Ta jedna z najpopularniejszych restauracji w Anglii od lat jest już prowadzona przez jedną rodzinę, która z pokolenia na pokolenie przekazuje sobie tajniki swych potraw. Wnętrze jest bardzo eleganckie co idealnie komponuje się z wysokimi cenami na karcie potraw. Jeżeli chcesz tanio zjeść, idź gdzie indziej. Jednak jeśli chcesz zaimponować swojej towarzyszce zabierając ją na wykwintną kolację, to idealne miejsce! Wszystkie potrawy i alkohole dostępne z tego spisu.
Dodatkowo, jeśli nie wiesz na co się zdecydować, możesz rzucić kostkami:
1 - Ojej, Gruba Sally, zapałała do ciebie wielką sympatią i uznała, że wyglądasz strasznie mizernie, dlatego nie pytając, na co masz ochotę, przyniosła ci ogromny stek z kołkogonka w bąbelkowym sosie. Wygląda wspaniale, ale czy podołasz takiej porcji? 2 - Jakoś nie mogłeś się zdecydować, więc wybrałeś potrawę, której nazwa najbardziej ci się spodobała, a był to Rozhasany Hipogryf, smakowita sałatka z kurczakiem. 3 - Dzisiaj masz ochotę na coś naprawdę ostrego, dlatego zamawiasz Smocze Naleśniki, jednak nie wziąłeś pod uwagę, że są naprawdę ostre i zacząłeś ziać ogniem, spopielając serwetki i obrus. To dopiero widowisko! 4 - Wygląda na to, że w natłoku obowiązków kelnerka pomyliła zamówienia i przed twoim nosem wylądował talerz z Zapiekanymi Paluszkami. O reklamacji nie może być mowy, więc wolisz spróbować, czy głodować? 5 - Zima dała ci już w kość, więc nazwa "Merlin na Bahamach" bardzo podziałała na twoją wyobraźnię. Już po chwili pałaszowałeś doskonałą sałatkę, marząc o cieple i wakacjach w jakimś ciepłym kraju. 6 - Zamówiłeś pierwszą lepszą potrawę, którą okazały się być hopki-ukropki, rosyjski przepis, ale bardzo rozpowszechniony we wszystkich zimnych krajach. Nie wiedziałeś tylko, że twoje jedzenie zacznie uciekać w radosnych podskokach. Dalej, goń je, zanim rozbiegną się po całej restauracji!
W pewnych kręgach? Owszem. Tak właśnie było, z czym nie mogła się pogodzić. Wręcz wyśmiewała tego rodzaju tradycje, które i tak pod wieloma względami udało jej się nagiąć. Jednak czy musiał o tym wiedzieć? Niekoniecznie. Jej walka z rodziną była jej prywatną sprawą. Dawno temu postanowiła odciąć się od tego, co reprezentował jej ojciec i matka. Była dumna z tego, co osiągnęła... Nikt jej tego nie zabierze. Jednak tak samo jak on przyszedł tutaj dzisiaj na spotkanie z nią, zobowiązany wobec podpisu dawno nieżyjącego ojca... Ona postanowiła przyjąć to, co jej oferowali. Nieważny był fakt, że czuła jakby coś komuś odebrała. -Skończyłeś? Świetnie.-Powiedziała, poprawiając się na miejscu. Znużyła ją jego wypowiedź, uznając, że niepotrzebnie marnował swój czas. I oczywiście jej samej.-Wydaje Ci się, że masz jakiekolwiek pojęcie o rzeczywistości, do której umownie masz wejść. Jednak nie masz. Ten ślub jest potrzebny mojemu ojcu. On wciąż żyje w tym świecie, obraca się wokół ludzi, którzy wręcz tego oczekują.-Wzruszyła lekko ramionami. Czemu mu to mówiła? Nie wiedziała powodów, dla których nie miałaby tego zrobić. Choć arogancja i pewność siebie mężczyzny zdecydowanie stawiała go w nieprzychylnym świetle. Dla niej nie stanowił żadnego problemu, wiedziała tylko, że nie tego oczekiwał jej ojciec. Nie zechce głosu sprzeciwu, czy jakikolwiek dezaprobat. Taki był i nic tego nie zmieni... Choć podczas całego procesu jej wychowywania, musiał zmierzyć się z wieloma trudnościami. -Nie dostanę się do pewnych informacji, nie posiadając Cię u swego boku. I szczerze? Zwyczajnie nie chcę toczyć kolejnej walki w podążaniu za tymi rzeczami. Jak nie Ty, to inny... Choć podpisy złożone przez naszych ojców są dosyć wiążące.-Delikatne wzruszenie ramionami. Jeżeliby tylko zechciał, może toczyć swoją własną walkę, o prawo do wyboru i rezygnacji z tego całego cyrku. Nie przeszkadzało jej to... -Teoretycznie, do całego tego przedstawienia nie powinno dojść. Uznaj więc to za dosyć zabawny żart.-Powiedziała, a jej wargi wygięły się w dziwnym uśmiechu, trochę kpiącym, trochę ironicznym. Zwał jak zwał. Nie potrzebowała niczyjego wsparcie, ani przypodobania się komukolwiek. Szczególnie osobie jego pokroju. Myślał, że swoją niechęcią i ostrymi słowami zrobi na niej wrażenie? Zapędzi ją w róg, rzucając ukrytymi między słowami obelgami i uwagami. Nikt nigdy jej nie zaszczuł, słowa nie raniły jej tak, jak powinny. Nie był dla niej nikim, z którego słowami mogłaby się liczyć, wiedząc, że połowa z tego co mówił... Mijała się z rzeczywistością. Jednak nie sprostowała jego odpowiedzi, nie wyprowadziła go z błędu. W jakim celu? Jakim była w tym momencie dla niego autorytetem? Po co miała się bronić? Potwierdziłaby tylko to, co już o niej myślał. Nie widziała w tym żadnej zabawy. -Nie nadawałbyś się na salonowego pieska. Troszkę za dużo szczekach, a założę się, że również gryziesz.-Mruknęła, opierając podbródek na złączonych dłoniach. -Skoro naprawdę nic Cię tutaj nie trzyma i Twoim zdaniem możesz odejść. Proszę... Uczyń nam tę przyjemność i wyjdź. Skoro niczego Ci w życiu nie potrzeba i to nie Ty podpisałeś umowę, proszę bardzo. Chcę zobaczyć jak daleko zajdziesz.-Ton jej głosu był spokojny. Była nawet ciekawa... Poniekąd ją bawił. Jakby cała jego postawa w pewien sposób intrygowała... Czy chciała zobaczyć co jeszcze mógł jej przygotować? Kto ją tam wie. Był wyzwaniem dla jej ojca, dla całego tego przedsięwzięcia. Byłaby wysoce zawiedziona gdyby stanęła przed nią zahukana osoba. Podążająca ślepo tam, gdzie jej każą. Fakt. Jej problemy rodzinne to nie jego interes. Choć czy kiedy wejdzie do tego kręgu, czy nie stanie się jednym z wtajemniczonych? Tak czy inaczej, wiedzieć coś o nich musiał. Chociaż te podstawowe rzeczy... Tak, jak ona miała pojęcia o tym, kim był jego ojciec. Nazwisko kilka razy pojawiło się w papierach, przez które początkowo musiała przebrnąć. Zastawiające było to, jakim cudem osoby pokroju ich ojców doszły do wnioski, iż zawarcie podobnego układu jest odpowiednie. -Myślisz, że gdybym czegoś nie chciała... Tkwiłabym w tym miejscu i rozmawiała z Tobą?-Mógł czuć nad nią przewagę, mógł myśleć cokolwiek mu się podobało. Były to jednak tylko i wyłącznie jego przemyślenia i uwagi. Jaka była prawda?
Całe szczęście, żaden feniks nie zdołał na tym ucierpieć. Wbrew woli odetchnęła z ulgą możliwe, że aż nazbyt widocznie. Lubiła zwierzęta, w końcu spędziła ponad dekadę z jednym kotem, który owszem, był przekochany, ale odczuła nieco ulgi kiedy już odszedł za tęczowy most. Własne zwierzę to zbyt duża odpowiedzialność, jak na wyedukowaną dziewczynę z pieprzem w tyłku. Wcześniej nie miała mieszkania, stałej pensji i zobowiązań. Teraz jej sytuacja prezentowała się inaczej. Na tyle inaczej, żeby móc rozważać związanie swojego losu z losem jakiegoś czworonoga, najchętniej znów kota. Feniksy były dla niej piękne i majestatyczne, ale też zbyt wytworne i nieobliczalne by nie odczuwać wobec nich lęku. Przynajmniej takie było zdanie Rosaline, bo o ile zwierzęta lubiła tak samo nieco się ich bała. Nieobliczalność traktowała ulgowo zwykle tylko w swoim zachowaniu. - Skoro nie pierwsza to zapewne też nie ostatnia. Myślałam, że tchniesz we mnie nieco nadziei, bo prawdę mówiąc miałam nadzieję, że świeże powietrze go wykończy - zażartowała, chociaż czy tak naprawdę do końca to był żart? Edgar jej nie oszczędzał, wręcz przeciwnie. A to ją tak niezmiernie irytowało ponieważ... - Prawdę mówiąc sądziłam, że z szefem będzie łatwiej. Zwykle mężczyźni dają mi taryfę ulgową, bo jestem blondynką o zbyt długich nogach, a tą kartą bardzo łatwo jest grać. Szkoda, że nie z Fairwynem - może zbyt dużo szczerości jak na jeden wieczór, ale dzisiaj planowała się nie krępować. Dawno nie mówiła tego co tak naprawdę myśli starając się składać sentencje w nazbyt uprzejmy, amerykański sposób. Ma być przecież miło, za każdą cenę, prawda? Dobrze było na chwilę zrzucić tą maskę szerokiego uśmiechu, który miała nadzieję, że dla starego Brytola był tak samo irytujący jak dla niej cała jego osoba. - Coś jednak wiesz o karcie "przystojny i tajemniczy", prawda? Krążą plotki, że dziewczęta marzą o tym, żebyś poświęcił im choć krztynę uwagi, a klasa pęka w szwach - uniosła jedną brew przyglądając mu się nieco spod rzęs. Sama była w fanclubie Bergmanna. Ciężko było nie być, w końcu sprawiał wrażenie bycia blisko ideału. - Och, czy to oznacza, że przesadzimy z winem i ruszymy na podbój jakichś parkietów? - zaśmiała się lekko zanim wzięła się za jedzenie. Jeden kęs sprawił, że aż przymknęła na chwilę oczy rozkoszując się cudownym bukietem smaków który wykwitł na jej podniebieniu. - Tak musi smakować niebo - nie, biedna Rose. Tak musi smakować Felix Felixis, ale co ty tam wiesz...
- Wybacz. Bywam sceptyczny - przyznał bez zawahania; zrekompensował swój zatwardziały realizm uśmiechem. Szczycił się wielokrotnie mianem człowieka twardo stąpającego po ziemi, człowieka - który miał doskonałe pojęcie ciosanej ostro, namacalnej i wszechobecnej okrutnie rzeczywistości. Z drugiej strony (o czym nie każdy pragnął odkrywać świadomość), wyśmienicie odnajdywał się w wykreowaniu metafor, wieloznaczności słów oraz gestów, wprost uwielbiał prowadzić gry, z pozoru niewinne, subtelne, lekko uwidaczniane w rozmowach. Dokładnie jak teraz - balansował na płynnie namalowanej granicy. Nie adorował z przesadą, nie przymilał się w żadnym stopniu na siłę; zarazem nie konstruował swych wypowiedzi w typowym sensie neutralnie. Jego ciekawość, jego zaabsorbowanie były nienatarczywe - mogły oznaczać coś, mogły też nic nie znaczyć. - Lubisz wykorzystywać słabości mężczyzn? - spytał półżartobliwie, z mrugnięciem krótkotrwałego refleksu w jasnej oprawie tęczówek. Przyzwyczajona do roztaczanych ułatwień? Nawet bez wilich genów, kobieta mogła owinąć przedstawicieli płci brzydkiej dokoła palca. Jej bezpośredniość była zaskakująca, choć jak najbardziej obfitowała w prawdę. On również miał słabość do kobiet. Jak niemal każdy. Odstawił kieliszek wina na stół; napój poruszył się, z drobną falą na swojej tafli. - Nie ufam plotkom - oznajmił, ciągle serdecznie, wciąż - nie do końca z powagą. - Wolę wierzyć, że to zasługa sposobu, w jaki prowadzę zajęcia. - Wbrew pozorom (jak uważała część nielubianej rodziny, ogół szeroko pojętych przeciwnych osób) nie był narcyzem. Oddawał się przede wszystkim odmętom pewnych przekonań, tyczących się własnych talentów oraz umiejętności. Miał absolutne zresztą ku temu prawo - w przypadku transmutacji, którą to zgłębiał przez lata. - Nie zaprzeczam - zaśmiał się cicho, krótko; nie przewidywał, co jeszcze zdoła sprowadzić wieczór. Nie pragnął wiedzieć za wszelką cenę - najlepiej było tylko i aż się przekonać. Felix Felicis miał specyficzne własności, które chcąc nie chcąc sprowadziłyby na nich zgodę, a on - nie zamierzał sam z siebie prędko zakańczać spotkania. - Zasługuje na odpowiednią okazję - schlebił ze wszechobecnym, pogodnym wyrazem twarzy. Sam również przełknął kęs swojej porcji. Smakowała wybornie, zresztą nie bez powodu restauracja cieszyła się dobrym mianem. - Planujesz zostać na stałe w Wielkiej Brytanii? - postanowił, w ramach normalnej, utrzymywanej rozmowy dowiedzieć się nieco więcej; wiedział - przecież podróżowała, lecz może Hogwart, deszczowe wyspy, były jej stacją na dłużej?
- Obawiam się, że jesteś jednak realistą - odbiła piłeczkę uśmiechając się szeroko. Och tak, mogłaby narzekać na swojego szefa całymi godzinami i to prawdopodobnie lekko ukoiłoby jej gorycz rozczarowania, bo przecież miało być cudownie i fantastycznie. Dlaczego więc nie było? Czuła, że im bardziej się stara tym jest gorzej o ile to w ogóle było możliwe. I ciągle powtarzała sobie, że to nie ona jest problemem. Gdyby nie ta stała mantra już dawno wróciłaby na meksykańskie plaże by przynosić wstyd swojej rodzinie, albo wróciłaby to magicznych artrefaktów by szmuglować je podstępnie. Nawet w swojej pochwie, jeśli tylko zaszłaby taka konieczność. Swoją drogą całkiem nieźle jej szło w tym biznesie, nie spaliła jeszcze wszystkich mostów- byłoby super znów poczuć się wartościową. I korzystać w pełni ze swojej aparycji. I być złą dziewczynką, chociaż na chwilę. - Każda różdżka ma dwa końce. Obawiam się, że mężczyźni są moją słabością - przynajmniej stawiała sprawę uczciwie. Nie zamierzała grać dużej cnotki, wstydzić się swojej przeszłości, a potem umierać ze strachu, że sprawa się kiedykolwiek wyda i jej reputacja legnie w gruzach. Wolała sama decydować o swoim życiu. Dlatego teraz jej policzki delikatnie się zarumieniły, ale nie odwróciła wzroku ani nie przestała się promiennie uśmiechać. - W takim razie kiedyś będę musiała przyjść osobiście się przekonać - stwierdziła w końcu, aby zaraz znów upić łyk słodkiego wina. Może przy okazji nauczyłaby się czegoś i nadrobiła zaległości ze szkoły. W sumie to było co nadrabiać, bo tylko kilka dziedzin ją interesowało, reszta po prostu była i ona na zajęciach też była, ale jedynie ciałem. Jedzenie było najprawdziwszą przyjemnością. Czuła jak smaki mieszały się jej na języku w idealne kompozycje, a wino zdawało się jeszcze wyostrzać te smaki. Zajęta konsumpcją na chwilę zamilkła. Pytanie Bergmanna zawisło na chwilę w powietrzu podczas gdy ona przeżuwała do końca zawartość swoich ust. - Na razie nie planuję wyprowadzki. Anglia zatrzymała mnie na dłużej, bo praca i rodzina. Nawiązuję interesujące znajomości. Nie wiem czy zostanę tu na zawsze, ale nie zamierzam znikać z dnia na dzień - odpowiedziała między kolejnymi kęsami na chwilę znów zastępując rozmowę swoim cichym żuciem. - A ty? Nie wracasz do Niemiec? Jakie masz plany na przyszłość? - zapytała, a jedna brew powędrowała mimowolnie do góry. Oczywiście, że była ciekawska. Która inna by nie była na jej miejscu?
Wargi nie ustawały w podtrzymywaniu uśmiechu. Czyżby - zamiast Płynnego Szczęścia w posiłku, zawarł w napoju krople Eliksiru Szczerości? Zaskakiwała go - pozytywnie, swoją śmiałością w podarowanych stwierdzeniach; zdołała bez zawahania utwierdzić w dalszej potrzebie rozwoju. Ciekawe. Doprawdy ciekawe. - Jeden koniec jest zawsze ostrzejszy. - Oczy błysnęły enigmatycznie, kiedy w metaforycznej kontynuacji ukrywał swoją odpowiedź. Ona miała w rzeczywistości silniejszą władzę - mogłaby z powodzeniem urzec, następnie zranić każdego (cóż, Edgar Fairwyn był tutaj jakby potwierdzającym regułę wyjątkiem; on zresztą egalitarnie nie przepadał za wszelką, szeroko pojętą całością otaczających go ludzi). Nie stwierdził swojej słabości do kobiet - czyż niemal każdy mężczyzna nie zwykł się tym odznaczać? Oczywiście - podobała mu się. Oczywiście - jeśli wyłącznie miałby sposobność, zagarnąłby ją dla siebie. To było naturalne, prawda? Nie lubił jednak obnażać się zbytnio ze wszystkich, wykreowanych zamiarów; z kolei samo spotkanie, już w sobie było przyjemnie spędzonym i dostatecznym czasem. - Zapraszam. Będziesz zawsze mile widziana - powiedział szczerze. Wykłady miał on w zwyczaju prowadzić niezwykle rzadko - ostatnio, na scenie auli królował Craine; zamiennie za to, znaczną dość ilość lekcji prowadził pośród studentów. Z pewnością wyższy poziom wdrażanych zaklęć, o wiele bardziej mu odpowiadał - zamiast tej słynnej zamiany mysz w popielniczkę oraz następnie odwrotnie. - Zostanę tutaj, mam zamiar kontynuacji badań - oznajmił. Trausnitz nie było dla niego. Kazali mu się wynosić. - Czekam, aż zakłócenia zanikną - dodał. Potrzebował wiarygodnych wyników; zamiast tego, rozwijał swoje zdolności w innych dziedzinach - choćby w zapominanych urokach oraz zaklęciach. Odrobina wolności, pragnienie przemieszczania się, nie uciekały jednak spod jego skóry. - Na wakacjach wybiorę się w bardziej odległe miejsce - zauważył. Nie miał zamiaru tkwić wtedy tylko w Wielkiej Brytanii. - O ile, zgodnie z ostatnio kultywowaną tradycją, Hogwart nie zdoła zorganizować tego już za mnie. - Nie wiedział, czy słyszała o często podejmowanych, na przestrzeni minionych lat, wspólnych wycieczkach. Prawdopodobnie mogło powiedzieć jej na ten temat rodzeństwo. - Na razie pozostaje mi spokój magicznego osiedla - przyznał już ostatecznie. Nie należał do zgromadzenia nauczycieli, którzy odwiecznie tkwili i nawet spali w szkole; wątpliwą przyjemność pozostawania na noc ograniczał wyłącznie do obowiązków dyżurów. Poza tym, z racji mieszkania w Londynie, ulokowanie przy ulicy Tojadowej nie wydawało się dla mężczyzny niczym niespotykanym, wręcz aksjomatem - o ile któryś czarodziej nie lubił nieustannie przebywać w otoczeniu mugoli.
Claude Faulkner znalazł się w takim momencie swojego życia, w którym zaczął odczuwać brak kobiety u swego boku. Problem polegał na tym, że o ile posiadał "wybrankę swojego serca", okoliczności nie sprzyjały im, by swoje uczucia pielęgnowali. Ba, nawet ich sobie nie wyznali, ponieważ chłopak został mocno urażony i uniósł się dumą, prawdopodobnie przekreślając wszystkie swoje szanse u owej dziewczyny. Musiał się z tym pogodzić, a szło mu z tym, cóż, niezbyt dobrze. Na tyle źle, że wręcz desperacko oglądał się za pannami na ulicy lub w biurze w Ministerstwie, kalkulując w głowie możliwości i rozważając, czy dobrą opcją będzie "spontaniczne" zaproszenie ich na kawę, herbatę, obiad, cokolwiek innego. Trochę zmieniło się, gdy wygrzebał z szafki swojego wizbooka i ponownie wciągnął się w przeglądanie wpisów innych osób. Udało mu się nawet nawiązać znajomość z pewną piękną dziewczyną, nieco starszą od niego, Angielką, znaną zawodniczką Quidditcha. Mimo iż początkowo traktował ich korespondencję jako zwyczajny przejaw koleżeńskości, obopólna chęć nawiązania nowej znajomości, po jakimś czasie pewien pomysł zaświtał mu w głowie. Skoro tak dobrze im się do siebie pisze, może równie dobrze rozmawia im się na żywo? Może powinien zaproponować spotkanie w cztery oczy, przy kieliszku dobrego trunku i przy posiłku? Niewiele więcej myśląc, wystosował zaproszenie na randkę do restauracji "Kociołek Wszystkich Smaków" w Londynie na piątkowy wieczór. I, na brodę Merlina, zostało ono przyjęte! Wystrojony w koszulę, ciemne spodnie i brązową, skórzaną kurtkę, czekał pod wejściem do restauracji, nasłuchując stukotu obcasów (nie że zakładał, iż powinna przyjść w takowych, ale w jego wyobraźni tak jawił się obraz tajemniczej znajomej z wizbooka), wypatrując smukłej sylwetki i blond włosów. Niecierpliwił się, choć nie miał powodów, by przebierać nogami - był jeszcze czas.
Pierwszy raz odczuwała niepokój, zastanawiając się, czy dobrze zrobiła przyjmując zaproszenie od faceta z wizzbooka. Czy to było rozsądne? Wydawał się miły w korespondencjach. Żaden podejrzany typ. Uroczy z wyglądu, wnioskując po zdjęciach na profilu, ale tak naprawdę się nie znali. Pierwsze wrażenie miało im wiele o sobie powiedzieć. Zmagała się z samą sobą, zastanawiając się, co powinna włożyć na randkę. Zresztą to tylko spotkanie, a ona czuła się jakby była przed owutemami. Tylko z tego, co pamiętała, to te testy były niemal przyjemnością, w porównaniu do tego, co teraz czuła. Po zdradzie narzeczonego nie była już pewna, czy powinna w ogóle zbliżać się do facetów. Lazare wydawał się idealny. Tyle lat z nim spędziła, żeby zaraz to dowiedzieć się, że tak naprawdę miał ją gdzieś. Wolał młodszą zdzirę o imieniu jakimś takim irytująco francuskim, a przecież Jacqueline miała dopiero dwadzieścia osiem lat! Tego nie można było nazwać starością, na miłość Merlina. Zapewne przewracał się w grobowcu, widząc, do czego zmierzał ten świat. Selwyn nie zamierzała pić eliksirów odmładzających i zagłębiać się w czarną magię. Taka była kolej rzeczy, wszyscy zmierzali na cmentarz i wcale przy tym nie młodnieli. Idąc w stronę restauracji, nerwowo przygryzła wargę, na której widniał lekki błyszczyk o smaku wiśniowym. Dzięki temu szybko zdała sobie sprawę, że się denerwuje i powinna wyluzować. Zatrzymała się. Uśmiechnęła się uroczo, złapała blond kosmyk włosów i założyła za ucho. Ruszyła. Czerwona, lekka sukienka ze spontanicznymi wzorami, delikatnie dopasowywała się do jej pewnych ruchów. Biały sweterek, gdyby zrobiło się chłodniej i musiała wracać nocą, a także buciki. Claude Faulkner ani trochę się nie pomylił. Słychać było stukot obcasów, dochodzący od strony urokliwej blondyneczki.
Poprawił kurtkę, zupełnie niepotrzebnie, bo nic się z nią nie działo. Ani nie opadała, ani nie pomięła się. Nie zamierzał jej zapinać, nie chciał jej zdejmować. Po prostu denerwował się całym tym czekaniem, mając wrażenie, że każda kolejna minuta wydłużała się do rozmiarów godziny. Był niemal pewien, że po drugim z kolei mrugnięciu na niebie zacznie świtać, bo tak niesamowicie długo stał pod restauracją. Kilkoro ludzi wyszło, kilkoro weszło. Cholera, a co jeśli nie będzie wolnego stolika? Może powinien wejść i sprawdzić, ewentualnie zarezerwować? Byłoby to rozsądne, ale co gdyby w tym czasie zjawiła się jego randka i uznała, że Claude wystawił ją do wiatru? Nie chciał ryzykować... Nie wiedział tylko, czego bardziej. Ostatecznie zdecydował się zostać przed wejściem i spojrzał na zegarek - cholera jasna, stał tu dopiero dwie i pół minuty?! I tylko w ciągu tych paru chwil przez jego głowę przebiegło tyle myśli? Merlinie, a miał wrażenie, jakoby mózg mu się już zmęczył od tych głębokich rozważań. Ale zaraz, co to? Ktoś nadchodził? Odwrócił się w stronę, z której dobiegł go odgłos stukających o bruk obcasów, licząc, że ujrzy przed oczami dziewczynę, z którą się umówił... I nie przeliczył się! Jej blond włosy falowały delikatnie, gdy zbliżała się coraz bliżej na swoich długich nogach. Czerwona, wzorzysta sukienka podkreślała jej smukłą sylwetkę, biały sweterek dodawał dziewczęcości. Claude na moment zaniemówił - nie wiadomo, czy bardziej szokował go fakt, że znajoma z wizbooka faktycznie się zjawiła na miejscu, czy to, że wyglądała jeszcze lepiej, niż na zdjęciach? - Cz-cześć - przywiał się i przy okazji zająknął. - Jacqueline, tak? - dopytał, bo byłby przypał, gdyby porwał do restauracji obce dziewczę. Na twarz przybrał szeroki, ujmujący uśmiech, a jego postawa ciała wyrażała delikatny dyskomfort. Powinien podać jej rękę? Ucałować wierzch jej dłoni, czy to zbyt creepy na pierwsze spotkanie?
Spotkania między nieznanymi sobie ludźmi były pełne napięcia. Miało się wrażenie, że w powietrzu unoszą się lekkie wyładowania, a gdzieś w oddali szykuje się dobra burza z piorunami. Selwyn w przeciwieństwie do brata była bardziej otwarta, bardziej szalona, bardziej... Tak jej się wydawało. Może za dużo jej się wydawało. W końcu nie widziała całego świata, a Paryż. Uciekła stąd do innego faceta. Całe życie gonili ją mężczyźni. Uciekała od jednych, by być z tymi drugimi. Dlaczego za nią nikt nie mógł gonić? Bo to wszystko wyglądało, jakby to ona za nimi podążała. Na pewno miała jakiś problem, ale w obecnym czasie swojego życia, nie zauważała tego. Uważała, że faceci to kretyni, którym zależy, tylko żeby zaciągnąć ją do łóżka. Claude Faulkner wydawał się inny, ale czy oni wszyscy na początku nie wydają się tacy? Rozmowa z nim przez wizzbooka naprawdę była świetną rozmową. Oczywiście to było tylko spotkanie, niewinna randka. Nie zamierzała od niego niczego oczekiwać. Po prostu zaproponował jej spotkanie, a ona się zgodziła. Czemu nie? Nie miała zamiaru przecież wychodzić za mąż. Chciała tylko prozmawiać z kimś realnym, niebędącym jej rodziną. Ostatnio nikogo tu nie znała. Większość znajomych wyjechała, robiła kariery, miała rodziny i nie dysponowali dużą ilością czasu. Claude pisał z nią na wizzie, czyli miał czas. Czas na jakąkolwiek znajomość, relacje opierającą się na wymianie zdań, opinii, a teraz spotkaniu, które miało dać im zarys tego, w co oboje chcieli zainwestować swój czas. Jacqueline zatrzymała się przed mężczyzną wystrojonym w koszule, ciemne spodnie i brązową, skórzaną kurtkę. Tego faceta nie dało się nie zauważyć. Nie chodziło o strój, ale o jego włosy i piegowatą twarz. Uroczy i widocznie zdenerwowany. Selwyn nie przywykła do tego typu mężczyzn, ponieważ nigdzie nie mogła takich słodziaków spotkać. - Tak. - Uśmiechnęła się, nieco pewniejsza i mniej zestresowana niż wcześniej. Tak to już z nią było przed wyjściem na boisko Quidditcha pożerał ją stres, ale już na boisku - była w swoim żywiole. Tak też się stało, gdy zobaczyła w końcu Claudea Faulknera. - Ty musisz być Claude. - Wyciągnęła dłoń w jego stronę, chcąc po prostu ją uściskać. Nie oczekiwała przecież pocałunku wierzchu jej dłoni. Kto tak teraz robił? Uczyli gdzieś tego?
Claude był człowiekiem z natury dość chaotycznym, próżno było w jego życiu szukać porządku, a w jego zachowaniach schematów. Może dlatego ostatnio coraz częściej myślał o tym, by w końcu wybrać się na kursy i postarać się o awans w pracy? Siedzenie za biurkiem godziło w jego niesamowicie duże pokłady energii i chęci do działania - papiery niestety nie pozwalały na spontaniczność, protokoły należało wypełniać skrupulatnie, starannie, linijka po linijce i wszystko w odpowiednim miejscu. A przecież Departament Magicznych Wypadków i Katastrof to miejsce, które z nazwy nie zapowiadało rutyny, prawda? Zamiast pracy, Claude szukał wrażeń w codziennym życiu, wybierając się na ryzykowne eskapady, podróżując po świecie w poszukiwaniu tajemniczych artefaktów (i spójrzcie, jak mu się to opłaciło!), zwiedzając zjawiskową Dolinę Godryka, czy też zapraszając dziewczyny poznane na wizbooku na randki. Żadnej z tych rzeczy nie żałował. Jacqueline wyglądała naprawdę pięknie. Jej sylwetka była smukła, acz widać było wyraźnie, że miała do czynienia ze sportem. Zawodniczka Quidditcha, no nieźle, zawodowo dosiada drążki... Claude, spokój, ogarnij się! Zamrugał gwałtownie, odganiając od siebie podobne skojarzenia. Akurat on nie należał do tego typu mężczyzn, który podrywa panny wyłącznie w celu zaprowadzenia ich do łóżka - gdyby tak było, może nie musiałby przeżywać ponad rocznego celibatu. Niemniej jednak jego umysł krążył wieloma ścieżkami, niekiedy bardzo krętymi, a ta wydawała się być wręcz spiralą. - Tak, zgadza się - przyznał, uśmiechając się szeroko i parskając krótkim śmiechem, jakby odkrycie jego tożsamości należało do dobrych żartów. Podał jej dłoń, ostatecznie rezygnując zarówno z energicznego potrząsania, jak i składania pocałunków, ograniczając się jedynie do bezpiecznej, neutralnej opcji. Między parą na dwie sekundy zapadła cisza, po czym Claude skinął głową w kierunku wejścia do restauracji. - Wchodzimy? Miał ramię w gotowości, gdyby tylko potrzebowała wsparcia lub pomocy (obcasy potrafiły być zdradliwe). Przekroczyli próg lokalu, a Claude rozejrzał się od razu za kelnerem, który mógłby wskazać im jakiś wolny stolik. Gdy tylko przy takowym zasiedli i otrzymali kartę dań, chłopak spojrzał na nią i jego oczy natknęły się na coś bardzo znajomego. - Z mojego doświadczenia, ponieważ byłem tu już kiedyś, nawet kilkakrotnie, nie polecam Smoczych Naleśników. Oczywiście jeśli lubisz ostre jedzenie, nie zabronię Ci, lecz doskonale pamiętam, jak po kilku kęsach zionąłem ogniem wkoło. Chyba nawet spaliłem obrus - powiedział, po czym zachichotał pod nosem. Och tak, żeby tylko jeden obrus... Mina momentalnie mu zrzedła, gdy przypomniał sobie dodatkowo, że tamtego dnia poznał Beatrice, dokładnie w tej restauracji, może nawet przy tym samym stoliku... Merlinie, co za niefart!
Może mogło wydawać się to dziwne, ale gdzieś tam byli podobni. Gonili za marzeniami. Pełni energii i chęci, aby coś zmieniać. Selwyn w życiu nie usiadłaby za biurkiem, chociaż nawet kiedyś przeszło jej to przez myśl. Selwynowie kochali zwierzęta, ale i tak siedzieli za biurkami. Thomas, ojciec dziewczyny pracujący w Ministerstwie Magii w Departamencie Kontroli nad Magicznymi Stworzeniami, zapewne miał ludzi od papierkowej roboty. Niestety jako szef, głowa departamentu bywało, że musiał zostawiać swoje podpisy na odpowiednich druczkach. Eleonora, matka Jacqueline uczyła w Hogwarcie. Nauczyciele zazwyczaj spędzali czas przy dokumentach, kartkówkach, testach, sprawdzianach. Jacy oni byli dla siebie okrutni. Ona za to żałowała dwóch rzeczy w swoim życiu, być może nawet znalazłaby się ta trzecia rzecz. Nic związanego z teraźniejszością, a bardziej przeszłością. Dlatego wróciła do Anglii, rozpocząć nowy rozdział w swoim życiu. Jacqueline czy jednak dobrze zamknęłaś swoją przeszłość? Wszystko może wrócić, jeśli nie uporamy się dobrze ze swoimi grzeszkami, czynami i bólami. Wspomnienia wracają, ale gorsze od nich jest tylko przeszłość, która może nieść ze sobą ludzi i nie tylko; wydarzenia, których nigdy byśmy nie chcieli spotkać i ponownie doświadczyć. Weszła z Claudem do restauracji, nawet pozwoliła mu, aby służył jej ramieniem. Cholera, obcasy zdecydowanie bywały zdradliwe. Wiedziała o tym doskonale. Nigdy jednak nie potrafiła sobie ich odmówić. Faulkner, jak prawdziwy dżentelmen wszystkim się zajął. Dawno nie miała przyjemności być na takiej dobrze rozpoczynającej się randce. Sama trzymała się z dala od facetów, ale nie można było żyć w tej ostrożności całe życie. Zapewne nikogo nie poznałaby i skończyła jako stara panna, a nie chciała. Nie miała zamiaru tak skończyć. Potrzebowała tego męskiego silnego ramienia i dotyku, ale jeszcze nie teraz. Za wcześnie. Na randkę czasami jednak wypadało wyskoczyć. Nie musieli przecież kończyć od razu w łóżku. Fakt, że czasy teraz były dość chaotyczne i niewiele osób, mężczyzn czy nawet kobiet pamiętało o tych pięknych tradycjach, delikatnych nieśmiałych pocałunkach, dopiero po ślubie... Na Merlina, kto tak kiedyś wytrzymywał. Przeglądała kartę z uwagą i zawtórowała śmiechem Claudeowi, który rzucił uwagę o smoczych naleśnikach. - Zapewne nie jeden. - Dodała, bo pamiętała, jak sama podpaliła w kuchni firanki i nie tylko... Nagle znowu między nimi zapadła ta niezręczna cisza. Wyjrzała lekko za karty, przyglądając się z uwagą rudzielcowi. - Czy coś się stało? - Uchwyciła momentalną zmianę jego wyrazu twarzy. Być może powiedziała coś niestosownego?
Awans w pracy zapowiadał się obiecująco, kurs na amnezjatora stał przed nim otworem i wiedział, że gdyby tylko chciał na niego aplikować dzisiaj, otrzymałby potwierdzenie rejestracji. Problem polegał raczej na tym, że była to bardzo istotna posada, którą zajmowali wyłącznie ci obdarzeni odpowiednimi kwalifikacjami. Ukończenie kursu jeszcze nie gwarantowało mu stołka w siedzibie amnezjatorów... Claude posiadał bardzo specyficzną aurę, która potencjalnym pracodawcom zazwyczaj kojarzyła się wyłącznie z brakiem profesjonalizmu i stanowiła ogromną przeszkodę w dalszym budowaniu ścieżki kariery - jak w końcu Ministerstwo mogłoby poświęcić pamięć i umysły mugoli w ręce tego roztrzepanego rudzielca? Zwierzęta też zawsze lubił, lecz niestety one miały podobne odczucia względem niego, jak ludzie, z którymi musiał pracować. Konie, hipogryfy, testrale i inne kopytne bez żadnego problemu wyczuwały jego aurę i nie obdarzały go zaufaniem, w związku z czym w szkole zakazano mu zbliżać się do tych stworzeń bez nadzoru nauczyciela opieki nad nimi. O ile w teorii wiedział sporo, w praktyce radził sobie wyłącznie z gatunkami mało niebezpiecznymi. Nikt równie dobrze nie dbał o gumochłony co on... Zachichotał, przytaknąwszy na jej słowa. W istocie, ostatnim razem, gdy jadł smocze naleśniki, podpalił nie jeden, a dwa lub trzy obrusy w restauracji! Swój i właśnie ten przy stoliku Beatrice. Przełknął głośno ślinę, bowiem dostrzegł, że Jacqueline zwróciła uwagę na jego chwilowe zamyślenie i poczuł się niezręcznie. Na tyle, na ile posiadał instynkt samozachowawczy i wyczucie smaku, wiedział, że nie powinien wspominać o innej dziewczynie podczas randki, wobec czego wysilił się na uśmiech i lekceważąco machnął ręką. - Nic takiego, ogniste demony przeszłości - skomentował żartobliwie, po czym spojrzał ostatni raz na kartę dań. - Dla mnie będzie Merlin na Bahamach - zamówił przy kelnerze. - I lampka białego wina. Dwie - dodał jeszcze, posyłając blondynce ukradkowe spojrzenie. Gdy kelner zniknął z pola widzenia, zwrócił się do Jacqueline: - Z naszych rozmów wywnioskowałem, że latałaś dla narodowej reprezentacji Anglii! - zaczął, nie kryjąc w głosie podziwu. - Długo grałaś? Pewnie kosztowało Cię to wiele wyrzeczeń. Reprezentacja to spory kaliber.
Dawno nie była na randce, więc obawiała się, że zrobi coś nie tak. Już nie pamiętała, jak to jest pójść z kimś na obiad czy kolacje. Wiele się zmieniło, oj wiele... Miała wrażenie, że zaczyna nowy etap w życiu. Być może dlatego czuła się niepewnie, obawiając się na początku jakiejś wpadki. Nie żałowała, że zgodziła się na to spotkanie. Wiedziała, że musi w końcu wyjść do ludzi, na nowo poznać miejsca, które były jej bliskie i ludzi, którzy odeszli z jej życia, a teraz mogli powrócić. Jednak wolała zacząć przyjazd od spotkania nowych twarzy, osób, które jeszcze jej nie znają. Nie widzą w niej wad i błędów. Czuła się swobodnie przy Claude Faulknerze, mimo że na pierwszy rzut oka można było tego nie dostrzec. Miała nadzieje, że miło spędzą czas. Potrzebowała tego. Uśmiechnęła się na jego żartobliwy komentarz. Ten sympatyczny rudzielec wiedział, jak rozluźnić atmosferę. Spojrzała w kartę, kiedy przyszedł kelner i z początku miała lekki zamęt w głowie, spoglądając na dania więc po prostu Jacqueline wybrała potrawę po nazwie. Mogło wydawać się do nieodpowiedzialne lub spontaniczne. Zapewne jedno i drugie, ale jeśli nie były to smocze naleśniki, to nie musiała się niczego obawiać. - Dla mnie Rozhasany Hipogryf. - Lubiła hipogryfy. Miała do nich dobrą rękę. Claude od razu zamówił im lampkę wina, co do posiłku wydawało się najlepszą opcją w tej chwili. - Tak. - Postanowili umilić sobie czas oczekiwania na jedzenie pogawędką o ich życiu zawodowym. Na początek; nie najgorszy pomysł na temat. - Niedługo grałam ponad dwa lata. Sport to na pewno wiele wyrzeczeń, ale pozwalał mi hartować charakter, siłę woli... Wystarczy kochać to, co się lubi, a pozytywny wynik każdego celu jest jak nagroda. Za każdym razem człowiek ma wrażenie, że jest silniejszy i zdoła zmierzyć się z każdą trudnością, jednak bywa, że sport daje, ale także i w każdej chwili może odebrać to, na co pracowaliśmy całe lata. - Westchnęła nieznacznie, a jej twarz przybrała nieco bardziej melancholijny wyraz. - A jak z twoimi umiejętnościami latania na miotle? - Spróbowała się uśmiechnąć. - Pracujesz w Departamencie... jako? - Już niemal zapomniała. Nigdy Ministerstwo Magii ją tak nie interesowało, jak ojca. Pełno papierologii, druczków... Tosiek dobrze zrobił zakładając swój sklep ze zwierzakami na Nokturnie; tam zawsze dużo się działo, a ona sądziła, że stanowisko urzędnika jest takie nudne. Chociaż może zależało to od departamentu?
Przez moment złapało go dziwne uczucie, jakby ukłucie gdzieś wewnątrz w mało sprecyzowanym miejscu - poczucie winy? Odgonił podobne myśli bardzo szybko, tylko cudem powstrzymując się przez faktycznym zamachaniem rękami przy głowie, tak mocno chciał pozbyć się tego uczucia. Tego jeszcze nie było, żeby sam sobie robił wyrzuty, że z kimś wyszedł na kolację... Przecież mógł, nikt mu nie bronił, prawda? Nic go nie trzymało w domu, nie posiadał na palcu obrączki, ani do niczego innego się nie zobowiązał. Powinien cieszyć się czasem spędzanym w towarzystwie tak pięknej dziewczyny jak Jacqueline! Po tych kilku sekundach nieco nieodgadnionego wyrazu twarzy, jego usta rozciągnęły się w szerokim uśmiechu, a on sam był w gotowości, by wysłuchać słów kobiety. Mówiła bardzo mądrze i dojrzale o swojej profesji, nie ekscytowała się nią jak nastolatka, jednocześnie nie wychwalała swoich osiągnięć. Bardzo racjonalnie patrzyła na tę karierę - istotnie mogła dać człowiekowi zarówno tyle, ile mu odebrać, a nawet nie był pewny, czy odniesione straty nie były większe niż jakiekolwiek możliwe korzyści. Podobno byli tacy, którzy na miotle ginęli... No tak, Claude Faulkner jak zwykle popadał ze skrajności w skrajność. Jak mógł myśleć o śmierci przed Jacqueline?! - Dwa lata to nie tak znowuż krótko - zauważył, lecz nie zamierzał z nią w tej kwestii polemizować. Jasnym było, że poświęciła temu sportowi znacznie więcej niźli dwa lata, bowiem już wcześniej musiała grać i ciężko trenować, żeby w ogóle dostać się do reprezentacji Anglii. Na jej pytanie parsknął śmiechem. - Ojej, ja i miotła to zła kombinacja - zaczął, krzywiąc się nieco. - Cóż, powiedzmy, że trzymam względny pion siedząc na niej... No i na tym zakończyłbym listę swoich zdolności w kwestii Quidditcha. Niestety nie jest to moja dziedzina. Swojego czasu próbowałem grać, lecz nigdy nie szło mi zbyt dobrze. Miałem za mało celności, by trafiać do obręczy; za mało siły, by odpowiednio uderzyć tłuczek; za mało spostrzegawczości, by wypatrzeć znicza i za mało refleksu, by bronić - wyjaśnił pokrótce, orientując się po czasie, że podobnymi słowami jedynie robił sobie antyreklamę. Było już niestety za późno, by cofnąć czas, toteż uśmiechnął się jedynie, a jego uszy poczerwieniały. - Magicznych Wypadków i Katastrof - wypełnił lukę w jej pytaniu. - Na razie zwykły urzędnik, ale przygotowuję się powoli do kursów na amnezjatora. Do tej pory miałem dużo papierkowej roboty, dużo porządkowania, spisywania raportów z przeróżnych spraw terenowych, ale zaczyna mnie to mocno nudzić. Wolałbym sam lecieć na akcje. Oby mi się udało - opowiedział o sobie co nieco i akurat gdy skończył, kelner podał do ich stołu zamówione dania. - Wow, szybko - skomentował, po czym chwycił za sztućce. - Smacznego - rzekł do Jacqueline, po czym nagle zamrugał gwałtowniej. - Czy to prawda, że mówienie drugiej osobie "smacznego" jest przejawem braku kultury?
Hemah E. L. Peril
Wiek : 24
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 175 cm
C. szczególne : Białe włosy, brwi i rzęsy, jasna cera. Akcent cockney. Umięśniona sylwetka. Blizna na jednej brwi po dawnej bójce. Blizny po odmrożeniach na lewej ręce i udach.
Pieniądze ze sprzedaży szafiru niemal natychmiast przeznaczyła na kurs magicznego gotowania. Wydawać by się mogło, że decyzja ta jest zgoła pochopna, jednak dziewczyna wierzyła, iż ma plan. Jej plan oczywiście obejmował semi-szybkie wzbogacenie się oraz najlepiej lenistwo do końca życia, mając pół piwnicy wysypane galeonami... Zapewne także strzeżonymi przez osobistego, tresowanego smoka. Chociaż nie, lenistwo po jakimś czasie zbrzydnie. Zamiast tego znacznie milsza wydawała się opcja osobistego spełniania się we własnych hobby bez konieczności użerania się z ludźmi w pracy. Nieprzyjemne środowisko potrafi zniszczyć nawet najbardziej ukochany zawód. Przybyła do restauracji, nie wiedząc, czego oczekiwać. Acz na pewno nie było to otrzymanie opasłego tomiszcza przepisów kulinarnych z poleceniem nauczenia się ich na pamięć. Oni chyba sobie z niej kpią? Nie chciała jednak robić sobie wrogów u potencjalnych, przyszłych egzaminatorów. Jest zbyt charakterystyczną osobą, aby zniknąć niezauważona w tłumie, nie ponosząc konsekwencji niewyparzonego języka. Zatem uśmiechnęła się tylko potulnie i przyjęła materiały do nauki, zaszywając się w dormitorium z zamiarem wykucia ich jak najszybciej. Sporo z tych zasad i dań już znała. Mogła wobec tego tylko przerzucić owe wzrokiem, skupiając się na nowych, egzotycznych lub wyjątkowo wymagających. Tym samym materiał opanowała w dwa dni, na trzeci pojawiając się znów przed wejściem do restauracji. Podczas części praktycznej kursu dobrze się bawiła. Gotowanie to coś, co sprawia jej prawdziwą przyjemność. Zabawa smakami, teksturami, dodatkami. Chętnie chłonęła nowe informacje, techniki czy podpowiedzi, jak osiągnąć pożądany efekt. Schody zaś powstały podczas testu końcowego. Egzaminator był bardzo miłym człowiekiem. Nie wtrącał się, nie przeszkadzał. Przyglądał się, od czasu do czasu zadając niezobowiązujące pytania. Niestety, z samego dania nie był zadowolony. Z łatwością dostrzegł, że dziewczyna nie zna całego przepisu, a braki uzupełnia improwizując. I pomimo faktu, iż jedzenie było smaczne, to nie to, czego oczekiwał. Rozłożył bezradnie ręce, wspominając, że choćby chciał, nie może jej tego przepuścić. Miała zrobić dokładnie to, o co została poproszona, nie zaś wariację na temat - wszak zamawia się konkretne danie, a nie podrzuca kucharzowi sugestię. Mężczyzna uśmiechnął się jednak, dając jej szansę podejść do poprawy bez ponoszenia jej kosztów. Najwyraźniej dostrzegł w dziewczynie talent, jaki szkoda byłoby zmarnować. Westchnęła, przyjmując porażkę na przysłowiową klatę. Zamiast załamać się, w domu przewertowała dany jej podręcznik, aby do poprawki podejść znacznie lepiej przygotowaną. I zaczęło się wspaniale... Aż jakiś mniej ogarnięty kuchennie kursant nie wywołał małego pożaru. Starczył on jednak, aby system przeciwpożarowy się włączył, wyjąc alarmem. Woda zalała całą kuchnię, niszcząc dania, nad którymi pracowali uczniowie. Przemoczone nie nadawały się do niczego. Jasnowłosa bliska była psioczenia na niezdarnego kolegę, acz odpuściła, gdy prowadzący kurs postanowili wyjść z tego wypadku z twarzą - każdy obecny otrzymał możliwość powtórzenia egzaminu za darmo, jak tylko doprowadzą kuchnię do porządku po pożarze. Mawia się, że do trzech razy sztuka. I ten trzeci już był udany. Nóż tańczył w dłoniach Hem, różdżka podrywała coraz to nowe składniki, przyprawy mieszały się w powietrzu w aromatyczne kompozycje, a z głowy nie uciekła żadna część przepisu. W efekcie zdała egzamin śpiewająco. Z uśmiechem odebrała zaświadczenie i gratulacje prowadzącego, zanim opuściła lokal szczęśliwsza o tytuł magicznego kucharza.
Teoria: 2 Praktyka: 4 > 1; 3; 2
/zt
Louis Blackbourne
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 28
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 186 cm
C. szczególne : tatuaże na całym ciele; czuć od niego dobrej jakości perfumy; wielka blizna na brzuchu; magiczna proteza prawej nogi
O dziwo się nie spóźniłem w pierwszy dzień kursu, czego nie można było powiedzieć za to o stażu. Tym razem jednak miałem trochę inne zadania i zamierzałem wziąć się od razu do roboty. Na początku teorii, czyli zadaniu przypadającym na pierwszy dzień (nie spodziewałem się od razu praktyki, tylko idiota od razu by przeszedł do ćwiczeń), dostałem grubą książkę kulinarną z milionem przepisów i wskazówek jak tu dobrze gotować. Dało się to przeczytać w jeden dzień jak się spięło, ale nie dostałem wyznaczonego terminu do kiedy miałem być gotowy. Trzeba było się po prostu zgłosić i w zasadzie tyle zabawy, jeśli chodziło o teorię. Ja więc wykorzystałem czas w stu procentach. Czytałem i studiowałem księgę aż sześć dni, co stanowiło chyba jednak granicę czasu, bo egzaminatorzy coraz bardziej się niecierpliwili. Ostatecznie mi się to opłaciło. Podczas praktyki wszystko wydawało mi się dość łatwe i oczywiste, co bardzo zaimponowało kucharzowi, który miał swą pieczę nade mną. Spodobałem mu się i od razu powiedział mi, że przeszedłem kurs. Nawet się nie zmęczyłem.
Praca jako malarka zawsze była czymś emocjonującym - niemniej jednak wiedziałaś, że małymi kroczkami do celu, małymi kroczkami ku wyznaczonym miejscom; nie mogłaś mimo wszystko i wbrew wszystkiemu odmówić sobie wzięcia udziału w dość ciekawym wydarzeniu, które działo się w tejże restauracji. Jak się okazało, drobna impreza, z okazji nie tylko Nowego Roku, lecz także nowej wystawy pani Camille Rosseau - całkiem dobrze rozpoznawalną osobowością, która charakteryzuje się przede wszystkim odtworzeniem nurtu barokowego we własnej sztuce z drobnymi elementami sztuki współczesnej, a poprzez swoje idealnie skomponowane pomysły udało się jej wspiąć na szczeblach sławy. Wcześniej jednak otrzymałaś list poprzez sowę płomykówkę, który to był wręcz perfekcyjnie napisany eleganckim pismem samej malarki. Nie bez powodu zatem postanowiłaś się tam udać, a przede wszystkim zapoznać z mniej znaną częścią świata malarskiego - mniej znaną w rzeczywistości, oczywiście. Ubrana w piękną sukienkę - w równie dobrze wystrojonej restauracji - mogłaś spodziewać się dosłownie wszystkiego.
Rzuć kostką, by dowiedzieć się, co spotkało Twoją postać!
1, 3 - wielki bufet zdawał się być przede wszystkim równie przygotowany przez mistrzów gastronomii; w oczekiwaniu na Camille postanowiłaś skosztować jednego z pasztecików, które to znajdowały się na stole, dostępne dla wszystkich gości w ramach przekąski przed spotkaniem - kto by się spodziewał, że głód dopadnie także Ciebie? Chwyciłaś zatem za drobny smakołyk, który do zdawał się być doskonałym dopełnieniem mijającego czasu wśród mniej lub bardziej znanych przez Ciebie osób. Rzuć jeszcze raz kostką! Parzysta - bez problemu udaje Ci się skonsumować pasztecik, by następnie dołączyć do rozmowy dotyczącej przede wszystkim samej Camille Moreau. Pod koniec udaje Ci się jednocześnie porozmawiać z samą artystką, w wyniku czego zdobywasz jeden punkt do kuferka z Działalności Artystycznej - zgłoś się po niego w odpowiednim temacie! Nieparzysta - spokojnie zajadasz się przekąską, gdy ta nagle, nie wiesz dokładnie z jakiego powodu, postanowiła zwyczajnie wypaść oraz pobrudzić Twój strój. O dziwo, nawet Chłoszczyść zdaje się być wyjątkowo trudnym zaklęciem w dobie anomalii powiązanych z przepływem magii w rdzeniach różdżek - w związku z czym cały wieczór spędzasz w towarzystwie niezbyt przyjemnej plamy na sukience. 2, 4 - bezproblemowo czekasz na przybycie artystyki, mając nadzieję na miło spędzony wieczór w towarzystwie pozostałych czarodziejów. Minuty mijają, sekundy przedostają się przez palce, nieuchwytne, niemożliwe do zatrzymania, kiedy to zauważasz bliżej nieokreślony błysk na podłodze… Postanawiasz udać się w jego miejsce, ale czy na pewno była to dobra decyzja? Rzuć literką! Spółgłoska - rzeczywiście - zauważasz pozostawioną przez kogoś elegancką, Smoczą Zapalniczkę. Wiesz, że nie jest to towar zbyt tani, a nie widząc jego właściciela, zwyczajnie wpychasz ją do swojej torebki - upomnij się po przedmiot w odpowiednim temacie! Samogłoska - to było złudzenie… A przynajmniej to zdołałaś wywnioskować, kiedy podeszłaś do zwyczajnego, złotego papierka - no cóż, nie mogłaś z tym nic zrobić, niemniej jednak jednocześnie nie zauważyłaś tego, że jakiś złodziejaszek postanowił podejść do Twojej torebki, wydobywając z niej parę galeonów. Rzuć jeszcze raz kostką! Ilość oczek pomnożona przez pięć to galeony, które wydobył od Ciebie kieszonkowiec. Odnotuj stratę w odpowiednim temacie. 5, 6 - czas w tymże miejscu mija Ci zwyczajnie przyjemnie; zapoznajesz się także ze sztuką należącą do francuskiej artystki Rousseau oraz innymi ludźmi. Pod koniec zostaje jednocześnie ogłoszona drobna loteria, w której to mogłaś bez problemu wziąć udział za drobną sumę dziesięciu galeonów. Czemu nie? Postanowiłaś zatem zapłacić za odpowiedni los oraz liczyć na choć drobny złud szczęścia (zapłać tutaj). Rzuć literką! Samogłoska - gratulacje, udaje Ci się zdobyć jedną z nagród! Musisz jeszcze raz rzucić kostką - wynik oczek pomnożony przez dziesięć to liczba galeonów, które udało Ci się uzyskać. Czyżby szczęście tego wieczoru nie chciało Cię opuszczać? Gratulacje! Zgłoś się po nie w odpowiednim temacie. Spółgłoska - niestety, nie udaje Ci się nic wygrać; niemniej jednak wieczór ten spędzasz w niezwykle miłym towarzystwie. Zawsze mogło być gorzej, czyż nie?
Otrzymanie listu od samej Camille Rosseau sprawiło, że Bianca zakrztusiła się kawą i o mały włos nie pojawiłaby się na tym wydarzeniu. Nigdy w życiu nie spodziewała się zaproszenia na wystawę od samej twórczyni. Nie przyznawała tego na głos, ale fakt ten mocno połechtał jej ego i sprawił, że kilka dni przed szczerzyła się od ucha do ucha, a też chodziła cała w skowronkach. Wybór sukienki nie był wcale aż tak trudny, może przeczuwała, może całkiem przypadkiem w swojej szafie miała kilka kreacji na takie okazje. Przezorny zawsze ubezpieczony, a Bianca powoli starała się zaistnieć w artystycznym świecie czarodziejów. Pojawienie się na wystawie było niemal jej świętym obowiązkiem malarki i od razu po otrzymaniu zaproszenia napisała do szefa pracowni, że tego dnia bierze wolne na żądanie, które przecież jej przysługiwało. Ubrana w czarną sukienkę i buty na wysokim obcasie przekroczyła próg restauracji , o dziwo przed czasem, chłonąc wszystko wzrokiem. Porównanie Gryfonki w tamtym momencie do małej dziewczynki, która dostała wymarzoną lalkę zdaje się być niezwykle trafne, bowiem oczy Bianci niemal lśniły z zachwytu i szczęścia, że właśnie ona mogła pojawić się w tym miejscu. Doskonale znała większość obrazów Rosseau i za każdym razem z podziwem patrzyła na jej geniusz połączenia stylu barokowego ze współczesnymi wstawkami. Zakrzewski sama starała się komponować swoje obrazy, ale nie dorównywała uznanej artystce nawet w jednym procencie, cóż – może niedługo, a sama będzie wystawiała swoje obrazy. Oczekując przybycia artystki skierowała się do bufetu, a przy nim wdała się w rozmowę z kilkoma naprawdę uprzejmymi czarodziejami. Nie pamiętała kiedy ostatnio miała możliwość przeprowadzenia tak luźnej dyskusji o sztuce. Większość jej przyjaciół na malarstwie samym w sobie znała się raczej średnio. Była to dla niej miła odmiana, dzięki której jej serce biło radośnie. Minuty zdawały się mijać jak sekundy, a z każdą zbliżał się czas przybycia Camille Rosseau. Bianca była podekscytowana, odnosiła niemal wrażenie, że cała się trzęsie. Coś błysnęło jej przed oczami, nie mogła się powstrzymać i udała się w tamtym kierunku. Nawet nie poczuła kiedy ktoś wyciągał galeony z jej torebki i gdyby później się zorientowała, że wrażenie błysku było zwykłym złudzeniem, a przed sobą miała złoty papierek, straciłaby ich jeszcze więcej. Reszta wieczoru minęła jej fantastycznie, wiedziała, że będzie przeżywała to wydarzenie jeszcze długo po jego zakończeniu. Udało jej się nawet porozmawiać z samą artystką. Niezbyt długo, ale każda sekunda spędzona na rozmowie z malarką była wagi złota. Czy to nie idealne rozpoczęcie nowego roku?
C. szczególne : anorektycznie chudy, ma kilka tatuaży i kolczyków, naderwane ucho, blizny na twarzy, rękach i plecach, bardzo widoczne cienie pod oczami
Wszyscy oczekują ode mnie, że już teraz będę wiedział, co tak naprawdę chcę robić w życiu. Prawda jest jednak taka, że mam – na kwieciste gacie Merlina – zaledwie dziewiętnaście lat i całą przyszłość przed sobą (no, przynajmniej taką mam nadzieję). I przez to w każdej chwili mogę zmienić zdanie, zwłaszcza że jeszcze długa droga przede mną, żeby ukończyć szkołę, bo spodziewam się, że raczej obleję ten rok przez moje liczne nieobecności. Chociaż kto wie, może się jeszcze okazać, że dla świętego spokoju przepchną mnie dalej. Jakimś niezrozumiałym dla mnie cudem – a przecież żyję w świecie, gdzie samochody latają, a pół-ludzie pół-konie przepowiadają przyszłość na podstawie koloru planety – trafiam na zajęcia z gotowania, ubzdurawszy sobie, że zostanę szefem kuchni. A przynajmniej nauczę się gotować na tyle, żeby przetrwać na potrawach lepszych niż te nieszczęsne mrożonki, którymi ostatnio się żywię. Niby mama uczyła mnie i to całkiem dużo, ale nie zawsze mam czas i pieniądze na takie wymysły. Właściwie to prawie wcale nie mam hajsu, ale jakoś mi go wcale nie szkoda na te zajęcia, zwłaszcza że może się przy okazji najem w ich cenie. W pierwszej chwili myślę, że już od razu wpuszczą mnie do kuchni i praktyka załatwi całą sprawę, bo jak inaczej ogarnąć to wszystko, jeśli nie poprzez wykonywanie odpowiednich czynności? Okazuje się jednak, że organizatorzy mają całkiem inny pomysł i wciskają mi gigantyczną książkę kucharską z nakazem wkucia tego wszystkiego na pamięć w jak najszybszym terminie. No chyba pojebało piątek klepki im brakuje! Niechętnie muszę wykonać to zadanie, więc zabieram opasłe tomisko i zaszywam w domu na całe dwa dni, udając chorego, żeby nikt mnie nie nawiedzał i powtarzam sobie przepisy. Idzie mi to dość topornie, bo dawno (a może nawet nigdy?) nie uczyłem się aż tylu rzeczy naraz. Stawiam się w końcu z powrotem w restauracji, w której jest kurs. Pod oczami mam wory, co chwila ziewam z niewyspania, ale jednocześnie ogarniam przepisy na tyle, żeby nie wysadzić kuchni. Staram się jak mogę najlepiej, nie ucinając sobie palców przy rzucaniu zaklęć na noże, ale osoba na drugim końcu kuchni przypadkiem podpala swój garnek, a że źle dobrała składniki, wszystko wybucha, włączając alarm przeciwpożarowy. Wybiegamy wszyscy na zewnątrz, a wtedy prowadzący informuje nas, że dzisiaj już i tak nie dokończymy zadania i powinniśmy się stawić następnego dnia. Myślę sobie, że jeśli się wyśpię, to może pójdzie mi jeszcze lepiej. I chyba mam rację. Może ja jednak jestem stworzony do pracy w kuchni? Postępując zgodnie ze wskazówkami, których zdołałem się nauczyć przez ostatnie dwa dni i powtórzyć w dodatkowym, przypadkowo zdobytym, ogarniam całe danie i – o dziwo – jest nawet jadalne. Ba, całkiem dobre! Udaje mi się zdać i to prawie za pierwszym razem. Ciekawe, czy poszłoby mi tak gładko, gdyby nie alarm?
Warto się czasem doszkolić. Skoro udało się znaleźć czas i miejsce, stawiła się i zgłosiła do odbycia kursu. Czytając podstawy wiedziała, że w jednej będzie mieć problem. Balans. Jak można zdać ten punkt mając dwie lewe nogi? Na płaskiej powierzchni potrafiła się potknąć, a na przykład w quidditchu radziła sobie całkiem nieźle. Tak jak się spodziewała, podczas zdawania tego etapu kursu, musiała się przewrócić i stłuc trzy z czterech talerzy i wszystkie kufle. Uszkodziła nawet udawanego klienta, bowiem wylała na niego ciepłą herbatę. O ile nikt gwałtownie nie przemykał jej pod nogami to potrafiła przejść z punktu A do punktu B bez szkód własnych i otoczenia, nawet z obciążeniem. Zirytowała się, gdy kazano jej zapamiętać długą listę zamówień i całe menu. Czy oni nie zdają sobie sprawy, że istnieje coś takiego jak samopiszące pióro i lewitujący notatnik? Tu chodzi o poprawę umiejętności kelnerki, a nie o zawody umysłowe w prestiżowych placówkach. Nie zapamiętała wszystkiego, bo szczerze mówiąc, nie dało się nauczyć w kilka chwil piętnastu pozycji złożonych z czterech niecodziennych nazw dań. Do savoir-vivre nie miała zastrzeżeń, bowiem wyrosła w domu, w którym dużą wagę właśnie przykładano do nienagannego zachowania. Co prawda poplątał się jej język przy wypowiadaniu nazwy potrawy pochodzącej z jakiegoś innego języka lecz tutaj nie mogła nic na to poradzić. Wiedziała, że przed podjęciem pracy będzie studiować kartę dań, co nie znaczy, że musi znać treść ośmiu z różnych lokali. Zaklęcia gospodarcze ją zainteresowały, bowiem nie znała ich zbyt wiele. Zastanawiała się które będą dopuszczalne w zawodzie, bo jej obecny pracodawca nie zgadzał się na szastanie magią. Słuchała, powtarzała, uczyła się, zapamiętywała i wychodziło to z całkiem zadowalającym skutkiem. Co prawda brakowało tutaj płynności i elastyczności, robiła te same pomyłki cztery razy z rzędu, a jednak się udało. Otrzymała certyfikat, który mogła dopisać sobe do CV, jeśli będzie planować zmieniać swój studencki zawód.
Jeżeli bała się zabrać Doriena do kina, to chyba w to miejsce bała się jeszcze bardziej. Nie była pewna jaki jej mąż miał stosunek do restauracji, chciała jednak zrobić coś specjalnego.Było mnóstwo magicznych lokali, do których mogła go wziąć, ten był jednak szczególny i dla niej, i dla niego. Taką przynajmniej miała nadzieję - gdyby ponad miesiąc temu nie wyznał jej miłości nigdy nie zdecydowałaby się na taki krok, bojąc się, że wycieczka tutaj przywoła jakieś niemiłe wspomnienia. Teraz też była przerażona, że zabranie tutaj swojego ukochanego sprawi, że przypomni mu się jak bardzo niepewni byli na początku tego wszystkiego. Miała nadzieję, że obydwoje wtedy uświadomią sobie jeszcze bardziej jak długą drogą przebyli i ile szczęścia z niej obydwoje wynieśli. Nie powiedziała mu gdzie się wybierają - zdradziła jedynie, że musi się ubrać dość elegancko. Ułożyła swoje włosy i pomalowała się, jednocześnie zerkając na Doriena, który jak zwykle mógł sobie pozwolić na oglądanie jak biega w panice w samej bieliźnie, kiedy on sam był gotowy od kilkudziesięciu minut. Kiedy już została jej do nałożenia tylko sukienka przysunęła się do męża, któremu kazała ubrać się już w płaszcz, po czym zawiązała mu oczy miękkim szalikiem, podkreślając, że ma nie podglądać. Kiedy już to zrobiła i upewniła się, że jej ukochany na pewno nie patrzy ubrała się w kilkanaście sekund, po czym zarzuciła na siebie płaszcz, prysnęła ostatni raz perfumem i chwyciła oślepionego Dorka za rękę, teleportując się z nim w ciemną uliczkę. - Jeżeli nie chcesz, to pójdziemy gdzieś indziej, ale chciałam zrobić coś wyjątkowego. - Powiedziała mu, jednocześnie grzebiąc przy wiązaniu na jego głowie. Ociągała się, żeby opanować lekkie drżenie swoich rąk. Nie bała się, że mąż będzie dla niej ostry, bała się, że go zawiedzie, albo, że zobaczy w jego oczach coś, czego nie chciała w nich widzieć. - Wiem, że nasz ostatni pobyt tutaj może nie być twoim ulubionym wspomnieniem, niezależnie co z tego wszystkiego wynikło, dlatego chciałabym to naprawić. I może zapoczątkować jakąś tradycję. - Zdjęła szalik z jego oczu, ukazując siebie w tej samej czerwonej sukience co dwa lata temu, przed tą samą restauracją. To była ich pierwsza randka, którą nazywała pełnoprawnie “randką”. Wynikły na niej niewielkie komplikacje - powiedziała mu o ciąży, złapała ich milicja. Nie była to najszczęśliwsza pierwsza randka w życiu, niezależnie jakie wydarzenia zapoczątkowała. Blondynka chciała to zmienić, chciała, żeby te dobre wspomnienia wybijały się ponad te nie-tak-dobre. Złapała swojego męża pod ramię i wtuliła się w niego, kiedy skierowali swoje kroki do restauracji. Kobieta upewniła się milion razy, że dostaną najlepszy stolik, który wtedy wywalczył dla niech jej mąż, ale i tak chciała jak najszybciej upewnić się, że wszystko jest tak jak zaplanowała. - Niech pan prowadzi, panie Dear, wie pan gdzie - cmoknęła go szybko w policzek, upewniając się, że nie zostawia na nim odciśniętej czerwonej szminki i dała się poprowadzić, tak jak to zrobiła przed dwoma latami.
Czyli jednak myśleli podobnie. Dorien też chciał zabrać żonę do tej samej restauracji, co przed dwoma laty. Ubiegła go, oznajmiając mężowi wystarczająco wcześniej, żeby nie planował im wieczoru walentynkowego, bo tym razem to ona chciała przejąć inicjatywę. No dobrze. Zdarzało mu się we wczesnej młodości bywać na przykład w mugolskim pubie, w pracy miał do czynienia z mugolami non-stop, ale pierwsza z niespodzianek, które przygotowała dla niego Aurora, była faktycznie niecodzienna. Wrócili potem do domu, chociaż z nieznanych mu przyczyn nie odebrali ich półtorarocznego dziecka spod opieki dziadków. Czyżby to jeszcze nie koniec? Otóż tak. Poinstruowała go tylko, żeby założył garnitur. No dobrze. Szybki prysznic, niestety nie we dwoje ‘bo się spieszymy’, a mimo wszystko jak zawsze to Dorien mógł podziwiać swą ukochaną biegającą w tę i z powrotem w samej bieliźnie, robiącą fryzurę i makijaż. Nie, żeby narzekał - ‘Jesteś absolutnie przepiękna’. Jemu wystarczyło przeczesać włosy dłonią, założyć i zapiąć koszulę, spodnie i zaczekać, aż Aurora będzie miała minutkę, by poprawić mu krzywo zawiązany krawat. Tak, wciąż udawał, że nie potrafił zrobić tego sam. Ucałował ją jeszcze, zanim przeciągnęła po ustach czerwoną szminką, by nie tylko nie zepsuć efektu, ale też by nie musiał siebie skazywać na demakijaż i gniew małżonki. Sądził, że kobieta poprosi go o zapięcie sukienki, kiedy się już w nią odzieje, ale zamiast tego oznajmiła, że zawiąże mu oczy szalikiem. Postąpił podobnie, gdy zabierał ją na wakacje rok wcześniej, więc nie mógł jej odmówić. No dobrze. Teleportowała ich do Londynu, poznał okolicę od razu, gdy odzyskał możliwość rozejrzenia się. To, co mówiła, było dla niego jakimś totalnym absurdem. Poza tym epizodem z magimilicją, z perspektywy czasu, wieczór, który spędzili razem w tej restauracji, był jednym z najwspanialszych w całym jego życiu, zaraz po ich ślubie, każdym ruchu Willow, który czuł głaszcząc Aurorę po brzuchu, aż w końcu po narodziny ich dziecka i jej małych wielkich osiągnięć. Zapewnił żonę, że dokonała najlepszego możliwego wyboru i, gdy już się przytuliła do jego boku, ruszyli w stronę wejścia do restauracji. Tradycję, hmm? No dobrze. - Dobry wieczór - przywitał się z maitre d’, gdy ten zapytał o rezerwację. Szef sali pokierował małżeństwo na piętro, wskazując na miejsce, które zajęli dwa lata wcześniej. Dorien jednak odwrócił się z powrotem do mężczyzny, zanim zdążył przestąpić więcej niż dwa kroki. - Przyjmujecie już rezerwacje na kolejne lata? Poprowadził Aurorę na górę, odsunął dla niej krzesło i usiadł naprzeciw niej. Tam nie było miejsca na żadne złe wspomnienia. - Jesteś absolutnie przepiękna - powtórzył słowa sprzed kilkudziesięciu minut, gdy dostrzegł tę czerwoną sukienkę. Nie widział w niej Aurory zdecydowanie zbyt długo.
Nie spodziewała się, że jej mąż miał podobny pomysł. Cieszyła się, że to jej udało się zarezerwować stolik przed nim - gdyby tego nie zrobiła, pewnie wymyśliłaby coś innego i mieliby konflikt planów i interesów. Tak to obydwoje byli ukontentowani i mogli wspólnie cieszyć się miłym wieczorem w restauracji, która przyniosła im wiele emocji te dwa lata temu. Nie była pewna, czy wybranie takiej samej sukienki było dobrym pomysłem. Chciała zachować ten wieczór w sekrecie jak najdłużej, a to mogło być dużą wskazówką. Zawsze ograniczała się do kilku ciuchów w szafie, jednak z objęciem dość wysokiego stanowiska jej garderoba także się zwiększyła. Z tego powodu miała całkiem sporo eleganckich sukienek, niektóre wisiały na wieszaku nigdy przez nią nie założone, więc dobór akurat tej kreacji mógł pokierować Doriena do celu ich podróży. Jej mąż był doskonałym analitykiem, więc musiała się jakoś upewnić, że nie spali tej całej niespodzianki już na wstępie. Nie opierał się przy zawiązywaniu oczu, może dlatego, że zapewniła go, że po wszystkim będzie mógł ten szalik wykorzystać w inny sposób. Wcześniej też oczywiście poprawiła mu krawat. Była świadoma, że jej mąż zapewne potrafił sam zawiązać elegancki węzeł w kilka chwil, nie potrafiła jednak nie przyłożyć do tego swojej ręki, kiedy tak ładnie prosił. Dobrze, że się pewnie czuła w teleportacji łącznej i nie musiała polegać na świstoklikach, kominkach czy jeszcze gorzej - błędnym rycerzu. Autobusem jechała raz i postanowiła, że nigdy więcej się na coś takiego nie porwie. Dużym wyzwaniem były też początkowe jazdy Tentakulą z Dorienem, jednak jemu ufała i potrafiła się zrelaksować nawet jak szarpało i warkotało. To, że wsadziła Willow do auta dopiero po kilku miesiącach, było po prostu zwykłym przypadkiem. Nie wnikała, czy jej mąż zgadzał się z jej słowami czy nie. Wiedziała, że wtedy zakończyła pewien etap w jego życiu, pamiętała te szklanki whiskey wypite jedną za drugą. Jedno trzeba było przyznać - przez te dwa lata wiele się między nimi zmieniło. Ich relacja przeszła transformację, dojrzała; w tym momencie opierała się głównie na miłości i zaufaniu. Dwa lata temu bała się z nim rozmawiać, nie była pewna w jakim celu ją zaprosił, była wręcz przerażona wieściami, które musiała mu przekazać. Teraz wszystko się zmieniło, a pod rękę szła z największą miłością swojego życia, swoim mężem, ojcem jej dziecka. Nie odzywała się, dopóki nie zajęła swojego miejsca. Nie chciała przeszkadzać mężczyznom w rozmowie, poza tym nie wiedziała co by miała powiedzieć. Skupiła się na wystroju sali, która wyglądała chyba jeszcze piękniej niż ostatnio. Uśmiechnęła się do szefa sali, który ze zdziwieniem spojrzał na jej męża i powiedział, że skontaktuje się z nim za kilka dni. - Hej, co to było skarbie? Boisz się, że jakaś piękna pani sprzątnie Ci stolik sprzed nosa? - Spojrzała się na niego z szelmowskim uśmiechem. Nie mogła odciągnąć od niego swojego wzroku, miała ochotę od razu przejść do deseru. Cóż, to się nie zmieniło z biegiem czasu. - Ty jesteś najprzystojniejszym mężczyzną na sali. Pewnie wszystkie mi teraz zazdroszczą. - Powiedziała, jednocześnie przyjmując od kelnera kartę i kieliszek szampana. Tym razem przynajmniej mogła go spróbować.
Dorien podziękował pracownikowi restauracji i poprowadził żonę schodami na piętro, do tego samego stolika, przy którym siedzieli dokładnie dwa lata wcześniej. Sprawił jej szczery komplement. Naprawdę, zwyczajnie nie mógł oderwać wzroku od tej pięknej kobiety, którą podarował mu los. Wspomnienia przelatywały przez głowę Doriena niczym pociski, przypomniał sobie uczucia i myśli, które targały nimi jeszcze wcale nie tak dawno. Jak bardzo życie obojga się zmieniło. To był jeden z tych momentów, które utwierdzały Deara w przekonaniu, że podjął najlepszą z możliwych decyzji. Definicją miłości stały się jasnoniebieskie oczy z ciemniejszą oprawką, długie blond loki, pełne usta układające się w piękny uśmiech. Rozejrzał się teatralnie po sali, szukając tych przypatrujących się i wzdychających do niego kobiet, po czym przytaknął Aurorze. Na pewno zazdrościły. - Sama powiedziałaś o tradycji. Jeśli wpadniemy na inny pomysł albo nam się znudzi. to rezerwację zawsze można odwołać. Na chwilę obecną nie widzę przeszkód, żebyśmy przychodzili tu co roku - sięgnął po kieliszek z szampanem, chcąc od razu wznieść toast ku ich miłości, ale cofnął rękę z kieliszkiem znad środka stołu, nagle jakby wystraszony - Jesteś pewna, że tym razem możesz się napić? - zażartował sobie, nie tyle z Aurory, co z sytuacji, z którą musieli się zmierzyć gdy poprzedni raz przebywali w tym samym miejscu. ‘Kiedyś będziemy się z tego śmiać’ - to ‘kiedyś’ przyszło dużo szybciej, niż Dorien by się spodziewał. Przez chwilę jego twarz nabrała poważnego wyrazu, ale nie wytrzymał dłużej niż trzy sekundy, musiał się uśmiechnąć. Stuknął delikatnie kieliszkiem o ten trzymany przez jego żonę. - Ja wybierałem poprzednio - zamknął kartę dań tuż po tym jak ją otworzył. Zdążył przelecieć wzrokiem przez kilka pozycji, choć gdyby miałby je odtworzyć z pamięci, poległby - Twoja kolej.
Prowadzona przez męża czuła się jak księżniczka na balu. Szczególnie, kiedy odsuwał dla niej krzesło i sprzedawał komplementy. Z biegiem lat czuła się o wiele pewniej w ich relacji, a takie chwile jak te tylko upewniały ją, że wszystko zakończyło się najlepiej jak tylko mogło. Wybranie tego samego miejsca było ryzykowne - wiadome było, że przez ich głowy przewinie się wiele wspomnień. Dopiero, kiedy usiedli naprzeciwko siebie zrozumiała, że nie mogła nazwać tego "złymi" wspomnieniami. Tamten wieczór był ciężki, ale spowodował coś tak pięknego, że awansował w jej umyśle. Gdyby wtedy Dorien nie był taki wyrozumiały, gdyby nie stwierdził, że chce być w jej życiu, to pewnie teraz wychowywałaby samotnie ich córkę w Austrii, rozmyślając jak mogło być. Aż dreszcz ją przeszedł po kręgosłupie, kiedy tylko pomyślała o sobotnim poranku bez Doriena grzejącego łóżko. Szybko się do niego przyzwyczaiła, nie potrafiłaby teraz tak po prostu tego zmienić. - Zostaniemy ich ulubionymi klientami, Kochanie. - Uśmiechnęła się rozbrajająco, bo to było takie miłe i urocze. Ciekawe czy na pewnym etapie zabiorą ze sobą Willow, żeby pokazać jej gdzie rozpoczął się związek jej rodziców. Mentalnie przekręciła oczami, kiedy zasugerował jej ciążę, nawiązując do ostatniej ich wizyty w tym miejscu. Odłożyła kieliszek na stół, a z jej twarzy zniknęło rozbawienie, a pojawiła się powaga. Otworzyła szerzej oczy i spojrzała na niego z przestrachem. - O nie, skąd wiesz? Nikomu nie mówiłam, miałeś być pierwszy. Zepsułeś niespodziankę. - Powiedziała poważnym tonem, chociaż w głębi bardzo starała się nie wybuchnąć śmiechem. Była ciekawa, czy jej mąż jej uwierzy, kiedy jeszcze chwilę wcześniej ochoczo sięgała po szampana. W sumie - to ona zamawiała stolik, skąd mógł wiedzieć czy nie zaznaczyła, że dla niej ma być bezalkoholowy? Nie przetrzymywała go dłużej w niepewności i tuż po tym jak wybuchnęła cichym śmiechem, stuknęła szkłem o szkło. - Za następne lata razem. - Wzniosła mały toast i upiła łyka, po czym odstawiła kieliszek na stół, jednocześnie biorąc do ręki menu. Dwa lata temu Dorien powiedział, że następnym razem to ona będzie wybierała, nie sądziła jednak, że mężczyzna będzie o tym pamiętał. Wolała, kiedy to on podejmował takie decyzje. Kiedy przyszedł kelner ona dalej nie wybrała, więc poprosiła o zamówienie dwóch najlepszych dań lokalu. - Do tego wino, czy wolisz tutejszą whisky? Ostatnio ci smakowała. - Skoro on jej mógł robić przytyki, to ona też nie zamierzała pozostawać mu dłużna. Tamtego wieczoru nie spodziewałaby się, że równo za dwa lata, będą siedzieć w tym samym miejscu i żartować sobie z tamtej sytuacji, która mogłaby wydawać się wtedy bez wyjścia. Nie żałowała ani jednej decyzji, która przywiodła ją do tego miejsca, w którym teraz była. Nie zamieniłaby tego szczęścia, które dawała jaj rodzina na nic innego.
Charlie O. Rowle
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 188cm
C. szczególne : łobuzerski, i rozbrajający uśmiech. nadmiar energii, pali
Dopiero rok był studentem, a już nie mógł znaleźć dla siebie odpowiedniej pracy dorywczej, bo niestety biuro aurorskie miało wymagane ukończenie wyższej uczelni, a nie tylko Hogwartu. Żył tym rozczarowaniem prawie cały rok szkolny, aż wreszcie zdecydował się uderzyć na swoją drugą pasję poza magią praktyczną — gotowanie. Dowiedział się o organizowanym przez sławnego szefa kuchni kursie w "Kociołku wszystkich smaków", który cieszył się popularnością i renomą. Sam czasem tam jadał. Listownie się więc zapisał, uiścił opłatę i pozostało mu czekać na rozpoczęcie przygotować do otrzymania własnej czapki szefa! Stawił się w odpowiednim dniu cały podekscytowany — dopóki w ręce nie wpadło mu opasłe tomisko pewne tajników kulinarnych. Tyle o ile przepisy były niezłe, tak ciężko było przebrnąć Rowle'owi przez te wszystkie opisy przedmiotów niezbędnych w kuchni, techniki krojenia czy sposobie na obieranie warzyw, czy owoców. Niby praktyczne i użyteczne, chociaż w rzeczywistości każde gotowanie w jego przypadku — lub pieczenie — działało na jego własnych zasadach. Charliemu zajęło aż sześć dni czytanie tego, nie wspominając o wymagających pytaniach sprawdzającego jego wiedzę kucharza, który łypał na niego z rękoma założonymi na piersiach, gniotąc swój fartuch. Na szczęście zadał pytania, z którymi ślizgon mógł sobie poradzić i ostatecznie po godzinie maglowania rodzajów noży do mięsa i sposobie przygotowywania sosu, dopuścił go do egzaminu praktycznego, który miał odbywać się kolejnego dnia. Brunet był spokojny. Czuł się w kuchni, jak ryba w wodzie i po oprowadzeniu go, a następnie przedstawieniu potraw — przystawki, dania głównego oraz deseru, które miał przygotować, zostawili go samemu sobie na szczęście. Umył ręce, przewiązał bandamkę na włosy i złapał za kawał królika, biorąc się do pracy. Nucił pod nosem, całkiem odcinając się od świata i skupiając na przygotowaniu dań, które zostawią im otwarte z wrażenia usta, a jemu otworzą drzwi do ewentualnej, dalszej kariery. Miał dwie godziny — wystarczająco, aby postawić przed oceniającym talerze i czekać na konstruktywną krytykę. Oczywiście wcześniej uprzątnął kuchnie, bo był w tym pedantyczny. Młodego czarodzieja okrzyknięto młodym talentem, potrawy szybko zniknęły, a on dostał swój wymarzony certyfikat, który dawał mu szansę zatrudnienia się jako kucharz w jakieś restauracji. Z uśmiechem podziękował, porozmawiał jeszcze chwilę z szefem kuchni i wyszedł z lokalu, zadowolony z dobrze zainwestowanych pieniędzy.