Stary, wyglądający na opuszczony, dom zbudowany na prowincji. Od lat nie widziano, aby ktoś w nim przebywał, jednak niektórzy podejrzewają, że po prostu rzucono na niego zaklęcie maskujące, które zawiadamia właściciela o obcych, jeśli tylko zbliżą się do jeziora okalającego posiadłość.
Wakacje z każdym dniem zbliżały się nieubłaganie ku końcowi, a Jack Laurent stale odpędzała myśli na temat spędzania dziewięćdziesięciu procent swojego życia z przygłupami. Przecież żadne z nas nie miałoby ochoty na obracanie się w towarzystwie, które Cię nie rozumie. Czasami miała wrażenie, że wyłącznie lustro w jej zakurzonym domu ją rozumie, bo przecież nie matka, egzaltowana artystka, ani ojciec, który dość niedawno odciął ją od pieniążkowego źródełka, a tym bardziej nie jego jasnowłosa zdzira, która do tego doprowadziła. Garstka ludzi wśród których z przyjemnością spędzała czas, była poza zasięgiem, a schodzenie kilka stopni niżej w celu bratania się z plebsem było totalnie nie w jej stylu. Spacer po uliczkach Londynu, spędziła na bezcelowym włóczeniu się po różnych dziwnych i brudnych zakamarkach, a niektóre z nich nawet przyprawiały ją o dreszcze. Była twardą babką i prawdopodobnie miała większe jaja niż niejeden mężczyzna, ale zagłębianie się w syfiastą, pełną pająków i karaluchów, brukową ulicę jakoś ją niespecjalnie kręciło. Postanowiła więc iść cały czas przed siebie, aż jedna z alejek wyprowadziła ją na ponure obrzeża dużego miasta. Obejrzała się jeszcze do tyłu, ale nie było tam nic wartego uwagi. Za jakiś czas zza wysokich krzewów wyłoniło się duże jezioro, którego woda mieniła się kolorami szarości i czerni, a upiorny klimat jeszcze bardziej podkreślał dom, który ono otaczało. Brudne, wilgotne deski gdzieniegdzie były połamane albo trzymały się już na ostatnim gwoździu. Wyglądał jakby od jakiś kilkudziesięciu lat nikt go nie zamieszkiwał. Jack słyszała już kiedyś o nim, ale nigdy nie widziała go z bliska. Podobno ktoś tylko rzucił na niego zaklęcie maskujące, ale jakoś nie paliło jej się do tego żeby to sprawdzać. Rozsiadła się za to wygodnie na wilgotnej trawie i wyjęła z niewielkiej, czarnej torebki z frędzlami paczkę Gauloise'ów, które kupiła na początku lata we Francji. Wsadziła sobie papierosa do ust i odpaliła go różdżką. Uwielbiała mugolskie bajery w postaci zapalniczek, ale jeszcze bardziej lubiła robić to za pomocą magii. Wyprostowała teraz nogi i przeciągnęła się lekko, mając pełną świadomość tego, że kiedy wstanie, jej grafitowe, sprane rurki, będą nosiły wielki, mokry ślad na dupie. Przynajmniej miała fajną dupę.
Obecność Caspra Villiersa w Londynie dłużej niż to przeznaczone… Budziła sensację, irytowała tłum, zmuszała do tego, że wodzili za nim wzrokiem nie rzadko znów życząc mu śmierci… Ale teraz informacja dnia; Casper Villiers nie bał się śmierci. Nie bał się, bo skoro ta okradła już go ze wszystkiego co cenne, to nawet i jego życie w tej chwili wydawało mu się tak małowartościowe, że gdyby mu je zabrała… Może nawet powieki by przymknął z nieukrytą radością. Patrz, umieram i to smakuje dobrze. Nie miał zielonego pojęcia dlaczego to życie tak pędzi, ani tym bardziej dokąd. Wychodził z kolejnego morderczego treningu godząc się z tym, że gdy zacznie się wrzesień jeszcze będzie miał wakacje, a październik przyniesie ostatni rok studiów, które powinien poświęcić na coś takiego jak rozwój osobisty, by łyknąć jeszcze więcej wiedzy, którą mógłby się chronić od mało rozwiniętych istot. Tak wiele się wydarzyło, tak wiele pogrzebów zmusiło go do tego, by upadł na kolana. W pewnym momencie powierzchnia, na której klęczał była wybrukowana bólem i łzami tych, których zmusił do odniesienia porażki. Bowiem co jeśli przez ten krótki moment zaufałby młodszej siostrze i poświęcił te kilka minut na rozmowę, czy teraz miałby mniej wyrzutów sumienia, co do tego co się z nią stało? Co jeśli potrafiłby odwieść matkę od tego, by zostawiła ojca właśnie tamtego wieczoru… A co jeśli potrafiłby uratować syna przed śmiercią, co jeśli… Wystarczyłoby złożenie ofiary za nich wszystkich? Te myśli są z nim bardzo blisko, szepcą nocami najgorsze koszmary, bo nie dadzą mu nigdy odpocząć. Villiers przykłada koniec różdżki do ran na nogach i składa siebie do kupy po szybkim prysznicu, kiedy wciąga na siebie luźniejsze ubrania i zaczyna znów podróżować między londyńskimi ulicami, by wysiąść na jakimś wypizdowie. Odczuwa potrzebę biegu, zatracanie się w fizyczności, która i tak go wycieńczyła do cna… Ale czy hartowanie się nie jest jego ostatnią religią? Zaczyna obracać się wokół własnej osi i teleportuje się w pierwsze miejsce, które trafia na fragment skupienia „celu”. Wylądowuje w tym miejscu, co dziewczyna, która zdołała tu przyjść o własnych siłach. Villiers zauważa ją, prycha pod nosem, bo już go irytuje to, że nawet tu nie wybito jeszcze wszystkich dziewczynek, które wciąż myślały tylko o jednym. Dwa kroki, trzy kroki… Cztery. Staje dwa metry za nią i ściska różdżkę za plecami. Na razie jednak milczy. Rozpoznaje ją. Wygląda znajomo, pewnie właśnie dlatego decyduje się jednak zebrać głos: – Nie spodziewałem się, że zobaczę Cię gdzieś indziej niż w moim łóżku. – dobitnie szczery, bezczelny, bo tak… Bo dziewczyna kojarzy mu się z tą, którą ostatnio posuwał w rytmie nocnych dźwięków.
Kiedy skończyła palić, wgniotła mocno papierosa w wilgotną trawę, pozwalając mu żeby sam się zgasił. Łaskawa. Wygięła teraz plecy w koci grzbiet, wyciągając powoli dłonie do przodu tak, że zaraz złapała się za końcówki palców i złożyła jak scyzoryk. Nie miała w planach żadnych ćwiczeń, nic z tych rzeczy, zwłaszcza że jeansy nie należały do najwygodniejszego ubioru na tą okazję, jednak delikatne rozciągnięcie zawsze nieco podwyższało poziom endorfin w jej organizmie. Poczuła jak zza chmur promienie słońca próbują się przebić, częściowo padając na jej plecy. Przez chwilę rozlało się na nie przyjemne ciepło, które sprawiło że na chwilę zamieniła się w kotka. W jej przypadku porównanie z tak miłym stworzeniem było niczym obelga. Chyba, że mówimy o takim kocie, który złośliwie sika po kątach i drapie meble. Wtedy do woli możemy go z nią utożsamiać. Jej problemy z ostatniego czasu nie były blisko spokrewnione ze śmiercią, aczkolwiek i tu pozostawiła po sobie ślad, zabierając jej z życia dziadków. Nigdy nie darzyła ich ciepłymi uczuciami, ani oni jej. Była tylko niechcianym dzieckiem, które przyjęli pod skrzydła tylko, dlatego że nie mieli wyboru. Jeżeli zastanawiacie się czy może w ogóle istnieć brak miłości do własnego dziecka albo wnuka, to tak. Tak było w jej przypadku, dlatego tym bardziej znienawidziła coroczne wakacyjne wycieczki do Francji. Z drugiej strony nie wiedziała co gorsze. Śmierć ludzi, którzy nic dla niej nie znaczyli, czy pojawienie się wrzodu na dupie jakim była nowa kochanka jej ojca? Zdecydowanie to drugie. Już teraz była odcięta od funduszy, pod głupawym szantażem. Miała udowodnić, że nie jest nieodpowiedzialną dziewuchą i liczy się dla niej coś poza imprezowaniem i wydawaniem pieniędzy. Jak jednak miała to zrobić skoro taka nie była? A może była? Ich problemy były zupełnie różne od siebie, ale wcale nie umniejszało to faktu jak się czuli. Odmiennie, ale tak samo zmęczeni życiem. Może i Casper w tej drugiej kategorii wygrywał, ale nie w jej mniemaniu. Według siebie samej była najnieszczęśliwszym stworzeniem na ziemi i nic miało tego nigdy nie zmienić. Aby na pewno? Obróciła się na dźwięk znajomego głosu, ale wcale nie miała zamiaru się podnieść. Na pewno nie z jego powodu. Przyszła tu żeby odpocząć od szumu miasta, brudnych uliczek i irytujących ludzi, a jednak to trzecie jakoś nie chciało jej opuścić. Zmrużyła oczy, mierząc go nienawistnym spojrzeniem. Prychnęła głośno. - Najpierw musiałbyś w nim zmienić pościel, a ja musiałabym być bezdomna żeby tam wylądowac, a i to nie wiem czy by wystarczyło - odpowiedziała ze złośliwym uśmieszkiem i spojrzała na niego powątpiewająco, taksując go od dołu do góry, jak gdyby rzeczywiście miał jakiś problem z higieną. Wszak to on posuwał wczoraj kogoś w nocnych rytmach. - Aż tak Cię do mnie rączki świerzbią, że musiałeś za mną pójść aż w takie gówniane miejsce? - mruknęła pod nosem jakby do siebie. Miejsce wcale nie było najpiękniejsze. Nie było nigdzie malowniczego widoku, a zapach zgnilizny unosił się znad brzegu stawu. Wszędzie panowały kolory brudu i szarości, a nawet zieleń dookoła bardziej przypominała swoją barwą wymiociny. Dom na przeciwległym brzegu wcale tego nie poprawiał. Musiała jednak przyznać, ze było tutaj cicho. Może i on tak samo jak ona potrzebował się wreszcie wyrwać od wszystkich i od wszystkiego? Zostawić na chwilę problemy za sobą albo chociaż przenieść je w miejsce, w którym nikt go nie będzie oceniał? Przez chwilę nawet jakiś grymas współczucia przemknął jej przez twarz, ale był to moment ułamka sekundy. To przecież Casper Villiers. Jakby to była wystarczająca odpowiedź.
Papierosy? Skracają życie o dziesięć minut. Ile ich wypalił Casper? Ile z nich trzymał w ustach, kiedy nerwy budziły drżenie całego ciała i słów, które potokiem wulgaryzmów ściśle przytulały się do tych nieszczęśników, którzy weszli mu w drogę. Jak mógł mówić żonie, że jest najgorsza, że metamorfomagią idzie ku pięknu, ale to nie jest prawda... Wtedy stracił prawo, tak? Stracił już tak wiele rzeczy, że był pusty, wypruty z emocji. Z tym, że podobnie jak Jack, ciągle uważał, że to jego ból jest największy, że to jego ból najbardziej kąsa i zadaje najwięcej nigdy niegojących się ran. On umiera, ale umiera tak samo jak każdy z nas. W końcu już nigdy nie przeżyjemy ponownie tego dnia, który był nam dany pod kryptoninem: wczoraj, dziś, przedwczoraj itd. To my, okradani z czasu, z chwil, które moglibyśmy celebrować jako te dobre. Rzadko pocieszamy się tym, że ktoś ma gorzej, dopatrujemy się jednak tej ludzkiej biedy, aby pchać się do ucieczki jeszcze szybciej. Giniemy w czasie... Stajemy się zaszczepionym wirusem, który tylko w teorii ma mieć dobre życie. Tak naprawdę od samego początku już jesteśmy na straconej pozycji. Jak Casper, który osiągnął moment, w którym wydaje się mu, że zdążył poczuć już wszystko, a tym samym dyskwalifikuje go to z prawa do posiadania nadziei, że jeszcze czeka go coś nowego. Także patrząc na dziewczynę wcale nie dostrzega w niej potencjalnej kochanki. Ale one tego chcą. Chcą, żeby na nie patrzył jak Casper Villiers, nie jak ten młody facet, z którego został już jeden odłamek szkła, bo reszta spadła w nicość. Także Casper Villiers się patrzy, uśmiecha się kpiąco, ukazuje rządek równych zębów i czeka na to, aż ona uwierzy w te podejrzliwe spojrzenie, w słowa zaczepne... W to, że nie trzyma się już go żałoba, ani śmierć... W to, że naprawdę udało mu się wstać, stać się Casprem Villiersem, który właśnie mówi to: - Moi kumple twierdzą, że nie jesteś zbyt wybredna. Pewnie nawet nie zauważyłabyś zmiany pościeli. Odporna na szczegóły i subtelność. Jesteś Jack, tak? Pamiętam Cię. Wydawało mi się, że mnie okłamujesz i jesteś moim kumplem, który wypił eliksir... A tu proszę. Rodzice faktycznie nazwali Cię jak chłopca. Próbujesz za to nadrabiać pozorami bycia zimną suką? - wyrzucił z siebie robiąc dwa kroki do przodu, aby wyciągnąć ku niej rękę, a żeby pomóc jej wstać. Natomiast jeśli nie przyjęłaby tego gestu... Cóż, szkoda. Ale czy urażona męska duma w ogóle odwiedza tak opuszczone miejsca jak to? Szczerze wątpię. Większość kobiet wyzbyła się praw rodzicielskich do swojego dziewictwa już w wieku trzynastu lat... A Ty Jack? - To nie jest tak gówniane miejsce jak sądzisz. - odparł wcale bez urazy, rozejrzał się natomiast niby to mimochodem, jakby faktycznie szukał czegoś, co tu upadło i wiało w ich stronę swoją beznadziejnością. - Poza tym seks z Tobą na bagnie byłby mało satysfakcjonujący. Jakby zastosował podduszanie... I przez błoto nie usłyszałbym, że krzyczysz, a co gorsza nie poczułbym, że robisz się zimna... - prowadził swoje chore, prowokujące refleksje. - To byłoby nawet przykre. Jack Laurent... Zaginiona. - zakpił, bowiem jakiś czas temu to było jego główne pragnienie. Zniknąć pomiędzy kolejnymi spazami rozpaczy, której nie mógł pozwolić nikomu zobaczyć, a właśnie takimi ludźmi jak Jack, którym musiał prezentować Caspra, którego pamiętają. - Co tam? - zapytał, może nawet z ciekawości, a nie tylko grzeczności. W końcu posiadał też jakieś maniery poza doprowadzeniem kobiet do szczytów i granic... Ale to też zależy dokąd chciałaby iść Jack.
Życie jej nigdy nie rozpieszczało i mimo, że była jedynaczką, rodzice wcale nie traktowali jej jak tej wyjątkowej. Ich najważniejszej na świecie córki. Egzaltowana matka ze swoją artystyczną duszą i obskurnym mieszkaniem, zawsze widziała ją jakby przez mgłę, czasami w ogóle na moment zapominając, że w ogóle posiada córkę. Jack się przyzwyczaiła. Rodzina ze strony ojca chciała ją 'zatrzymać' wyłącznie, dlatego że mężczyzna nie mógł już mieć dzieci. Taki kaprys od życia. Z jednej strony wbijali jej do głowy, że nosi to dumne nazwisko Laurent, że reprezentuje ich ród, a z drugiej... Była po prostu zwykłym przedłużeniem linii. Wyjątkowo ładnym śladem jaki po sobie zostawił Abelard. Sama nauczyła traktować siebie jak najważniejszą osobę na świecie. Wiedziała, że jest warta więcej niż oni wszyscy i nie miała zamiaru wyrosnąć na zastraszoną dziewuchę z mysim włosem, na jakie wyrastały postawione w tej sytuacji dzieci z innych rodzin. Miała tą siłę, którą potrafiła wykorzystać w najlepszy sposób. Chciała żeby o niej nigdy nie zapomnieli, niezależnie od tego kim w przyszłości zostanie, ale zawsze będzie to Jack Laurent, a nie przykładowo 'ta ładna żona sławnego aurora'. Przez chwilę patrzyła znowu w stronę opuszczonej rezydencji, zastanawiając się czy naprawdę ktoś tam mieszka, czy po prostu to durne plotki, a dom kryje w sobie jakieś tajemnice, które czekają aż wreszcie ktoś je odkryje? No własnie, dlaczego nikt jeszcze tego nie zrobił? Jack chętnie by to sprawdziła. Napełniłaby płuca zapachem stęchłego powietrza i zmurszałych desek. Może znalazłaby tam jakieś skarby, starą biżuterię, fotografie? Lubiła odkrywać cudze historie, dawno pogrzebane przez czas. Wśród nich często roiło się od skandali i tajemnic, które nigdy nie miały ujrzeć światła dziennego. Przyjemnie było myśleć o sobie w roli detektywa. - Twoi kumple muszą być wyjątkowymi przygłupami co? - spojrzała na niego z uniesioną brwią. Zignorowała gdybanie na temat pościeli. Nienawidziła brudu. Zdecydowanie zauważyłaby gdyby jej nie zmienił, ale z drugiej strony, czemu miałaby to spostrzec skoro nigdy jej wcześniej nie oglądała? Jakoś nie przejęła się zbytnio faktem, że jacyś durni chłopcy mówili o niej coś za plecami. Nieważne co, ważne żeby mówiono, prawda? Z drugiej strony była wręcz pewna, że to tylko tani chwyt, wyłącznie po to żeby ją zdenerwować. No cóż, jak widać nietrafiony. - Oh łał, pamiętasz? Ja też, z tak idiotycznymi podejrzeniami w życiu się nie spotkałam, ale w sumie to było zabawne - wzruszyła ramionami. Nie podobało jej się to ani trochę, ale rzeczywiście jakby się nad tym zastanowić cała ta sytuacja wydawała się absurdalnie śmieszna. - Właściwie to gdybyś był sprytniejszy, zorientowałbyś się, że Jack to skrót. Od Jacqueline. Nie lubię tego imienia. Wolę Jack. Podoba mi się, że brzmi męsko - wyjaśniła, unosząc delikatnie kąciki ust w czymś co miało przypominać uśmiech, ale bardziej wyglądało jakby miała na niego zaraz zwymiotować. Lepiej wychodziło jej wieczne niezadowolenie z życia. Nie przepadała za kobietami. W większości jawiły jej się na niezbyt bystre i totalnie niewarte uwagi. Zdecydowanie bardziej wolała przebywać z mężczyznami. To stąd jej niechęć do imienia. Nie zamierzała jednak mu tego dalej tłumaczyć, bo wiedziała że będzie się to wiązało z dalszą dyskusją, która kompletnie nie miała sensu. Złapała jego rękę i gładko uniosła się z ziemi. Wcale nie była urażona. To był tylko Casper Villiers. Mimo, że nie znali się zbyt dobrze, cała szkoła huczała od plotek, więc miała okazję przyswoić trochę informacji na jego temat. Nie żeby ją to cokolwiek obchodziło. W ostatnim czasie w jego życiu wydarzyło się dużo złego. To też przyjęła do wiadomości. Wcale mu jednak nie współczuła. Miała większe problemy na głowie niż zajmowanie się empatią wobec innych. Nie miała zamiaru się dopytywać szczegółów. Może wtedy zaczęłaby przyswajać jakieś emocje, a to nie było wskazane. - Może masz rację - wzruszyła znowu ramionami i znowu spojrzała w stronę rezydencji. - W zasadzie to ciekawa jestem co tam jest w rzeczywistości - zwierzyła mu się, kiwając podbródkiem w stronę zniszczonej czasem posiadłości. Nie żeby go to interesowało albo chciała z nim na ten temat prowadzić dysputę, ale skoro już tu jest i rozmawiają, mogła się podzielić swoimi luźnymi przemyśleniami. Zupełnie tak samo jak on, prowadząc dywagacje na temat seksu w błocie i jej przypadkowej śmierci. Ałć. - Zawsze taki byłeś ?- skwitowała jego wypowiedź. Naprawdę zastanawiało ją to czy serio ma coś nie tak z głową. Poczuła się trochę nieswojo. Może nawet zaczeła obawiać się o swoje bezpieczeństwo? Nie. Intuicja jej podpowiadała, że jakkolwiek wydawałby się ogromnym psycholem, nie posunąłby się do czegoś takiego. Chyba życie go nie oszczędzało. Jej też nie. - Nic wartego uwagi, próbowałam wyrwać się od tłumu debili, przyprawiających mnie o alergię, ale patrz. Wysypka - wskazała mu trzy maleńkie krostki na nadgarstku. Skutek otarcia się o jakąś nieprzyjemną roślinkę, a nie uczulenia które rzekomo u niej wywołał, ale były ciekawym rekwizytem. - A co u Ciebie?
Rasheed Sharker
Wiek : 28
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 191cm
C. szczególne : Wysoki wzrost, blizny: trzy linie oplatające jego prawą dłoń
Kilka długich tygodni temu, gdy rok szkolny miewał się ku końcowi, Rasheed miał wyjątkowo pracowite popołudnie. Tysiące kroków, jakie postawił w ciągu kilku następujących po sobie dni, miało dać mu nie tylko odpowiedzi, ale wystarczający zastrzyk koncentracji, aby wyzwolić w sobie to coś, czego brakowało mu od wielu miesięcy. Zrozumienie. Do czego to służy i czymże tak naprawdę jest? Wątpliwości otaczały go coraz szczelniej, niczym ciemne chmury w jesienne, coraz krótsze, ale przez to wcale nie mniej ponure dni. Z dnia na dzień coraz silniej poddawał się depresyjnej władzy, jaką roztaczał nad nim artefakt, a z jakiej nie do końca zdawał sobie sprawę. Marzył o tym, aby wreszcie móc zadziałać tym cholerstwem w sposób zadowalający jego samego na tyle, by wreszcie pokazać je Cyrusowi. Sądził, że kto jak kto, ale akurat Lynford mógłby mu coś powiedzieć o tajemniczym monoklu. Cała ta ceremonia wtajemniczenia i rozdawanie prezentów tuż po dołączeniu były wystarczająco jasnym sygnałem, ale to wcale nie musiało oznaczać, że Amerykanin wie jak zmusić jego zabawkę do współpracy. Ba, Sharker sam chciałby rozgryźć tę zagadkę, najlepiej bez niczyjej pomocy. Tyle, że Ślizgoni nierzadko byli znani z tego, że jeśli można było pójść na łatwiznę to w sumie czemu by nie skorzystać? Ambicja zdawała się przerastać jego możliwości aż do tego popołudnia. Walczył ze swoim artefaktem tak długo, aż wreszcie dogłębnie rozpoznał jego właściwości, a przynajmniej tak uważał w obliczu miesięcy pełnych zupełnego braku postępów. Gdy siedział na trawie, nad jeziorem w pobliżu starej rezydencji, miał wrażenie, że zrozumiał mechanizm, wykształcając wreszcie pewną metodę na faktyczne spoglądanie przez monokl. Widział wnętrze domu przed sobą, czy tak naprawdę mu się zdawało? Może to wyobraźnia płatała mu figle? Tyle, że to nie było ostatnie popołudnie jakie tutaj spędził. Regularnie wracał w te okolice, walczył z magią pętającą mu wzrok, aż ostatecznie był pewien, że to co widział nie było jedynie iluzją. Spoglądał na swoje dłonie i potrafił dostrzec krew pulsującą w naczyniach krwionośnych czy nawet samą skórę. Odnalazł znajome gwiazdy na ramionach, kiedy przecież okrywał je materiał, wyjątkowo modnej w tym sezonie, koszuli. Tyle, że pozyskane odpowiedzi łączyły się także z kolejną falą wątpliwości, pogłębianych przez krnąbrność artefaktu. Dlaczego mógł zdjąć go z oczu i dalej widzieć własne kości? Magia wpływała na jego wzrok wystarczająco silnie, by wątpił w prawdziwość swoich spostrzeżeń. Sukcesy nigdy nie bywały odosobnione, wszak zawsze towarzyszy im odrobinka goryczy. Czy uda mu się jej pozbyć w ciągu następnych tygodni, zabijając je kolejną falą słodkiego zwycięstwa? To się okaże.
Caroline została uwikłana w eleganckie przyjęcie u znajomych jej rodziców. Ogólnie lubiła takie imprezy ale na tą pewnie nawet by nie przyszła gdyby nie miała w okolicy naglącej sprawy. Przed wejściem do środka jak zwykle kontrolnie poprawiła luźno upięte włosy i sukienkę. Dziś była chodzącą elegancją i nawet poruszała się tak lekko jakby lewitowała nad ziemią. Kiedy tylko wkroczyła do salonu od razu otoczyło ją trzech mężczyzn wypytując o interesy z jej ojcem, o których nie miała bladego pojęcia. Na szczęście kilka wymijających odpowiedzi i urok osobisty blondynki wystarczyły by myśleli, że wie o czym mówi i dali jej święty spokój. Caro niezwłocznie zrobiła kilka okrążeń po salonie żeby utrwalić się w pamięci wszystkich obecnych i żeby nikt nie miał wątpliwości, że tu była. Alibi było jej teraz bardzo potrzebne. Na każdym kroku zamieniała parę słów ze znajomymi i co i róż zabierała od kelnerów nowy kieliszek z szampanem. I w końcu nadszedł długo wyczekiwany przez dziewczynę moment - tańce! Korzystając z zamieszania blondynka rozejrzała się czy nikt jej przypadkiem nie obserwuje i szybko wymknęła się z rezydencji. Zaczęła z trudem przeprawiać się przez wodę otaczającą dom i zniknęła w lasku obok. Cały czas dzielnie szła przed siebie nie bacząc na zabrudzoną sukienkę ani na buty, których pewnie już nigdy nie założy. Po kilkunastu minutach ciężkiej przeprawy w końcu dotarła do celu - pozostałości po domu bardzo potężnego czarodzieja. Plotek na ten temat krążyło wiele ale tylko nieliczni znali całą prawdę.
Ugh, przyjęcia. Nie dość, że trzeba wbić się w niewygodny garnitur z żabotem - co przeszkadzało mu najmniej, ponieważ wyglądał niczym Kapral Levi z jego ulubionego anime - to jeszcze ludzie. W sumie cały tłum ludzi, którzy napierają na niego z każdej strony i wypytują o rzeczy na których kompletnie się nie zna. Jakoś niezbyt interesował się biznesem wuja, który właśnie wplątał biednego Levia w to towarzyskie spotkanie. Spojrzał w lustro - Harley na jego widok zapewne wybuchnęłaby śmiechem - chwila, stop. Tego wieczoru, nie myśl o niej. Co będzie cholernie trudne. Po wysłuchaniu wszystkich nakazów i zakazów Chrisa, wtopił się w tłum. Najlepiej się nie wyróżniać. Porozmawiał z kilkoma osobami, wypił kilka kieliszków szampana, głównie z grzeczności. Acz jego wzrok niemalże od razu przykuła pewna blondynka. Ubrana w długą elegancką suknię, zdawała się olśniewać całą swoją osobą. Tajemnicza dziewczyna minęła go raz czy dwa. Oj Levi, gdybyś ty tylko wiedział w co się pakujesz... W pewnym momencie dostrzegł w lustrze, że nieznajoma się wymyka. Wiedziony ciekawością postanowił za nią pójść, uprzednio informując opiekuna o wyjściu i upewnieniu, że niedługo wróci.Szedł kilka kroków za nią, starając się nie rzucać w oczy. Zastanawiał się tylko, co zamierza... Przecież ta droga prowadzi do.... Co za idiotka. Czy ona naprawdę chciała iść do starej rezydencji? Tej opuszczonej, podobno nawiedzonej, rudery? Parsknął śmiechem, rozglądając się nerwowo. Chyba go nie usłyszała... Mimo wszystko szedł za nią, czekając na rozwój wydarzeń. Opuszczony dom już lekko majaczył na horyzoncie, przez co przez Carvey'a przeszedł dreszcz. Wygląda jeszcze groźniej niż w opowieściach. Tylko... Co taką młodą czarownicę przywiodło do tej ruiny?
Zazwyczaj panna Carrier nie uciekała tak szybko z przyjęć bo generalnie to je lubiła. Jeśli były tylko dla wybranych, organizowane przez wpływowych ludzi z dziwnymi upodobaniami i uzależnieniem od dobrej zabawy. Drinki doprawiane eliksirem otwartych zmysłów, afrodyzjaki na przekąski, hedonizm i rozpusta – to były składniki udanego przyjęcia, a nie sztywne kręcenie się po pomieszczeniu i rozmowy o interesach. Ewentualnie jeszcze bale maskowe miały dla niej jakikolwiek sens bo były owiane nutką tajemniczości, którą blondynka bardzo lubiła. A tutaj? Była tylko trofeum do zdobycia, zachęcającym obrzydliwie bogatych facetów do współpracy z jej ojcem. Po cichu brzydziła się tym i w sumie to dobrze bo przynajmniej nie miała wyrzutów sumienia, że szybko się ulotniła. Musiała sprawdzić trop dyrektora jej poprzedniej szkoły. Próbowała go wyśledzić odkąd pojawiła się plotka, że ktoś widział go w Zakazanym Lesie. Męczyła się z tym już od kilku miesięcy i za każdym razem kiedy była blisko trop się nagle urywał ale ona czuła, że McGill jest blisko. Obserwował członków bractwa i czuwał nad nimi ale po co? Blondynka miała do niego milion pytań. Odpowiedzi mogły uczynić ją najpotężniejszą studentką w Hogwarcie i z pewnością byłyby pomocne w prowadzeniu Wands&Skulls, nad którym niestety musiała przejąć dowodzenie po zniknięciu Cyrusa. A chciała zrobić to tak, jak należy. Nie tak jak Julius, który nic tak właściwie nie robił aby się rozwijali, ani tak jak Cyrus, który tylko narzekał, że Julek nic nie zrobił, a sam jedynie przyjął kilku nowych członków. Blondynka miała aspirację żeby prowadzić ich ku potędze i podbojowi Europy. Ale wszystko po kolei. Niewiele myśląc wkroczyła na teren rozpadającego się budynku. Drzwi były czymś zablokowane więc nie patyczkując się otworzyła je z buta. Jednak opłaciły się te wszystkie godziny ćwiczeń. Kiedy weszła wyczarowała sobie kulę światła za pomocą Lumos Spharea i zaczęła eksplorować wszystkie pokoje po kolei, zaczynając od pierwszego piętra. I już myślała, że wpadła na coś istotnego kiedy poczuła uderzenie w tył głowy. Potem zasłonięto jej oczy i zaczęto ciągnąć. Próbowała się wyrywać ale to niewiele dawało kiedy nawet nie widziała ilu jest napastników i gdzie celować czarnomagicznymi zaklęciami.
Lara Burke
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 175 cm
C. szczególne : Kolczyk w nosie, oraz obok dolnej wargi, bardzo jasne włosy często ma przy sobie swojego nieśmiałka. Powoli wraca na właściwe tory
Zaskakujące, jakie pojebane akcje potrafią połączyć ludzi, którzy w normalnych okolicznościach zapewne by się nie spotkali, prawda? Los już raz udowodnił Larze, że jej znajomość z Thaddeusem była... przynajmniej specyficznym wynikiem dziwnych wydarzeń, na które żadne z nich nie miało realnego wpływu. A tymczasem postanowił znów z nich obojga zakpić w jeden z najbardziej okrutnych sposobów, jaki tylko był możliwym. Nie musiała nawet próbować sobie wyobrazić, jak bardzo chujowo musiał czuć się puchon, bo po prostu to dokładnie wiedziała... Śmierć jednej z najbliższych w życiu człowieka osób, to po prostu gówno tego specyficznego rodzaju, przez które nikt, ale to absolutnie nikt nie powinien przechodzić samotnie. Więc gdy tylko usłyszała o tym, co spotkało chłopaka, po prostu od razu napisała. Nie bardzo przejmowała się tym, w jaki sposób mógł potencjalnie zareagować. Najgorsze, co mogłaby teraz zrobić, to zostawić go samemu sobie. Co w zasadzie i jej się po części przytrafiło. Spotkanie z Tadkiem miało być jednym z jej pierwszych wyjść z domu, od czasu, kiedy jej... nie potrafiła jeszcze tego wymówić. Prócz kilku koniecznych wizyt w Mungu, cały czas spędzała w domu jej ojca. Z dala od wszystkiego i wszystkich. Tak było najprościej. Prawdopodobnie. Pewne było jedno, jej obecny wizerunek mógł być zaskoczeniem dla niejednej osoby. Różowe kosmyki zniknęły z jej głowy, zastąpione długim, brązowym odrostem. Twarz jej poszarzała co tylko jeszcze bardziej pogłębiało jej ostre rysy twarzy. Sama czuła się tak, jakby postarzała się w przeciągu miesiąca przynajmniej o dziesięć lat. I nic nie zapowiadało na to, aby miała wrócić do czasów swojej "młodości". Wciągnęła na siebie pierwszą lepszą bluzę oraz dżinsy, które czasy swojej świetności miały zdecydowanie daleko za sobą. Upewniła się jeszcze, że ma odpowiednio duży zapas papierosów na dzisiejsze spotkanie oraz odpowiednio duże ilości piwa i jakiejś taniej wódki, która jakością zdecydowanie odbiegała od wszelakich norm. Złapała różdżkę w dłoń i wsadziła ją do torby, gdzie znalazł się już alkohol i papierosy. I teleportowała się do Londynu, w umówione miejsce, gdzie jak wiedziała, spotka puchona. Nie musiała długo czekać, aby dostrzec chłopaka w oddali. Jednak nie przywitał ją zwyczajowym uśmiechem, który potrafił rozjaśnić każdą, nawet najciemniejszą noc. Dziwne poczucie chłodu przeszło przez jej ciało, jakby znów Philip ją dotknął. Philip pozostał jednak w Luizjanie i ten chłód nie miał nic wspólnego z duchem, a o wiele więcej wspólnego z chłopakiem, którego właśnie widziała. -Wyglądasz, jak gówno - stwierdziła, bez cienia kpiny, złości czy ironii. Po prostu powiedziała beznamiętnym tonem to, co aktualnie znalazło się w jej głowie. Wyciągnęła niepewnie dłoń w stronę Thaddeusa. - To co, gotowy do teleportacji? - zapytała jeszcze profilaktycznie, bo jeśli miał jakiekolwiek obiekcje, to był ostatni moment na ich deklarację. Nie usłyszawszy ich jednak, obróciła się w miejscu, skupiając się na celu ich podróży. Poczuła charakterystyczne szarpnięcie i uczucie przeciskania przez zdecydowanie za małą w średnicy rurę. By w końcu wylądować twardo w najmniej zachęcającym do zwiedzania miejscu. Czyli takim, które idealnie zgrywało się z ich obecnymi nastrojami. Od razu sięgnęła po papierosa, którego odpaliła zaklęciem. Zapytała jeszcze tylko puchona, czy też chce zajarać. - Czyli co, nie wracasz do Hogwartu? - zapytała, zaciągając się mocno dymem. Rozkosznie zadrapał ją w gardle, powodując ból. Jednak ostatnimi czasy ból stał się jej nieodłącznym przyjacielem. O słodka ironio i wspaniały Merlinie...
Władza była tym, co skłoniło go do zajęcia się właśnie tym fachem, władza i pieniądze, wszakże dźwięk pobrzękujących galeonów był równie przyjemny dla ucha, jak pełen desperacji głos jego klientów. Gdy ich słyszał po jego ciele przechodziło to cudowne uczucie, które powodowało ciepło w jego sercu, tylko w takich chwilach czuł że posiada ten narząd, bijący w piersi z niewyobrażalną prędkością, promujący szkarłatną ciecz, która napędzała cały ludzki organizm. Poczucie władzy napędzało go do robienia rzeczy, które wypaczały jego duszę, jednak on zdawał się tym nie przejmować, bo czymże jest utrata duszy jeżeli posiada się taką potęgę? W oczach innych mógł uchodzić za sadystę, jednak on sam wolał nazywać się łowcą lub myśliwym, co brzmiało czułej, a przecież bywał i taki. Z uśmiechem na ustach i myślami uciekającymi do jego dawnych ofiar - pamiętał każdą z nich! - stawiał kolejne kroki, zbliżając się do opuszczonej rezydencji. Wytatuowana twarz ukryta pod czarnym materiałem kaptura pełna była zachwytu dla otaczającej go scenerii. Uwielbiał takie miejsce, od których biła magiczna aura, nawet jeśli znajdowały między mugolskimi terenami. Nie spieszył się, wiedząc, że to nie jemu zależy. Z uwagą i nieukrywanym zainteresowaniem przyglądał się otoczeniu, dochodząc do wniosku, że wybrał wręcz idealne miejsce. Stare, drewniane drzwi zaskrzypiały witając niespodziewanego gościa w swoich progach, co skwitował skinieniem głowy, jakby odpowiadając niestabilnej budowlani. Czy jego klient był już gdzieś w środku?
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
Na ten dzień umawiał się już jakiś czas temu, gdy jego sytuacja wyglądała nieco inaczej. Dziś wiedział, że wszystko może nie pójść tak gładko choć starał się pomyśleć o rozwiązaniach zapobiegawczych zawczasu. Nie pierwszy raz korzystał z podobnej metody pozyskiwania składników i wiedział dobrze, że o ile zawsze dostawał to, czego potrzebował, czasem wiązało się to z mniejszym lub większym ryzykiem. Szedł przez obrzeża Londynu raczej ze spokojem w głowie. Ubrany był na czarno, a w ustach jak zawsze spoczywał palący się papieros. Zastanawiał się, jak powinien podejść do sprawy, choć po jego twarzy nie było tego widać. Nie szedł bezbronny. Swoją starą, bardziej zaufaną różdżkę miał w kieszeni i raz po raz gładził ją bez większego zastanowienia. Stawiał krok za krokiem, aż w końcu zobaczył na horyzoncie budynek, który był celem jego podróży. Gdy tylko zbliżył się do jeziora uruchomił zaklęcie zawiadamiające właściciela o jego obecności. Był spodziewanym gościem, więc nie spodziewał się problemów, ale na wszelki wypadek był w gotowości odeprzeć lecący w jego stronę atak. Szukał wzrokiem ludzkiej figury, lecz chwilowo jeszcze nie odzywał się ani słowem. Nie był głupi i nie chciał ryzykować, a rzucanie się w oczy często było niepotrzebnie zuchwałym zabiegiem.
______________________
I thought that I could walk away easily But here I am, falling down on my knees
Myśl zdążyła zaświtać w jego głowie, a zaraz nadeszła odpowiedź - uśmiechnął się, choć subtelne uniesienie kącików ust okupione zostało lekkim grymasem niezadowolenia, bo od kiedy to on musiał czekać? W takich sytuacjach nie był do tego przyzwyczajony, chyba, że osobą z którą miał się spotkać, chciała stać się jego ofiarą, ale wtedy powinien uprzedzić, Azazel by się przygotował. Z drugiej strony byłby to zaskakujący zwrot akcji, a niespodzianki lubił bardzo. Przeszedł kilka kroków, przechodząc do pomieszczenia, które kiedyś mogło nazywać się salonem, choć obecnie wyglądało jak gruzowisku, z wielką dziura w suficie. Uniosła głowę wpatrując się w pusta przedtem, sięgającą dachu, a jednocześnie nasłuchiwał - drzwi zaskrzypiały kolejny raz. Schował dłonie za plecami, plątając długie, smukłe palce, obróciwszy się na pięcie stanął przodem do salonowego wejścia. - Kazałeś mi długo czekać - stwierdził, niby nieprzyjemnym, aczkolwiek ciepłym głosem. - Po twoim liście sądziłem, że to ty potrzebujesz mnie, a nie ja Ciebie - dodał, pozwalając sobie na uśmiech pełen satysfakcji, nawet jeśli Max nie mógł go dostrzec, bo twarz Azazela wciąż skryta była pod kapturem.
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
Zazwyczaj się nie spóźniał na podobne spotkania. W końcu to w jego interesie było stawić się na czas i odebrać to, czego potrzebował. Niestety życie czasem psuło plany i tak było właśnie dzisiaj, gdy musiał szukać alternatywy. Całe szczęście przez lata nie jedną sobie uzbierał, choć nie wiedział, czy będzie to wystarczające. W końcu zobaczył w mroku jakąś sylwetkę, by chwilę później usłyszeć głos. Niezadowolony głos, choć mógł się tego niestety spodziewać. -Bo potrzebuję. Więcej się to nie powtórzy. - Nie wchodził w szczegóły. Nie przyszedł tu na pogawędki przy ciastku i kawie, a w interesach i miał nadzieję ich dopełnić. -Masz to, o co Cię prosiłem? - Zapytał głosem nie wskazującym ani trochę na fakt, że ze swojej strony mógł lekko nie dotrzymać umowy, ale chciał jak najbardziej odwlec w czasie ten problem. Był jednak świadomy tego, że nie będzie mógł odwlekać go w nieskończoność. -Chciałbym sprawdzić, czy wszystko jest odpowiedniej jakości nim dobijemy targu. - Dodał jeszcze, bo życie nauczyło go, by nie płacić za nic, dopóki nie sprawdzi, że otrzymuje to, na co byli umówieni zgodnie z zasadą "w chuja to my, nie nas".
______________________
I thought that I could walk away easily But here I am, falling down on my knees
- Oczywiście, że nie powtórzy. Nie mam zamiaru tracić swojego cennego czasu - przytaknął, uśmiechając się przy tym odorbinę złowieszczo? Oczywiście można było tę kwestię poddać w wątpliwość, patrząc a aparycję mężczyzny niezależnie od tego czy był zadowolony czy też nie, zawsze wyglądał tak samo - przerażająco. Zrobił kilka kroków przed siebie pozwalając by stare deski podłogi uginały się pod jego ciężarem wydając z siebie przejmujące dźwięki, zupełnie jakby odczuwały ból, choć były materią martwą, przynajmniej teraz, bo kiedyś zapewne rosły w postaci drzewa. Zwlekał z odpowiedzią na pytanie. Ta wydawała się oczywista, skoro się tutaj pojawił czyż nie? A może odnosił mylne wrażenie? Zacmokał trzy razy, składając dłonie w trójkąt. - A byłbym tu gdybym nie miał? - odpowiedział pytaniem na pytanie, unosząc do góry wytatuowaną brew. Był niezadowolony z faktu, że młodzieniaszek nie wierzył w jego możliwości, a co więcej nie ufał mu, o czym świadczyła prośba wypowiedziana po chwili.
Rzuć kostką:
Spoiler:
1,3 - Azazel niechętnie podał ci niewielką paczuszkę, w której powinny znajdować się potrzebne ci składniki, jednak gdy ją otwierasz, okazuje się, że jest tam kilka listków bazylii, lubczyku oraz owoce jałowca, co sprawiło, że się wkurzyłeś 2,5 - twoja prośba została całkowicie zignorowana, zamiast ją wypełnić Azazel zalecił byś ty pokazał czy stać cię na towar jaki przyniósł, co sprawiało, że zacząłeś się denerwować 4,6 - mimo początkowego oporu, Azazel podał ci pakunek w którym znajdowało się dokładnie to czego szukasz, jednak….. (jeśli wypadnie ta kostka wówczas okaże się w fabule co dalej)
______________________
Maximilian Felix Solberg
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 194 cm
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
Nie odpowiedział już nic na ten komentarz bo i nie było sensu brnąć w tę dyskusję. Wiedzieli po co tu są i Max nie miał zamiaru ani się wkopywać ani prowadzić bezsensownej pogawędki. Jakby nie było miał jeszcze jakieś tam plany, które chciał zrealizować no i też nie czuł się tu najlepiej. Koleś widocznie nie należał do przyjemnych a z takimi lepiej za długo nie przebywać. Stał nieugięcie, gdy mężczyzna przystąpił kilka kroków w jego kierunku, choć czujność nastolatka zdecydowanie wzrosła. Nie raz już pozorny spokój został nagle zakłócony, czego miał nadzieję dziś nie doświadczy z zaskoczenia. -Zasada ograniczonego zaufania. Nie raz dostałbym jakiegoś bubla, gdybym nie upewnił się, że dostaję to, po co przyszedłem. - Wzruszył lekko ramionami, ale niestety jego prośba została jawnie zignorowana, a zamiast tego mężczyzna zażądał pokazania galeonów, by upewnić się, że Max ma jak za składniki zapłacić. -Czyli ja mam Tobie ufać, ale Ty mi już nie? - Zapytał ironicznie, unosząc jedną brew ku górze. Oczywiście wiedział, że bez pieniędzy nie ma czego tu szukać, a mimo wszystko przecież się tu pojawił. -Mamy malutki problem. Obecnie nie posiadam odpowiedniej ilości galeonów. Mogę w zamian zaoferować coś innego. - Powiedział wyciągając z kieszeni bogato zdobiony pierścionek ze szmaragdem wartym naprawdę ładną sumkę. Nie był pewien, czy taka alternatywa przejdzie, ale nie byłby Solbergiem, gdyby nie spróbował.
______________________
I thought that I could walk away easily But here I am, falling down on my knees
W pewien sposób Max mu zaimponował, przypominając, że dawniej zachowywał się tak samo, zwyczajnie nie ufając innym. Ograniczone zaufanie było jedną z głównych zasad, jakimi kierował się w życiu, dzięki czemu wielokrotnie uniknąć mógł nieprzyjemności. Każdy kombinował jak mógł, niektórzy desperaci gotowi byli stracić nawet życie, choć tego akurat nie rozumiał; takiego poświęcania, które ostatecznie kończyło się fiaskiem. Słysząc pytanie padające z ust młodego mężczyzny, zaśmiał się niby rozbawiony, a jednak rozbrzmiewała w tym dźwięku złowroga nuta. - A czy wyglądam na kogoś komu nie można ufać? - odpowiedział pytaniem na pytanie, chociaż w takim właśnie momencie każdemu kto stanął twarzą w twarz z Azazelem na usta cisnęła się głośne "tak". Z drugiej strony mężczyzna posiadał już ugruntowaną pozycję oraz pozytywną opinię, dlatego istniała mała szansa,by kogoś oszukał. Dbał o swój biznes i dobre imię. Uniósł prawą brew, a kąciki jego ust opadły, gdy do uszu dobiegły bardzo nieprzyjemne słowa "mamy malutki problem". Twarz mężczyzny zmieniła się, przybierając bardziej złowrogi wyraz, czemu towarzyszyło napięcie i dziwna nerwowość, które pojawiły się między atomami powietrza. Zaraz jednak ożywił się, gdy brunet zaproponował coś w zamian, a gdy wspomniał o pierścionku, pozwolił by jęk niezadowolenia opuścił jego usta, chociaż błyskotka przykuwała uwagę. Liczył na coś innego? - Prawie udało ci się mnie zainteresować - przyznał, robiąc krok w stronę Solberga. Wyciągnął dłoń z kieszeni płaszcza, który wciąż okrywał mego ciało, wykonując kolejny krok, dzięki któremu znalazł się na tyle blisko, że bez problemu mogła dotknąć policzka Maxa. Wyciągnął ku niemu dłoń, jednak ta zawisła w powietrzu, jakby w wahaniu, choć tego próżno było szukać na wytatuowanej twarzy. - Muszę przyznać, że nawet ładny jesteś - nie ulegało wątpliwości, że słowa te brzmiały niezwykle wymownie, podsycane ognikami, które pojawiły się w ciemnych talerzach oczu.
Rzuć kostką::
1-3 widząc zainteresowanie jakie twoja osoba wzbudza w mężczyźnie, robisz krok w jego stronę, sprawiając, że jego dłoń nagle znajduję się na twoim torsie; jesteś zdeterminowany by zdobyć potrzebne składniki, nawet jeśli miałyby mieć aż tak wysoką cenę; 4-6 wyraźnie zaskoczony zachowaniem Azazela robisz krok w tył, oczywiście bez problemu domyślasz się czego oczekuje w zamian za składniki, ale nie jesteś gotów zapłacić takiej ceny, musisz wykombinować coś innego.
______________________
Maximilian Felix Solberg
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 194 cm
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
Desperatem czasem bywał ale życia by nie oddał by uzyskać coś takiego. Zresztą nie miałoby to najmniejszego sensu i choć był w stanie poświęcić wiele miał pewne granice, których przekraczać nie miał zamiaru nawet w ostateczności. Na pytanie postanowił nie odpowiadać. Nie widział zbytnio twarzy mężczyzny, a jego postawa nie wskazywała na to, by był najbardziej godnym do zaufania człowiekiem. Jeżeli chodziło o handel Max wychodził z założenia, że przezorny zawsze ubezpieczony i tym razem nie było inaczej. Widząc jego reakcję i czując napięcie w powietrzu sam nieco się zdenerwował. Galeony były walutą uniwersalną, ale nie znaczyło to że były nie do zastąpienia i Solberg właśnie miał zamiar spróbować je zastąpić czymś nawet bardziej wartym niż monety. Nie ucieszył się jednak, gdy nieznajomy zrobił krok w jego kierunku, z dziwną czułością (?) wyciągając dłoń ku twarzy nastolatka, który miał dziwne wrażenie, że wie co się święci, szczególnie po słowach, które następne usłyszał. -Proponuję jedynie materialną wymianę, nic więcej. Zaproś mnie na drinka to pogadamy o innych rzeczach. Nie mieszam biznesu z przyjemnością. - Nieznacznie odsunął się od mężczyzny po raz kolejny wyciągając klejnot w jego stronę. -Powiedz co jest dla Ciebie odpowiednio warte wymiany, a jestem pewien, że się dogadamy. Ja niestety nie przejawiam aż takiej wartości jak szmaragdy. - Ton miał zadziwiająco lekki i żartobliwy. Oczywiście w przeszłości zdarzało mu się brać udział w podobnych transakcjach, ale teraz jakby nie było był w związku, na którym mu zależało i nie miał zamiaru psuć tego dla kilku składników.
______________________
I thought that I could walk away easily But here I am, falling down on my knees
O dziwo odmowa młodego Solberga nie zaskoczyła Azazela, nie był nią też zawiedziony, co mogło odrobinę dezorientować. Opuścił dłoń, ponownie chowając ją do kieszeni płaszcza. Pozwolił sobie na szerszy uśmiech, a pomiędzy lekko rozwartymi wargami dostrzec można było białe zęby. Cena jakiej żądał był wysoka, może nawet odrobinę za, gdyż składniki które były Ślizgon chciał zdobyć, nie należały do trudnych do zdobycia, chociaż ich pozyskanie - własnoręczne - wymagało pewnego wyłączenia. W zasadzie czy to nie świadczyło dobrze o chłopaku? Można było do tego podejść dwojako, jednak Azazel nie był odpowiednią osobą, by poddawać to ocenie. Niemniej zaskoczyły go kolejne słowa opuszczające solbergowe usta. - Mądrze - przyznał, zaraz dodając - Raz jeszcze pokaż ten pierścień - chociaż wciąż nie sądził, że będzie to wystarczająca zapłata, zwłaszcza, iż umowa była inna a Max złamał jej warunki.
rzuć kostką::
parzysta oddajesz pierścień, ale gdy ten okazuje się niewystarczający, proponujesz coś ekstra, nieparzysta oddajesz pierścień, który Azazel przyjmuje, jednak patrząc na niego, wiesz, że oczekuje czegoś jeszcze, więc postanawiasz złożyć mu obietnice, że jesteś jego dłużnikiem i masz u niego przysługę. (nie omieszka jej wykorzystać w przyszłości)
______________________
Maximilian Felix Solberg
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 194 cm
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
Faktycznie spokój, w jaki mężczyzna przyjął odmowę był zaskakujący, choć Maxowi nieco kamień spadł z serca. Kurwienie się za składniki nie było jego dzisiejszym marzeniem i jeżeli dało się sprawę załatwić inaczej, bardziej materialnie, to miał zamiar mimo wszystko próbować. Wyciągnął pierścień przed siebie, kładąc go na dłoni Azazela, gdy ten poprosił. Kamień był wartościowy, ale widocznie nie aż tak, by wystarczył jako zapłata, bo mężczyzna widocznie żądał czegoś więcej. Przygotowany na podobny bieg sprawy Max wyjął z kieszeni niewielką fiolkę ze złocistym płynem. -Dorzucę trochę szczęścia. Może się przyda z następnym klientem, a na pewno wartość grubo przekroczy to, co miałem Ci dać w galeonach. - Zaproponował wiedząc bardzo dobrze, jak cenny jest to eliksir i jak niełatwo jest go samemu uwarzyć. Cena detaliczna była wysoka i choć Max nie lubił oddawać własnych wywarów obcym, którym nie ufał, w tej chwili wiedział, że felix felicis już sam w sobie był wart więcej niż składniki, jakie miał od nieznajomego otrzymać. Liczył więc, że taka para prezentów wystarczy mężczyźnie jako zapłata. W końcu zawsze mógł te przedmioty spieniężyć i wyjść zdecydowanie bardzo mocno na plus niż gdyby przyjął od Maxa normalną, wcześniej ustaloną zapłatę.
______________________
I thought that I could walk away easily But here I am, falling down on my knees
Nie podobało mu się to, że Max nie dotrzymał warunków umowy, tym bardziej, że on sam był słowny, a to w zasadzie zdarzało się rzadko, ponieważ nie ufał innym. Niemniej gdy dostrzegł w dłoni chłopaka fiolkę ze złotym płynem, a pierścień już spoczywał w jego, uśmiechnął się nieznacznie. O ile w zdobywaniu składników był mistrzem, o tyle warzenie eliksirów sprawiało mu dużo problemów, dlatego w tej kwestii zawsze liczył na kogoś innego, choć słowo "liczył" było zbyt na wyrost, zwyczajnie posiłkował się innymi. Przez kilka sekund patrzył w milczeniu to na chłopaka, to na eliksir, jakby się jeszcze zastanawiał czy to uczciwa wymiana, chociaż Solberg miał rację, czego był świadom. - Dobra, znaj moją dobroć - oznajmił w końcu, lekko się przy tym uśmiechając. - Ale dam ci radę młody. Należy przestrzegać warunków umowy, bo nie każdy będzie tak miły jak ja - błysnął białymi zębami, odwracając się na pięcie, po czym bez słowa pożegnania ulotnił się z rezydencji.
po Twoim poście @Maximilian Felix Solberg rozgrywka zostanie uznana za zakończona, a ty zdobywasz składniki - zostaną one dodane do twojego kuferka
______________________
Maximilian Felix Solberg
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 194 cm
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
Sam raczej wywiązywał się z umów wiedząc, że niedotrzymanie warunków może się naprawdę źle skończyć. Dziś jednak musiał się ugiąć i pokombinować licząc na to, że przeżyje swój występek. Jak się okazało mężczyzna początkowo niechętnie przyjął do wiadomości, że musi obyć się dziś bez galeonów, lecz po chwili na Maxa spłynęła ulga, gdy felix felicis okazał się być szczęśliwy nie tylko po zażyciu. Nastolatek wiedział, że srogo w tej chwili przepłacił, ale też nie żałował. Potrzebował tych składników i był zdeterminowany je zdobyć nawet jeżeli miał oddać za to połowę swoich wartościowych przedmiotów. -Zapamiętam. - Rzucił tylko, mając zamiar jak najszybciej ten przybytek opuścić. Mimo, że nieznajomy ostatecznie nie chciał go skrzywdzić, Solberg chciał jak najszybciej się z tego miejsca ewakuować. Odebrał więc od niego towar, oczywiście najpierw sprawdzając zawartość paczuszki, a gdy wszystko okazało się być w porządku, mruknął tylko jakieś słabe pożegnanie i opuścił rezydencję, by zaraz za jej granicami aportować się do Inverness.
//zt dziemkujem za ingerencję
______________________
I thought that I could walk away easily But here I am, falling down on my knees
Maximilian Felix Solberg
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 194 cm
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
Może i intencje Paco miał dobre, ale zupełnie nie rozumiał tego, czego Max szukał w Avalonie. Sam Solberg nie do końca wiedział, co tak naprawdę pragnął znaleźć, a raczej, czy to, czego szuka istnieje, ale przecież nie mógł tak po prostu się poddać. Nie pierwszy raz porywał się na niemożliwe, więc nadzieja w jego sercu zdążyła się nieco już rozgościć. Nie odpowiedział na przeprosiny, bo czuł się naprawdę zraniony i choć wiedział, że czasem mówią coś, czego kompletnie nie mają na myśli, tak mimo wszystko nie mógł w mgnieniu oka strząsnąć z siebie tej kwestii. -Wiesz, ale jednak mi nie ufasz? - Zapytał w końcu, bo tak mu to wyglądało i nawet by się Moralesowi nie dziwił, gdyby tak było. Wiedział dobrze, że nie jest godny zaufania, a już na pewno nie w kwestii używek. -Jeśli musisz wiedzieć, wylądowałem tam przez samego siebie. Zaryzykowałem ze składnikiem, o którym nigdy nie słyszałem i nie wiedziałem, jak może zareagować. Taki urok eliksirów. I co, teraz zabronisz mi pracować? - Szczęka Maxa zaciskała się coraz mocniej i był o krok od utraty kontroli, co bardzo mu się nie podobało, bo powracały do niego uczucia, których nie chciał już nigdy więcej poczuć. -Gdyby podał mi cokolwiek trującego to bym umarł - zagadka rozwiązana!- Praktycznie wykrzyknął bo ta rozmowa nie trwała długo, a miał już jej serdecznie dosyć. -I nie Twoja sprawa, gdzie i kiedy noszę ze sobą różdżkę. Gdybym był mugolem, wcale bym jej nie miał i co? Myślisz, że wtedy siedziałbym bezpiecznie w domu i czekał na to, aż życie łaskawie ześle na mnie odpowiedzi? - Wytknął mu, nie wspominając chwilowo o ogromnej hipokryzji, jaką starszy z nich się wykazywał. Może i trochę przesadził, bo faktycznie mógłby przynajmniej nosić przy sobie różdżkę, której dla ścisłości i teraz nawet nie zabrał, bo ani o tym nie pomyślał, ani nie spodziewał się, by była mu potrzebna i dopiero teraz zdał sobie sprawę, że pewnie leżała gdzieś w apartamencie w El Paraíso. -No bo nie chodzi, do chuja wafla, kurwa, Paco! - Teraz już wydarł się w pełni, bo miał totalnie dosyć tej rozmowy szczególnie, że nie miał bladego pojęcia, jak ona przybrała obecne tory. Chciał już to zakończyć i najlepiej wrócić do pracy, ale Salazar miał jeszcze coś do powiedzenia, co zdecydowania nie poprawiało sytuacji. -Tak? CIEKAWE! -Nawet nie starał się już nad sobą panować, bo nie widział sensu. Zresztą, jak to szło, mogli sobie powiedzieć wszystko, to również i wyrzucić złość, jaka w nich drzemała, prawda? -Ciekawe, czy Ty myślisz, jak ja się czuję z myślą, że codziennie mogę znaleźć gdzieś Twoje zwłoki? Myślisz, że jesteś taki zajebisty bo udało Ci się przeżyć do dzisiaj? To wyobraź sobie, że to szczęście może Ci się kiedyś skończyć i to, czy potrafisz rzucić protego i czy masz przy sobie różdżkę nawet jak srasz, tego nie zmieni! - Wyrzucał z siebie coraz więcej jadu i to tak mocno, że o mało co nie wypluł trzymanej w ustach mandragory, ale na szczęście jakoś utrzymał liść w środku. -Nie, nie zapominam kim jesteś. Wręcz przeciwnie, to chyba Ty sam odrzucasz prawdę o tym. - Dodał jeszcze, wysiadając z auta, gdy ledwo drzwi się otworzyły i pozwalając by bransoletka zleciała z jego kolan gdzieś między siedzenia. -Co za nagła zmiana zdania. - Prychnął, bo to akurat Morales w ich duecie nigdy nie potrafił pogodzić się z tym, że Max może nie chcieć mieć z nim do czynienia. -Nie wiem, co Ci odjebało, nie wiem czy się czegoś naćpałeś, czy masz jakiś jebany wstrząs mózgu, a może ktoś Ci coś wmówił, ale odezwij się jak dojdziesz do siebie. - Zamknął oczy i odwrócił się na pięcie, idąc w stronę kolejnej ruiny, którą znał zbyt dobrze.
______________________
I thought that I could walk away easily But here I am, falling down on my knees
Salazar Morales
Wiek : 39
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 183 cm
C. szczególne : blizny ciągnące się przy lewej nerce i po prawej stronie żeber | niewielkie, krwawe znamię w kształcie krzyża na grzbiecie prawej dłoni | krwawy znak w kształcie obrączki
Niewykluczone, że nie rozumiał, ale i Maximilian nie był zbyt wylewny, kiedy przychodziło do opowieści o swoich planach. Niby rozmawiali, niby to od niego Paco dowiedział się, że chłopak odwiedził nie tylko rajską wyspę, ale i Kolumbię, tylko co z tego, skoro tak naprawdę nie miał pojęcia czego dokładnie szukał. Mors lilium, silniejszy eliksir spokoju. Mówił do niego zagadkami, jednocześnie nie zająknął się nawet słowem o towarzyszących mu podczas wyjazdu emocjach. Pewnie nie powinien się dziwić, żaden z nich nie umiał ich odpowiednio przekazać. Tak jak chociażby teraz, kiedy to Morales wydusił z siebie coś niezwykle raniącego, czego przecież wcale nie miał na myśli. Nie przeprosił jednak po raz drugi, nie odpowiedział też na pytanie ukochanego, wzdychając tylko z jeszcze wyraźniej słyszalną goryczą. Nie chodziło o brak zaufania, ale to nie pierwsze nieporozumienie pomiędzy nimi. - Może powinienem. – Wzruszył niby nonszalancko, a jednak bezradnie ramionami, chyba nie do końca spodziewając się takiego zwieńczenia historii. Może rzeczywiście był paranoikiem, skoro błędnie założył, że to napotkany przez nastolatka Kolumbijczyk wpędził go do szpitala. Pomylił się, ale i tak nie podobał mu się ten ironiczny wrzask Maximiliana. – Gdybyś był… ale nie jesteś. Jesteś czarodziejem i spotykasz na swej drodze innych czarodziejów, tak samo jak ja. Naprawdę to takie skomplikowane, żebym musiał ci o tym przypominać na każdym kroku? – Chociaż w przeciwieństwie do Felixa nie unosił głosu, widać było po rozognionych tęczówkach, że i jemu puszczają nerwy. – Nie każę ci siedzieć bezpiecznie w domu, ale chcę zadbać o to, żebyś był bezpieczny i poza nim. Wbrew pozorom to też moja sprawa, skoro jestem twoim partnerem. – Rzucił zgorzkniale, zastanawiając się czy ukochany w ogóle go tak traktuje, skoro w ogóle nie zważa na jego obawy i uczucia. Nie pomyślał wcale, że jest hipokrytą, co nie powinno nikogo zaskakiwać. Patrzył na niego, uważnie słuchając wszystkich pomyj, które wylewał na niego w złości, a o których prawdopodobnie nie wspomniałby na co dzień. – Kto wie czy nie opuściło mnie właśnie dzisiaj… – Mruknął bardziej do siebie niż do swojego cariño, uśmiechając się gorzko półgębkiem. – Nie. Nie myślę, że jestem zajebisty. Nie twierdzę też, że to proste i że jest ci z tym lekko ani nie próbuję zakłamywać rzeczywistości. – Przyznał uczciwie, wszak nigdy nie ukrywał przed Maximilianem, że daleko mu do świętoszka. Chłopak doskonale wiedział z kim przystaje i na co się pisze, ale nawet jeśli wydawało mu się to niesprawiedliwe, nie oznaczało wcale, że bolało go mniej. – Skoro ci to ciąży, może nie jestem odpowiednim parterem dla ciebie. – Zauważył rzeczowo, konkretnie, oceniając sytuację na chłodno, jakby emocje nie miały tutaj żadnego znaczenia. Potem wyszedł za nim z samochodu, przypominając sobie o jednym niekoniecznie istotnym po tym całym jadzie szczególe. – Nic mi nie jest, Felix, i nie dojdę do siebie. Taki już jestem. – Przygryzł nerwowo wargę, czując że nie to pragnął osiągnąć. Czy to koniec? – Poczekaj, mam coś, co należy do ciebie. – Zagadnął, czekając aż chłopak się odwróci, żeby rzucić mu jego różdżkę. Spuścił z żalem głowę, a jednak… zamiast puścić ukochanego wolno, wyciągnął również zza paska spodni swoją różdżkę, delikatnie przesuwając palcem po całej jej długości. - Zaatakuj mnie albo to ja zaatakuję ciebie. Będziesz się bronił?
Maximilian Felix Solberg
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 194 cm
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
Nie mógł wyjaśnić Paco zbyt wiele więcej, bo w większości poruszał się po omacku licząc na szczęście. Tak wyglądało jego życie i zazwyczaj nie musiał się z tego tłumaczyć bo i tak nikt nie rozumiał tego, co siedziało w jego głowie, ale nagle jego rzeczywistość uległa zmianie i nie potrafił jeszcze w niej tak dobrze funkcjonować. -Super. - Prychnął, rozumiejąc milczenie Paco, jako faktyczny brak zaufania co do jego czystości. Dawno nie czuł się tak zraniony przez partnera, a teraz ten, świadomie czy też nie, uderzył w najwrażliwszą część duszy nastolatka i ten nie rozumiał jakim cudem te cudnie spędzone chwile, kilka godzin temu, zamieniły się w ten bolesny koszmar na jawie. -A tylko, kurwa, spróbuj. - Wysyczał, bo gdyby nie eliksiry już dawno pewnie pożegnałby się z tym światem, tracąc ostatnią cząstkę sensu w swoim krótkim, aczkolwiek intensywnym życiu. -To zamieszkam z mugolami i nie będę ich spotykał skoro to taki problem. - Przyjął już całkowicie postawę obronną, wciąż nie do końca rozumiejąc, o co Paco chodzi. Wiedział, że partner się martwi, ale miał wrażenie, że dzisiaj jego paranoja sięgnęła jakiś chorych wyżyn. -Partnerem, nie ochroniarzem. Umiem o siebie zadbać. - Ofuknął go tylko, bo jakby nie było z wielu niebezpiecznych sytuacji wychodził bez pomocy Moralesa, czy też nawet zanim go w ogóle poznał i nie czuł się dobrze, gdy ten traktował go tak protekcjonalnie, jeszcze bardziej zaniżając poczucie własnej wartości u nastolatka. Tak, Max wiedział, z kim ma do czynienia i świadom tego faktu, postanowił wejść z nim w głębszą relację. Nie wiedział natomiast, co dzisiaj Moralesa ugryzło i czemu zachowuje się jak tak wielki, jebany hipokryta. Najchętniej w ogóle by nie skomentował jego słów, gdyby nie to jedno zdanie, które ponownie uderzyło tam, gdzie Max jeszcze niedawno miał serce, bo w tej chwili czuł, jakby zostały tam tylko bolesne odłamki szkła, wbijające się w jego nerwy z każdym kolejnym oddechem. -Masz rację, nie jesteś. A ja nie jestem odpowiedni dla Ciebie i co z tego? - Rzucił z wyraźnym bólem w głosie i mimowolnymi łzami w oczach, którym jednak nie pozwolił wypłynąć. Czekał na to, co będzie dalej, ale nie mógł zbyt długo tam stać i na niego patrzeć, więc postanowił wyjść z tej sytuacji. Dosłownie. -Nie wierzę w to. - Rzucił jeszcze, bo ze wszystkich kłótni jakie do tej pory mieli, ta wydawała mu się najmniej naturalna jakby Paco odreagowywał na nim coś, co się wydarzyło, a Max nie miał pojęcia za co jest karany. Faktycznie odwrócił się, gdy Morales uznał, że ma coś należącego do niego. -Nie chcę tej jeba... - nej bransoletki. Miał dokończyć, ale w jego stronę poleciała różdżka, którą spodziewał się zastać w należącym do partnera hotelu. Skłamałby mówiąc, że i ten przedmiot chciał mieć w tej chwili w swoich rękach wiedząc, jak bardzo jest to niebezpieczne dla niego samego, gdy przebywał w tak emocjonalnym stanie, ale teraz nie miał już opcji. Ale wtedy właśnie Paco postanowił zaskoczyć go po raz kolejny. -Jesteś śmieszny. Nie będę z Tobą walczył. - Prychnął, mając zamiar schować różdżkę i ruszyć w swoim kierunku.
______________________
I thought that I could walk away easily But here I am, falling down on my knees