Trzecia z cieplarni mieści w sobie najniebezpieczniejsze rośliny. Można tu spotkać mandragory, wnykopieńki, a także jadowitą tentakulę, która skrada się za pomocą macek. Należy na nią uważać. Jest to cieplarnia, do której uczęszcza się najchętniej, gdyż rośliny z tego miejsca otaczane są zainteresowaniem.
Ted zauważyła, że Madison była w kiepskim humorze. Jak to się stało, że zaczęła rozpoznawać jej nastroje, bogowie. To na pewno przez te dawne herbatki, karty i wspólne wypady. Przyjrzała się jej jeszcze podejrzliwie, ale wzruszyła tylko ramionami, bo nie będzie pytać co ją tam tak dręczy. No tak, nie gadała z Riverem, niestety lub stety dla Mads, żyła w błogiej nieświadomości. Na tyle, że wcale nie milczały kiedy szły do szklarni. Bo kiedy tylko ta się odezwała, Teddra zaśmiała się wesoło kiedy wspomniała o Afryce. I wciąż wszystko było powiązane z jej kompletną niewiedzą na temat Mads i Rivera, bo zaczęła opowiadać wesołe historyjki o tym wyjeździe, nie zauważając ewentualnego niezadowolenia dziewczyny. - Ja też nie – odpowiedziała rozglądając się dookoła i próbując znaleźć cokolwiek pożytecznego. Przez chwilę chodziła zdezorientowana zastanawiając się jak szybko mogłaby ściągnąć Rivera, kiedy Madison zawołała ją do pomocy. Ted podbiegła do niej i złapała razem z nią za roślinkę. Manseley uruchomiła swoje niesamowite mięśnie i po chwili już asfodelus był w rękach Madison. Ted wzięła go i dla siebie, po czym oddaliła się na chwilę mając nadzieję, że znajdzie coś jeszcze.. Uznała, że liście mandragory to dobry plan i pochyliła się nad roślinką. Niechcący zahaczyła po drodze o czyrakobulwę, która nagle zaczęła strzelać sokami prosto na biednego Teda! Zanim ta zdążyła uciec już miała cały mundurek w tych obleśnych sokach. - Kurwa mać, ja pierdole, nie wierze! – krzyknęła Manseley i wyciągnęła różdżkę, by użyć chłoszczyścia i odrobinę usunąć z siebie czyrakobulwę. Po krótkim zastanowieniu wyrwała jakiś listek, by zostawić na nim część ropy, do ewentualnego eliksiru. Dzięki temu miała aż trzy rzeczy. Ale jej zaklęcie nie było świetne, więc nie pachnęła jak fiołki po spotkaniu z ropą. - Idziesz? – warknęła zdenerwowana na Madison i skierowała się do wyjścia, oglądając się za dziewczyną. Ach, jaki ulotny jest dobry humor Teda!
Ach nie ma to jak jednoczące wieczory hazardowe, zabójcze wycieczki, wpierdalanie zdradzieckim dziewczynom w imię większego dobra, walki z irbisami i wspólne wyprawy do cieplarni. Na serio, świat oszalał, jeszcze trochę i zaczną się dziko ziomować. Tymczasem jednak Madison prawdziwie doceniła to, że Teddra nie wypytywała jej o nic, bo w sumie byłaby to troszkę niezręczna sytuacja, ale to nie wątek o tym, więc już bez lania wody, pominę. Tak czy siak, fajnie, że Mandeley zaczęła opowiadać przyjemne historyjki, bo w sumie dopiero teraz Madison dowiadywała się czegokolwiek o wyjeździe Kanadyjczyków, gdyż jej pytania o Afrykę River uciął zdawkowym "dobrze". - Hehe kurczak, białko, keratyna, zrobią z ciebie skurwysyna. - sypnęła super żarcikiem, kiedy Ted użyła swoich pro elo bicków i raz dwa pomogła jej wyrwać roślinkę. Chyba noszenie wiader z wodą po pustyni było dobrym treningiem. Ślicznie podziękowała Tedowi, podzieliły swoją ofiarę na dwie części i Richelieu już chciała opuścić cieplarnię i jak najszybciej wracać do zamku, kiedy ciemnoskóra wpadła na jakąś okropną roślinę, która obryzgała ją ropą. - Na gacie Merlina, w tym pieprzonym Hogwarcie nawet w szklarniach na każdym kroku są jakieś pułapki. - skomentowała, wyciągając różdżkę i pomagając zchłoszczyściować ubranka Kanadyjki, a kiedy już było po wszystkim, już miała ruszyć w stronę wyjścia, kiedy jakaś dziewczyna, która najwyraźniej również miała problem z okropnym zielskiem, prosiła o pomoc. - Tak tak, już idę! - zawołała Madison za wychodzącą Teddrą, szybciutko pomogła Krukonce, ale tym razem roślina puściła łatwiej, niż sądziła i Richelieu wpadła z impetem na mandragory. A skoro z tych spadło kilka listków, zebrała je, bo żal je zostawiać, skoro mogą jej być jeszcze przydatne! Rozpływając się nad swoim cwanym pomysłem i niewiarygodnym sprytem, dogoniła sarkającą na wszystko dookoła Manseley i szybciutko wróciły do zamku.
Dziewczyna stała bezradnie, patrząc się na roślinkę, która nie chciała za żadne skarby wyjść z ziemi. Próbowała jeszcze kilka razy pociągnąć, jednak dało to tak samo marny efekt, jak na początku jej starań. Dziewczyna, na którą druga wołała Ted kompletnie zignorowała jej prośbę, co lekko wkurzyło dziewczynę. Ona z pewnością podeszłaby i pomogła w wyciągnięciu zawziętej roślinki, gdyby była taka sytuacja. Na szczęście druga z dziewczyn, która na początku sama nie mogła poradzić sobie ze swoją rośliną, podeszła do niej z zamiarem pomocy. Pociągnęły razem i nagle, całkiem niespodziewanie, roślinka wyskoczyła z ziemi. Jej koleżanka poleciała do tyłu, wpadając na mandragorę. Zauważyła, że wzięła ze sobą kilka listków. Cóż, skoro nadarzyła się taka okazja, to pewnie, czemu nie skorzystać? Sama z pewnością zachowałaby się tak samo, jednak teraz miała na głowie większe zmartwienia. - Dzięki - uśmiechnęła się z wdzięcznością do dziewczyny, która już wychodziła. Spieszyły się. Czy naprawdę to było aż tak ważne, że należało wszystko wykonywać z takim ogromnym pośpiechem? Skoro tak, to czas i na Amelię. Wzięła swoją roślinę i ruszyła w stronę wyjścia, rozglądając się jeszcze dookoła. Jak już wcześniej wspomniała, zielarstwo nie było jej asem w rękawie - nie wiedziała za bardzo za czym ma się rozglądać. Zawzięcie szukała czegoś jeszcze, co mogłaby zabrać ze sobą. To znaczy - zabrać mogła wszystko, jednak co będzie jej potrzebne, do stworzenia eliksiru? Miała kompletną pustkę w głowie. Poza tym, rośliny tutaj w niczym nie przypominały składników, które zawsze otrzymywali, podane do ręki, na eliksirach. Cóż, a może to właśnie jest ten przedmiot, w tym może tkwi cała sztuka? Żeby umieć znaleźć w najbardziej ekstremalnej sytuacji najpotrzebniejsze rzeczy, odrzucając te nieprzydatne? Nagle spojrzała na eliksiry z innej perspektywy i nagle zaczęło jej się wydawać, że ściśle łączą się z zielarstwem. W duchu obiecała sobie, że następnym razem przyłoży do tego przedmiotu dużo więcej wagi. Na początek - może w ogóle zacznie chodzić na lekcje? Westchnęła ciężko i wyszła z cieplarni, ze swoimi Strączkami Wnykopieńków w ręce.
Georgina przez te ostatnie kilka dni była u skraju wytrzymałości. Jedyne co robiła to chodziła po dormitorium i ze złością krzyczała: "głupia dynia, głupi studencki projekt, będę zamiatać ulice". Choć doskonale wiedziała, ze dynia nie była głupia, studencki projekt również, a zamiatanie ulic, to nie była profesja, którą w przyszłości będzie się parać. Los jej tego oszczędzi, jednakże na razie należało dramatyzować. Tego wymagało życie. Aby podsuwać pod oczy okropne scenariusze, wszak to dla nich żyjemy. Później zaskoczeni szczęściem żyjemy dalej uśmiechając się do siebie szeroko... Ale teraz już nie wiedziała, co robi źle. Vicario dała jej ostatnią szansę. Jeśli nie będzie miała z Zielarstwa wybitnego to tak, jakby ktoś odebrał jej pięć procent bycia perfekcyjną. Nie podobało się jej to, stąd wreszcie skorzystała z rady nauczycielki. Na skrawku papieru zapisane pochyłym pismem były literki składające się w: "Deven Quayle". Georgina przez te kilka dni zdołała pogrubić każdą literką po kilka razy, a i jeszcze nawet wziąć jego imię w kółeczko, a nazwisko okrążyć serduszkami. Gdyby znała się na quidditchu wiedziałaby, że Deven jest jednym z kanadyjskich reprezentantów i w ogóle to ten chłopaczek, który jest Indianienem. To ostatnie zdradził jej w liście, ale zainteresowało ją tylko to, że wyznaczył od razu miejsce spotkania. To miłe. Miłe na tyle, że sięgnęła po kurtkę, aby ją po chwili odłożyć na miejsce i jeszcze kilka razy zrezygnować. Ale do końca stwierdziła, że skoro zajęła już mu głowę swoją osobą, a co gorsza podpisała się na kartce swoim imieniem i nazwiskiem to powinna iść. Włożyła zatem na siebie ulubioną ramoneskę, która niestety nie dawała zbyt wiele ciepła, ale za to sprawiała, że Georgina nie wyglądała jakoś tragicznie, a pomimo tego,że szła tam w sprawach naukowych to postanowiła się jakoś zaprezentować. Pierwsze wrażenie jest najważniejsze, prawda? A zatem pchnięta tą myślą poprawiła włosy nie patrząc nawet w lustro i wyszła ściskając różdżkę w prawej dłoni. - Lumos. - Mruknęła schodząc po śliskich schodach z dziedzińca, które były dość śliskie. W końcu panowała minusowa temperatura i ogólnie to śnieg cały czas sypał. Ale szła tam. Nie zawracała się już. Postanowiła wreszcie nie zepsuć niczego i po prostu skończyć ten głupi projekt. Zatem odliczyła równo trzy cieplarnie, bo przecież tabliczki były pokryte śniegiem i weszła do środka. - Halo? - Rzuciła w ciemność, choć po chwili jednak zauważyła, że gdzieś z tyłu pali się światło. - Nox. - Rzuciła luźno, a po chwili różdżka zgasła. A ona sama namierzyła wzrokiem Devena. - Cześć, jestem Georgina. - Zaryzykowała licząc się z odpowiedzią: "no i co z tego?".
Deven był co najmniej zaskoczony faktem, że ktokolwiek zwraca się do niego z taką prośbą. To znaczy faktycznie był dobry, zdawał sobie z tego sprawę i nie miał zamiaru udawać, że jest inaczej. Nie był hipokrytą. Dlaczego zdecydował się pomóc tej obcej dziewczynie, której nazwisko nic jej nie mówiło i której pewnie nigdy w życiu nie widział na oczy? Trudno powiedzieć. W gruncie rzeczy był dobrym chłopakiem, może trochę nieśmiałym i kompletnie nie potrafił się znaleźć w damskim towarzystwie, ale dlaczego miałby odmówić pomocy? Z własnymi zajęciami radził sobie dobrze, miał więc trochę czasu i mógł go poświęcić nieznajomej. Nie wiem dlaczego, ale założył, że to jakaś niepozorna okularnica, trochę zakompleksiona, trochę nieśmiała i ogólnie niegroźna jak na kobietę. Może nawet nie zapomni języka, nie będzie się rumienił jak idiota i zasadniczo będzie opanowany i rzeczowy. Była na to szansa, jednak z każdą chwilą czuł się bardziej zdenerwowany. Krążył po cieplarni, której jedyne oświetlenie stanowiła zawieszona pod sufitem lampa gazowa. Bliskość roślin i natury działała na niego kojąco. Przechadzał się wzdłuż rzędów kwiatów, warzyw i ziół, dotykając ich delikatnie, rozcierając w palcach jakiś liść bądź płatek i wciągając w płuca ich zapach. Czuł dobrą energię promieniującą od każdej żywej istoty, a przecież rośliny również były żywe i czujące, choć mało kto postrzegał je w ten sposób. Deven przykucnął przy jednej z okazałych dyń i uśmiechnął się pod nosem, delikatnie przesuwając palcami po jej grubej, pomarańczowej skórze, gładkiej w dotyku i na swój sposób majestatycznej. Nie wiedział, czy będzie potrafił pomóc tej całej Geroginie, w końcu pewnych rzeczy nie da się nauczyć, on instynktownie wiedział, czego potrzebuje dana roślina czy zwierzę, ale może jakoś wypracują metodę postępowania z dynią. Ayashe dreptał za nim krok w krok, wydając z siebie śmieszne gaworzenie, podobne do odgłosów wydawanych przez niemowlęta, i trzymając młodego Indianina za nogawkę dżinsów. Dzisiaj miał na sobie zwykły czarny golf, na to dżinsową kurtkę i... to wszystko, jeśli chodzi o okrycie wierzchnie. Był zahartowany i nie miał w zwyczaju się roztkliwiać nad sobą, prawie nigdy nie było mu zimno, a czymże są cztery stopnie mrozu dla dzielnego Indianina? Słysząc kobiecy głos, odwrócił się gwałtownie, co Ayashe powitał pełnym sprzeciwu okrzykiem. Deven wywrócił oczami i wziął ulubieńca na ręce, idąc w kierunku wejścia, skąd dobiegał głos Georginy. Spojrzał na nią i poczuł się jak ostatni idiota. Była piękna, zjawiskowa. Delikatna, choć wysoka blondynka, o ciemnych oczach. Deven zdecydowanie za bardzo się przywiązał do swojego wyobrażenia o niepozornej kujonce, która nie zrobi na nim żadnego wrażenia. - Cześć... Jestem Deven... - wymamrotał z zażenowaniem, przybierając bardzo poważny wyraz twarzy, jak zawsze, kiedy był zestresowany, i wciąż trzymając w ramionach małego bobra, który patrzył na dziewczynę z zaciekawieniem i bez najmniejszego skrępowania, czego nie można powiedzieć o jego właścicielu. Zapadła trochę niezręczna cisza, której młody Quayle jakoś nie umiał przerwać. W końcu wydusił z siebie jakimś nadludzkim wysiłkiem - To... jak mogę ci pomóc... eee... Georgino?
Georgina również nie była fanką zbyt wielu kontaktów między ludzkich, szczególnie wtedy gdy była trzeźwa. Nie żeby leciała do butelki alkoholu przed każdym towarzyskim spotkaniem, ale po prostu czuła się wtedy bardziej zrelaksowana, otwarta... Ludzie chyba woleli ją pijaną. Można ją było wtedy obrażać, a ona nie mogła z tym nic zrobić. Wszyscy i wszystko było jej wtedy tak bardzo obojętne. Ale przecież bardzo bolało ją sumienie, gdy się nie rozwijała, nie spełniała swoich celów leżąc odłogiem z kacem. Dlatego tak zawzięcie pracowała nad swoimi ocenami. Musiała być najmądrzejsza, musiała posiąść wiedzę godną czarodziejki. Musiała udowodnić rodzicom, że jest mądra, że nie traci tu czasu. A Raphael miał jej w tym pomóc co nie raz przypominając, żeby odpuściła. Ale że los bywa złośliwy, to jasne... Raphael jej przypominał, żeby odpuściła, ale np. kolejną imprezę, co by zasnęła przynajmniej raz ze świadomością tego kim jest naprawdę i że jutro też jest dzień. Zatem zaciętość nie ustawała. Musiała zdobyć wszystko. To nie było trudne. Po prostu trzeba było umieć wskoczyć na wyższy stopień, co by sięgnąć do właściwej półki. Nawet jeśli musisz stanąć na palcach... Co lepsze zmieszania Devena wcale nie pojęła jakoże jest ładna i to ona jest powodem jego zacięcia się. Ona nie uważała się za ładną. Widziała mnóstwo wad, piegi na twarzy, oczy powinny być zielone, włosy czarne i ogólnie to miała inną koncepcję na siebie, ale los pożałował jej edytora własnego ciała, więc chyba trzeba było to zaakceptować. Nie mogła być wszędzie perfekcyjna. Uśmiechnęła się słabo do chłopaka widząc, że skoro ona nie ma w zanadrzu niczego, co mogłaby wypić, a on również jest jakiś nie do życia, to wspólna praca może okazać się wyzwaniem! - Znaczy ogólnie to chciałabym chyba zacząć od początku. Umiem wyhodować dynię, ale gubię się w kwestii dolewania odpowiednich eliksirów, co by rzeczywiście była wielka. - Zauważyła nieco zażenowana faktem, że musi się przed nim przyznać do błędu i ogólnie, ze w ogóle musiała mówić o swoich wadach. Wszak z nauką nie powinna mieć problemów. A jednak miała, więc... - Hm... Także może powinniśmy zacząć od początku i w ogóle? - Zaproponowała zastanawiając się czy Deven ma jakieś specjalne rytuały związane z zasiewaniem roślin. Cały czas z trudem pomijała wzrokiem to, ze towarzyszył mu zwierzak. Chyba to u niego normalne, a póki pupil jej nie atakował, to może i się przyzwyczai?
Deven nie był jakimś szalonym imprezowiczem, chociaż owszem, kilka razy odrobinę przesadził z alkoholem i wspominał to co najmniej... źle. Ale mimo wszystko - w męskim towarzystwie pozwalał sobie na różne rzeczy, wypady na piwo i takie tam - tak naprawdę dopiero pięć dni temu skończył siedemnaście lat, ale wyglądał na więcej, a jeśli nawet nie, to alkohol kupował starszy brat albo kumpel. I grało. Wielką tajemnicą Devena był fakt, że nigdy się nie całował (chociaż niewykluczone, że przydarzyło mu się coś takiego po kilku głębszych, ale nie przypominał sobie) i ogromnie go to irytowało. Po prostu nie miał pojęcia, jak postępować z kobietami, co zrzucał na karb wychowania się z trzema braćmi, chociaż z drugiej strony Joven i River jakoś sobie radzili, prawda? Deven był skończonym introwertykiem, miał swoje sekrety, przemyślenia, którymi się z nikim nie dzielił, wyprawy, z których wracał po kilku dniach, nie mówiąc nic nikomu. Był specyficzny, był inny, z jednej strony równie zamknięty w sobie, jak Joven, z drugiej strony nie miał takich skłonności do depresji i autodestrukcji. On miał cel, był zdeterminowany i przekonany o słuszności swoich decyzji, a myśl, że duchy przodków oraz jego duch opiekuńczy czuwają nad nim i wskazują drogę, dawały mu siłę. Jedynym jego naprawdę słabym punktem były relacje z kobietami. Pierwiastek kobiecy działał na niego otumaniająco, w jednej chwili tracił pewność siebie, plątał mu się język, a każda myśl wydawała się żałośnie głupia. Zakłopotanie pokrywał zwykle śmiertelną powagą, czasem wydawało się, że kobiety mogłyby dla niego nie istnieć, chociaż równocześnie nie wykazywał najmniejszego zainteresowania kolegami. Po prostu zawsze wydawał się być pochłonięty jakimiś ważniejszymi sprawami, wyższymi celami, głębszymi myślami i swoją indiańską duchowością, której nie rozumiał nikt, a bracia do pewnego stopnia wyśmiewali. Ale Deven był uparty i nie miał zamiaru się tym przejmować. Wpatrywał się w blondynkę z nieprzeniknioną miną, po czym odchrząknął, z ulgą przyjmując fakt, że przynajmniej ona miała jakąś koncepcję, jak powinna przebiegać ich wspólna... nauka. Odrzucił na plecy długie czarne włosy, w które miał wplecione drewniane i szklane koraliki, po czym skinął głową i ruszył w stronę części cieplarni, gdzie uprawiane były warzywa. Z kieszeni spodni wyciągnął torebkę nasion dyni, a bobra wziął pod pachę, nie przejmując się jego niezadowolonym świergotem. Doskonale wiedział, że gdyby postawił go na ziemi i ruszył szybkim krokiem, Ayashe krzyczałby jeszcze głośniej, oburzony faktem, że nie może dogonić swojego indiańskiego przyjaciela. Przez chwilę się zastanawiał, próbując znaleźć odpowiednie miejsce, po czym uśmiechnął się pod nosem i przykucnął. Delikatnie dotknął ziemi, sprawdzając, czy jest odpowiednio wilgotna i żyzna, po czym otworzył paczuszkę. - Widzisz... to nie jest kwestia po prostu odpowiedniego doboru zaklęć i eliksirów... rośliny też czują, nie możesz ich traktować instrumentalnie, bo wtedy zamykają się w sobie, nie rozwijają się prawidłowo... jak ludzie. Musisz okazać im trochę zainteresowania, trochę troski, wyczuć, czego im potrzeba... to nie jest ścisła nauka. Patrz - to mówiąc delikatnie ujął w dłonie kilka nasion i przyjrzał się im uważnie, po czym ostrożnie umieścił w maleńkich dziurkach, które zrobił palcem w glebie. - Oczywiście, możesz je potraktować eliksirem rozdymającym, ale to nie o to chodzi. Musisz tu przychodzić, musisz być, musisz na nią czekać. Aż wyrośnie. Musisz się cieszyć z niej, z jej rozwoju. Weź - powiedział, wyciągając do Georginy torebkę z nasionami i po raz pierwszy od powitania unosząc na nią wzrok. Czuł się okropnie niezręcznie, ale fakt, że mówił o czymś tak neutralnym, a jednocześnie tak mu bliskim, jakoś pomagał. - Teraz zasiej własną dynię. Znajdź miejsce, w której będzie jej dobrze. Sprawdź, czy spodoba jej się gleba, towarzystwo... wszystko... hm... tak - odchrząknął, delikatnie głaszcząc łebek Ayashe, który próbował wyrwać mu torebkę z nasionami, co się jednak nie powiodło.
Sytuacja przedstawiała się następująco. Zebrała się dwójka, bez kropli alkoholu, która nie wiedziała kompletnie jak mają ze sobą rozmawiać. Na całe szczęście Georgina nie pojmowała tego spotkania jako potencjalnej randki i wyznaczyła sobie cele jakie miałaby spełnić, czyli przede wszystkim wykorzystać jego obecność tutaj, na posadzenie rośliny i zanotowanie w głowie jak największej liczby rad. Projekt musiał zostać zaliczony, nie istniała siła, którą ją by przed tym powstrzymała. Zatem nawet jeśli Deven by jej odmówił spotkania musiałaby sobie jakoś poradzić. Ale skoro już tu był, to czemu by tu dalej miała marudzić? Przyglądała się spokojnie jego ruchom, nadal nie mogła wyjść z podziwu magii z jaką oswoił tego bobra, który kroczył za nim krok w krok. Sam chłopak zrobił na niej ogromne wrażenie swoją odrębnością wyglądu. Ona musiała zawsze być podobna do innych, a jednocześnie oryginalna, by wtopić się w tłum i po chwili z niego wyjść. On po prostu się wyróżniał. Doskonale wiedziała, że rozpoznana go już zawsze gdy będzie go mijać na korytarzu i nie będzie potrafiła udawać, że go nie zna. Uśmiechnęła się do niego, by zachęcić go do tego by kontynuował swój monolog, co do roślin. Istniała w tym jakaś pasja, rzeczywiście też mistrzostwo, bo wydawał się wiedzieć nawet to, jak należy dotknąć ziemi. Ona nie wyczuwała takich spraw. Jasne, wiedziała kiedy gleba jest sucha, ale to chyba wszystko... Nie mniej jednak pchnięta do przodu jego instrukcjami podwinęła rękawy ramoneski, które zaraz się zsunęły z powrotem aż po nadgarstki, na co zaklęła pod nosem, lecz zrobiła to na tyle cicho, że Devenowi musiało się to wydawać jedynie mruknięciem. Georgina przyłożyła dłoń do gleby w doniczce powtarzając w myślach, że zaklęcie rozdymające jest kłamstwem, oszustwem i musi to zrobić właściwą drogą. Deven tak radził, Vicario tak radziła, może Georgina powinna wreszcie ich posłuchać? - Hm... - Zaczęła, choć zaraz przerwała wyciągając rękę po paczkę nasion przy czym wyrzeźbiła dłonią dołek w doniczce, a tam umieściła nasiono delikatnie zasypując utworzony dołek ziemią. Patrzyła przez chwilę bez żadnej fascynacji na glebę zastanawiając się czy za chwilę wyskoczy z niej wielka dynia... Ale nic się takiego nie stało. Spojrzała na Quayle zastanawiając się co dalej. - Mam jej stworzyć cały ekosystem? - Spytała Georgina nieco zaskoczona, bo w sumie nigdy wcześniej tego nie słyszała, ale towarzystwo? - Może powinniśmy nasze dynie postawić blisko siebie, żeby miał towarzystwo? - Zaproponowała półżartem, a półserio. Mimo to nadal czekała na jego odpowiedź.
Deven był człowiekiem natury, czego z pewnością nie można powiedzieć ani o Raphaelu, ani o Georginii. Rodzeństwo de Nevers dorastało w Paryżu i było parą nieuleczalnych mieszczuchów, podczas gdy Quayle nie tylko pierwsze lata życia spędził w rezerwacie, ale po prostu miał to w genach. Jakaś nienazwana siła ciągnęła go do lasu, gór, natury. Nie był w stanie wytrzymać w mieście, Hamilton nienawidził z całego serca, wakacje były dla niego prawdziwą męczarnią i chociaż starał się pomagać rodzicom w interesie, czasami po prostu znikał na kilka dni, nie mówiąc nic nikomu i włócząc się po sobie tylko znanych terenach. Podróżował wtedy mugolskim autostopem albo wędrował pieszo, żyjąc z tego, co sam zebrał, czasem upolował, choć nie cierpiał zabijać, dopóki nie było to absolutnie konieczne dla jego przetrwania. Znał naturę, instynktownie wyczuwał potrzeby i intencje innych istot, również ludzi, choć w jego przypadku komunikacja była utrudniona, bo nie należał do nadmiernie rozmownych osób. Pod jego opieką nawet suchy badyl po kilku dniach okrywał się pączkami, jakby w podzięce za troskę i cierpliwość. Deven był Indianinem w każdym calu, człowiekiem natury i przedmioty takie jak Zielarstwo czy ONMS były dla niego czystą przyjemnością i dziecinną igraszką. Nie był pewien, czy zdoła wytłumaczyć to wszystko Georginie, która albo była pozbawiona tego instynktu, albo po prostu nie potrafiła go w sobie rozbudzić. Podał Ayashe suchy patyczek, który ten obwąchał w skupieniu i zaczął obgryzać z kory, zerkając z ciekawością na nieznaną sobie blondynkę. Słysząc jej pytanie, zawahał się przez moment, po czym odpowiedział, trochę się zacinając i starając się patrzeć wyłącznie na szczupłe dłonie dziewczyny, które nie wprawiały go w takie zakłopotanie jak jej ciemne oczy czy ładnie wykrojone usta. - Tak... to znaczy musisz po prostu zrozumieć jej potrzeby. Ona jest jak dziecko... musisz zapewnić jej odpowiednie warunki rozwoju, nie tylko karmić, ale dawać też poczucie bezpieczeństwa, poczucie, że jest ważna, a nie zostawiona sama sobie... oczywiście, jeśli będziesz ją tylko podlewać i nawozić, urośnie, ale nie będzie to ładna dynia - powiedział łagodnie, sięgając po konewkę, w której przygotował specjalny roztwór wody z płynnym nawozem, po czym wyjaśnił dziewczynie proporcje w przygotowywaniu tego "drinka" dla dyni. - Może to nie jest zły pomysł... zwłaszcza że dynie zawsze się hoduje w dużych... zbiorowiskach - zmarszczył brwi, po czym sięgnął po donicę, w której zasiał swoje warzywo i postawił ją bliżej tej należącej do Krukonki, niechcący muskając jej dłoń, czy ramię, co szalenie go zakłopotało. - Dobrze jest też mówić do swojej roślinki... nieważne co. Możesz jej recytować wiersze albo opowiadać o swoim dniu. Ważny jest kontakt. Ayashe, zostaw to! - ostatnie zdanie wykrzyknął w języku Mohawk, widząc, że bobrzątko zabiera się za obgryzanie jakiejś rzadkiej rośliny. Zwierzak spojrzał na niego z urazą, ale posłusznie wrócił do swojego opiekuna, kolebiąc się komicznie na tylnych łapkach, a w przednich ściskając jakąś ułamaną gałązkę.
Nie można było podważać zdolności Georginy, wszak ona była perfekcjonistką. Musiała się pewnych schematów nauczyć na pamięć, bo inaczej nic się nie układało. Aczkolwiek jeśli to był jej sposób na naukę to może powinniśmy jej na to pozwolić? Uśmiechnęła się do Devena, teraz już zaabsorbowana swoją doniczką, jakby ukryte w niej były najważniejsze skarby życia. Tak uważała, a przynajmniej starała się uważać. Patrzyła co nie raz na Quayle, gdy tłumaczył jej o tym, że z roślinkami trzeba było na spokojnie, trzeba rozmawiać, mówić o życiu. Geo zastanowiła się przez moment jak długo mogłaby prowadzić do tej dyni monolog swojego życia. Wszak potrzebowała jakiejś odezwy. Czy uderzenie wiatru o blaszki liści byłoby dostateczną odpowiedzią? A może rysa przejrzałości na pomarańczowej koronie dyni byłaby komentarzem apropo jej harców, które wyprawiała po alkoholu nie raz lądując na podłodze? Speszyła się. Cieszyła się, że Deven jej chyba nie kojarzy, nie zna jej z plotek i miliona obelg, które sprawnie recytowali inni po usłyszeniu jej imienia. Cieszyła się, bo nikt jej na razie nie oceniał. Rzeczywiście była tu jako Georgina de Nevers i nic jeszcze nie zachwiało gruntu, na którym stała. - Hm, jest jak dziecko? Czy to właściwość magicznych roślin, że musimy je w ten sposób traktować? - Spytała skupiając wzrok na Indiańskim chłopcu. Rzeczywiście był przystojny, miał w sobie coś naturalnego, dzikiego, co wiązało go z tym miejscem, z pasją do tych doniczek. Może tego brakowało w Georginie? Pasji w oczach, by rzeczywiście rozumieć, a nie tylko wkuwać na pamięć. Szybko porzuciła tą myśl, wszak nie dane jest jej się tym przejmować na dłużej. Ona nie umie, ona nie może. Westchnęła gładząc glebę, którą zasypała nasionko. Po chwili wzięła brudną dłonią konewkę od Devena i polała kilkoma kropli zawartość doniczki obserwując, jak specyfik wsiąka powoli i znika... Powtórzyła czynność kilka razy skupiając się, aby wszystko wyszło perfekcyjnie. Dopiero potem stwierdziła, że przesadza, więc odstawiła konewkę na bok. - Cześć, jestem Georgina. - Mruknęła do doniczki, a zaraz spojrzała na Quayle uśmiechając się szeroko. Tak, chyba się jej udało przełamać pewien poziom abstrakcji. Wszak nigdy nie rozmawiała z roślinami, a tu proszę bardzo. Już się przedstawiła, ale roślina była jeszcze za młoda, by nawet liście mogły przeżółknąć na dźwięk jej imienia. - Zatem co mi z tym radzisz? - Spytała obserwując jak stawia swoją doniczkę obok. Georginie wydawało się, że nawet przesunięcie doniczki wyszło mu lepiej niż jej, jednak zamknęła oczy. Nie, nie. Była perfekcyjna. Nauczy się.
Deven często mówił do roślin. Przemawiał do drzew, przytulając się do ich chropowatych dni, zamykał oczy i chłonął dobrą energię, która od nich biła. Przemawiał do Ayashe, który wszystko rozumiał, przemawiał do ptaków, które hodował w domu, przemawiał do każdej żywej istoty i czuł, że one mu odpowiadają, mimo że nie werbalnie. Był prawdziwym dzieckiem natury, ze swoim cichym chodem, bystrym wzrokiem, zdolnością przeczuwania zmian pogody, reakcji zwierząt, rozumieniem ich potrzeb i intencji... Nie zdawał sobie sprawy z tego, że Georgina go obserwuje, mówił bardziej do siebie, do nasionek dyni, niż do niej, chociaż oczywiście chciał, by jego rady dotarły do uszu krukonki. Po prostu jakoś nie mógł sobie poradzić z faktem, że przebywa sam na sam z taką ładną dziewczyną. Ilekroć na nią spojrzał, czuł straszliwy mętlik w głowie, więc czym prędzej wracał do tematu dyni, tak, dynia była jego deską ratunku. Cieszył się, że słuchała tak uważnie jego wywodu na temat hodowli roślin. Kiedy mówił z sensem, kiedy nie musiał rozpaczliwie składać pojedynczych słów, mając wrażenie, że mechanizm jego mózgu zupełnie zardzewiał ze stresu. - Nie, to właściwość wszystkich żywych istot - powiedział z uśmiechem, unosząc na nią wzrok, po czym szybko go spuszczając i dziękując losowi za swoją ciemną karnację, bo w przeciwnym razie jego twarz oblałby ciemny rumieniec zakłopotania. - Wszystko, co żyje, co rośnie, potrzebuje troski i zrozumienia, by pokazać, na co naprawdę je stać. Nie może ci się inaczej odwdzięczyć, jak tylko rosnąć i piękniejąc. To cała tajemnica - dodał cicho, obserwując z zadowoleniem, jak dziewczyna delikatnie pielęgnuje nasionka, których przejawów życia nie mogła przecież dostrzec. Kiedy przedstawiła się roślince, uśmiechnął się pod nosem i mimowolnie spojrzał na dziewczynę, która wybrała akurat ten moment, żeby również unieść wzrok i posłać mu uśmiech. Poczuł, że w głowie mu się miesza, myśli splątują się w jakiś straszliwy supeł, a w gardle zupełnie zaschło, ale dzielnie odpowiedział uśmiechem, mając wrażenie, że serce wyskoczy mu z piersi. - Mmm... odwiedzaj ją. Codziennie, a nawet kilka razy dziennie, jeśli znajdziesz czas. Oczywiście podlewaj... podlewaj... - zaciął się na chwilę, po czym zacisnął zęby i kontynuował, nerwowym gestem głaszcząc łebek małego bobra, który oparł łapki o jego kolana i wyraźnie chciał mu coś zakomunikować. - I mów do niej. Troszcz się o nią. Zaprzyjaźnij się z nią. Możesz ją nazwać, jeśli chcesz. Spróbuj ją poczuć. To trudne, ale możliwe - powiedział cicho, zbierając się na odwagę i patrząc na Georginę swoimi ciemnymi, poważnymi oczami, na których dnie czaiła się pasja.
Georgina zaprawdę nie rozumiała takich rzeczy jak podobanie się komuś, robienie na kimś wrażenia. Ona patrząc w lustro nie widziała nikogo specjalnego. Jej włosy (podobnie jak te raphaelowe) układały się w nieokrzesane fale, więc ani ich wyprostować, ani ich uczesać, bo zaraz okazywało się, że pada deszcz i całe starania i tak zjadał zły Merlin. Zatem pozostawała zdana na siebie... Poza tym na jej twarzy była rzesza piegów, których ona nie akceptowała, nawet kiedyś wierzyła, że to jakaś dziwna wysypka. Zaakceptowała je dopiero wtedy gdy jej mama kupiła jej obiecaną sukienkę i jakoś tak to było wynagrodzenie za ten niemiły nabytek na jej twarzyczce. Poza tym nie ukrywajmy, ale Georgina była bardzo zakompleksiona. Uważała, że wciąż waży za dużo, że wciąż powinna schudnąć, ale nie znajdywała czasu na ćwiczenie i zaplanowanie diety, bo wszak imprezowanie i nauka to nie było najlepsze połączenie, a zdrowy tryb życia wykluczał imprezowanie, czego ona by nie przeżyła. Jasne, że często nie pamiętała swojego imienia, ale cóż. Nie mniej jednak w żaden sposób nie czuła się specjalna. Zazdrościła wilom tej pewności siebie, gdy wiedziały, że wszczepiony gen w ich DNA pozwala im na niechlujne ubrania, bo i tak przykują wzrok mężczyzn. Tacy ludzie jak Georgina potrzebowali nieco większych środków, by być choć w połowie z siebie zadowolonym. Ona patrzyła na Devena i nie dostrzegała tego zakłopotania, nie miała pojęcia jaką walkę w sobie toczy. Może gdyby wiedziała ona również czułaby się przytłoczona sytuacją? Podniosła się z 'kucajek', by otrzepać dłonie z ziemi i popatrzeć przenikliwie na doniczkę licząc, że za chwilę ujawni się z niej twór jakiś, np. inteligentny rozmówca. Jednak ten chyba nie zamierzał się pojawić. Geo sięgnęła po rąbek tuniki, którą ściągnęła nieco w dół, a po chwili znów wróciła do zabiegu podwijania rękawów ramoneski, co znów skończyło się fiaskiem. - Hmmmm... Wiesz, masz rację. To trochę trudne... Rozmowy z ludźmi czasem przechodzą moje możliwości, a tu taka abstrakcja. - Wskazała oskarżycielskim palcem na doniczkę, w której chowała się teraz dynia, a drugą ręką przejechała nieświadomie po półce obok zrzucając kilka słoików z nasionami, które pobiły się z hukiem przez co się wszystkie pomieszały. Georgina spojrzała nieco zakłopotana na swoje dzieło. - OJezu. Przepraszam! - Rzuciła zakłopotana do Devena, choć chyba sobie jeszcze nie zdawała sobie sprawy, że to niego powinna przepraszać.
Devenowi w życiu by nie przyszło do głowy, że może się komuś podobać, że jakaś dziewczyna może go uznać za przystojnego czy interesującego, zwłaszcza że sam o sobie nigdy nie myślał w takich kategoriach. Najwyraźniej w tym byli do siebie podobni - nie dostrzegali własnej atrakcyjności. Według niego włosy Georginy były piękne, właśnie dzięki temu nieładowi wyglądała tak malowniczo. Według niego piegi dodawały jej zalotności, ale starał się nie wpatrywać w nią zbyt intensywnie, w ogóle starał się unikać kontaktu wzrokowego, bojąc się, że dojrzy w jego spojrzeniu niepewność, niemal strach, do którego nigdy w życiu by się nie przyznał. Jemu również brakowało pewności siebie, ale tylko i wyłącznie w relacjach damsko-męskich. W każdej innej sytuacji był opanowany, w każdej innej sytuacji nie dało się go wyprowadzić z równowagi, w każdej innej sytuacji był odważny i zdecydowany. Ale wystarczył trzepot pociągniętych mascarą rzęs, kobiecy głos albo delikatna woń perfum, by w głowie Devena pojawiła się kosmiczna pustka, by jego silne dłonie zaczęły się pocić, a język odmówił posłuszeństwa. Udawał, że nie jest zainteresowany, że kobiety, że związki, że nic go nie obchodzi, ale to nie była prawda. - Nikt nie obiecywał, że będzie łatwo - powiedział Deven swoim niskim, łagodnym głosem, patrząc na nią nieśmiało i próbując zebrać rozbiegane myśli w jakąś sensowną całość, co jak na niego szło całkiem nieźle. - Jeśli... jeśli nie możesz się dogadać z ludźmi, to... to powinno być łatwiejsze niż możesz przypuszczać... ja... - zaczął, zaciął się, zebrał w sobie i znów zaczął mówić - ... ja czasem wolę rozmawiać z roślinami ze zwierzętami i roślinami. One mają więcej zrozumienia niż ludzie, wiesz? Nigdy cię nie oceniają, nie krytykują twoich wyborów, decyzji, myśli... one dają ci wolność... - ostatnie słowa niemal wyszeptał. Słysząc brzęk słoików, drgnął przestraszony, po czym bez słowa złapał na ręce Ayashe, który zaczął coś pokrzykiwać, wyraźnie zdenerwowany. Niewiele myśląc, Deven podał małego bobra Georginie, nie zastanawiając się, czy dziewczyna lubi zwierzęta. Za bardzo się bał, że malec pokaleczy sobie łapki, stąpając po ostrych odłamkach. - Potrzymaj go przez chwilę... Reparo - mruknął, celując w słoiki, a raczej ich odłamki, ale najwidoczniej poszły w tak drobny mak, że zaklęcie niewiele mogło zdziałać. - Cholera... Poczekaj, wezmę go... - delikatnie wyjął bobrzątko z objęć Georginy, nie mogąc przy tym uniknąć dotknięcia jej, co przyprawiło biednego Indianina o kolejny dreszcz.
Georgina odkąd pamiętała była oceniana. Z czasem te oceny przerodziły się do tego, że była od nich uzależniona nie tylko w szkole, ale też w życiu. Była wrażliwa na opinie innych, choć wkładała to do szkatułki zakopanej gdzieś w głębokiej świadomości. Nie chciała dać po sobie poznać, że cokolwiek ją w jakikolwiek sposób rusza. Tak bardzo silna, że słabości widziała dopiero przed lustrem, kiedy dzień się kończył, albo nie zdążył się jeszcze na dobre zacząć. Georgina miała za sobą pewną ścieżkę, którą rozciągała się trochę inaczej niż u wszystkich Krukonów, którzy od początku dążenia dokądś wiedzieli czym jest te dokądś i jak mają to traktować. W jej przypadku... Było przecież inaczej. Pani perfekcyjna nie miała przecież pomysłu. Zgodziłaby się z Devenem, co do tej wolności zwierząt, że ich nikt nie ocenia... I tu wielkie zazdro. Georgina wiele by dała, żeby nie podlegać ocenom... A idąc korytarzem miała wrażenie, że to na nią wszyscy patrzą, ale nie dlatego, że jest najpiękniejsza. Nie. Wszyscy patrzyli na nią pamiętając coś, czego ona nie pamięta. Ubytki w pamięci dobijały ją dotkliwie, stąd cieszyła się z neutralności wzroku Devena, który chyba jeszcze nie wiedział, kto poprosił go o pomoc. Może lepiej? Może to nowy start znajomości? Gdy wręczył jej swojego pupila na początku chciała zaprzeczyć, odrzucić, powiedzieć, że ona się do tego nie nadaje. Bo fakt faktem uwielbiała oglądać zwierzęta, ale pielęgnacja nigdy nie była jej polem do popisu. Aczkolwiek przyjęła zwierzaka na ręce, gdzie ten zderzył się z zimnym materiałem skórzanej kurtki przez co wzdrygnął się. Georgina instynktownie pogładziła go po karku próbując go jakby uspokoić, że nic mu się nie stanie. Jednocześnie siebie też zapewniała, że nie zrobi mu krzywdy, bo niczego nie była pewna... Ale już po kilku chwilach Deven uwolnił ją od boberka na co ona kucnęła gotowa zbierać te nasiona sama i jeszcze rozdzielać do kilku słoików na różne rodzaje. Dopiero potem zdała sobie sprawę, że wszystkie są do siebie podobne, więc jedyne o co poprosiła to o słoik, który Quayle jej wspaniałomyślnie podał, a ona grzecznie sprzątnęła nasiona i szkło. - Przepraszam, to moja niezdarność. Ostatnio jestem jakaś rozproszona. - Przyznała, choć nieco koloryzowała. Zawsze miała wyostrzone zmysły, głodna wiedzy, nowych doświadczeń, czegokolwiek co pozwoli jej czuć i uwolnić się od słuchania innych. Czasami chciała rzeczywiście niewiele, więc? Więc teraz już sama nie wiedziała o co chodzi. - Może jak stąd uciekniemy to nie oskarżą nas, że to nasza wina. Znaczy moja! - Poprawiła się szybko wgapiając szafirowe oczy w Devena.
Nadish Narayanan
Wiek : 30
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 178
C. szczególne : Tatuaż na ramieniu lewej łopatce i szyi.Na lewej piersi ma 5 centymetrową bliznę po odłamku szkła
Młody Puchon pojawił się w cieplarni nr 3,torba z podręcznikiem i ruszamy na wielkie poszukiwania składników do eliksiru. Dziś bowiem chciał jakoś wszystkim poszkodowanym pomóc wiec czas na zajęcia praktyczne w ziemi, bo przecież od jakiegoś czasu przerabiał czytał głównie teorię książkowa. No i musiał uważać - zaglądał w każdy zakamarek cieplarni i w końcu znalazł gdzieś w rogu jakiś słoik z lepką zieloną substancją śluz gumochłona ,wychodząc z cieplarni wziął średniej wielkości woreczek z rogiem jednorożca może na coś sie przyda Z/T
Ten dzień był wyjątkowo deszczowy. To jednak nie zniechęciło Bonnie do odwiedzenia cieplarni numer trzy. Lunarni zostali pokonani, więc dziewczyna mogła wrócić do (w miarę) normalnego życia. A dziś miała zamiar sprawdzić, czy aby wszytkie rośliny sobie zdrowo rosną w tej cieplarni. Nie widziała się przecież z nimi jakieś dwa tygodnie! I choć wiedziała, że nauczyciele zielarstwa z pewnością ich doglądali, to ona poprostu to lubiła. W ten sposób mogła się zrelaksować. Wchodząc do lekko przesiąkniętego zapachem wilgoci pomieszczenia, dziewczyna odruchowo podszedła do jednej z największych sadzonek glicynii błyskawicznej, rośliny, która by przetrwać potrzebuje energii elektrycznej i z tego względu, szczegolnie w taką pogodę, może sprowadzać pioruny. Puchonka wyciągnęła różdżkę. - Baubillious - szepnęła, a z różdżki wystrzeliła mała błyskawica. Glicynia odrazu wyglądała o niebo lepiej. I w ten zdało usłyszeć się czyjeś kroki. Bonnie zwróciła się w stronę wejścia, by upewnić, że to nie krople deszczu robią jej figle.
Silas Clark
Rok Nauki : I
Wiek : 24
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 189
C. szczególne : Długie dredy często wiązane na czubku głowy
Silas w końcu dostał się do Wieży gdzie mieszkali Krukoni. Zastanawiało go dlaczego mieszkają tak wysoko skoro ślizgoni mieli te swoje lochy. Nie jemu jednak było o tym debatować. Dowiedział się od jednego z uczniów w tym domu , gdzie są cieplarnie. Chciał się tam udać by zobaczyć jakie rośliny oferuje tutejsza szkoła i czy większość przyda mu się do jego eliksirów. Przejrzał cały swój cenny kufer i dopilnował by nikt nie ruszał jego rzeczy. Kufer był zamykany na tyle dobrze, że nikt niczego nie mógł mu tak po prostu ukraść.Przez moment nie wiedział którą ścieżką się udać, ale potem szybko ją odnalazł, przypominając sobie dokładnie słowa chłopaka, który omówił mu cała trasę. Usłyszał, że ktoś wymawia w pobliżu jakieś zaklęcie. Ruszył w kierunku drzwi i pchnął je lekko by dostać się do środka. Z reguły w cieplarniach było bardzo ciepło, jego to jednak nie ruszało. U nich w Salem też były cieplarnie tyle że trochę większe od tych Hogwardzkich i trochę bardziej rozbudowane. Dostrzegł jakąś dziewczynę, która stała przy roślinach. Nie znał się na wszystkich roślinach. Zielarstwo interesowało go tylko na tyle by wiedzieć jakie rośliny gdzie znajdzie by użyć ich do eliksirów. Bardziej skupiał się na tworzeniu wywarów. -Cześć, Silas Clark. Widzę, że dobrze trafiłem. Piękna szklarnia- powiedział lekko się uśmiechając, a tym samym podchodząc bliżej dziewczyny. Dostrzegł, że też miała ciemną skórą, co sprawiało że na razie była pierwszą osoba, którą tu zobaczył i która nie była biała.
- Witaj - przywitała się z nieznajomym. Całkiem przystojnym nieznajomym, jak już, i całkiem wysokim (190 cm =/= 157 cm). A gdy ten nazwał szklarnię "piękną", odparła: - Tak, to prawda. Jesteś no..? - na początku lekko zgłupiała. Nie był w szklarnii przez te 7 lat... czy co? Gdyby był stąd powinna chociaż znać go z widzenia. Powinna... - Zaraz, zaraz... ty musisz być z tego projektu "Złoty Sfinks", tak? "No, przecież" pomyślała. Oj, głupiutka Bonnie. Zwykle wykazuje się większym ilorazem inteligencji. Przystojni i wychowani chłopcy nie rosną przecie w Hogwarcie na wierzbach, więc nie mógł być stąd. To dość logiczne... - A tak w ogóle, to jestem Bonnie Gardener - przedstawiła się i podała Silasowi dłoń. - A ty skąd jesteś? Z Salem czy z Riverside? Wyglądasz na speca od eliksirów - rzuciła, by rozluźnić atmosferę. "Na Boga! Dziewczyno, zwolnij!"
Silas Clark
Rok Nauki : I
Wiek : 24
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 189
C. szczególne : Długie dredy często wiązane na czubku głowy
Chłopak uśmiechnął się lekko i przytaknął głową, co miało oznaczać w jego tłumaczeniu dosłownym "TAK". -Projekt "Złoty Sfinks" , wysłany tutaj jako jeden z wybitniejszych uczniów z eliksirów. Miło mi poznać...eee...?- zapytał po chwili przypominając sobie, że nie zna właściwie imienia dziewczyny. Zmieszany cofnął więc dłoń i przesunął nią po swojej potylicy. Potem spojrzał na jedną z roślinek, która była najbliżej niego, nie rozpoznał jej, więc pewnie nie używał jej nigdy do żadnego z eliksirów, które przygotowywał. -Zrobię dla ciebie każdy eliksir o jaki tylko poprosisz. Muszę trenować więc każdy wolny czas poświęcam na dalsze studiowanie książek i tworzenie wywarów. Mam fotograficzną pamięć - wyjaśnił dziewczynie wolno i wyraźnie. -Co do szkoły to uczęszczam do Salem. Znasz tą szkołę?- zapytał z lekkim błyskiem w oku. Może dziewczyna też tam wcześniej uczęszczała? To byłoby dla niego ciekawym odkryciem a na pewno zbliżył by się przez to bardziej do tej dziewczyny. Była malutka w porównaniu do jego wzrostu, ale za to spojrzenie i uśmiech, a w dodatku ten element zmieszania na jej twarzy sprawiał, że była słodka.
- Ojej, to imponujące - przyznała z uśmiechem, gdy Silas skończył swój wywód. Ona również kochała eliksiry... i zielarstwo... i wróżbiarstwo... A wspólne zainteresowania oznaczały cień szansy na nić porozumienia, bo Bonnie potrzebowała poznać kogoś nowego. Tak bardzo odsunęła się od ludzi, że czasami boi się wyjść z dormitorium, żeby nie wyjść na tą co nie jest wstanie się do nikogo odezwać, bo tak naprawdę jedyną, żywą (!) osobą, z którą rozmawiała przez okres kilku ostatnich miesięcy był szkolny psycholog. Czas to zmienić, serce... - I nigdy nie byłam w Salem, jestem z Hogwartu, poprostu zgadywałam. Choć ciotka chciała mnie tam wysłać... - wyjaśniła i przyjrzała się Silasowi dyskretnie, by nie pomyślał, iż ma do czynienia z jakąś wariatką, która skanuje ludzi wzrokiem. "Niedługo narobię sobie kompleksów" pomyślała. Chłopak był bowiem przy niej prawdziwym olbrzymem, choć w sumie był facetem, więc to chyba nawet dobrze. - ...bo tak trochę też jestem dobra z eliksirów, ale nie tak, by startować w "Złotym Sfinksie" - dokończyła. - W ogóle, jak ci się podoba w Hogwarcie? Musi ci się tu podobać - zaśmiała sie lekko.
Silas Clark
Rok Nauki : I
Wiek : 24
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 189
C. szczególne : Długie dredy często wiązane na czubku głowy
Silas nagle roześmiał się na słowa dziewczyny, jednakże był to pozytywny śmiech, nie coś złośliwego. Broń boże, aby Silas złośliwie się z kogoś śmiał. On przecież był taką pozytywną osobą. Jeszcze się nie zdarzyło by kogoś darzył szczerą nienawiścią. -Nadal nie powiedziałaś mi jak masz na imię- przypomniał jej po czym usiadł na ciepłej ziemi,bo oczywiście innej nie mogło tu w cieplarni być prawda? Teraz był odrobinę niższy a w dodatku nie czuł się takim olbrzymem, który musiał non stop patrzeć na dziewczę z góry. Nagle coś wparowało do pomieszczenia i wylądowało przy kolanach chłopaka. Ten znowu się zaśmiał i pogłaskał zwierzę po łbie. -Droga nowa koleżanko, przedstawiam ci Einsteina. To mój kuguchar. Właśnie nasza szkoła Salem słynie z bardzo dobrych alchemików. Przykładamy tam dużą wagę do eliksirów i posiadamy najlepsze kociołki do ich warzenia. Znajdziesz tam też wiele czarnych kotów i właśnie kugucharów. Tego przyjaciela dostałem na moje jedenaste urodziny zaraz po otrzymaniu listu z Salem- wyjaśnił dumny z tego co właśnie powiedział. -Co się tyczy eliksirów.... zawsze służę pomocą i mogę pomóc. Jak mówiłem, z chęcią popracuję z kimś bo tym samym będę mógł sobie coś powtórzyć i jeszcze dokładniej opanować dany materiał- powiedział zgodnie z prawdą, bo przecież im więcej się ćwiczy tym lepsze zdobywa się doświadczenie prawda? No a przecież Silas wiecznie tkwił przy kociołku i warzył eliksiry. Einstein właśnie podbiegł do dziewczyny i stanął na przednich łapach tak że teraz wzrostem sięgał jej prawie do pępka. Spojrzał się na nią wielkimi oczyma. -Czy mi się podoba? Sam nie wiem- powiedział trochę obojętnym tonem- tak naprawdę jestem tutaj od kilku dni i nie miałem okazji poznać wszystkich ciekawych tutaj miejsc. Nasze zamki bardzo się od siebie różnią, chociaż poprzez różne olimpiady bywałem już w wielu zamkach. Każde wakacje spędzam na różnych konferencjach i koloniach. Nigdy nie wracam do domu. Nauka jest praktycznie całym moim życiem. Myślę że ten zamek może mi się spodobać. To jednak nie to samo co stare dobre Salem. Pewnie mnie doskonale rozumiesz- tu się uśmiechnął i nie omieszkał spojrzeć się w oczy dziewczęcia.
Kiedy Silas wybuchł śmiechem, Bonnie się lekko zmieszała, ale już po chwili było wiadomo, że wszystko jest spoko. - Och, naprawdę? Wydawało mi się, że się przedstawiałam. Cóż, wybacz, jestem Bonnie Gardener - odparła z uśmiechem i wtedy chłopak usiadł na podłodze, więc Puchonka zrobiła to samo. W sumie już i tak trochę rozbolały ją nogi. I nagle do cieplarni wparował kuguchar, należący do Silasa. Dziewczyna kochała zwierzęta. Na widok kotowatego na twarzy pojawił jej się wielki banan. -Witaj, Einstein - przywitała się. - Jakiś ty słodki - rzekła, robiąc z dziubek i rzucając oczko do kuguchara, jakby był małym bobasem. "Nie tylko ty, z resztą" pomyślała. - Wiesz, jeszcze nie jest ze mną tak źle, jeśli chodzi o eliksiry - zahihotała. - Ale jak będę mieć jakieś problemy to zgłoszę się do ciebie... - przerwała, gdy Einstein przysunął się do jej nóg i wlepił w nią swoje cudne ślepia. Wprost nie mogła się napatrzeć na to cudne stworzonko. - Chyba... tak - odpowiedziała, choć wewnętrznie Silas lekko przytłoczył ją takim nadmiarem informacji. No i ten wzrok. Dziewczyna nawet się lekko zarumieniła, ale raczej nie było tego widać przy jej cerze.
/następny post będzie jutro
Silas Clark
Rok Nauki : I
Wiek : 24
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 189
C. szczególne : Długie dredy często wiązane na czubku głowy
-Nic nie szkodzi Bon. Mogę tak do ciebie mówić?- zapytał z lekkim uśmiechem na twarzy zaraz potem zacmokał na kuguchara by ten podbiegł do niego i nie dręczył już dziewczyny. -Einstein to bardzo zaczepne stworzenie, zwłaszcza jeśli wie, że ten ktoś nie jest dla mnie niebezpieczny- wyjaśnił głaszcząc kotowatego za uchem ,a potem przyczepiając mu smycz do obroży, by ten znowu gdzieś nie robił sobie samowolki bez niego. Chociaż i tak zwierzę praktycznie nigdzie nie chodziło bez Silasa. Było bardzo nieufne względem nowych miejsc. -Ty znasz się na roślinkach i dobrze znasz Hogwart, ja znam się na eliksirach. Moglibyśmy sobie pomóc. Chciałabyś zostać moim przewodnikiem? Gwarantuję ci, że nie będę męczący- powiedział spokojnym tonem do dziewczęcia i znowu zaczął się bawić uszami swojego pupila. To prawda był słodki, ale w dodatku sprawiał wrażenie trochę innego faceta niż ci w Hogwarcie. Tamci byli bardziej pewni siebie i sądzili, że każda dziewczyna należy do nich. On natomiast myślał zupełnie na odwrót. Dziewczyny jednak lubiły go za ten jego misiowaty charakter i zawsze pomocną dłoń.
- Oczywiście, że tak - odparła, gdy chłopak zapytał, czy może ją nazywać "Bon". Całe szczęście, że siedziała na podłodze, bo w innym wypadku chyba nogi by się pod nią załamały. Nareszcie znalazła kogoś z kim mogła porozmawiać... i na kogo mogła się pogapić. Kiedy Silas zaproponował by Bonnie została jego przewodnikiem, dziewczyna o mały włos nie dostała napadu padaczki. Dobrze wiedziała co kryje się pod terminem "przewodnika"... a przynajmniej miała nadzieję. Na jej twarzy pojawiły się ogromne rumieńce. - Jasne, byłoby świetnie! - odpowiedziała. Ale nagle przypomniało jej się, że musiała załatwić jeszcze jedną, ważną sprawę. Zerwała się powoli z podłogi. - Chętnie jeszcze bym z tobą posiedziała, ale niestety mam coś do załatwienia. Ale obiecuję, że jeszcze się spotkamy - rzuciła z uśmiechem, wychodząc z cieplarni.
Kto jak kto, ale Kato Arearos Thorn poważnie traktuje zielarstwo i wszelkie listy, które traktują o potencjalnej możliwości zarobienia paru galeonów. List od tajemniczego A.S.G. nie był pierwszym, który otrzymał i być może również nie ostatnim, ale stanowił również swego rodzaju wyzwanie. Oj niee, chłopak nie mógł sobie odpuścić możliwości wypróbowania swoich sił w starciu Vicario vs Thorn, gdy chodziło o jadowitą tentakulę. W Hogwarcie nie było ich zbyt wiele i utrata jednej doniczki byłaby zbyt dużym ubytkiem, ale on miał na to sposób. Wiedział w jaki sposób rozmnażają się tentakule i zamierzał wykorzystać swoją wiedzę do tego, aby podsunąć A.S.G. sadzonkę. Wiedział, że jeśli potrzyma ją u siebie trzy dni to zdąży już wykształcić bulwę, a młoda tentakula jest warta prawie tyle samo co rozwinięty osobnik, zwłaszcza, że jeszcze nie jest tak niebezpieczna. Wyliczył dokładnie kiedy może dochodzić do rozmnażania i wybrał sobie odpowiedni okaz, który zresztą obserwował natarczywie na ostatnich zajęciach. Wchodząc do cieplarni numer trzy, niemalże natychmiast ruszył w stronę rośliny, rzucając na nią szeptem kilka zaklęć paraliżujących. Nie chciał aby go drasnęła, oj nie chciał. Kiedy był pewien, że jadowite macki go nie uderzą, zbliżył się i delikatnie oderwał tą, która jego zdaniem była zdatna do rozmnażania. Biorąc pod uwagę fakt, że gładko odeszła od reszty był niemalże pewien, że się nie pomylił. Po tym wszystkim wycofał się powoli i zdjął zaklęcia, wymykając się z cieplarni z macką, trzymaną przez rękawice ochronne. Czas zasadzić to maleństwo. Po drodze do zamku zebrał też trochę tarniny i piołunu, aby skompletować zamówienie kontrahenta.
Cieplarnia numer trzy była bardzo interesującym miejscem, dla każdego miłośnika roślin. Najniebezpieczniejsze z tych, o których naucza się w Hogwarcie zawsze przyciągały uwagę, o to nie trzeba się było nawet specjalnie starać, a w sumie to szkoda. Dla Elleander każda roślina była w jakiś sposób fascynująca i miała wielką nadzieję na to, że ktokolwiek by się tutaj dzisiaj nie zjawił to mimo faktu, że chce jedynie otrzymać jej kartę, okaże chociaż minimalne zainteresowanie tematem. Tuż nad głową jasnowłosej czarownicy jaśniał już Derwent Shimpling. Osławiony komik zawsze budził w niej pozytywne uczucia, chociaż nie bardzo współczuła mu tego co mu się przytrafiło - wszak zgotował to sobie na własne życzenie, a teraz on sam był osobą, której wizerunek chcieli pozyskać poszukiwacze. Słońce prażyło wyjątkowo mocno, a ścianki cieplarni wyjątkowo potęgowały uczucie duchoty, ale Elleander nawet nie podniosła się z drewnianego krzesła, na którym zasiadała w oczekiwaniu na uczestnika. Miała tylko nadzieję, że nie będzie musiała tutaj sterczeć do wieczora.