wymóg? - Skrzywiła się trochę, bowiem nie miała takiej osoby, o której mogłaby pomyśleć. Nie znała swojej rodziny, a do tej od strony mugolskich "rodziców" wolała nie wracać myślami. W sumie... zawsze mogła pomyśleć o kimś ze strony Dearów, to była teraz jej rodzina, prawda? Objęła swojego męża i spojrzała na niego do góry. Wydęła usta, w geście "daj buzi", po czym wysunęła z jego kieszeni smoczą zapalniczkę, którą dostali od dziadziusia. Poczekała na jego skinienie głową, po czym podpaliła swój lampion i podała ogień mężowi, czekając z podniesieniem tego wszystkiego na niego, żeby wzbiły się w powietrze w miarę równocześnie. Już po chwili na niebie rozbłysł szkarłatny Feniks, a obok niego szmaragdowy wąż. Wyglądało to jak jakieś starcie Gryffindoru ze Slytherinem, ale nie było to pierwszym skojarzeniem Aurory, w końcu nie uczyła się w Hogwarcie. Podsunęła się do męża i złączyła ich usta po raz kolejny tego wieczoru, tym razem całując go z większą zachłannością. Stali na uboczu, nikt ich nie widział, a w końcu wieczór chylił się już ku końcowi. Nie spieszyła się z zakończeniem tego pocałunku, uważając tę sytuację za całkiem romantyczną. Kiedy po kilku dłuższych chwilach w końcu odsunęła się od niego spojrzała mu w oczy, w których dalej odbijała się zieleń i czerwień z ich lampionów. - Tak się tworzy wspomnienia, Misiu - cmoknęła go raz jeszcze, gotowa na powrót do domu. W końcu musiała spełnić swoją część zakładu.
Po jednym spotkaniu, i to w dodatku w towarzystwie sportowej rywalizacji, trudno było wyciągnąć od drugiej osoby jakiekolwiek istotne informacje. Nie narzekał jednak, skoro ponownie się spotkali, a i nic nie stało na przeszkodzie, by umówili się na tę spóźnioną kolację, którą wygrał wówczas na Saharze. Mieli jeszcze okazję, żeby lepiej się poznać, a poza tym Leonel miał podobne odczucia co do panny Therrathiel. Ta niewiedza nijak nie przekreślała tego, że w jej towarzystwie czuł się raczej swobodnie, a może to nawet i lepiej, że miał właśnie co odkrywać. - W Londynie chyba będzie trudno o podobne drzewo. Ale co powiesz na to, by spróbować swoich sił w jakiejś innej dziedzinie niż wspinaczka? – Zapytał, spoglądając na nią z zaciekawieniem. Miał wrażenie, że także lubiła takie gry, niezależnie od jej treści, więc czemu mieliby trzymać się tego samego schematu? Co prawda nie myślał jeszcze nad tym, w jakim zakresie mogliby się teraz zmierzyć, ale nie oszukujmy się, wybór na pewno był przeogromny. Może wyścigi Aetonanów albo strzelectwo? - W najbliższym czasie raczej nie zamierzał się na dłużej stąd ruszać, więc jak tylko znajdziesz wolną chwilę, możesz wysłać mi sowę. – Odpowiedział zaraz na wspomnienie o kolacji. Miał wystarczająco galeonów, więc nikt nie musiał mu takowej stawiać, ale mimo to cieszył się, że kobieta pamiętała o ich zakładzie. Wszak taka nagroda dodawała wszelkich starciom dodatkowego smaczku. - No nie mów… nie pomyślałbym. Raczej obstawiałem, że byłaś krnąbrną córeczką. – Rzucił zamyślonym tonem. Aurora wydawała mu się niezwykle energiczną kobietą, więc pewnie dlatego takie były też jego przewidywania. Niewykluczone jednak, że otworzyła się i rozwinęła dopiero z wiekiem. Właściwie jej nie znał, więc wszystko było wyłącznie gdybaniem. W oczekiwaniu na ich kolej w rzucaniu figurkami nietoperzy, dopalił papierosa i zagasił w pobliskiej popielniczce rad z tego, że nie wszyscy zamieniają pety w guziki. Zaraz po tym sięgnął po malutką zabawkę i rzucił w jedną z piniat, która wybuchła, rozsypując na ziemię ładnie opakowane, czerwone cukiereczki. Zwykle nie jadł słodyczy, nie przepadał za nimi, ale w halloween postanowił zrobić wyjątek. Szkoda tylko, że trafił na krwotoczki… Spod jego paznokci, z ust, uszu i nosa wylatywała czerwona substancja do złudzenia przypominająca juchę. - Chyba te moje są bardziej wiarygodne, ale chyba wolałbym już kły. Myślisz, że ten efekt jest długotrwały? – Westchnął ciężko, bo niewątpliwie szkarłatna posoka dodawała jego stroju dodatkowego kopa, ale nie oszukujmy się, był raczej sztywnym i mało zabawowym gościem, więc niespecjalnie się z tego faktu cieszył. Już i tak się nieźle poświęcił, pozwalając swojej koleżance na zrobienie sobie make-upu. - Podobno można tu też zagrać w karty z duchami. Masz już swojego faworyta? – Zapytał, wskazując jej skinieniem głowy, by poszli w tamtą stronę. W końcu i tak żadne z nich nie zamierzało chyba roztrzaskać kolejnej piniaty. On sam zasłodził się jednym cukierkiem, więc zdecydowanie wolał się oddalić od tego stanowiska.
Wyraźnie prosił, żeby NIE mdlała. Nawet gdy sam o mało co nie dostał avadą był dużo mniej wystraszony, niż gdy łapał osuwającą się, nieprzytomną żonę. Zanim otworzyła jedno oko, wychodząc ze swej teatralnej roli i udowadniając, że nic jej nie jest, Dorien już zdążył potrząsnąć nią jak lalką, kilkakrotnie powtórzyć jej imię i krzyknąć w stronę uzdrowicieli na służbie, by przybiegli z pomocą. - Zwariowałaś? Nie strasz mnie tak - mężczyzna wyglądał na zdenerwowanego, ale pochylił się nad żoną i dał jej całusa, tak jak zasugerowała - Zły czar złamany, śpiąca Królewno? Bardzo długo kazałaś na siebie czekać. - upewniwszy się, że krwotok zewsząd jest spowodowany tylko i wyłącznie pechowymi cukierkami, postawił kobietę bezpiecznie na nogi - Tęskniłem. Została im jeszcze jedna atrakcja, pięknie wyglądająca z daleka. Kilka osób zapaliło i puściło już lampiony, które rozświetliły ciemne niebo. Słowa staruszka wpędziły Doriena w chwilowe zamyślenie. Ostatni pogrzeb, który sobie przypominał, to ten sprzed dwunastu lat - pogrzeb jego dziadka. Historia o jego konflikcie z bratem Thomasem była wręcz swoistą legendą. Dorien nie opowiadał Aurorze zbyt wiele o rodzinie, poza tymi, których miała okazję poznać. Może powinien. Przytulił żonę, odwzajemnił jej wszelkie czułości. Pochylił się, nie tak bardzo jak na co dzień, ze względu na te wysokie koturny, które Aurora zdecydowała się założyć tamtego wieczora. Zdał sobie wtedy sprawę z tego, jak paskudnie musiał wyglądać. Zapomniał na chwilę o swoim futerkowym problemie, gdy skupił się na krwotoku kobiety, a mimo tej, miał nadzieję tymczasowej przypadłości, ona wciąż chciała go całować. Niesamowite. Puścili razem lampiony, które przybrały kolory czerwony i zielony, odpowiednio ukazując feniksa i węża. Czyżby wziął sobie za żonę Gryfonkę? Nie żałował.
Kostka:2
/zt x2
Aurora Therrathiel
Wiek : 29
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 170
C. szczególne : Znamię w kształcie listka na barku, tęczówki zlewające się ze źrenicami
- Czemu nie? Jestem kobietą wielu talentów – rzuciłam pół-żartem, pół-serio. Rozważałam dziesiątki dziedzin w których moglibyśmy się zmierzyć – rozpoczynając od pojedynków, wszelakich wyścigów, aż po wszelkie magiczne gry. Wybór był niezwykle szeroki i choć wiedziałam, że te plany należy odłożyć na trochę później niż dzisiaj to czułam naprawdę dużą ekscytację. Jeszcze do niedawna raczej nie lubiłam niepotrzebnego ryzyka poza pracą, lecz teraz wszelkie współzawodnictwo dawało mu naprawdę masę satysfakcji, nie mówiąc już o adrenalinie (tak jakbym miała jej za mało). - Wyślę, bez wątpienia – odparłam zastanawiając się jakie miejsce mogłabym wybrać. Skoro już przegrałam to chciałam wybrać coś naprawdę fajnego, bo zabranie go po kosztach do McMagic wydawało mi się co najmniej niestosowne. Nie kontynuowałam jednak tego wątku, bo rozmowa zboczyła na temat mojego dzieciństwa, co wywołało we mnie śmiech - Uwierz, byłam dosłownym przeciwieństwem krnąbrnej córeczki. I chyba do dziś jestem. Nie dało się ukryć - nasza rodzina była bardzo specyficzna, a ojca bez wątpienia cechowała surowość, lecz mim oto nigdy nie czułam się zbyt mało kochana lub za bardzo dyscyplinowana. W przeciwieństwie do Cassiana mój charakter i życiowe priorytety dość dobrze współgrały z tym czego oczekiwali rodzice, mimo iż w swoich staraniach raczej nie dążyłam do uzyskania ich akceptacji. To wszystko było dla mnie absolutnie naturalne. Po uzyskaniu kłów spojrzałam na mężczyznę i niemal krzyknęłam. Dopiero po chwili uświadomiłam sobie, że to „krwawienie” nie jest realnym zagrożeniem do jego zdrowia. - Teraz wyglądasz naprawdę przerażająco – powiedziałam coś na wzór komplementu, aby przynajmniej trochę pocieszyć jego w tym paskudnym położeniu. Zdecydowanie musiałam przyznać, że niemal niewidoczne wampirze kły były zdecydowanie lepszym trafem. Gdy usłyszałam jego pytanie o karty niemal od razu wypowiedziałam nazwisko Kellera. Ugryzłam się w język dopiero w ostatniej chwili, uświadamiając sobie, że nie jesteśmy na poziomie znajomości na którym wypadałoby się chwalić zainteresowaniem i wiedzą na temat czarnej magii. Fleming bez wątpienia wzbudzał moją sympatię i coś na kształt zaufania (przynajmniej jak na tak krótką znajomość), niemniej sekrety, które nosiłam w swoim sercu były zbyt mroczne, bym mogła pozwolić mu na dostęp do nich. Na pewno nie teraz. - Christian Schneider brzmi jak dobra opcja – powiedziałam w końcu, starając się ukryć moje chwilowe roztargnienie – Uwielbiam naukowców jeszcze bardziej niż artystów. Fascynują mnie. A historia z żoną trucicielką brzmi na tyle ciekawie, że chętnie zgłębiłabym temat. Mimo ucieczki od tematu Kellera, wcale nie musiałam kłamać. Nauka i sztuka były dla mnie największymi fascynacjami, które mimo niezbyt dużych pokładów czasu pilnie zgłębiałam. Nie dało się ukryć, że pieniądze były w tej materii wielkich ułatwieniem. Temat trucicielki również wywoływał we mnie zainteresowanie – głównie ze względu na brak zrozumienia, jak można być tak podłym wobec bliskiej osoby. - A Ty kogo wybierzesz? – zapytałam, gdy chwilę później byliśmy już przy kolejnym stoisku. Szczęśliwie złożyło się, ze miejsce naprzeciw Schneidera było wolne, więc zajęłam je, rozpoczynając rozgrywkę. Walka była zacięta, zaś rozmowa niezwykle porywająca, co najwyraźniej spodobało się eliksirowarowi, bo zdecydował się powierzyć mi jedną ze swoich receptur, co niezmiernie mnie ucieszyło.
- W to nie wątpię. – Odpowiedział z subtelnym, ledwie widocznym uśmiechem, chociaż sam zaczął w myślach przebierać w różnych dziedzinach, próbując odnaleźć tę, która najbardziej by im odpowiadała. Sam również wziął pod uwagę pojedynki na różdżki, choć najprawdopodobniej rozmaite wyścigi czy magiczne gry też przypadłyby mu do gustu. Zresztą, jak cokolwiek, co pozwalało dostarczyć jego organizmowi odpowiedni zastrzyk adrenaliny i włączyć się do zaciętej rywalizacji. Teoretycznie też nie powinien narzekać na takie braki, zważywszy na specyfikę swojej pracy, a jednak cały czas dążył do zwiększenia ich pokładów. Niewykluczone, że przez lata przyzwyczaił się już do tego uczucia, a może nawet i od niego uzależnił. Zdecydowanie natomiast należał do tych osób, którym przyświecało powiedzenie, że „bez ryzyka nie ma zabawy”. - Ciekaw jestem, co wybierzesz. – Nie, nie czytał jej w myślach, ale wybór londyńskich restauracji był niezwykle szeroki. Inna sprawa, że interesowała go bardziej jej kreatywność, bo wcale nie uważał, by musieli nagle zjawić się w którejś z najbardziej renomowanych placówek gastronomicznych. Prawdę powiedziawszy, nie obraziłby się pewnie nawet i o to McMagic, doceniając raczej jej żartobliwe podejście do tematu. Póki co nie ciągnął jednak za język, skoro sam miał mieć z tego tytułu niespodziankę. - Teraz tym bardziej zastanawia mnie, gdzie taka grzeczna dziewczynka nauczyła się tak zręcznie wspinać. – I tego tematu nie rozwijał, bo przecież nie miał na celu poznawania jej wszystkich sekretów. Taka aura tajemniczości dodawała jej tylko uroku i zachęcała do dalszych spotkań. Kiedy nie miał wszystkiego podanego jak na tacy, motywacja do odkrywania kolejnych elementów układanki zdawała się znacznie większa. - Nie wiem czy to dobrze czy źle. – Mruknął w odpowiedzi na słowa kobiety, która najwyraźniej zdążyła się już oswoić z efektem pochłoniętego przez niego krwotoczka. Właściwie nie żałował, że tu przyszli, bo niszczenie dyniowych piniat faktycznie przypomniało mu czasy dzieciństwa i beztroski, całkowicie wypierając myśli o codziennych obowiązkach, ale po tym nie miał już ochoty na żadne słodycze. Gra w karty z duchami wydawała się zresztą o wiele bardziej kusząca i nie bez powodu pozostawił tę atrakcję na sam koniec. Podobnie jednak do Aurory myślał, w jaki sposób zakamuflować swoje zainteresowanie czarną magią, jednocześnie siadając do stołu wraz z Kellerem. - Dobry wybór, też brałem go pod uwagę. A ta historia z żoną rzeczywiście… - Nie rozwinął swojej myśli, przyglądając się zamiast tego goszczącym w Dolinie Godryka zmarłym, jakby próbował tym samym rozwiać towarzyszące mu wątpliwości. Tak naprawdę nie miał ich od samego początku, ale musiał rozegrać to aktorsko, by nie wyjść na żadnego dewianta. – Ja chyba podejmę ryzyko i zagram z Kellerem. Wydaje mi się, że to najtrudniejszy przeciwnik. – Dodał wreszcie po dłuższej chwili namysłu, życząc przy okazji Aurorze powodzenia. Zaraz po tym rozdzielili się, a on układał już w głowie strategię, która mogłaby go doprowadzić do zwycięstwa. Początkowo nie szło mu nawet najgorzej, acz zupełnie niepotrzebnie wdał się z duchem czarnoksiężnika w dyskusję na temat najbardziej brutalnych klątw. Wytknął mu również pewien błąd, który jego zdaniem doprowadził do śmierci niemieckiego poplecznika Voldemorta. Jak to się mówi, z duchami nie wygrasz? Nie było to rozsądne posunięcie. Keller nagle rozwiał wszystkie karty na trawę i dotknął swą niematerialną dłonią jego ramienia. Wyglądało na to, że nie dokończą tej rozgrywki, więc Fleming odszedł nieco dalej, dołączając do panny Therrathiel. Początkowo nie odczuł żadnych negatywnych skutków, ale po chwili rozmowy przed jego oczami wyświetlały się jak klatki z filmu krwawe i tragiczne obrazy towarzyszące czarodziejskim bitwom. Również jego myśli niebezpiecznie zaczęły krążyć wokół tematu śmierci i podzielenia losu niemieckiego czarnoksiężnika. Zdawał sobie sprawę z tego, że nie jest to naturalne i że najprawdopodobniej padł ofiarą jednej z jego sztuczek, ale mimo to nie potrafił się dalej skoncentrować na swojej towarzyszce. - Chyba nie powinienem go wybierać… - Westchnął ciężko, instynktownie łapiąc się za pulsującą od bólu skroń. – Musisz mi wybaczyć, ale czuję się tragicznie i marny ze mnie kompan do rozmowy. Spotkamy się niedługo? – Rzucił zaraz na pożegnanie, bo kontynuacja tego wieczoru i tak nie wchodziła raczej w grę. Żałował jednak takiego przebiegu wydarzeń, dlatego nie omieszkał się przy okazji przypomnieć o umówionej wcześniej kolacji. Jeszcze raz machnął jej na odchodne ręką, a następnie zdecydował się na teleportację do mieszkania. Wierzył, że został mu jeszcze jakiś eliksir na poprawę nastroju, a nie oszukujmy się, w tym stanie wyjątkowo go potrzebował.
Przeciwnik: Gunther Keller Kostka: 4
zt. x2
Lazar Grigoryev
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 182cm
C. szczególne : Tatuaże, kolczyk w języku, przekłute uszy, silny rosyjski akcent
Jego uśmiech się poszerzył kiedy Ślizgon przyznał się o kim pomyśli, wypuszczając lampion ku niebu. — Skoro jest dla Ciebie martwy — trudno mu było wyzbyć się pewnego rozbawienia, ale i tak mu potaknął. Jakby się nad tym zastanowić, miało to pewny sens. A może i Gallagher miał odkryć w sobie jakieś mordercze instynkty i w zemście zabić byłego kochanka? Cóż, nie zamierzał go oceniać tak długo, jak długo nie zagrażało to jemu samemu. Kiedy dał mu znak, że mogą wypuścić lampiony, zrobił to bez wahania; trochę dziwnie czuł się z tą plamą mroku pomiędzy dłońmi, zwłaszcza, że na plecach zdawał się czuć ciekawskie i z całą pewnością nieprzychylne spojrzenia. Miał ochotę wracać do Hogwartu, bo czuł, że tutaj nie spotka go nic dobrego. — To chyba coś nie tak z tym twoim byłym, wiesz? — mruknął do chłopaka z powątpiewaniem, bo choć liczył, że świeca w locie jakoś się naprawi, nic podobnego się nie wydarzyło, a wręcz przeciwnie – lampion eksplodował, zamienił się w stado kruków, a Lazar wzdrygnął się mimowolnie. Lubił te zwierzęta, sam miał przecież jednego, ale trzeba przyznać, że w tej konkretnej sytuacji nie przywodziły na myśl nic dobrego. „Z byłym? A może to z nim jest coś nie tak...” – pomyślał, zerkając na Matthew kątem oka i niepostrzeżenie odsuwając się od niego o jakieś pół kroku. — Mam złe przeczucie — powiedział bardziej do siebie samego niż do swojego kompana. Zresztą może nie powinien tak głośno wygłaszać swoich myśli w obecności samego szatana? Cholera, trzymał się go tak usilnie, a może to właśnie chłopak miał być tym przepowiedzianym złem, które go dziś jeszcze spotka? Zmarszczył brwi i właściwie postanowił, że się z nim pożegna, kiedy nagle poczuł, że ktoś łapie go za kurtkę i ciągnie. W ułamku sekundy wydobył zza paska różdżkę, gotów bronić się przed czymkolwiek co go zaatakowało. A więc jednak miała rację! Cholerne duchy i ich przeklęte wróżby. Odwrócił się, a wtedy zobaczył, że to tylko ten szurnięty staruszek, który sprzedawał lampiony. Niepokoił go, ale wyglądał niegroźnie; nakazał sobie spokój. Nie miał ochoty słuchać jego szeptu, ale nie miał większego wyboru. W końcu w rękę wciśnięto mu świecę. Kiedy znów został z Mattem sam na sam, przyjrzał się uważnie dziwacznemu prezentowi. — Świeczka, chyba taka jak w lampionie... — w zamyśleniu podrapał się po policzku, a potem wcisnął ją do kieszeni spodni — Może tak samo... wiesz... — zmarszczył brwi, próbując znaleźć w głowie odpowiednie słowa w języku angielskim — łapie światło i je zjada. A jeśli to nie to co myślę, to może jakieś wymyślne dildo — wzruszył ramionami, próbując jakoś rozładować atmosferę. Zdecydowanie było mu to dzisiaj potrzebne. Był spięty jak rzadko kiedy. — Ja to bym wracał do zamku, tutaj chyba i tak nie ma już nic ciekawego. — i jeśli tylko Matt się z nim zgodził, ruszył w którąkolwiek stronę, która wyprowadziłaby go z „festiwalu”. Nie chciał teleportować się w tłumie ludzi, zawsze obawiał się wtedy rozszczepienia. Zapomniał w tym wszystkim, że w kieszeni wciąż ma skradzioną figurkę... choć gdyby pamiętał, zrobiłby przecież dokładnie to samo.
Wszystkie "wyjścia" z festiwalu były obstawione parą strażników, którzy przewyższali Cię nie tylko wzrostem, ale i szerokością w ramionach i mięśniach. Nie wyglądali zbyt przyjaźnie, ale też nie byli tu po to, aby się podobać. Impreza chyliła się ku końcowi, a więc kiedy wraz ze swym towarzyszem chcieliście opuścić to miejsce, musieliście ustawić się w niewielkiej kolejce. Strażnicy raz po raz rzucali po jednym zaklęciu na osoby, które o cokolwiek podejrzewały. Możecie dostrzec, że jednego z ludzi wyprowadzono z kolejki i wzywano do niego aurora. Lazar, Twoje spięcie było aż zanadto widoczne. Kiedy przyszła Wasza "kolej" mogłeś poczuć na sobie badawcze i przenikliwe spojrzenie jednego ze strażników. Rzuć kostką, aby sprawdzić co Cię spotkało. Twój towarzysz przechodzi bez najmniejszego problemu.
Parzysta - już prawie ich wyminąłeś, byłeś niemalże pewien, że nie zaczepi Cię ani nie zapyta o nic, gdy w ostatnim momencie poczułeś na swoim ramieniu wielką łapę strażnika. - Hejże, ty. Zaczekaj. - usłyszałeś głośny tembr i poczułeś na sobie jego wwiercające się spojrzenie. - Poproszę dowód osobisty do kontroli. - niezależnie od tego czy dałeś mu czy protestowałeś, chcąc nie chcąc zostałeś oskarżony o nielegalny pobyt na imprezie w Dolinie Godryka. Strażnik nie dał się przekonać, że jesteś dorosły, uparcie twierdził, że ściemniasz. Dostajesz głośne upomnienie na temat swojego zachowania i zostaje na Ciebie rzucone tajemnicze zaklęcie. Rzuć kostką jeszcze raz: - parzysta - czar wykrył skradziony przedmiot. Figurka nietoperza zostaje Ci odebrana. Został wezwany niedaleko urzędujący auror, który spisał Twoje dane i dał Ci mandat w wysokości 50 galeonów. Utratę pieniędzy zgłoś w odpowiednim temacie. Zostajesz wyrzucony z Doliny Godryka poprzez osobiste odprowadzenie Cię przez strażnika do kominka z Siecią Fiuu. - nieparzysta - najwyraźniej zaklęcie strażnika nie podziałało zbyt dobrze, bowiem nie wykryto u Ciebie niczego podejrzanego. Zostajesz wyrzucony z Doliny Godryka poprzez osobiste odprowadzenie Cię przez strażnika do kominka z Siecią Fiuu. Po przedmiot możesz zgłosić się w odpowiednim temacie.
Nieparzysta - zostałeś bardzo intensywnie taksowany wzrokiem przez strażników. Odprowadzali Cię wzrokiem i szeptali coś między sobą - jeden z nich ewidentnie chciał Cię zatrzymać, a drugi kręcił głową i zbywał swego współpracownika. Masz szczęście. Udało Ci się przejść bezpiecznie obok nich i tym samym kradzież figurki nietoperza uszła Ci płazem. Po przedmiot możesz zgłosić się w odpowiednim temacie.
______________________
Matthew C. Gallagher
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 178
C. szczególne : zawadiacki uśmiech, podczas którego jego prawa brew zawsze unosi się nieco wyżej niż lewa; dołeczki w policzkach
Powiedzenie, że był dla niego martwy może i było lekką przesadą, ale wspomnienie o nim przy okazji wypuszczenia lampionu w powietrze wydawała się pasować do tej całej tradycji. Chciał o nim zapomnieć albo przynajmniej pogodzić się z niefortunnym zrządzeniem losu. Miał zamiar go „zamordować”, ale wyłącznie w sensie metaforycznym, a nie dosłownym. Nie oszukujmy się, aż tak popierdzonej psychiki to jeszcze nie miał, a i nawet nie znał żadnych czarnomagicznych zaklęć, które przy realizacji takich planów mogłyby okazać się użytecznymi. Uśmiechnął się więc tylko do Lazara, nie kontynuując już więcej tego tematu. Ot, po prostu poczekał, aż chłopak zapali lont i obaj przyglądali się temu, co się wydarzy. Chyba żaden z nich nie spodziewał się jednak, że ich lampiony owionie głęboki mrok. - Naprawdę myślisz, że to z jego powodu? – Odpowiedział mu równie powątpiewającym pomrukiem, bo to nie tylko z jego lampionem było coś nie tak. Oba pokryły się czernią i oba zamieniły się w locie w stado ponurych kruków. W porównaniu do innych, barwnych i spektakularnych efektów, ich „zabawki” były po prostu tragiczne. A może miało to związek z wywróżonym wcześniej Lazarowi ponurakiem? - Nie tylko Ty… – Westchnął również, kiedy Grigoryev postanowił podzielić się z nim swoimi obawami. Nie sądził jednak, że zaczyna również i jego podejrzewać o złe zamiary, a do tego jeszcze porównywać go do szatańskiego pomiotu. Może to i lepiej, bo sytuacja sama w sobie jawiła się jako wystarczająco przerażająca. Na chwilę zostali przez staruszka rozdzieleni, ale wreszcie znów na siebie trafili, dzierżąc w dłoniach podobne do siebie świece. - Nie no, nie wygląda tak jak ta w lampionie. – Próbował włączyć się w tę burzę mózgów, ale nic nie przychodziło mu do głowy. Stwierdził jednak, że dalszy wywód Rosjanina ma jakiś sens. No, przynajmniej dopóki nie wspomniał o dildo, po których to słowach Matthew nie mógł się powstrzymać i parsknął głośnym śmiechem. – Ale tak poważnie, po co komuś świeca, która pochłania światło? Przecież to kompletnie bez sensu. – Wyrzucił z siebie, ale mimo wszystko schował świecę do sporawej kieszeni w bluzie. Zaraz po tym skinął zresztą Lazarowi głową na znak, że popiera jego propozycję. - No, chyba oblecieliśmy już wszystko. Nuda. – Wskazał chłopakowi gestem dłoni, by ruszyli w stronę miasteczka, żeby tam aportować się bezpiecznie gdzieś w pobliże Szkoły Magii i Czarodziejstwa. Bez problemu przeszedł obok ochroniarzy, ale o dziwo, ci zaczęli nagle baczniej przyglądać się jego nowemu koledze. - Coś nie tak? – Zapytał Lazara, bo z tamtymi drabami nie chciał się nawet wdawać w jakąkolwiek dyskusję. Do niego nie mieli żadnych pretensji, więc teoretycznie mógłby sam powrócić do hogwarckiego zamku, ale to byłoby mało kulturalne. Postanowił więc poczekać na Grigoryeva.
Lazar Grigoryev
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 182cm
C. szczególne : Tatuaże, kolczyk w języku, przekłute uszy, silny rosyjski akcent
Zazwyczaj nie starał się robić i mówić wszystkiego w taki sposób, by poprawić drugiej osobie humor, ale miewał podobne przebłyski dobroci, zwłaszcza kiedy miał do czynienia z przypadkiem tak beznadziejnym, jak osoba tuż po świeżym zerwaniu. Zresztą można by się spierać czy sprawianie, że ktoś poczuje się lepiej to akt altruizmu, czy może najczystsza forma egoizmu... wszak poczucie, że jest się dobrą, troskliwą osobą, potrafiło poprawić humor i poczucie własnej wartości lepiej niż cokolwiek innego. Na jego dociekania wzruszył tylko ramionami. Właściwie łączył się z nim w tych wątpliwościach, bo sam niewiele z tego rozumiał. Czy w Dolinie Godryka normalnym było, że zaczepiali cię jacyś staruszkowie i wręczali dziwne świece, nie wiedzieć po co? A może tylko w Halloween działy się tutaj takie nietypowe rzeczy? Powinien przyjechać tu kiedyś w jakiś „normalniejszy” dzień i na spokojnie zobaczyć czy to pełne czarodziejów miasteczko ma w sobie coś dziwnego. — No, bez sensu... — przyznał, zagryzając na moment wargę. W końcu dodał z wahaniem — Chyba że wcale nie zależy ci na świetle, a na ciemności...? — im dłużej o tym myślał, tym mocniej czuł, ze ta teoria miała sens. Potrafił wyobrazić sobie siebie w sytuacji, w której świeca karmiąca się światłem mogłaby mu się przydać. Czasem mrok był najbezpieczniejszym schronieniem. Niemniej, zdawał się czuć, że od przedmiotu bije dziwna, niekoniecznie pozytywna aura i o ile nie do końca go to odstraszało, tak czuł, że jeśli będzie miał zapalić kiedyś tę świecę, to tylko kiedy będzie to konieczne. Kiedy przechodzili obok strażników, odważnie odwzajemnił ich spojrzenia i nakazał sobie spokój, robiąc dobrą minę do złej gry. Potrafił kłamać, więc udawanie niewiniątka nie powinno stanowić większego problemu, prawda? Spiął się nieco kiedy jeden ze strażników zrobił pół kroku w jego stronę, jakby miał go zatrzymać, ale na szczęście nic podobnego się nie wydarzyło. W końcu uśmiechnął się do Matta i poklepał się po tylnej kieszeni spodni, w której spoczywała ożywiona figurka. — Nie. Wszystko w porządku. Lecimy? — wyciągnął do niego rękę i poczekał aż chłopak ją chwyci. A kiedy to zrobił, przeniósł ich pod bramę Hogwartu.
Cieszyła się, że przestało padać. Mżawka nie była co prawda zbyt wielka, wyglądało na to, że szykował się raczej stosunkowo ciepły wieczór, ale mimo wszystko wolałaby nie wracać w deszczu, kiedy nadal nie czuła się najlepiej. Była wciąż osłabiona i chociaż ubierała się stosownie ciepło, najwyraźniej resztki choroby miały jeszcze ochotę nieco ją przytrzymać, może zmęczyć, może jakoś jej zaszkodzić, albo zrobić coś podobnego. Nie była pewna, jak to dokładnie wyglądało, tym bardziej że tak naprawdę dopiero co rozpoczęła właściwą kurację. Stosowała się jednak do zaleceń i była pewna, że po kolejnych kilku dniach stanie na nogach. Nie mogła jednak całkowicie odpuścić sobie pracy, skoro odpoczywała od niej przez dwa miesiące, jedynie robiąc różnego rodzaju szkice i planując kolejne posunięcia, sporządzając niezliczoną wręcz liczbę notatek. Przystanęła na chwilę, zastanawiając się, czy miała wszystko, czego potrzebowała, czy na pewno spełniła prośby swojej mamy i czy nie powinna mimo wszystko wejść do sklepu Fairwynów, żeby zapytać o przygotowywaną dla niej różdżkę, ale ostatecznie machnęła na to ręką. Tym bardziej że przeszły ją dreszcze i całkowicie niespodziewanie kichnęła, zapadając się nieco w ciepłym, eleganckim swetrze, którego kołnierz miała uniesiony, by móc się w nim chować, gdyby tylko zrobiło jej się jeszcze zimniej. Nie miała tak naprawdę powodu do tego, by dalej zostawać w Dolinie, ale tego dnia nie miała również zbyt wielkiej ochoty na to, żeby wracać do rodzinnego domu, czy do zamku, choć przecież czekały ją tam obowiązki, dyżury i inne sprawy, jakich nie mogła pominąć. Miała jednak niewątpliwie jeszcze nieco czasu, który mogłaby po prostu zmarnować na krótkim spacerze ulicami miasteczka, coraz bardziej uświadamiając sobie, jak bardzo dziki i odległy był w tej chwili Avalon. Nieco tęskniła za wyspą, choć jednocześnie wiedziała, że miejsce to było przesycone magią, jaka nie do końca jej sprzyjała. Nie wspominając już nawet o pożarze, którego kwestia niesamowicie ją dręczyła, powodując, że wciąż wracała do tej sprawy myślami. Tym bardziej od chwili, w której dotarły do niej jakieś niedorzeczne plotki, jakoby to jedno z nich doprowadziło do zaprószenia ognia. Victoria aż przystanęła, wpatrując się nieco bezwiednie w witrynę wystawową najbliższej cukierni, nie do końca wiedząc, na co patrzy, starając sobie przypomnieć cokolwiek z tamtej nocy. Jednak poza ogniem, nawoływaniem, ucieczką i poczuciem, że nie wszystko jest takie, jak być powinno, nie było w tym niczego, co dawałoby jej jakąś podpowiedź. Było jedynie więcej wątpliwości i podejrzeń, zaś z logicznego punktu widzenia należało przyjąć, że to raczej mieszkańcy wyspy chcieli się ich pozbyć. Raz na zawsze. To jednak, pomimo wszystkich dziwnych wydarzeń i problemów, nie wydawało się tak naprawdę Victorii szczególnie prawdopodobne. Miała również podejrzenie, że Pani Jeziora byłaby w stanie coś podobnego odkryć, że byłaby w stanie zrozumieć, co się dookoła niej dzieje, więc myśl tę odrzuciła również teraz. Wracając do martwego punktu, zdając sobie sprawę z tego, że gdzieś musiał być winny i należało go jedynie odszukać. Potrząsnęła jednak głową, będąc pewną, że to nie było miejsce dla niej, choć jednocześnie czuła, że wręcz świerzbią ją ręce, żeby coś zrobić, zapytać, sprawdzić. Żeby po prostu działać.
Od zakończenia poszukiwań Graala, który mimo wszystko był dla niego częściowo rozczarowujący, Larkin miał problem z opanowaniem złości. W pracy trudno było utrzymywać obcy wygląd, tak inny od tego, jaki zwykle nosił, więc z radością wyszedł wcześniej. Wciąż jeszcze wyglądając inaczej, będąc wręcz patykowatym dzieciakiem o białych włosach i jasnej skórze, niczym albinos, gdyby nie to, że oczy się nie zmieniały. Odpowiadał mu taki wygląd do pracy, gdzie nikt nie kwestionował jego zdolności, skupiając się jedynie na smukłych palcach, którymi obrabiał kolejne kamienie i kruszce. Jednak tego dnia komentarze, że może przydałoby mu się trochę słońca, czy uwagi pracodawcy, że powinien bardziej trzymać się standardów, doprowadzały go do granicy. Już i tak zdołał rzucić narzędziami, za które z pewnością zostanie mu potrącona pensja. Nie chciał nikogo uderzyć, ani zrobić więcej szkód, więc udał się na spacer, myślami uciekając do wakacji, do pożaru, rytuału, do Victorii, zastanawiając się, co u niej. Nie przypuszczał, że w trakcie wakacji zdoła przywyknąć do jej obecności na tyle, żeby teraz odczuwać jej brak. Wiedział, że z pewnością zaczęła pracę, skoro przerwała ją na całe wakacje, a w Hogwarcie lubili zaczynać od razu z mnóstwem zajęć. Mimowolnie martwił się, czy nie bierze na siebie za dużo, ale miał również świadomość, że nie jest na właściwiej pozycji, aby wyrażać głośno swoje obawy. Właściwie, nie był na żadnej pozycji i ta myśl nieoczekiwanie znów wzbudziła w nim irytację, sprawiając, że musiał zacisnąć zęby, skupiając się na swoim wyglądzie, zachowując obce rysy twarzy, żeby nie zmieniać się nagle na ulicy. Dłonie, zaciśnięte w pięści wsunął w kieszenie jesiennego, grubego swetra, który założył, mając świadomość, że będzie chłodno, gdy skończy pracę. Nagle minął kobietę, która do złudzenia wyglądała jak Victoria, choć nie był do końca pewien. Odwrócił się gwałtownie, wołając ją po imieniu, licząc na to, że się odwróci w jego stronę, ale gdy wyglądało na to, że go nie słyszała, podbiegł do niej, aby nieznacznie dotknąć jej ramienia, zwracając na siebie uwagę. - Skończyłaś już pracę panno Brandon, czy dopiero się do niej wybierasz? - spytał miękko, zapominając, że teraz wygląda zupełnie inaczej, uśmiechając się do niej nieznacznie, kącikiem ust. Jego uwadze nie umknął postawiony kołnierz eleganckiego swetra, jasno świadczący, że musiało być jej zimno, choć wiatr nie był tak mroźny. Mimo to nie zamierzał o to jeszcze pytać, ciekaw, czy mógłby zaprosić ją na herbatę, licząc na chwilę rozmowy, której zdecydowanie brakowało mu od wakacji, czy jednak nie miała dla niego czasu, co nie byłoby niczym zaskakującym, niczym, z czym się nie liczył.
Myśli Victorii płynęły całkiem swobodnie, choć wyraźnie były spowolnione przez jej stan zdrowia. Nie znosiła przeziębienia, tego osłabienia organizmu, które nie prowadziło do niczego dobrego, tego poczucia, że byle podmuch wiatru był w stanie zdmuchnąć ją z powierzchni ziemi, jak jakiś zerwany z drzewa liść. Czuła doskonale, że była to najwyższa pora, żeby odpoczęła, to jednak wiązało się z koniecznością teleportacji, a na to nie miała chwilowo najmniejszej nawet ochoty i liczyła na to, że mimo wszystko za chmur wyjrzy słońce, a ona będzie mogła usiąść na ławce i w ten sposób dojść do siebie. Była również pewna, że nie może dłużej odsuwać od siebie kwestii problematycznych, związanych z chorobą, ale oczywiście, ponieważ była upartym stworzeniem i nie zawsze w dobrym sensie, przeciągała to zupełnie niepotrzebnie. Drgnęła, gdy usłyszała, że ktoś ją woła, a następnie spojrzała na młodego mężczyznę, wyraźnie marszcząc brwi, starając się zrozumieć, z kim właściwie miała przyjemność. Było to dziwne uczucie, bo zupełnie nie mogła sobie przypomnieć, na kogo właściwie spogląda, jednocześnie mając dziwne poczucie, że rozpoznała głos, że wiedziała, kto właściwie się do niej zwracał. Być może jednak zmęczenie i osłabienie robiło swoje, powodując, że miała w głowie jakieś luki, jakieś dziury, które powodowały, że nie była w stanie złożyć wszystkich wątków w całość, że coś jej w sposób karygodny umykało, że wymykało jej się pomiędzy palcami, prowadząc tym samym do tego, że chwiała się znowu na jakiejś granicy. - Nie przypominam sobie, żebyśmy… – zaczęła, ale została zmuszona do przerwania swojej wypowiedzi, by zaraz kichnąć, ukrywając twarz w dłoniach i wtulając się mocniej w sweter. Przeszły ją dreszcze, a ona zaczęła się zastanawiać, jakim cudem udało jej się pochorować na sam koniec wakacji i czy naprawdę miała spędzić początek roku akademickiego na leżeniu w łóżku i zastanawianiu się, co powinna zrobić ze swoim życiem. Victoria nie znosiła chorować, nie znosiła czuć się osłabiona, nie znosiła odnosić porażek, a do takich zaliczała bez dwóch zdań również przeziębienie, jakie nie pozwalało jej normalnie pracować. Zapewne była to z jej strony spora przesada, ale znowu nie była w stanie się tego pozbyć, ot, taka już była i tego się po prostu trzymała. Może gdyby ktoś uznał jej zachowanie za nieco chorobliwe, zastanowiłaby się nad nim nieco uważniej, ale teraz nie miała do tego żadnych podstaw. Zamrugała, spoglądając ponad kołnierzem swetra na mężczyznę, który do niej podszedł, wciąż próbując sobie przypomnieć, kim właściwie był i czy powinna to wiedzieć, czy może jednak zupełnie nie. Nie lubiła tego typu sytuacji, chociaż nie należała do osób wstydliwych, czy mocno introwertycznych, nie przepadała za tym, kiedy inni się jej w jakiś sposób narzucali. Choć sama zapewne robiła to często, czepiając się jakichś drobnych szczegółów, które z jakiegoś powodu ją denerwowały.
Zmarszczył brwi, słysząc słowa, jakimi chciała go uraczyć. Nie przypominał sobie, żeby go nie pamiętała, skoro nawet w trakcie odkrycia Graala, była w stanie go rozpoznać, a jednak… A jednak jej spojrzenie, ton głosu, ogólne zachowanie świadczyło, że go nie rozpoznawała. Czy było możliwe, że spotkało ją coś podobnego, co profesorów Walsh, jeśli wierzyć Obserwatorowi? Miał nadzieję, że nie, ale czuł, jak lodowata dłoń zaciska się na jego sercu ze strachu. - Nie mów, że… - zaczął, ale nagle dziewczyna kichnęła, a on od razu poczuł, jak cały się spina na myśl, że była chora i tak sobie spacerowała. Zacisnął zęby, przeciagając dłonią po włosach, szukając sposobu na to, żeby przypomnieć jej kim był, gdy zorientował się, że nie wyczuwał pod palcami loków, jak zawsze. Przeklął po włosku, spoglądając znów na dziewczynę. - LJ. Wracam z pracy, gdzie zawsze wygladam... Tak… - mówił, czując, że znów zaczyna się irytować, tym razem na wszystko - na siebie, że nie pamiętał o powrocie do swojego wyglądu, co starał się szybko naprawić, zerkając do wnętrza medalika zawieszonego na szyi; na dziewczynę, że go nie rozpoznała po głosie, po oczach, że wyglądała, jakby była chora i zamiast być w domu. Skupił się na zmianie wyglądu, aby w końcu znów spojrzeć na dziewczynę, nie kryjąc irytacji w spojrzeniu. Irytacji, która była silniejsza, niż zwykle, która musiała mieć coś wspólnego z odnalezieniem Graala i przekleństwem nałożonym na niego przez jedno z bóstw. Nie było innego wyjaśnienia, skoro po tamtym czasie zaczął szybciej tracić cierpliwość, a wcześniej nic podobnego mu się nie przytrafiało. - Dlaczego nie jesteś w domu, skoro wyraźnie nie czujesz się najlepiej? - spytał ostrzej niż chciał, zdejmując z siebie sweter, aby bezceremonialnie zarzucić go na jej ramiona, odkrywając, jak drobną naprawdę była, skoro potrafił nim ją objąć i mógłby spokojnie go zapiąć, gdyby nie to, że z pewnością wtedy przekroczyłby jakąś granicę, która z pewnością nie miała nic wspólnego z tym, jak on się zachowywał względem niej. - Wyglądasz na przemarzniętą, a ten sweter zdecydowanie nie ogrzewa cię tak, jak powinien. Czasem naprawdę lepiej ubrać się ciepło, niż elegancko - tłumaczył swoje zachowanie, nie potrafiąc opanować złości na to, że Victoria mogła się przeziębić, że mogła pogorszyć swoje zdrowie i z pewnością skończy w łóżku, jeśli nie w Mungu, gdyby się okazało, że nabawiła się poważniejszej choroby. Zacisnął zęby, czując, że znów zaczyna tracić kontrolę, gdy wyczuwał, jak zmieniają się jego dłonie.
Victoria właściwie miała poczucie, że w pewnym sensie wie, z kim rozmawia, a jednocześnie nie była w stanie tego w pełni stwierdzić. To oczywiście nieznacznie ją irytowało, bo wiele takich rzeczy ani trochę się jej nie podobało, ale mimo to nie miała jak się na tym skupić. Czuła, że nie jest z nią zbyt dobrze i była skłonna powiadomić tatę, że będzie mimo wszystko potrzebowała kilku dni wolnego, jeśli chciała w pełni dojść do siebie. Żeby jednak to zrobić, musiała zmusić się do teleportacji, musiała zmusić się do tego, żeby się ruszyć, a na razie jedyne, co jej wychodziło, to idealne stanie w miejscu i liczenie na to, że jakimś magicznym sposobem znajdzie się dokładnie tam, gdzie być chciała. Zapewne miało to być jej bezpieczne, wygodne łóżko, gdzie mogłaby zapaść w drzemkę, ale zamiast tego znajdowała się na głównej ulicy miasteczka, starając się nie rozpłynąć z zimna, czy czegoś podobnego. - Dlaczego…? – zapytała, gdy uzyskała wyjaśnienie, przyglądając się ze zmarszczonymi brwiami młodemu mężczyźnie, zupełnie nie rozumiejąc tego, co ten robił, nie rozumiejąc, dlaczego w taki sposób podchodził do sprawy pracy. Pamiętała ich liczne rozmowy i zdawała sobie sprawę, że coś musiało się w nich kryć, jakieś wytłumaczenie tego, dlaczego postępował tak, a nie inaczej, ale mimo to nie umiała tego tak naprawdę dotknąć. Nie tylko przez chorobę i zmęczenie, jakie wyraźnie spowalniało jej myślenie, jakie powodowało, że była o wiele mniej elokwentna, niż zazwyczaj i sprawiała raczej wrażenie gumochłona, niż poważnego, silnego czarodzieja, który ze wszystkim sobie radzi. Miała już mu odpowiedzieć, gdy nagle zarzucił na nią swój własny sweter i Victoria na moment zaniemówiła. Nie bardzo wiedziała, co się właściwie dzieje, ale nie była na tyle głupia, by nie widzieć, nie słyszeć i nie czuć, że Larkin z jakiegoś powodu był na nią wściekły. To jedno akurat umiała rozpoznać, a ponieważ kłóciła się z nim wielokrotnie, to była pewna, że w tej chwili ani trochę nie udawał i naprawdę miał ochotę jej przyłożyć tylko z powodu tego, że nie leżała plackiem w łóżku, starając się do siebie dojść. Nie rozumiała, skąd mu się to właściwie wzięło, bo nie posądzała go o aż tak wielką troskę, czy coś podobnego, chociaż jednocześnie mogła się mylić. W każdym razie jego gniew od razu zaczął zapalać ten sam gniew w niej, nic zatem dziwnego, że uniosła dumnie głowę, dobrze znanym mu gestem, mrużąc nieznacznie oczy. - Wierz mi, Swansea, że nie jestem aż tak głupia, żeby ubierać się tylko i wyłącznie elegancko, kiedy pogoda nie sprzyja spokojnym spacerom do zachodu słońca – stwierdziła dość twardo, nie rozumiejąc, dlaczego tak bardzo go to drażniło, jednocześnie mając ochotę nieco utrzeć mu nosa. Przede wszystkim zaś, w jakimś sensie, usadzić go w miejscu, bo jego podejście do tego, co się z nią działo, było dla niej w tej chwili absolutnie nieakceptowalne. Czy może raczej – nieakceptowalny był jego irracjonalny gniew.
Dlaczego. Proste pytanie, sprawiające jednak, że odczuwana irytacja zdawała się jedynie narastać w mężczyźnie. Spojrzał na dziewczynę z wyraźnym rozdrażnieniem i choć chciał od razu odpowiedzieć a jej pytanie, zwrócił uwagę na jej stan, zupełnie zapominając o tak prostym pytaniu. Ważniejszy był jej zbyt cienki ubiór, fakt, że najwyraźniej zapomniała, jak ważnym elementem jest własne zdrowie. Rozumiał jej ambicje i potrafił wiele wytłumaczyć niechęcią do kolejnego wolnego dnia, gdy całe wakacje było się poza pracą, ale wystawianie samego siebie na przeziębienie i chodzenie w takim stanie do pracy było nieodpowiedzialne. Część Larkina wiedziała, że równie irracjonalne było jego własne zachowanie – atak na Brandon, wytykanie jej za lekkiego ubioru, złość z powodu jej stanu, tak wyraźnie gorszego. Nie powinien w ten sposób reagować, ale nie potrafił się uspokoić. Sytuację pogorszyła jedynie jej odpowiedź, sprawiając, że stanął odrobinę bliżej dziewczyny, wpatrując się w nią z góry, czując nieprzemożoną chęć złapania jej za rękę i pociągnięcia za sobą do domu, albo chociaż najbliższej kawiarni. Widział, że była zmarznięta, ale śmiała twierdzić, że potrafi ubrać się nie tylko elegancko. Zacisnął zęby, czując, że gniew znów wpływa na jego wygląd, ale nie miał czasu, żeby skupić się na tym. - Więc dlaczego nie masz na sobie niczego więcej, gdy wyraźnie ci zimno? Dlaczego przeziębiona wyszłaś z domu? Widać, że powinnaś iść do uzdrowiciela, ale tego pewnie też nie zrobiłaś, prawda? – warknął na nią wściekle, chwytając za brzegi własnego swetra, aby zamknąć go mocniej na dziewczynie, aby szczelniej ją otulał i nie przepuścił żadnego wiatru. – Rozumiem, że dla testów miotły, czy dla meczu, jesteś gotowa znieść każdy ból i robić szalone rzeczy, ale nie zrobisz nic z tego, jeśli nie będziesz dbać o swoje zdrowie. Nie lekceważ tego, że się źle czujesz – dodał, spoglądając gniewnie wprost w jasne oczy dziewczyny, czując, że z każdą kolejną chwilą jest bardziej roztrzęsiony. - Powinnaś się ogrzać – mruknął, zaciskając zęby, zabierając dłonie do siebie, które zaraz zacisnął w pięści. Nie miał ochoty przypadkiem zrobić czegoś, czego mógłby żałować, ale złość, którą czuł nie chciała minąć. Zupełnie, jakby nie miał nad nią kontroli, jakby wrócił do czasów, gdy uczył się panować nad emocjami. Wiedział, że nie było to coś normalnego, że musiało mieć związek z odnalezieniem Graala, ale nie był w stanie nic z tym zrobić. Teraz też miał wrażenie, że rozdrażnienie, które odczuwał w pracy było niczym w porównaniu do złości na widok wyraźnie przeziębionej Victorii.
Dziewczyna spoglądała z całkowitym niezrozumieniem na swojego rozmówcę. Nie miała pojęcia, co tak bardzo irytowało Larkina, co powodowało, że zachowywał się w tak koszmarny i wręcz irracjonalny sposób. Nie była pewna, co takiego mu zrobiła, że sprowokowała go do podobnego zachowania, ale widać było, że każdy kolejny ruch, każda kolejna uwaga, jaka padała z jego ust, doprowadzała ją co najmniej do wrzenia. Nie musiała znajdować się pod wpływem żadnej, idiotycznej klątwy, żeby czuć się równie zirytowana, co stojący przed nią mężczyzna. Atakowana, odpowiadała z reguły dokładnie tym samym, nic zatem dziwnego, że z irytacją zacisnęła zęby i zmrużyła oczy, czując, jak na jej policzki wybijają głębokie rumieńce. Nie były związane z chłodem, nie mówiąc o tym, że absolutnie nie wiązały się z oszołomieniem, czy zawstydzeniem, jakie teoretycznie mogły wywołać u niej słowa Swansea. Tylko że tak nie było. Było dokładnie odwrotnie, a ona zaczęła przypominać sklątkę tylnowybuchową, której zdecydowanie nie podobało się to, co się dzieje. - Kto dał ci prawo do tego, żebyś tak ze mną rozmawiał, Swansea? Co to w ogóle ma znaczyć? Napadasz na mnie na środku ulicy i zaczynasz mnie pouczać, jakbym była małym dzieckiem, jakbym nie mogła decydować o samej sobie i jakbym zupełnie nie wiedziała, co jest dla mnie dobre. Wiem. I wiem, że nie czuję się najlepiej - powiedziała, a jej głos brzmiał tak potwornie lodowato, że nie mogło być nawet mowy o tym, że jej gniew zostanie załagodzony. Widać to było również w jej postawie, kiedy dumnie unosiła głowę, kiedy nie uciekała spojrzeniem od mężczyzny, a jej nozdrza lekko falowały, gdy łapała głębsze oddechy, starając się zapanować nad złością, jaka gwałtownie rozpalała się w jej trzewiach, niemalże unosząc ją w górę. - I postanowiłeś grać rolę wybawiciela? - syknęła, zirytowana, że ten najpierw na nią krzyczał, a potem traktował ją zupełnie, jak dziecko, narzucając na nią ubranie, upewniając się, że teraz już nie zmarznie. Prawda była taka, że niewiele to zmieniło, by nie powiedzieć, że nic, co dało Victorii właściwie całkowitą pewność, że jej choroba była czymś więcej, niż zwykłym przeziębieniem. Postanowiła, że wkrótce uda się zatem do uzdrowiciela, ale była to ostatnia rzecz, jaką zamierzała w tej chwili powiedzieć Larkinowi, robiąc wyraźnie wszystko, żeby po prostu postawić na swoim, żeby udowodnić mu, że naskoczył na nią bezzasadnie i całkowicie irracjonalnie, chociaż nie miał do tego najmniejszego nawet prawa.
Zawsze zastanawiające było, w jak prosty sposób, jednym słowem, Victoria potrafiło doprowadzić Larkina na skraj cierpliwości, ale to, co się działo w tym momencie wygrywało nad każdym zdarzeniem z przeszłości. Swansea nie potrafił odetchnąć głębiej, nie potrafił się uspokoić, sprawić, aby jego dłonie przestały drżeć, wyciszyć chęć uderzenia w coś. Nie bywał często tak wściekły, ale kiedy już był to zawsze w towarzystwie Victorii. Jednak nie spodziewał się, żeby jej stan zdrowia mógł być iskrą zapalną do takiego wybuchu, tak jak nie spodziewał się, że tak szybko zostanie usadzony na miejscu jej słowami, co jedynie bardziej go zdenerwowało. - Wybawiciela? – wycedził przez zaciśnięte zęby, mając wrażenie, jakby dziewczyna go właśnie spoliczkowała. Jego spojrzenie w jednej chwili stało się chłodniejsze, a on sam zrobił pół kroku w tył. Teoretycznie wiedział, że nie jest nikim ważnym dla dziewczyny, ale nie spodziewał się takiej reakcji, gdy najzwyczajniej martwił się o nią, widocznie niepotrzebnie. Wiedziała, że jest chora, a jednak wyraźnie była zmarznięta i w środku Doliny, zamiast w poczekalni w Mungu. - Wybacz, że mylnie myślałem, że nie jestem nikim i mogę się martwić. Skoro jednak wiesz, że nie czujesz się najlepiej, to wiesz też, co zrobić, żeby o siebie zadbać – warknął, próbując się uspokoić, choć miał ochotę wygarnąć jej, że podobnym zachowaniem nie tylko pogorszy swoje zdrowie, ale jeszcze odepchnie od siebie ludzi, którzy są gotowi jej pomagać. Sądził, że w trakcie wakacji zdołali na tyle zakopać topór wojenny między sobą, że mógł nazywać się jej znajomym, że mógł martwić się o nią. W tym momencie zaczął żałować, że zatrzymał się, gdy tylko ją zobaczył, że zwyczajnie chciał z nią porozmawiać, pobyć chwilę. Z pewnością nie powinien był tego robić, skoro chodził ciągle rozdrażniony. - Następnym razem będę pamiętać, żeby nie reagować w żaden sposób – dodał chłodno, pchany wściekłością na wszystko, mając wrażenie, że cokolwiek nie zostałoby teraz powiedziane, czy zrobione, nie mogłoby poprawić atmosfery między nimi. On marzył, żeby uderzyć w cokolwiek, żeby móc się rozładować, a jednocześnie nie potrafił zrobić kroku w przeciwną stronę, żeby oddalić się od Victorii, gdy nie był pewien, czy nie powinien próbować zabrać jej do najbliższego kominka z sieci Fiuu i spróbować zabrać jej do Świętego Munga.