Pizzeria położona niedaleko Hyde Parku, do której przychodzić mogą zarówno mugole, jak i czarodzieje. Prowadzona przez czarodzieja urodzonego w mugolskiej rodzinie. Karty menu są tak zaczarowane, że mugole widzą ceny w funtach i pensach, natomiast czarodzieje w galeonach, syklach i knutach. Przeważają głównie pizze, jednak można znaleźć także sałatki czy dania z grilla.
Sok dyniowy Woda goździkowa Piwo kremowe Sok pomarańczowy/jabłkowy/porzeczkowy/multiwitamina Herbata czarna/czerwona/zielona/owocowa Kawa z ekspresu przelewowego Lemoniada/mrożona herbata Wielka dolewka
Pizza podstawowa (ser, sos, oregano) Dodatek bezmięsny (pieczarki, ananas, papryka, pomidor, rukola, szpinak, cebula, gorgonzola, mozarella, camembert) Dodatek mięsny (anchois, łosoś, kawałki kurczaka, kawałki wołowiny, kawałki wieprzowiny, boczek, kiełbasa) Dodatkowy sos (pomidorowy, BBQ, alfredo, tysiąca wysp, czosnkowy, salsa) Festiwal pizzy Dowolna pasta Festiwal makaronów Bar sałatkowy – skomponuj swoją sałatkę! Dania z grilla – all you can eat! Hamburger
Kobieta znów zaczęła stukać palcami o blat stołu, wydawała się robić trochę zirytowana jego postawą. Najwyraźniej spodziewała się całkowicie innej postawy i działań z jego strony, a tu proszę. Trafił jej się oporny materiał, który tak łatwo jak powinien nie współpracował. - To są moje założenia i przemyślenia, nie wiem nic na ten temat. Nieważne kim jestem, ciekawe jest kim ty jesteś. Grzeczny student w trakcie roku szkolnego szlaja się po Londynie zamiast Hogsmeade? Nie uwierzę - rozbawienie powoli zanikało. Na jego miejsce zaczęła wchodzić delikatna irytacja, a może to była kpina? Trudno było jasno określić nastrój piękności, zresztą jak to zazwyczaj z kobietami bywało.
Stukanie palcami w blat stołu tej kobieciny, powoli zaczynało naginać jego cierpliwość i niszczyło jego granicę opanowania. Lada chwila mógł wybuchnąć, chociaż co do tego nie byłabym taka pewna, to "nie w jego stylu". Miał już serdecznie dosyć tego rozkapryszonego zachowania blondynki, która od tak weszła sobie do lokalu, i pozbawiona kultury usiadła naprzeciw niego. A co, jeśli Albert sobie tego nie życzył? Na początku nie wydała mu się jakimś zagrożeniem, czy coś w tym rodzaju. Ot zwykła kobieta, o blond włosach i z krągłościami tu i ówdzie. Zwyczajnie- miała zamiar posilić się, podczas zmiany w pracy. A tutaj, proszę, ciągle go pyta i nie zważa na innych klientów restauracji. Czy ona nie upadła na głowę? W ogóle, skąd ona to wie i kim do cholery jest? Ha, nie wie nic na ten temat? Jakie założenia i przemyślenia, o co chodzi? Ta konwersacja nie miała sensu, mógł spokojnie opuścić lokal i nie zwracać uwagi na tą... jak jej tam? No, racja, nie przedstawiła się! A jego wypytuje, co nie? Na prawdę, zaraz będzie tego wszystkiego koniec, on wyjdzie i już nie wróci. Tylko niech najpierw dadzą mu tę przeklętą pizzę! Nikt się tutaj nie szlaja, Londyn jest większym i dużo ciekawszym, jak i spokojniejszym miastem, niż Hogsmead. Tam jest zgiełk, brud i mnóstwo ludzi, których niezbyt miał ochotę oglądać. Rousier tutaj nikogo nie znał, więc nikt nie mógł mu nic zrobić, ale z drugiej strony był wtedy słabszy. Ale co może mu się stać? - Z wyrazami szacunku, ale co pani do tego?! - zapytał uniesionym głosem i podparł się o blat stołu. Nachylił się nad kobietą, nie zwracając uwagi na to, że teraz są obiektami rozmów. Niewielu było w pizzerii Cactus, toteż problemu to nie stanowiło. Skąd się ta baba urwała? Nie wyglądała na taką miłą, jak na początku, z pewnością czegoś od niego chce, tylko za bardzo nie wiemy o co. I dlaczego nie chce mu się przedstawić?! To też jest podejrzane!
Kobieta nie wydawała sie być specjalnie przejęta kiedy chłopak stracił wreszcie cierpliwość i postanowił nad nią zawisnąć z niezbyt przyjemną miną. Cóż, na pewno nie wydawała się być przerażona. Wbiła paznokcie w jego tors popychając go mocno tak żeby z powrotem usiadł na krześle jak człowiek, mimo wszystko nie życzyła sobie takiego zachowania z jego strony. - Uspokój się wreszcie. Może być mi do tego wszystko, to ty jesteś w złym miejscu i w złym czasie, nie powinieneś szlajać się bez celu jeżeli nie masz złych zamiarów i nie rządzi tobą chęć zniszczenia świata co mogłoby się przydać - nie podniosła głosu, nawet na niego nie warczała. Prowadziła spokojną dyskusje. Nie przejęła się i wtedy kiedy kelnerka wreszcie przyniosła jego gorącą pizze i postawiła na ich stoliku, by szybciutko zniknąć w kuchni bez słowa. Kobieta uśmiechnęła się dość kpiąco widząc ten marny posiłek, westchnęła nawet smutno zastanawiając się nad marnością tych czasów - I okaż szacunek jeśli nie chcesz by to był twój ostatni posiłek - dodała zanim jeszcze zdążył sięgnąć po jakikolwiek kawałek.
Ostre i pomalowane ostrymi kolorami paznokcie dziewczyny, wbiły się w jego tors, popychając chłopca na miejsce. Nie ukrywajmy, że mocno wbiły się w jego klatkę piersiową, niewątpliwie pozostawiając pod ubraniami przecięty ślad. W ogóle słowa tej "przemiłej" blondyny wywarły na nim wrażenie, okropne wrażenien, które sprawiło, że coraz bardziej chciał opuścić to towarzystwo, wyjść i w spokoju wrócić do Hogwartu. Bezpiecznego miejsca, w którym nigdy nie spotkałby tej przebrzydłej baby, której najwyaźniej chodzi o unicestwienie ludzkości i całego wszechświata. Teraz był przekonany, że się nie zaprzyjaźnią. Zaczął ją denerwować, kiedy Albert stawiał kolejne pytania, czy to nie dziwne? Siedział na twardym siedzeniu, do którego jego cztery litery się przyzwyczaiły, z powodu częstych wizyt w tym miejscu. Bał się, to mało powiedziane, był przerażony postawą dorosłej kobiety, ale równocześnie gotował się od środka, że akurat jego musiało to spotkać. Na pierwsze pytanie nie odpowiedział nic, bo co miałby odwarknąć? Kłócić się z nią nie będzie, w końcu widać, że jest niebezpieczna; nie jest na tyle głupi, żeby pakować się w tarapaty. Dostał swoje pożywienie, które według strzygi było marne. Dla niego wręcz przeciwnie, pizza najsmaczniejszą potrawą świata! Ona się nie zna, a w dodatku ma niewyparzony jęzor i kiepski charakter. Przyciągnął do siebie pudełko, w którym znajdował się jego obiadek. - Ta... To o co chodzi? - wymamrotał z pełnymi ustami w stronę przybyszki. Już go to szczerze mówiąc męczyło, popołudnie nie może mijać mu spokojnie?
Oh niewychowany chłopiec, bardzo niewychowany. Kobieta spojrzała na niego z pogardą, a w jej oczach zaświeciło cos iście... zwierzęcego. Zdecydowanie nienaturalnego i przerażającego, mocno podejrzanego jednym słowem. A może to tylko taka gra świateł? Cóż, zawsze można było mieć taką nadzieje. - Załamujesz mnie mój drogi, nie jesteś wart aż takiego zachodu, a szkoda - przysunęła mu jeszcze trochę bliżej jedzenie zapewne chcąc od siebie odsunąć to paskudztwo. Sama zapewne żałowała, że wybrała akurat ten lokal i weszła akurat za nim do środka. Dookoła tyle ludzi, mogła wybrać o wiele lepszy obiekt. - Co nie oznacza, że nie powinieneś ponieść kary za szlajanie się poza zamkiem w środku roku szkolnego - ponowny zwierzęcy błysk zagościł na moment w jej oczach. No, najwyższa pora brać nogi za pas i modlić się żeby jej nigdy więcej nie spotkać.
On, niewychowany? Ostatni raz wtrącam, że to ta kobieta była niewychowana! I zła, tak zła, to czuć było dopiero teraz, gdy pokazała swoje prawdziwe oblicze, to złe, które... Było równie obrzydliwe, co stukanie czerwonymi paznokciami po brudnym blacie stołu. E tam, to jej problem, trzeba było tu nie przychodzić. Nie jest wart aż takiego zachodu, tak? To niech sobie ta człowieczyna pójdzie, bo go gnębi i przeraża! Bardzo nawet! A on się z wariatką zadawał nie będzie, jeszcze mu krzywdę zrobi, i co? Ej jest ze Slytherinu, może to dlatego robiła sobie nadzieję, że razem zniszczą... Właśnie, nawet nie powiedziała mu, po co to spotkanie! - Nigdzie się nie szlajam - odparł, wyraźnie zniesmaczony zachowaniem babki. Odsunął pudło z logiem Pizzerii Cactus na puste miejsce obok niego. Fe, odechciało mu się jedzenia, przeraża go ta blondyna... A na początku wydawała się być taka jakaś... milsza? Całkiem. Nie będzie uciekać, bo co może mu zrobić, tu w miejscu publicznym?
Kobieta wstała z miejsca, obeszła stolik tak, że w końcu znalazła się za chłopakiem. Położyła dłoń na jego ramieniu, uśmiechając się pod nosem po raz ostatni - Oh oczywiście, w końcu nie jesteś taki zły. Na razie mój drogi, ale wszystko przed tobą - rzuciła najwyraźniej w ramach pożegnania. Kiedy tylko skończyła zdanie obróciła się na pięcie i ruszyła w stronę drzwi, które za chwile zamknęła za sobą będąc już na ulicy, a tam zniknęła za jakimś rogiem, wyglądało na to, że na razie daje mu spokój. Obok chłopaka pojawiła się jeszcze tylko kelnerka, która odebrała zapłatę za zamówione jedzenie. Nie martw się, to nie definitywny koniec zabawy, a raczej zawieszenie broni. Albert jest wolny... przynajmniej na razie.
Błąd! Wcale nie dotarli do zamku. No dobra, dotarli, ale potem Drake bezceremonialnie pociągnął Violet poza bramy Hogwartu, niczego jej nie tłumacząc, co zapewne ją bardzo irytowało. Ale lubił czasem robić coś spontanicznego i enigmatycznego jednocześnie. Poza tym bawiły go w duchu reakcje innych osób na jego jakże wspaniałe pomysły. Dlatego droga poza granice szkoły minęła raczej milcząco, jedynie przy ewentualnych zdawkowych pytaniach ślizgonki. Bennett jednak się tym w ogóle nie przejmował i dalej jakże chamsko ciągnął Lavoisier przed siebie. Aż w końcu znaleźli się w miejscu, w którym mogli się teleportować. - No, to teraz się dowiesz, gdzie pędzimy - powiedział w końcu, robiąc minę niewiniątka. Ojej, on naprawdę był dobrym, grzecznym uczniem Hufflepuffu? Zachowywał się trochę inaczej. Ale cóż zrobić, iż taki miał temperament. Widocznie nie tylko Violet się zmieniła z czasem. Choć Drake na pewno zmienił się jedynie nieznacznie. W końcu aportowali się do Londynu, a konkretniej Hyde Parku. Zadowolony z siebie, choć nieco zły w środku, iż targa dalej swoją książkę pod pachą, zaprowadził dziewczynę do... Pizzeri Cactus! Była jego ulubioną miejscówką w tym mieście. Było w niej tak przytulnie, miło i ciepło i... - Cóż, mam trochę dosyć już Hogwartu - skwapliwie wyjaśnił ślizgonce powód, dla którego nie mogli po prostu zjeść w zamku bądź chociażby w Hogsmeade. I nie patrząc już teraz, czy panienka Lavoisier za nim idzie, przestąpił próg owego cudnego przybytku. I, co więcej, nie zachował się zupełnie jak gentleman, nie przepuściwszy dziewczyny w drzwiach. Oj tam, mamusia nie widzi, heheh. No dobra, stanął już w środku i przetrzymał jej drzwi, zachęcając skinieniem głowy do wejścia. No, więc połowicznie był szarmancki, ha! Kiedy przeszli w końcu głębiej, zajęli stolik, a puchon odsunął Violet krzesło, po czym sam usiadł na jednym naprzeciwko. Wtedy też z hukiem rzucił na blat swoją książkę, jak się zresztą okazało, była to książka do Zaawansowanych Mikstur, z których przed wyjściem na leśną polanę miał wykład. - W ogóle to - zaczął z wolna - jestem oburzony twoim stosunkiem do książek, młoda damo - dokończył poważnym tonem, kręcąc głową z dezaprobatą. A potem ją podniósł i uśmiechnął się lekko. - Za karę pierwsza wybierzesz sobie coś do jedzenia bądź picia - kontynuował, kiedy podszedł do nich kelner, witając się z nimi i wręczając im menu pizzerii.
Fakt iż nie wiedziała dokąd zmierzają, na pewno po części był irytujący. Violet miała jednak to do siebie, że w takich momentach ciekawość brała nad nią górę. Zamiast patrzeć z dezaprobatą, gdzie Drake ją ciągnie, była zdezorientowana, choć wcale nie protestowała. Od czasu do czasu zapytała tylko, dokąd idą, jednak nie doczekała się odpowiedzi, co wprawiało ją w jeszcze większą irytację, której nie dała po sobie poznać. Nie znała go dobrze, ale zaskakiwał ją, a to dobry znak! Szczerze powiedziawszy nie spodziewała się niczego interesującego. Nie oszukujmy się - to tylko Puchon. Kiedy łaskawie raczył poinformować ją, iż wkrótce dowie się jaki jest cel ich wędrówki, przewróciła tylko oczami. Równie dobrze mogłaby dowiedzieć się wcześniej, wyszłoby na to samo. Ach faktycznie, jaki szarmancki ten Drake! Większego gentelmana świat nie widział, ale przynajmniej drzwi jej przytrzymał. W ogóle gdzie on ją zaprowadził? Pizzeria, serio? Ha, kiedy ona ostatnio była w takim miejscu... Przychodzili tutaj i mugole, i czarodzieje. W dodatku menu jakieś zaczarowane, coby każdy widział ceny we właściwej walucie. Nie przyszło jej nawet na myśl, że Bennett może przyprowadzić ją do Cactusa. Było to chyba ostatnie miejsce, którego się spodziewała, bo przecież - ona i pizzeria? W dodatku nie czarodziejska, tylko taka, do której przychodzą również mugole? Nie do pomyślenia, a jednak. Jest tutaj i rozgląda się właśnie po tłumie zebranym w środku. - Książki książkami, ale na stół ich się rzucać nie powinno. - odparła zgryźliwie, a właściwie tak to zabrzmieć miało, jednak średnio jej wyszło. Wzięła do ręki menu i prześledziła ją uważnie wzrokiem, nie znajdując niczego, co sprostałoby jej potrzebom. Nie wiedziała co wybrać. Pizza? Nie zje całej, no błagam. Były jeszcze jakieś sałatki i dania obiadowe, choć niespecjalnie ją zachęcały. Ona to by zrobiła dopiero jedzenie! Przekonana, że gotuje lepiej niż większość tutejszych kucharzy, powiedziała jakby od niechcenia: - Primavera. - wkrótce jej głos zabrzmiał triumfalnie, gdy wybrała pizzę. Nie nastąpi żaden koniec świata, jeśli coś zamówi. Wręczyła kartę z daniami Puchonowi, omiótłszy wzrokiem pomieszczenie, poraz kolejny zresztą. Nie znała go od tej strony, być może nie znała go wcale, może to dopiero początek, może ma w zanadrzu jeszcze jakieś niespodzianki? Dobra, nie rozmarzajmy się, nie znają się na wylot. Poza tym pizzeria to nic specjalnego. Chociaż faktycznie, miłe oderwanie od Hogwartu, którego wprawdzie powoli również zaczynała mieć dosyć. - Często bywasz w Londynie? - zapytała już z przyzwyczajenia, nie bardzo wiedząc tak dalej to wszystko pociągnąć, wciąż zdezorientowana całą tą sytuacją. No dobra, może to nie było takie szalone, ale mimo wszystko i tak krejzol z tego Bennetta. Nigdy nie przyszłaby tutaj z własnej inicjatywy, a jak się okazuje, nie jest tak źle!
Cóż, nie powinna się spodziewać po nim niczego szalonego czy też ekscentrycznego. Wszak był puchonem, niespecjalnie też zwariowanym. Ot, zwykły chłopak z paroma tajemnicami, które zresztą każdy posiadał. Miewał jedynie czasem spontaniczne zapędy, jak właśnie ten pomysł - aby kazać komuś iść za sobą i nic nie mówić o miejscu docelowym. Sam jednak był ograniczony przez swoje własne zasady, które sam sobie narzucił. Nie wychylał się poza ustalone ramy, nie próbował nikomu zaimponować, czy zyskać czyjąś aprobatę. Po prostu był głodny, cóż więc jest złego w pizzerii w centrum Londynu? W sumie to samo w sobie musiało być dla Violet czymś szalonym. Uczestnictwo w jedzeniu jakiegoś fast foodu pośród stada mugoli... Ale, aby wiedzieć o świecie wszystko, trzeba próbować czegoś nowego, czyż nie? No, a poza tym nie znali się prawie w ogóle, nie miał pojęcia, jakie Lavoisier ma upodobania. Jednego jednak się domyślał - jako ślizgonka z pewnością unika zbytniego nagromadzenia szlam w jednym miejscu. Trzeba jednak łamać stereotypy! Uśmiechnął się szerzej na rzuconą przez niego książkę. - Och, mogłem ci dać ją do noszenia całą drogę, ciekawe jakbyś teraz śpiewała - odparł teatralnie, a w jego głosie nie było cienia zgryźliwości. Raczej spokój i co najwyżej delikatne rozbawienie zaistniałą sytuacją. Odsunął wolumin na bok, podczas gdy dziewczyna wybierała sobie coś z menu (które btw trzeba byłoby zrobić w końcu hehehs). Potem zaczął oglądać ów przybytek. Do jego nozdrzy dochodził przyjemny zapach jedzenia, a grana w głośnikach muzyka stanowiła idealne tło dla tych wszystkich spotkań przy stolikach. Och, jaka szkoda, iż nie wiedział, że Violet gotuje! Może by się wprosił na jakiś posiłek? Nieee, to do niego niepodobne. Kiedy dostał menu do ręki, w zasadzie spojrzał na nie jedynie przelotnie. Cóż, często tu bywał tak po prawdzie. - Dla mnie hiszpańską - powiedział spokojnie do kelnera. - I wodę do picia. A dla ciebie? - tu zwrócił się do towarzyszki. Jeszcze od nadmiernego gadania wyschnie im w gardle, haha. Czy miał jeszcze jakieś niespodzianki? To zależy jak im się będzie spędzało razem czas, hum. Czy często bywa w Londynie? Dobre pytanie. W zasadzie to całkiem często. Zazwyczaj kiedy ma dosyć szkoły. Zresztą wiadomo - po tylu latach bycia uczniem, kiedy w końcu zdał na studia i dowiedział się, że może zawędrować dalej niż Hogsmeade, stolica Wielkiej Brytanii zaczęła być niesamowicie kusząca i aż prosiła się o dokładne zbadanie każdego jej zakątka! Szczególnie, iż sam pochodził raczej z małej mieściny. - Raczej tak. Wiesz, powiew wolności studenta i te sprawy - odpowiedział, spoglądając na nią znacząco. - Poza tym jestem niemalże mugolem, dobrze się więc czuję w takim otoczeniu - dodał luźno i postanowił obrócić swoją książką tytułem do dołu. Jeszcze jakiś niemagiczny pokusiłby się o odczytanie go i problem gotowy.
Oj tam, książki! Jakby Drake nakazał jej jakąś nieść, nie swoją w dodatku, to czy naprawdę by usłuchała? Bez przesady, taka grzeczna i posłuszna to ona jeszcze nie jest. Spojrzała na Puchona wzrokiem wyraźnie mówiącym "Nie pochlebiaj sobie" i westchnęła teatralnie. Jeśli już mowa o kuchni Violet - jedyna i niepowtarzalna. Oryginalne potrawy są wszystkim, czego pragniesz, uwierz mi. Może dlatego, że trudno ją naśladować? Takie specjały potrafią tylko nieliczni, albowiem zrobić taką kuchenną katastrofę, jaką potrafi Lavoisier, to nie lada wyczyn. Gdyby tylko wiedziała, jaka myśl przemknęła przez głowę Bennetta, byłaby niezmiernie ucieszona i już zaczęłaby planować, co mu zaserwuje. Ciasto? Nie, wyjdzie zakalec. Naleśniki? No co ty, nie potrafi posługiwać się patelnią. Najprostsze na świecie do zrobienia spaghetti? Przecież przypali sos... W każdym bądź razie to nieistotne, przecież ona wspaniale gotuje! Zapraszamy serdecznie! Jak takie myśli wciąż będą przelatywały ludziom przez głowę, to niebawem można szykować się na otwarcie restauracji, hehe. Chociaż szczerze gratuluję Bennettowi, że nie powiedział tego na głos, bo wtedy wyjścia by już nie było. Cóż, może i nie jest ona specjalnie namolna, ale jeśli dąży do jakiegoś celu, to potrafi taka być. Przykładem jest stos pytań, które potrafi zadać zupełnie nieznajomej osobie. Przecież kto pyta, nie błądzi, a już na pewno zyska odpowiedź. - Primavera. - zwróciła się już bezpośrednio do kelnera stonowanym głosem, a i cień uśmiechu przemknął przez jej twarzyczkę. No tak, powiew wolności. Ona szlajała się po Hogsmeade i Londynie nawet wtedy, gdy nie było to przepisowo dozwolone, ale przecież jest na tyle mądra, że nie dała się przyłapać. No dobrze, może kilka razy zdarzyła się mała wpadka, ale zawsze wyszła z tego cało, a i szlabany miło się odbywało. Teraz na szczęście pole do popisu zwiększyło się, wycieczki poza Hogwart są dozwolone w regulaminie, więc już nie musi się skradać. Na wzmiankę o mugolach nie odparła nic, w końcu obiecała sobie, że nie będzie oceniać ludzi stereotypowo, że nie będą jej przeszkadzać wszechobecni mieszańcy, że najpierw trzeba kogoś dogłębnie poznać, aby wyrobić sobie o nim opinię. Tak też postępuje, a niektóre uwagi puszcza mimo uszu, gdyż ewidentnie źle jej się kojarzą, a komentując je niejednokrotnie przyczynia się do sprzeczek z innymi ludźmi, którzy wciąż nie są przekonani co do jej niewielkiej zmiany. Tym bardziej, że niektórzy nie zawsze okazują się tymi, za których ich uważaliśmy... Okazują się być zupełnie inni, a my po wielu latach znajomości zadajemy sobie tylko głuche pytanie: co przeoczyliśmy...? Dobra już, bo jeszcze się rozkleimy i Lavoisier znów zbierze się na wspomnienia, a tego byśmy przecież nie chcieli. - No tak, studia... O wiele lepiej uczyć się kiedy wiesz, że robisz to z własnej woli. - stwierdziła, będąc lekko zamyślona. - Jesteś jedynym czarodziejem w rodzinie? Pewnie nie mogłeś uwierzyć w istnienie Hogwartu, kiedy dostałeś list. - zasugerowała Violet, unosząc lekko kąciki ust, co miało zachęcić rozmówcę do mówienia. Uwaga, zaczyna się seria pytań i rozgrzebywanie przeszłości. Strzeż się, kto może!
Oczywiście, nie łudził się, że ślizgonka będzie nieść książkę puchonowi. Jemu chodziło raczej o zwrócenie uwagi na istotę problemu, czyli targanie ciężkiej książki ze sobą, co w ostateczności poskutkowało jej głośnym uderzeniem o blat stołu. To fakt, należał do Hufflepuffu, ale aż tak naiwny nie był! Czyli innymi słowy, miała taki sam talent kulinarny jak SMS? Och, to rozkosznie, dobrały się zatem idealnie. Z tym, że blondynka była przekonana o swoim niebywałym talencie, a Violet chyba zdawała sobie sprawę ze swoich ułomności w karierze gastronomicznej? Oczywiście jest to pytanie, albowiem nie wiem, czy dobrze zrozumiałam. W każdym razie dobrze jednak, iż Drake o niczym nie wiedział i nie musiał się zatem wpraszać do niej na obiad, by potem udawać, że wszystko wyszło pysznie i wypluwać tego w toalecie, heheh. Kiedy kelner w końcu odszedł z zamówieniem, Bennett z powrotem zwrócił się do swojej towarzyszki. Hm, ciekawe, jak bardzo go nienawidziła z tego powodu, iż ją tutaj przytargał. Chociaż w sumie... nieważne. Jakby chciała wyjść, to by wyszła. Ślizgoni raczej nie zachowują pozorów i nie bawią się w grzeczności, chyba, że czegoś chcą. A czy Lavoisier chciała czegoś od puchona? Śmiał szczerze wątpić. Nie był nikim znaczącym w hierarchii hogwarckiego społeczeństwa, nie był również pożądanym przez wszystkie panny w zamku bożyszczem nastolatek. Ot był zwykłym chłopakiem i nikt się nim nie interesował. Poza Nastasją, ale o tym akurat nie wiedział. Spojrzał na nią trochę zdziwiony. No cóż, on tam ogólnie lubił się uczyć i zdobywać wiedzę. Czytanie książek było naprawdę fascynującym zajęciem. No dobra, nie czujesz adrenaliny jak przy skoku na bungee, ale sam fakt, iż dowiadujesz się czegoś nowego i jesteś mądrzejszy o pewną rzecz napawał go zadowoleniem. Jednak rozumiał, że są ludzie, dla których nauka to tylko niepotrzebne w życiu zło. Dlatego też po chwili zmienił wyraz twarzy na neutralny. - Zapewne masz rację - skomentował jednak, bo zostawiać coś bez odpowiedzi było raczej... niestosowne? Czy jakoś tak. Tak przynajmniej mu mówił ojciec. Bo matka... jaka była, to wiadomo. Sama nie miała zbytnio ogłady, dlatego nie uczyła tego dzieci. Wpajała im jedynie dobroć, chęć pomocy drugiemu człowiekowi i tolerancję, która zdecydowanie pokrywała się z liberalizmem i swobodą obyczajową. Jednak oczywiście Drake miał swój rozum i samodzielnie przesiewał zdobytą wiedzę i kreował swoje własne przekonania oraz pogląd na świat. - Nie, moi bracia też chodzą do Hogwartu - odparł zwyczajnie, nie domyślając się, czy Violet przypadkiem nie chce wiedzieć o nim za dużo. - Ale tak, wszyscy byliśmy zaskoczeni faktem, iż posiadamy magiczne zdolności. Rodzice nie wiedzieli nic o magii - dodał pospiesznie, po czym wyprostował się nieco na krześle. - A ty jak mniemam czystokrwista czarodziejka z dobrego domu i rodu z wielopokoleniowymi tradycjami, gdzie każdy jeden członek rodziny był ślizgonem, ewentualnie w skrajnych przypadkach krukonem? - spytał, niby neutralnie, ale z wyczuwalną nutką kpiny. Raczej nigdy tego nie okazywał, ale... męczyły go takie postaci. Bo najczęściej też zadzierały nosa i Bennett był na nie uczulony. Chciał być zawsze miłym i uczynnym chłopcem, ale nie zawsze mu się to udawało.
Szczerze powiedziawszy, Violet i jej postrzeganie swoich umiejętności kulinarnych było mniej więcej na zasadzie: robię to najlepiej, ale każdemu czasem powinie się noga, więc to naprawdę nie moja wina, że przypaliłam ten sos! Zdarza się przecież, prawda? Ogólnie rzecz biorąc kucharką była wyśmienitą, a jako specjalista nie próbowała swoich potraw, toteż święcie przekonana, że są świetne, oburzyłaby się zapewne na wzmiankę o wypluwaniu jej smakołyków do jakiejśtam toalety, pff! Zmroziłaby zapewne wzrokiem takiego osobnika, po czym nakazałaby mu zjeść wszystko i wylizać talerz do czysta, tą swoją grozą promieniującą z pozornie niewinnych ocząt, hihi. Lavoisier nie była przesiąknięta złem do szpiku kości, toteż nie widziała wcale powodu do nienawiści, którą potencjalnie obdarzałaby chłopaka. No tak, tak - przytargał ją tutaj, ale zamiast być oburzona, że siedzi w miejscu pełnym mieszańców i mugolów, zaciekawiło ją to raczej. Jej awersje do takich osób nie były już takie jak przedtem, ba! Tacy ludzie wcale jej nie przeszkadzali. Robi postępy, czyż nie? Poza tym trzeba próbować nowych rzeczy, gdyby nie wyzbyła się niechęci do pewnych spraw, nie odkryłaby zapewne dobrego w złym i to w całkiem wielu przypadkach! Ogólnie rzecz biorąc, nie miała nic przeciwko pizzerii, ale także nie była wielce ucieszona. Cóż, dla Ślizgonki nauka wcale nie była czymś zbędnym w życiu, przecież zdarzało jej się górować nad rówieśnikami, bo to jedna z dziedzin, w których może okazać się najlepsza. Jednak studia były zupełnie innym doświadczeniem, doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że w każdej chwili może zrezygnować - ale po co? Kujonem nie była, umiała co umiała, kiedy potrzebowała to nawet potrafiła zarwać noc, aby następnego dnia zgarnąć jakieś dobre stopnie... Jednak bądź co bądź nie lubiła tego, wieczorów z podręcznikami i inne takie. Zwyczajnie twierdziła, że są ciekawsze rzeczy do roboty, jak na przykład szlajanie się po zamku czy błoniach - o wiele bardziej produktywne, nie sądzicie? Siedząc z książką zdobywasz wiedzę, natomiast siedząc z kimś, gdzieś zdobywasz wspomnienia, a to chyba o wiele bardziej przydatne! Sentymentalistką nie jest, ale lubi mieć co robić, tak to nazwijmy! Skoro już mowa o rodzicielach tych dwojga, ona również miała uroczą matuńkę. No dobra, może i świetnie się z nią dogaduje, co nie zmienia faktu, że uważa za szaleńca! Wystarczy tylko spojrzeć na jej pierwsze imię, które odeszło gdzieś w niepamięć - Lucrecia. Słodkie, cudownie i co najważniejsze - zupełnie nie pasujące do jej osoby! Glukoza kipiła z tego słowa na kilometr, a przecież Violet wcale nie była jakąś tam pierwszą lepszą dziewczynką z lizakiem w ręku, posłuszną swoim ukochanym rodzicom i bawiącą się w piaskownicy cały dzień. No ale jest dobra strona tych dziwacznych pomysłów - z panią Lavoisier nie da się nudzić! Imię da się przeboleć tym bardziej, że ma się drugie, o wiele fajniejsze zresztą, hehe. Z początku po odpowiedzi Bennetta myślała, że może kontynuować wywiad i już miała sypać kolejnymi pytaniami, kiedy tym razem on ją o coś zapytał. Nie była pewna, czy to czasem nie drwina, jednak jak powszechnie wiadomo, nie jest osobą, którą łatwo da się sprowokować, toteż postanowiła odpowiedzieć poważnie. - No co ty. Gdybyś znał moją matkę... Ojciec owszem, ale matka... Cudowna kobieta! Ma milion pomysłów na minutę, ba! Na sekundę. Kiedyś może i wyglądaliśmy, jak typowa ślizgońska rodzinka i tylko ona odstawała, ale z czasem się to zmieniło. - chciała już powiedzieć, że jej ojciec jest Ślizgonem z krwi i kości, trzepiącym kasę w Ministerstwie Magii w dodatku, ale przecież powiedziałaby za dużo. W gruncie rzeczy jego osoba niewiele ją obchodziła. Może po części to dzięki matce Violet nie była już taka jak kiedyś, choć na pewno większy wpływ miał na to braciszek i to on był główną przyczyną. Nie miała pojęcia, czy Drake polubiłby się z panią Lavoisier, ale przecież najważniejsze w tym wszystkim jest to, że ona ją kocha i nie potrzeba jej miłości z zewnątrz, o! Ciekawe co by powiedział Bennett, kiedy dowiedziałby się, że jej rodzicielka też była w Huffie, hehehe.
Przysłuchiwał się jej uważnie i co więcej, nie skomentowała jego słów. Hm, może to i lepiej? Ślizgoni mieli dziwną manierę wcinania chamskich odzywek i głupich komentarzy gdzie tylko się da. I Bennett łudził się idąc do Hogwartu, że fanatyczne poglądy na temat czystości krwi umarły wraz z Czarnym Panem. Ale nie umarły, jak zdążył się przekonać w swojej kilkuletniej edukacji. Nic dziwnego, że w towarzystwie uczniów z domu węża jakoś tak się nieco spinał. Nie zawsze, bo oczywiście znał swoją wartość i nie obawiał się żadnych prostackich zachowań, jednak kiedy spokojna rozmowa zbiega na odpowiedni tor, robił się jakiś taki poddenerwowany. Oczywiście w żaden sposób tego nie okazał. Jedynie ręka mocniej zacisnęła się na krawędzi krzesła. Na szczęście nie było tego widać. Mimowolnie jednak się uśmiechnął. Szalone matki, skąd on to zna! - Mam słabość do zwariowanych matek - zaczął wpierw nieco enigmatycznie. - Moja również jest nieco... ekscentryczna. Ostatnio wymyśliła, że pojedziemy na święta na Karaiby - zwierzył się, po czym zaczął się z tego cicho śmiać pod nosem. Pokręcił głową z niedowierzaniem i dezaprobatą jednocześnie. - Czasem zaczynam się głupio zastanawiać, do którego domu trafiliby moi rodzice, gdyby byli magicznie uzdolnieni. Potem jednak ostatecznie stwierdzałem, że bez sensu są takie rozmyślania. Gdyby babcia miała wąsy, byłaby dziadkiem - zakończył jakże zgrabnie swoje dywagacje, w dodatku jakże rozkosznym mugolskim powiedzonkiem. Ale Violet z pewnością je kojarzyła! I kiedy tak sobie wesoło gawędzili, przyszedł kelner z ich zamówieniem, by potem życzyć smacznego i oddalić się do innego stolika. Drake spojrzał na ich pizze, po czym stwierdził, że zbiera mu się nadmiar śliny w gębie, a żołądek zaburczał niewesoło. Dlatego sięgnął po wodę i upił kilka łyków ze szklanki. - A tak z ciekawości zapytam, lubisz lunaparki czy już z tego wyrosłaś? - zadał nagle pytanie, biorąc sztućce do ręki i przecierając je chusteczką. No, trochę wyjechał z tym jak Filip z konopi, ale przed chwilą zerknął za okno i pomyślał o London Eye.
Na początku swej wypowiedzi (ach, jak oficjalnie) chciałabym przeprosić za tempo odpisu, a powodów tego było tysiąc pięćset sto dziewięćset. Na szczęście teraz trochę się ogarnęłam i nabrałam sił, by dokończyć wątek. Szczerze powiedziawszy, Violet nie bardzo znała się na przysłowiach, którymi posługiwano się głównie wśród mugoli. Owszem, obiło jej się kilka(naście) takowych o uszy, aczkolwiek nie przywiązywała do nich większej wagi, a co za tym idzie, nie słyszała wcześniej tego powiedzenia, o którym wspomniał Bennett. No ale, przyznajmy sobie szczerze - geniuszem być nie potrzeba, aby zrozumieć te słowa, dlatego też pokiwała przytakująco głową, coby dać znać, że Drake ma rację. Tak poza tym - to miło, że nie tylko ją urodziła zwariowana kobieta, hehe. Przynajmniej jest kolejny przykład na to, że ten cały ekscentryzm nie jest dziedziczny - i dobrze. Nie daj Boże, gdyby był, to by latała po tych wszystkich korytarzach szkolnych, a perspektywa bycia wszędzie nie bardzo jej odpowiadała - przecież to niejednokrotnie tak bardzo ją irytowało, ta cała radość i wszędobylskość u osóbek z adhd. Ale trzeba przyznać rację, nie potrafiła bez takich żyć, choć oczywiście zdarzały się wyjątki od reguły. - Lunaparki? - zapytała z pewną obojętnością, obserwując pizzę, która właśnie wylądowała, nie dosłownie oczywiście lecz w przenośni, na ich stole. - Może być ciekawie... Wzięła kawałek pizzy i położyła na swoim talerzu, biorąc do ręki sztućce - w końcu sama nie wyjedzie z jedzeniem rękoma, to będzie normalne dopiero wtedy, kiedy ktoś inny zacznie. W każdym bądź razie wracając do tematu lunaparków... Nie bywała w nich często, toteż nie miała pojęcia, czy z tego wyrosła. Osobiście jednak z pewnością nie miałaby nic przeciwko temu, aby się tam wybrać! Może być interesująco, a jeśli nie - no cóż, przeżyje te kilka godzin, chyba nic jej się nie stanie. - A czemu pytasz? - dodała, jak to miała w zwyczaju: wyciągnij wszystko, nieważne czy to jest istotne, czy nie. Zawsze można się z tego czegoś dowiedzieć! Mieudolnie próbowała odkroić sobie kawałek swej jakże wybornej pizzy, co w końcu jej się udało. Pierwsza zasmakowała tego specjału i trzeba przyznać - smacznie było.
Zawsze odstawał od swojej rodziny. Był po prostu inny, żywszy, bardziej szalony. Gdy oni siedzieli i pielili ogródek, on na swoich czterech malutkich ścianach malował obrazy rodem z galerii sztuki współczesnej, urbantropii czy innego miejsca, gdzie murale to coś więcej niż bzdurny napis o tym, jak bardzo kocha się klub piłkarski. Teraz jednak musiał to porzucić. Czemu? Jego 'ukochany' dziadek postanowił wstawić tam miliard swoich śmierdzących krzaków, które na pewno będą wić się wszędzie i popsują tę awangardową sztukę. Nic tylko spalić całe to miejsce. Skoro on tam nie może być, to czemu ma tam być ktoś inny? Niedorzeczne. No, ale w każdym razie w ten sposób musi zacieśnić więzi ze swoim starszym bratem. Oboje są 'zachwyceni' tym układem zdarzeń, przecie Alf marzył o tym, by oglądać braciszka ze swoją dupą od świtu do nocy. W dodatku spodziewa się jakiegoś minimalistycznego mieszkania, w którym wszystko jest dopięte na ostatni guzik, gdzie równie dużo tego rodzinnego zielska i książek, w których tamten się lubował. Ale to się zmieni! Będą kolorowe ściany, pełno sztuki, moc zmysłów, potęga czynów. Już szykuje farbę... Tym czasem jednak spodziewał się czarodziejskich aparatów, czerwonego dywanu i dobrej imprezy, a wyszło jak zawsze i musi spotkać się z swoim ukochanym braciszkiem w jakiejś restauracji nie wiadomo gdzie. Ciśnienie skacze jak myśli, że musi przejść przez ten okropny park, gdzie wszyscy patrzą się na niego jak na dziwadło, gdy przechodzi z swoim luzackim stroju z plecakiem pełnym po brzegi. Jeszcze butelka terpentyny wystaje z niego niezgrabnie. Olać to! Arthur nie pamięta kto zaproponował tak beznadziejne miejsce i dobrze, bo przynajmniej przez całe spotkanie nie będzie uzewnętrzniał jak to beznadziejnie, że musiał tu przyjść. Park był beznadziejny, ale wnętrze tej całej restauracji też urokiem nie powalało. Wszystko było sztywne niczym jakiś cholerny nieboszczyk. Miał wrażenie, ze wszyscy przeszywają go dwuznacznym wzrokiem, gdy siadał na jednym z drewnianych krzeseł. Plecak zdjął niechlujnie, kładąc go na środku stołu. Dlaczego? Bo może! Wziął kartę dań, która okazała się jednym, wielkim spisem pizz. Przynajmniej jedzenie zapowiadało się nieźle. Może nie było tak wytworne jak to z tego co pamiętał Percival lubił, ale musi przeżyć. Skoro chce wynegocjować, by czerwona farba nie znalazła się 'przypadkiem' na bieliźnie jego dziewczyny, to będzie musiał wiele ustępować. Dyplomacja podstawą sukcesu, a jak nie to w ryj, hehs. Sorry za słabą długość postu, nigdy te pierwsze mi nie wychodzą :/
Merlinie, dlaczego? To pytanie pojawiało się w głowie Percivala od kilku dni, to znaczy od momentu, kiedy jego ukochany braciszek w typowy dla siebie sposób oznajmił swoje przybycie. To nie tak, że Percy go nie kochał, czy coś. W końcu był jego starszym bratem i miał świętą cierpliwość do tego niewydarzonego smarkacza (przynajmniej tak uważał), ale... ale byli tak różni, że po prostu nie dawało się żyć w pełni pokojowo. Jakoś cała rodzina Follettów mogła żyć w zgodzie i harmonii, ale nie Arthur. Arthur musiał się w y r ó ż n i a ć. Musiał negować, podkreślać, że on jest zupełnie inny niż oni wszyscy, że gardzi puszczą, gardzi zwierzętami, nie cierpi roślin i w ogóle najchętniej wyniósłby się z domu, bo przecież jego NIKT NIE ROZUMIE. Percivala krew zalewała przez tego nieznośnego człowieka. Czasem przypuszczał, że to bunt najmłodszego dziecka, które koniecznie musi podkreślić swoją odrębność i że ta cała alergia to stek bzdur i kolejna złośliwość. Co za dziecinada. Z drugiej strony... z drugiej strony Percy był pierworodnym synem i ulubieńcem dziadka, z którym doskonale się dogadywał. Nie miał problemów w szkole, dziewczyny latały za nim jak szalone, wszystko przychodziło mu ot tak, a teraz jeszcze został kapitanem kanadyjskiej drużyny Quidditcha. Art miał przynajmniej te swoje bazgroły (które swoją drogą czasem budziły podziw Percy'ego, chociaż niekoniecznie wtedy, gdy ozdabiały jego własną, prywatną przestrzeń czy przedmioty), no i był lepszy, jeśli chodzi o granie na różnych instrumentach. Do tego jego starszy brat jakoś nie miał cierpliwości, chociaż dysponował całkiem przyjemnym barytonem. Ale dlaczego, dlaczego jego nieznośny brat musiał się zjawić akurat teraz i oświadczyć, że zamieszka razem z nim? Percy dopieścił to mieszkanko i już miał cudowne wizje długich, och, bardzo długich nocy i poranków spędzonych sam na sam z Zoe. Oczywiście, nie mogło być tak pięknie. Spojrzał w niebo, po czym ze złością kopnął jakąś puszkę. Nie no, fajnie, że zobaczy brata, ale myśl, że będzie go oglądał codziennie, dzielił z nim mieszkanie, szkołę, treningi... Cholera by to wzięła! Zwłaszcza teraz, gdy wszystko się poplątało, kiedy nie mógł dojść do ładu z kobietami, ze sobą, z Quidditchem. Tak, szalenie potrzebował awantur ze swoim bratem, a wiedział, że bez tego się nie obejdzie. Arthur programowo robił wszystko, by wyprowadzić go z równowagi. Przygryzł wargę i stanął niezdecydowanie przed pizzerią. Wyglądała dość nędznie, ale podobno jedzenie było znośne. Nieważne. Odetchnął głęboko, widząc czuprynę i piegowaty profil Arthura. Wszedł do środka i uśmiechnął się Arthura. Właściwie dobrze go widzieć. Debil. - Cześć, szczeniaku- wyszczerzył się radośnie i klepnął go w łopatkę, po czym usiadł naprzeciwko, obserwując go z ciekawością. Nie no, nie zmienił się specjalnie przez ten miesiąc, właściwie czego on oczekiwał? Ach tak, może odrobiny dojrzałości... No cóż, marzenie ściętej głowy.- Spotkanie na neutralnym gruncie to całkiem niezły pomysł. Co bierzesz?- spytał lekko. Prawdę mówiąc, nie miał bladego pojęcia, o czym może rozmawiać z Arthurem. Gdyby to była jedna z sióstr... ale oni dwaj...? Ech, kochali się i nienawidzili, nie mogli znieść i kumplowali. Ciągła sinusoida. Uroczo.
On się nie musiał wyróżniać, on to po prostu robił. Takie życie, w każdej rodzinie musi być ta czarna owca, w końcu inaczej nie byłoby zabawniej. To, że ma nietypowe (dla jego rodziny) zainteresowania wcale nie robi z niego jakiegoś dzikusa czy dziwka. Percival musiał nawyknąć. Życie w cieniu starszego brata w końcu musiało wywrzeć na Arthurze jakieś piętno, zawsze tak jest. Niektórzy są cisi i zamknięci, a niektórzy tacy jak on... Po prostu. To nie jest tak, ze on an siłę się chce wyróżniać, on to robi, bo ma to już zakodowane gdzieś w mózgu. Taki jest, nic na to nikt nie poradzi. Bunt niesfornego dzieciaka jeszcze się nie skończył i raczej nie skończy się nigdy. Niektórzy faceci dorastają dopiero po trzydziestce. On właśnie do takich należy. Nie potrafi być poważny, kochać czegoś co tylko stoi na pulce i udaje, że żyje. Zwierzętami nie gardził... W końcu te żyły. Wolał jednak nie mieć z nimi zbyt wiele wspólnego, w końcu alergia na sierść dałaby o sobie znać. Zdrowie ważniejsze od jakiegoś zapchlonego czworonoga, nawet najmłodsi miłośnicy przyrody to wiedzą. W ogóle jak to się dzieje, że z jednej strony Percival tak się interesuje przyrodą i zdrowiem, a z drugiej nie wierzy w alergie? Czyżby idealny chłopczyk był h i p o k r y t ą. Z resztą nie gadaj, że on taki ah i oh, na pewno ma jakieś wady! A Arthur jest po prostu fajniejszy od swojego starszego brata, bo ma piegi, spoko ziomków, nie szlaja się za jakąś romantyczną miłością. No dobra... Nie ważne, że jeszcze nie chodze nim fabularnie na imprezy. Zacznę jak tylko ogarnę życie. Kiedyś trzeba! Wiesz... Arthur na prawdę miał inne marzenia na ten rok niż przeprowadzka do brata. Tworzy w swoim pokoju kolejne dzieło sztuki, już miał nawet piękny złoty kontur. Twór miał się nazywać "Wojownik zachodzącego słońca"... A teraz będzie musiał coś innego stworzyć, w końcu nie zaczyna się robić tego samego graffi dwa razy. W sumie to mógłby namalować Zoe... Ale nie wiem czy brat byłby zadowolony wielkim portretem jego nagiej dziewczyny w p o k o j u b r a t a! W końcu jak to sama zauważyłaś ma nie malować w innym niż swój pokój. WIĘC NIE BĘDZIE TEGO ROBIŁ. Plan milion, na pewno Champion się ucieszy! Arthur spojrzał na brata, który jak zawsze patrzył się na niego z tą głupkowatą wyższością. Jedyne co zdradzało, że nie są swoimi wrogami to ten jego uśmiech... Rodzinny i przyjazny. Gdyby nie to, że Louis nie za bardzo przepadał za rodziną, pewnie by mnie to urzekło. A tak, to on wygląda jak debil. Debil - Siemaneczko staruszku? - Odpowiedział żywo i wesoło, w końcu nie w jego naturze było rozmyślanie nad rozlewiskiem czy coś w tym guście. - Doskonały! Przynajmniej nie będę musiał po tobie zamiatać, jak już się zaczniesz sypać. - Oczywiście, Arthur jak każda tego typu osoba lubił suche żarciki.- Widzisz tamtego koleszkę? No tego w tych pinglach? Już po tobie zamiata, hehehe - Dodał, pokazując jakiegoś niewinnego grubaska, który najwyraźniej pracował jako konserwator powierzchni płaskich w tym lokalu. Arthur zawsze wyłapywał takie niuanse... Bezsensowne osoby, bezsebsowne zdarzenia. Skoro oba są takie to pewnie można je jakoś z sobą powiązać. Taki facepalm, ale kto by się przejmował! To prawie jak dowcip o tym co jest cięższe - kilogram pierza czy kilogram żelaza. Tu rozbije wszystkich tych, którzy wierzą w zakończenie tego suchara: ONE NIE SĄ RÓWNE! To, że to taka sama masa, nie oznacza, że mają ten sam ciężar. Trochę fizyki i już nie ma dowcipu... Który swoją drogą musiał stworzyć jakiś kretyn. Smuteczek. - Chyba tylko cole. Nie jestem głodny. - W końcu kto byłby, gdyby przelewał przez siebie spore ilości whisky. Taka niestrawność i podrażnienie żołądka dają swoje efekty... Ale przynajmniej przez to jest szczupły i wygląda jak młody bóg. Dieta cud, polecam!
Nikt nie twierdzi, że Percy był ideałem, skąd! Byłoby miło, ale niestety, ideał nie istnieje, a na pewno nie w osobie Percivala, chociaż z pewnością nie można go nazwać złym facetem. On po prostu pasował do swojej rodziny, rodzicom i dziadkowi udało się mu zaszczepić własne pasje i Percy najlepiej czuł się w środku kanadyjskiej dziczy, gdzie znał każdy patyk i każdy kamień. Arthur wydawał się zupełnie oderwany od tego wszystkiego, jakby podrzucony- zawsze musiał negować to, co reszta rodziny uważała za pewnik lub oczywistość. Zawsze musiał odwrotnie, co Percivala doprowadzało do szewskiej pasji. No właśnie- Percy był niestety awanturnikiem, cholerykiem i to w dodatku szalenie czułym na punkcie swojej godności, honoru i tak dalej... Był kochany i fajny, ale porywczy i trudno było przewidzieć, jak zareaguje. Łatwo wpadał w złość, która szczęśliwie równie łatwo mu przechodziła. W ich domu najbardziej cenił spokój i ciepło, dlatego fanaberie młodszego brata tak bardzo działały mu na nerwy. Fakt, Arthur był bardziej imprezowym z braci, chociaż Percy też nie należał do tych, którzy siedzą pod ścianą, wodząc wzrokiem za rozbawionymi znajomymi. Tyle że tak jak dla młodszego z Follettów impreza wiązała się głównie z piciem, tak dla starszego stanowiła doskonały pretekst do zapoznania jakiejś interesującej przedstawicielki płci przeciwnej i spędzenia nocy na parkiecie, co całe życie uwielbiał. Zwłaszcza kiedy w pobliżu była Stella. Z nietypową dla siebie pobłażliwością wysłuchał dosyć suchych i mało zabawnych docinków brata. W sumie gdzieś tam w głębi duszy cieszył się, że go widzi, chociaż perspektywa dzielenia z nim odchuchanego mieszkania jakoś psuła tę radość. Zwłaszcza kiedy pomyślał, że oto nadszedł kres swobodnego porannego chodzenia nago po mieszkaniu, po nocy spędzonej z Zoe. Ach, te niedogodności. Posiedzieli trochę, poprzekomarzali się i ustalili szczegóły przeprowadzki. Percy'emu krwawiło serce, ale co zrobić...! Przecież nie wyrzuci brata za próg. W końcu pożegnali się w dość przyjaznej atmosferze. Teraz pozostawało tylko czekać na koniec świata, czy też wprowadzenie się Arthura do mieszkania... będzie się działo!
Zaśmiał się widząc jej lekkie oburzenie... Może nie zrozumiała tego, co Tony miał na myśli? Trudno go zrozumieć, on sam czasem się w tym nie łapie. Baby, szukają dziury w całym. Nie różniła się od nich w tym aspekcie. Gdyby go to w ogóle obchodziło, czy siedzi godzinami przed lustrem i poprawia to, co i tak poprawić się nie da. NIKOGO, to nie obchodzi... Jednak pozwolił jej na wyrzucenie z siebie tylu niepotrzebnych słów. Jedynie zmarnowała swój piękny głosik. Wywróciłby oczyma jak to czasem ma w zwyczaju, ale teraz był na to zbyt leniwy. Zaśmiał się ponownie i podrapał się po brodzie. Jakby zupełnie nie przejął się jej bezpodstawnymi groźbami. I niby on miał się jej bać? Na jego bladych wargach pojawił się z deka szyderczy uśmieszek. -Wyżyjesz się na mnie w innym miejscu... Możesz trzymać mnie za słowo.-Mruknął spokojnie i spojrzał na nią, dość intensywnie jak na niego. Raczej nie poświęca większej uwagi swojemu rozmówcy. Ale Lexi rządziła się innymi prawami, swoimi. Jakby czytała mu w myślach... Poziom lenia na dziś, to ponad normą dlatego więc zaciągnął ją przez park do najbliższej pizzerni. -Najpierw jedzenie, potem przyjemności... Choć zawsze możemy wciąć na wynos... I pójść do Ciebie.-Puścił jej oczko. Oczywiście, że wiedział iż wprowadziła się do jego kamiennicy. Może i nie był zbyt zainteresowany tym, co się tam dzieje... Ale to jakaś odmiana. W sumie to najchętniej już by poszedł, jednak jego żołądek aż krzyczał. A Anthony nie mógł funkcjonować "normalnie" o ile w jego przypadku można mówić o normie. Jeszcze przed budynkiem, jak na dżentelmena przystało otworzył jej drzwi... Ha! Nawet odsunął jej krzesło gdy dotarli do oddalonego od wszystkich stolika. Oczywiście obydwoje dobrze wiedzą, że ta część jego osoby niezbyt często się pojawia i nie ma w zadaniu zaimponować czy pokazać, że jednak posiada jakiekolwiek maniery. Zdjął kurtkę i powiesił ją na swoim krześle. Oparła się na jego oparciu i spojrzał na dziewczynę.-Co bierzesz?-Spytał i wskazał na karty, który już leżały na stoliku. Pizerria szczyciła się tym, że nie posiadała kelnerów... Przynajmniej tak mu się wydawało. Poza tym, ma nogi i jakoś sobie poradzi i bez pomocy. Nie skomentował jej słów... To chyba raczej oczywiste, że tytuł "najładniejszej wersji siebie" przypadał jej... Ale niech myśli, że zagięła naszego chłopca. Niech też czasem poczuje się lepsza... Każdy bowiem wierzy w to, co chce.
Leonardo przyszedł tutaj, ponieważ umówił się ze swoim bratem. Bratem bliźniakiem, gdyby ktoś jeszcze nie wiedział, że taki istnieje. Dwóch Björksonów pałętających się po Hogwarcie to zdecydowanie za dużo. Był na niego tak wściekły, że nie wiedział, jak jego młodszy braciszek przeżyje to spotkanie. Wszedł wolnym krokiem do pizzerii, rozglądając się w poszukiwaniu jakiegoś wolnego stolika. Jest. W samym rogu, osłonięty z trzech stron. Miejsce w sam raz dla nich, gdy Leonardo będzie chciał spuścić temu gówniarzowi wpierdol. Dla niego było nie do pomyślenia, jak można zniknąć na kilka tygodni i nie zostawić żadnego znaku życia. Żadnego listu, wyjca, CZEGOKOLWIEK. Leonardo był zdenerwowany. Przyszła kolej, żeby odegrać tego lepszego, bardziej odpowiedzialnego i dojrzalszego brata. Usiadł przy stoliku, który upatrzył sobie na początku i nerwowo zerknął na zegarek wiszący na ścianie. Dochodziła siedemnasta, a jego kochanego braciszka jak nie było, tak nie ma. Wywrócił oczami i oparł głowę na rękach, zastanawiając się, jak długo będzie musiał czekać, aż łaskawy pan raczy spotkać się ze swoim bratem. Z każdą minutą jego irytacja rosła, a chęć rozerwania Sylvestra na strzępy zwiększała się z zabójczą prędkością. Oby szybko się pojawił, bo jeśli będzie dalej zwlekał, to z pewnością nie wyjdzie żywy z tego spotkania.
Bo kochany braciszek zaginął w akcji, w Kazachstanie próbując namiętnie oddać się pewnym sprawom, które przede wszystkim miały na celu zjednoczenie takich osób, które nie mają pojęcia co mają zrobić ze swoją cudowną egzystencją. No i właśnie w ten sposób Sylvester spędził dwa cudowne miesiące w kraju bardzo obcym, a zarazem tak bliskim... Nie, no właściwie nie wiedział jak stąd wyjechać, ale z drugiej strony co znów stało na przeszkodzie, prawda? A no właśnie! Mamy w ten sposób chłopaka, który czekał sześćdziesiąt jeden dni na to by wrócić do domu, albo jechać do tego pieprzonego Hogwartu. Jednak nie... Zamiast radości, której się oczywiście spodziewał, po pojawieniu w szkole on dostał jedynie zjeby za to, że w ogóle zniknął, no ale niestety - siły wyższe, a co za tym idzie... Nie było to od niego zależne, życia się nie wybiera. I braku intelektu i mienia wyjebane na pewne sprawy, ale teraz trzeba docenić dobre serce Bjorksona, które było ostatnio bardzo połamane, bo chyba zrobił z siebie idiotę, no ale... Zawędrował w końcu do tej rozkosznej pizzeri, w której miał się niby z bratem spotkać, a zaraz potem rozglądnął się po pomieszczeniu, i gdy zobaczył łeb, który wyglądał dokładnie tak samo jak on, wiedział, że powinien się pojawić obok niego jak najszybciej. -To ja, twoja idealniejsza wersja. Masz zamiar się cieszyć, czy płakać dzieciaku? - Uśmiechnął się szerzej, a po chwili szturchnął brata w ramię. Musiał. Potrzebował. Chciał. A może wcale nie? Pieprzyć to, zaczynają się przecież powoli wakacje, a emopierdolenie jest dla cieniasów. Pozdrawiamy więc środkowym palcem!
Leonardo siedział i siedział, i siedział, i siedział.. aż wreszcie usłyszał obok siebie czyjś głos. Niechętnie uniósł głowę, wiedząc, co zaraz zobaczy. Czuł się, jakby patrzył w lustro. Strasznie wkurzał go fakt, że ktoś jeszcze wyglądał tak samo jako on. Może było to głupie, bo powinien się do tego przyzwyczaić przez te kilkanaście lat, które spędzili razem, jednak naprawdę tego nienawidził. Dobrze, że mieli przynajmniej różny styl ubierania się, po którym z reguły ich rozpoznawano. Gdy spojrzał na swojego młodszego braciszka mimowolnie się uśmiechnął. Cudownie! Wreszcie Bjorkson i Bjorkson razem! - Mam zamiar powiedzieć Ci naprawdę wiele przykrych słów, ale najpierw.. - zaśmiał się cicho pod nosem, wstał i przyciągnął do siebie brata, coby go przytulić. Oczywiście był to taki męski uścisk, a nie zwykły przytulas, żeby nie było żadnych wątpliwości kim jest Leonardo. Po chwili z powrotem zajął swoje miejsce, odchylając się tak, że plecami opierał się o oparcie krzesła i zerknął na niego z rezygnacją. - Gdzie Ty do cholery byłeś przez cały czas i dlaczego nie dałeś żadnego cholernego znaku życia? - wywrócił oczami, starając się zachować poważny ton osoby, która strofuje kogoś, kto postąpił źle, jednak nie było to takie proste. Oczy Leonardo zdradzały wszystko - po prostu cholernie tęsknił za bratem. Nieważne co zrobił tamten, nie widzieli się dobre kilka tygodni i była to chyba najdłuższa rozłąka w ich życiu. Zawsze byli wszędzie razem i Leo był bardzo rozczarowany faktem, że tym razem nie miał z kim porozmawiać i komu się zwierzyć. Sylvester był przecież jego najlepszym przyjacielem, a zniknął tak po prostu, bez słowa. - Musisz mi opowiedzieć wszystko co tam robiłeś i jak się teraz czujesz. Chociaż jestem w stu procentach przekonany, że ze mną bawiłbyś się lepiej! - dodał lekko urażonym tonem, przeglądając niechętnie kartę pizzerii. Dużo dań, nic naprawdę treściwego. Chyba wybrał sobie złe miejsce na zjedzenie kolacji. Westchnął ciężko i jeszcze raz, od nowa, zaczął przewracać każdą stronę, szukając czegoś, co byłby w stanie przełknąć.
Natomiast Sylvester szedł i szedł... I szedł... I szedł - i dojść nie mógł. Aczkolwiek zbereźniki, porzućcie wasze brudne myśli, bo ja wcale nie o takim dochodzeni mówię, hehs. No niemniej jednak w końcu udało mu się dotrzeć do wyznaczonego miejsca, a co za tym idzie, sam się skrzywił na widok mordeczki, która była taka sam jak jego. I gdyby tylko wiedział co ten Leonardo o nim myśli, to pewnie serduszko by mu pękło, ale całe szczęście, nadal miał je w całości! -Przykre słowa są bardzo bolesne, a co za tym idzie... Odpuść. - Wzruszył ramionami i zanim zdążył się zorientować starszy bliźniak go przytulił. Dobrze, że zachowywali się tak po męsku, bo można by było pomyśleć, że są jakimś żałosnymi pizdeczkami, które nie mają nic z męskich facetów, ale przecież widać, że to stuprocentowi mężczyźni, więc haloo, laski - bluzki w górę, staniki w dół! O, tak lepiej! -Ziom, nie spinaj się tak, jak widzisz jestem cały i zdrowy. Przeteleportowali mnie do Kazachstanu, a tak na serio to wsiadłem do złego pociągu. Musiałem czekać dwa miesiące no i o to jestem w jednym kawałku, ale... Mam coś dla Ciebie! - Tu Sylvek wyciągnął z kieszeni bransoletkę z rzemyków, która na środku miała jakiś kryształ. Mienił się on wszystkimi kolorami tęczy. -Jeśli te barwy się zmieniają, to znaczy, że osoba która jest Ci bliska, jest cała i zdrowa. Natomiast jeśli kamień zmienia kolor na ciemny, to znaczy że stało się coś złego. Kupiłem to na takim bazarku magicznym. Ja swoją noszę na lewej ręce. Teraz jak Ty założysz swoją, to będziemy wiedzieć czy wszystko jest ok. - Wytłumaczył wszystko jak niemal na spowiedzi, a zaraz potem pomógł bratu zawiązać ją na ręce. Miał nadzieję, że chociaż w ten sposób będą mieli ze sobą lepszy kontakt. Z pewnością młody nie chciałby jednak, żeby to magiczne coś nagle zaczęło migać na czaro, bo chyba serce by mu pękło, albo inny narząd. -Teraz jak się czuję? Odkąd wróciłem cudownie i obiecuję... Obiecuję, że już nigdy więcej nie zrobię takiego numeru, że zniknę bez słowa. - Wydukał w końcu, pomimo tego, że wiedział jak bardzo źle zrobił. Czyż to niezabawne? Tyle osób chciało by wrócił, a teraz? Teraz mieli go przy sobie. Mogli cieszyć się jego obecnością. Mogli wszystko, bo Sylvek nie zniknie. Nie tym razem. Bez względu na wszystko. Rozsiadł się więc wygodnie na wprost brata, a po chwili sam zaczął przeglądać menu, choć właściwie do londyńskiego żarcia jeszcze się nie przekonał i musiał zdać się na gust brata. Smutne!
Leonardo wywrócił tylko oczami, zerkając na brata z nieskrywaną urazą. Odpuść? Odpuść? Czy on w ogóle wie, z kim rozmawia i pamięta, że jego brat bliźniak ani trochę nie potrafi odpuszczać? Wręcz przeciwnie, jeśli powie się mu, żeby dał sobie spokój, chłopak z pewnością zrobi coś zupełnie odwrotnego, szalonego i kompletnie nie nadającego się do opublikowania tutaj. Tym razem jednak było inaczej. Może to przez to, że mimo wszystko poczuł się dotknięty i zraniony faktem, że Sylvester o nim zapomniał? Przecież tak naprawdę mieli tylko siebie, tylko sobie mogli ufać. Miał na myśli oczywiście rodzinę. - Widzę, że chociaż pomyślałeś o czymś dla Twojego ukochanego braciszka - uśmiechnął się sucho, wyciągając rękę po swój mały prezencik. Oczywiście coś adekwatnego do sytuacji, idealnie trafione, no i udało mu się tym odrobinę rozbawić Leonarda. - Myślałem, że przywieziesz mi jakąś pocztówkę albo talizman, jednak to o wiele bardziej mi się podoba! Nie będę musiał żyć w strachu, że zginąłeś, jeśli znów postanowisz wywinąć taki numer. Nie chcę być Twoim rodzicem i cały czas Cię pouczać, ale najwidoczniej ktoś musi. Tak więc powiem ostatni raz, jestem cholernie zły i z pewnością tak szybko mi nie mini - dokończył swoje zdanie i w tym właśnie momencie pojawił się obok nich kelner wątłej budowy ciała, z notesikiem i długopisem w ręce. Leonardo wywrócił oczami i odwrócił kartę na odpowiednią stronę, zastanawiając się jeszcze tylko sekundę, co chce zamówić. - Dużą pizzę z pieczarkami, pomidorem, papryką, cebulą i serem camembert - mruknął niezadowolony, zerkając, jak chłopak skrzętnie notuje jego zamówienie. - W sumie, mogą być jeszcze kawałki kurczaka. Do picia piwo kremowe - rzucił i spojrzał na brata, oddając mu pałeczkę dotyczącą zamówienia. Gdy kelner już sobie poszedł spojrzał na brata z lekkim niesmakiem. - A jak Twoje sprawy uczuciowe? Dalej zakochany w tej samej dziewczynie? - wywrócił oczami, przypominając sobie ostatnią miłość swojego brata. Porażka jednym słowem. Przynajmniej Leo jej nie lubił i jak wiedział, ona żywiła wobec niego takie same uczucia.
Sylvester nie myślał o tym co robił. Popełniał od cholery błędów. Ciągle się potykał. Myślał jak zrobić coś, co być może będzie dobre. Próbował to przeanalizować, ale za żadne skarby mu to nie wychodziło i… To nie dlatego, że nie chciał. Po prostu jakoś tak dziwnie podchodził do życia i ludzi. Był taki nieżyciowy. Dla niego wszystko powinno być kolorowe. Idealne, ale nie było. Nie wierzył nawet w to, że wróci do Londynu z tych Indii. On był raczej wolny jak ptak. Lubił znikać. Uciekać. Czyż nie pokazał tego ostatnio, gdy tylko wsiadł do złego pociągu i finalnie znalazł się w Kazachstanie? Pokazał to i wiele więcej. On nie potrafił żyć gdzieś, gdzie go nie chciano i właśnie teraz czuł dokładnie to samo, ale przecież tego nie powie bratu. Robił jedynie dobrą minę do złej gry, tak długo jak to możliwe, a jak widać w przypadku Bjorksona młodszego jest to wręcz do wykonania w trybie natychmiastowym. I odległym. -Daj spokój. To znów nie tak, że ja… Chce żebyś mnie niańczył, po prostu potrzebuje wolności. Wiesz jaką mamy sytuację w domu. Wiesz jak jest… Ja chcę spokoju. Ciszy. Nie chcę krzyków, a odkąd jestem w tej śmiesznej szkole zdałem sobie sprawę, że wszyscy krzyczą. Nie chce tego. Muszę takie rzeczy od siebie odrzucać. Astrid wyjechała, a ja nie chcę być smutny. Nie teraz. – Powiedział niemal na jednym wydechu i nawet był gotowy ruszyć za nią, byle tylko odnaleźć dziewczynę. Byle tylko mógł znów zobaczyć jej uśmiech, ale nie do końca był pewny czy wróciła do Goeteborgu czy nie. Nawet nie rozumiał dlaczego mu tego nie powiedziała. Przecież mogła. Starał się dla niej. Próbował. Może mu nie wybaczyła? Cóż… To była przeszłość, a tę ponoć lepiej wyrzucić za siebie. -Ja się podepnę pod brata, nie mam przy sobie portfela… – Wydukał, a zaraz potem wyciągnął dłonie przed siebie. Nie miał nic więcej do dodania, ani tym bardziej mówienia o Astrid. -Ty lepiej opowiadaj czy już zaliczyłeś połowę panienek w tej szkole, czy może jednak nie… Bo nie chciałbym dostać w dziób na pierwszym lepszym zakręcie… – Wywrócił oczami na swój charakterystyczny sposób, a zaraz potem upił łyk kremowego piwa, które przyjemnie rozgrzało jego wnętrzności, które… W ostatnim czasie cholernie były zaniedbane i przepełniała je krainy lodu.