Wielka wierzba o potężnych konarach. Gdy ktoś podejdzie za blisko, próbuje uderzyć intruza, machając nimi gdzie popadnie. Podobno kryję się pod nią przejście do Wrzeszczącej Chaty jednak nikt ze znanych nam osób nie może tego potwierdzić, z prostej przyczyny - podejście do pnia wiąże się z ogromnym ryzykiem. Drzewo rośnie tu od czasów gdy jeszcze dziadkowie obecnych uczniów chodzili do Hogwartu.
Uwaga. By pisać w wątku rzuć obowiązkowo kostką! Wyjątkiem są prowadzone tu nieopodal lekcje bądź treningi.
Spoiler:
1, 2 - wierzba najwyraźniej “przysnęła” i dała Ci święty spokój, bowiem gdy zbliżasz się to jedynie szeleści. To nie znaczy, że Cię nie zaatakuje, jeśli ją zbudzisz. Lepiej zachowaj ciszę! 3, 4 - najwyraźniej stanąłeś o pół metra za blisko i naruszyłeś “prywatność” drzewa. Smagnęła Cię długim pnączem w dowolnym miejscu na Twoim ciele i pozostawiła tam czerwony i bolący ślad. Okład z wywaru ze szczuroszczeta z pewnością nie zaszkodzi. 5, 6 - zachowałeś odpowiednią odległość od agresywnego drzewa tylko sęk w tym, że nie dało się przewidzieć iż ona może postanowić zaatakować… korzeniami. Tuż pod Twoimi stopami ziemia się rozchyla i obrywasz wilgotnym od ziemi korzeniem przez co niefortunnie upadasz i skręcasz kostkę/nadgarstek. Odpowiednie zaklęcie medyczne załatwi sprawę ewentualnie wizyta w Skrzydle Szpitalnym.
Autor
Wiadomość
Maximilian Felix Solberg
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 194 cm
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
Te szkodniki wcale nie był takie wesołe i urocze, na jakie mogły wyglądać. Może i ryjki miały słodkie ale za to paskudne charaktery. -Zapraszam. Ta, znowu postanowiły, że zabawia się w Posejdona. - Przewrócił teatralnie oczami i spojrzał na wyciągniętą w jego kierunku paczkę. Zawahał się nie wiedząc, czy powinien się częstować. Niby szlugi palić mógł, ale to były "Merlinowe strzały". Miały dodatkowego kopa. -A jeden chyba nie zaszkodzi. - Poddał się w końcu i wziął jednego. Gdy dym wypełnił jego płuca, Max odetchnął z ulgą. -Nawet nie wiesz jak bardzo mi tego trzeba. - Przyznał bez zbędnego pierdolenia. Kolejna fala wody spłynęła na niego. Tym razem oberwały stopy chłopaka. -Impedimenta! - Rzucił spowalniacza na wkurwiające go chochliki. Teraz mieli chwilę spokoju, by móc się raczyć szlugiem. -Patrz! Kret na horyzoncie. - Wskazał czającego się w trawie niuchacza, który bacznie ich obserwował.
– Zaklepuję! – krzyknęła niespodziewanie dziewczyna i wymierzyła w zwierzaka zaklęcie petryfikujące. Przyszło jej to łatwiej, niż sądziła.
– Coś się stało? Tak zmarnowanego to cię jeszcze nie widziałam. Gdyby cię ubrać w worek po mące, to nie różniłbyś się wiele od skrzata domowego – zapytała, zaciągając się papierosem i jednocześnie unieruchamiając kolejnego cygańskiego kreta. BROOKS 2. CYGAŃSKIE KRETY 0.
Te papierosy chyba faktycznie miały w sobie Felix Felicis. I kto to dopuścił do sprzedaży?! Początkowe sukcesy i krążąca w żyłach nikotyna i cząstka szczęścia sprawiały, że to pochmurne południe zapowiadało się ciekawiej, niż sądziła. Zamiast nauki jakiegoś gównianego przedmiotu pokroju wróżbiarstwa, miała polowanie na niuchacze. Ten dzień mógł się skończyć dużo gorzej. Czemu tylko znów z Solbergiem? Korzystając z nieco mniejszej aktywności zwierzaków, zdjęła plecak i wyjęła z niego termos. Po chwili napełniła kubek parującą, gęstą i czarną kawą.
– Trzymaj – podsunęła go Ślizgonowi pod nos. – Postawi cię na nogi i rozgrzeje. – A właśnie, czy wspomniała, że to była kawa po irlandzku?
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
Gestem ręki pokazał Julii, żeby wzięła sobie tego szkodnika. Był pewien, że nie jest to jedyny tego typu zwierz czający się w okolicy. Dużo się nie pomylił. Już po chwili ponownie dostrzegł insekta. -Ten jest mój! - Powiedział i już rzucił w jego kierunku Stupefy. Szkodnik jednak uskoczył zaklęciu, jednocześnie gubiąc coś po drodze. -Co za spryciarz. Przynajmniej prezenty rozdaje. - Ruszył swoje szanowne dupsko, by zobaczyć, co leżało w zmokniętej od chochliczej rozrywki trawie. Z bliska bez trudu rozpoznał kolejne 20 Galeonów. Miał wyjątkowe szczęście do tych szkrabów ostatnio. Wyczyścił pieniądze od błota i schował bezpiecznie do kieszeni spodni. -Skrzat, menel, nazywaj mnie jak chcesz, wiele się nie pomylisz. - Rzucił, gdy już ponownie siedział obok Julii. - Ten rok zaczyna się tak chujowo, jak tylko można. Nie uwierzyłabyś, co musiałem przeżyć przez ten miesiąc. - Dodatek znajdujący się w papierosach zaczynał działać. Nie dość, że Max miał w kieszeni dodatkowe pieniądze, to wracał mu lepszy humor. A tego to dawno nie było. -Kawa? - Zapytał biorąc termos. Miał podejrzenia, że to nie może być zwykły napój. W końcu to Julia mu go podsunęła. -Oooo tak. Ty to wiesz, jak rozweselić człowieka. - Uśmiechnął się do niej czując lekkie pieczenie na języku. Oznaka ukochanego przez Solberga dodatku.
Julia spakowała do plecaka dwa unieszkodliwione niuchacze (magiczna „PETA” urwałaby jej za to głowę) i spetryfikowała kolejne dwa, które dołączyły do pobratymców. Zdecydowanie, dziś szło jej dużo lepiej niż ostatnio. Wciąż brakowało jej jednak tej odrobiny szczęścia zwanej fartem, która zdawała się nieodłącznym towarzyszem ślizgona. Ten, nawet jak nie trafiał, to dostawał od losu niespodzianki. Tak było i tym razem, kiedy przerażony zwierzak zostawił mu pamiątkę w postaci dwudziestu galeonów.
– Zawsze mogło być gorzej – starała się pocieszyć chłopaka. – Właśnie do kieszeni wpadło ci dodatkowe 20 galeonów. A za to można już sobie solidnie poprawić humor…
Dziewczyna odebrała od Ślizgona kubek, dolała do niego kawy i zanurzyła w nim usta. Uwielbiała kawę po irlandzku. Piła ją tylko jesienią i zimą, bo wspaniale rozgrzewała i poprawiała humor. Nie trzeba było dużej ilości ognistej whisky, żeby skutecznie pocieszyć organizm w te chłodne i często deszczowe dni, zwłaszcza w dni przepełnione treningami, treningami w pracy i bezsensownymi lekcjami zielarstwa u Enrico „Gaduły” Wespucciego. Do dziś robiło jej się źle na myśl o zapachu czyrakobulwy.
– …Ale gdybyś chciał pogadać o problemach, albo lepiej, zapomnieć o nich, to jestem do usług – zasalutowała niedbale, upijając z kubka. Portowe pochodzenie zobowiązywało do znajomości wielu sposobów odganiania ciemnych chmur.
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
Wydawałoby się, że jeśli chodzi o dekretyzację zamku, Solberg faktycznie miał szczęście. Już drugi raz wzbogacił się o dość pokaźną sumkę Co prawda pierwsze znalezione pieniądze wydał w tempie ekspresowym, ale dzisiejszą zdobycz postanowił odłożyć na konto oszczędnościowe. Przynajmniej do czasu aż jego zapasu znowu nie będą błagać o uzupełnienie. Miał plany co do wydatków, a do tego zbliżał się dzień urodzin jednego z jego znajomych. Nie było czasu żeby być biednym. -Nie mam zamiaru narzekać akurat na to. Szczególnie, że ostatnio moja sakiewka dość mocno wyszczuplała. - Powiedział uchylając się przed kolejnym atakiem chochlików. Postanowił obejść się z nimi trochę mniej humanitarnie i potraktował szkodniki Bombardą. -Zawsze chciałem to zrobić. - Powiedział uśmiechając się na widok spadających z nieba flaków. Nie potrafił wyrazić, jak bardzo te stworzenia go wkurwiały. -Masz coś konkretnego na myśli? Bo wiesz, że ja zawsze jestem chętny na małą rozrywkę. - Oczy mu się zaświeciły na myśl o oderwaniu się od rzeczywistości po raz kolejny. Felicis, którym nasączone był papierosy zaczynał działać i Max czuł, że humor zaczyna mu się zdecydowanie poprawiać. Gdyby nie te latające insekty byłoby wręcz idealnie. @Julia Brooks
______________________
I thought that I could walk away easily But here I am, falling down on my knees
Julia Brooks
Wiek : 22
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 170
C. szczególne : grzywka, tatuaże, pedantyzm, wisiorek z osą, pierścień działania na palcu,pachnie lawendą
Dziewczyna miała nietęgą minę, widząc poszarpane szczątki chochlika. Również nie przepadała za tymi latającymi dziadami, ale nie na tyle, żeby pozbawiać je życia w tak widowiskowy sposób. Nie skomentowała jednak tego w żaden sposób werbalny, pozostawiając sobie jedynie karcące spojrzenie wymierzone w kierunku Ślizgona.
– Czy coś konkretnego? Nie, choć jak teraz o tym myślę, to jednak mam pewien pomysł. Nie licząc krótkiego wypadu do domu w zeszłą niedzielę po rzeczy, nie byłam w Soton od… – No właśnie. Od kiedy? Odpowiedź nie była taka prosta. – … od dawna. – Dokończyła, podając mu parujący kubek.
Tęskniła za swoim portowym miastem. Hogwart był wyjątkowo urodziwy, nie było co do tego najmniejszych wątpliwości i miała tu przyjaciół, ale dom to jednak dom. Nawet najpiękniejszy zamek nie zastąpi jej zachodów słońca oglądanych z opuszczonych doków, wchodzenia z dziewczynami do klubów na fałszywą legitymację czy tej normalności, oznaczającej dobrze znane miejsce, gdzie można na chwilę zapomnieć o magii i problemach magicznego świata. Taki jednodniowy wypad do Southampton był czymś, czego potrzebowała. A i chłopak wyglądał na takiego, któremu przydałoby się chwilowe wymeldowanie z otaczającej go codzienności.
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
W tej chwili nie do końca przejmował się dezaprobatą Julii. Potrzebował jakoś dać upust swojemu rozgoryczeniu, a chochliki idealnie się do tego nadawały. -Szczerze nigdy tam nie byłem. Znasz tam jakieś dobre melanżownie?/b] - Domyślał się odpowiedzi, skoro było to rodzinne miasto dziewczyny. Wolał jednak wiedzieć, na co się przygotować. W takim duecie to się mogło naprawdę różnie skończyć. Max również bardzo lubił swoje rodzinne strony. Invernes miało w sobie coś pięknego, chociaż były miejsca, których chłopak za wszelką cenę unikał. Nie miał jednak czasu na nostalgię i wspomnienia, bo właśnie zauważył kolejnego kretopodobnego. -[b]Teraz Cię złapię! - Rzucił w jego kierunku Petrificus i zwierzę od razu padło na trawę. Solberg schował je do torby, ale długo zdobyczą się nie nacieszył bo jakiś kurwiszon kornwalisjki postanowił mu ową torbę podpierdolić. Max zaklął pod nosem i po raz kolejny postanowił dać upust swoim emocjom. Podszedł bliżej intruza i bez jakichkolwiek wyrzutów sumienia przyjebał mu Incendio. Chochlik zaczął się palić jak Hogwart w 98` i od razu upuścił łup na ziemię. Ślizgon podniósł swoją własność tylko po to, by za chwilę zostać znokautowanym przez korzenie wierzby. Widać drzewo nie tylko atakowało gałęziami. -Kurwa! Julka, pomożesz mi się odczołgać? Chyba ten chwast zwichnął mi kostkę. - Poprosił o pomoc, bo jego różdżka leżała obecnie obok dziewczyny w trawie, a sam raczej nie był w stanie się do niej doczołgać.
______________________
I thought that I could walk away easily But here I am, falling down on my knees
Julia Brooks
Wiek : 22
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 170
C. szczególne : grzywka, tatuaże, pedantyzm, wisiorek z osą, pierścień działania na palcu,pachnie lawendą
Uśmiechnęła się na pytanie Ślizgona. Czy zna jakieś melanżownie? To pytanie miało tyle sensu, co dociekanie, czy dzik załatwia swe potrzeby fizjologiczne w lesie. Odpowiedź była oczywista.
– W Soton pełno jest miejsc, gdzie można ciekawie spędzić czas. Są opuszczone, zamknięte doki, gdzie czasem chodzę, żeby posłuchać muzyki i zapalić. Jest również „Alice”, bardzo dziwny lokal, też w dokach. Na górze jest zwykły pub, w którym piwa piją pracownicy portu, ale w łazience przechodzi się przez lustro do kolejnego lokalu, „Wonderlandu”, gdzie masz naprawdę porządne elektroniczne imprezy.
Kiedy Ślizgon potraktował chochlika zabójczym zaklęciem, postanowiła zareagować. Ruch nadgarstka pod aquamenti wystarczył, by z różdżki dziewczyny wystrzeliła strużka wody, która w teorii miała ochłodzić temperament Maxa.
– Daj im spokój, taka jest ich natura. To tak, jakby ciebie należało piętnować za wszystkie głupoty, które robisz tylko dlatego, że jesteś sobą i działasz zgodnie ze swoją naturą. Daj im spokój – powiedziała zirytowana, marszcząc wymownie brwi. Może i znali się dobrze, ale musiała chłopakowi przypomnieć, że nie jest Felkiem, Lucasem czy innym facetem, przy którym może robić takie głupoty, jak zabijanie chochlików. Nieważne, jak chujowy miał nastrój.
Była w trakcie zbierania do plecaka kolejnych dwóch schwytanych niuchaczy, gdy kątem oka dostrzegła Ślizgona lądującego na ziemi. Wkrótce usłyszała jego wołanie. Podniosła z ziemi różdżkę Solberga i ostrożnie podeszła do wierzby. Nie wystarczająco ostrożnie, bo korzenie wierzby postanowiły zaatakować również Krukonkę. Upadając na ziemię, poczuła przeszywający ból w kostce.
Jakby tego było mało, okazję postanowiły wykorzystać niuchacze, które wyskoczyły z otaczającej drzewo sterty śmieci, przyniesionych z najróżniejszych części zamku. Były tu zbroje, obrazy, stare meble, a nawet garnki z kuchni. Zwierzaki ponownie znalazły się przy niej, wykorzystując jej cierpienie dla własnych materialnych korzyści. Z kieszeni dziewczyny zniknął pamiątkowy scyzoryk od dziadka, którym pomagała sobie podczas lekcji zielarstwa (nieudolnie zresztą). – Ja pierdolę – mruknęła. Co jak co, miała czas się przyzwyczaić do otaczającego ją zewsząd pecha, ale każda strata bolała ją wciąż tak samo, podobnie jak kostka. – Mam nadzieję, że znasz jakieś zaklęcia lecznicze, bo inaczej czeka nas wizyta w skrzydle szpitalnym.
Ostatecznie z łapania niuchaczy wyszła ze skręconą kostką, biedniejsza o scyzoryk i bogatsza o 6 zwierzaków. Cóż, zawsze mogło być gorzej (choć mogło być również lepiej).
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
To wszystko, co opisywała Brooks wydawało się idealnym miejscem na ucieczkę dla Maxa. Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że przecież nie do końca będzie mógł zabalować tak, jak miał to w zwyczaju. Jego silna wola na pewno zostanie wystawiona na potężną próbę, ale mimo to był gotów ponieść to ryzyko. -Już dobrze, dobrze. - Powiedział na kazanie dziewczyny, zupełnie pomijając fakt, że przecież on też dostaje wpierdol za swoją naturę. Chociaż nikt go jeszcze żywcem nie podpalił. Zastanawiał się, czy Callahan byłby do tego zdolny. Zapewne tak. -No to leżymy w tym gównie razem. Rzuć mi różdżkę. - Powiedział, a gdy tylko magiczny kijek znalazł się w jego zasięgu rozpoczął proces leczenia się. Najpierw znieczulenie, a następnie Locus, by nastawić złamanie. Na koniec poprawny bandaż i już mógł zająć się leżącą nieopodal krukonką. -Jak na mnie zadziałało, to Ciebie też powinienem poskładać. Nie ruszaj się. - Powiedział stanowczo, by następnie przejść do dokładnie tej samej kombinacji zaklęć, którą przed chwilą testował na sobie. -Jeśli coś Cię nadal boli, może lepiej idź do SS, ale mam nadzieję, że wszystko jest ok. Lepiej stąd spadajmy, zanim jeszcze coś nam się stanie. - Pomógł jej wstać, a następnie udali się w stronę zamku z zebranymi niuchaczami w torbach. Byle jak najdalej od tego przeklętego drzewa.
//zt x2
______________________
I thought that I could walk away easily But here I am, falling down on my knees
Jakoś niedługo po napisaniu listu zakładam wygodne, sportowe ubranie typu dresiki i czapka, nie jest może jakoś specjalnie ciepłe ale bardzo liczę na to, że się rozgrzeję, bo w końcu to mam zamiar robić - latać. Muszę po drodze zajść do szatni po drużynową miotłę, bo ciągle zbieram na swoją własną, więc jak już tam jestem to przy okazji znajduję zestaw quidditchowych piłek, który jest zamknięty gdzieś w jakiejś szafce. Jest trochę ciężka, więc ledwo ją stamtąd wyciągam, ale potem pomagam sobie zaklęciami, więc ostatecznie leci obok mnie. Pogoda nie dopisuje za bardzo, bo chociaż jest dosyć wcześnie i zaraz nie powinno się ściemnić, to przez grube chmury pokrywające niebo wydaje się być tak jakoś ponuro... no i zanosi się na deszcz. Ale to nic, mnóstwo razy ćwiczyłam przecież w gorszy warunkach. Docieram w okolice bijącej wierzby - było to pierwsze miejsce jakie przyszło mi do głowy, kiedy pomyślałam o treningu. Kiedy stoi się daleko, wydaje się całkiem spokojna, tak wcale się nie rusza i nie próbuje człowieka zabić. Wymyślam, że będzie to najlepsze miejsce, żeby poćwiczyć zwinność i szybkość, jestem przekonana, że na miotle będzie mi łatwiej uciekać przed szalonymi gałęziami wierzby niż bez niej. Nie, żebym była wtedy całkiem niemożliwa do złapania... ale o ewentualnych konsekwencjach pomyślę później. W momencie, kiedy napisałam te parę zdań na pergaminie i wysłałam z nim sowę, nie było już odwrotu. Oczywiście nawet przez chwilę nie zastanawiam się czy to dobry pomysł, po prostu od razu uznaję, że takim jest. W końcu na meczu też są krwiożercze tłuczki na które trzeba uważać.
Fillin Ó Cealláchain
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 175
C. szczególne : czarne, wąskie ubrania; mocny irlandzki akcent; prawie udany tatuaż na szyi, nad karkiem : all four boyd;
Szczerze mówiąc odrobinę zdziwił mnie list od Sophie, bo rzadko ze sobą szczególnie gadaliśmy czy cokolwiek w tym stylu. Chociaż chyba powinienem to całkowicie zrozumieć, w końcu jest szukającą, ja jestem szukającym, który jej może niesłusznie podpierdziela miejsce w drużynie, więc chyba nie dziwne, że to do mnie napisała. Ubieram się więc w elegancki czarny, wąski dresik, ciemną bluzę i już mknę na swojej nowej miotle od Boyda na spotkanie. Sinclair znam głównie z tego, że jest przyjaciółką Cali i siostrą Lucasa. O ile pierwsza rzecz jej się chwali to na drugą nie ma wpływu, więc trudno mi jest mieć jej to za złe. Dziewczyna już na mnie czeka. Ląduję zgrabnie obok niej przyglądając się nadal spokojnej wierzbie, która pewnie za niedługo przestanie być taka milutka. - Hej - witam się, automatycznie już poprawiając swoje włosy, co jest kompletnie bez sensu, bo na miotle nawet moje magiczne pianki nie utrzymają ich w odpowiedniej pozycji, a nad naszymi głowami chyba zbierały się chmury. - Widzę chcesz emocjonujący trening - rzucam wskazując na drzewo przed nami głową. Mam trochę nadzieję, że to wszystko wywieje mi z głowy obserwatora, który właśnie przekreślił coś co zostało z mojego związku po ostatnich wydarzeniach. - Kilka kółek wokół wierzby na początek? - proponuję prędko i wsiadam na miotłę już wzbijając się w powietrze, zerkając na moją towarzyszkę. Trochę się śpieszę tylko dlatego, że zwyczajnie boję się jakichś pytań o Cali czy coś w tym stylu. Lecę powoli w stronę wierzby, by zrobić najpierw jedno znacznie większe kółko wokół niej i przyglądając się nadal dość spokojnemu drzewu. Podlatuję nad nie i unikam nawet lekkiego dotknięcia drzewa, bo dobrze wiem, że to wywoła nawałnicę gałęzi.
Nie za bardzo kryję się z tym, że wolałabym grać na pozycji szukającej, w zasadzie to opowiadam o tym za każdym razem kiedy nadarzy się okazja, może licząc, że to jakimś cudem sprawi, że w końcu tak się stanie. Oczywiście to nie znaczy, że mam zamiary wygryźć Fillina z drużyny (dobra, może tylko kilka razy przemknęło mi to przez głowę), głównie dlatego, że nie jest to za bardzo możliwe. Gdzie ja mam nawet próbować być lepsza od kogoś, kto grach w zawodowej drużynie a u nas na meczach tylko sobie dodatkowo trenuje? - Cześć, Fillin! - witam go, zadowolona, że przyszedł i że nie musiałam na niego czekać strasznie długo. Wydawałoby się, że trenowanie z kolegami z drużyny nie powinno być takie dziwne, niby powinniśmy być zgrani, tak jak na przykład tacy krukoni co wydają się wszyscy przyjaźnić również poza boiskiem. Tymczasem my... w pełnym składzie widujemy się głównie na meczach, bo i na ślizgońskich treningach przeważnie wszystkich nie ma. - Wiadomo. Samo latanie jest za proste. Na meczu są przynajmniej pałkarze i tłuczki - stwierdzam jakby to było oczywistością. Przytakuję Fillinowi, że robimy okrążenia i tuż po tym jak on odrywa się od ziemi, ja również to robię. Czytałam ostatniego Obserwatora i w związku z tym, wiem co wyczynia z tymi wszystkimi dziewczynami. I mam zamiar się go o to spytać, tylko akurat teraz nie ma do tego warunków - jeszcze nie miałam okazji wypytać Cali, no a wiadomo, że u źródła mogą być najlepsze informacje, dlatego nie zamierzam tego odpuścić. Staram się dogonić Fillina, lecąc w miarę blisko wierzby ale jednocześnie nie za bardzo - żeby przypadkiem jej nie obudzić. Ale tak jakoś się dzieje, może to za sprawą odrobiny piasku, która spada z mojego buta, że nie do końca wychodzi mi to niezauważalne przemknięcie i po zaledwie jednym okrążeniu drzewo zaczyna wściekle machać wszystkimi gałęziami, próbując nas dorwać. Oczywiście nie zamierzam odpuszczać, wręcz przeciwnie - wyczuwam w tym pewnego rodzaju wyzwanie. - Kto dalej lata ten gumochłon! - krzyczę do ślizgona, chcąc go sprowokować do rywalizacji, żeby przypadkiem nie stchórzył i nie odleciał na bezpieczną odległość.
jeśli Fillin przyjmuje wyzwanie to może kosteczki dla urozmaicenia? rzuć k6 - liczba oczek wskazuje ile razy wierzba dotknęła cię gałęzią na każde dotknięcie rzuć dodatkowo k100 0-10: było tak lekko, że nawet nie poczułeś, to również dobrze mógł być opadając listek 11-40: trochę boli cię noga czy inna część ciała, pewnie będzie siniak, ale to nic wielkiego 41-60: szalona gałąź uderza cię tak mocno, że zbaczasz z kursu i prawie spadasz z miotły ale udaje ci się utrzymać i możesz lecieć dalej! poza wielkim siniakiem nic większego ci nie dolega 61-85: gałąź tak dziwnie cię uderza, że rozcina ci rękę/nogę i aż plami się twój piękny dresik, przydałaby się jakiś opatrunek (jak dwa razy ci to wypadnie to jak chcesz możesz przerzucić, żeby nie było nudno) 86-100: ups, spadasz z miotły ale lądujesz na czymś miękkim, więc nawet obejdzie się bez skrzydła szpitalnego - jeśli to wypadnie to dalszych kostek już nie bierzesz pod uwagę
Może Sophie uda się wygadać na bycie szukającą, w końcu ja też czasem tyle gadam, aż w końcu dostanę to czego chce. Nie jest mi specjalnie głupio, że okupuję pozycję od dłuższego już czasu, nawet mimo to, że ostatnimi czasy nie osiągam specjalnie dużo na meczach, ale to po prostu kwestia irytujących młodocianych szukających, które mają jakiegoś dzikiego farta. To prawda, nie powinno być dziwne i całkiem się cieszę, że Sophie mnie zaciągnęła na trening. Może jak zacznę z ziomkami z drużyny normalnie gadać a nie napierdalać się jak z Maxem, albo bawić się w jakieś utarczki słowne jak z Willem czy Lucasem, będę lepiej grać. Jak tak na to spojrzeć, nie dziwne, że nasza drużyna odnosi sromotne porażki. Odrywamy się od ziemi by polatać i szczerze mówiąc, ja nie chcę być mocno kontuzjowany przez jakieś drzewo. Nie chcę nic mówić, ale mam znacznie więcej do stracenia niż Ślizgonka. Jednak na jej wezwanie wzdycham i podlatuję bliżej drzewa, które od razu się rozbudza czując niepokojące ruchy wokół swoich gałęzi. Śmigam miotłą blisko i ta ledwo muska mnie raz, a potem kilka z nich robi mi niewielkie siniaki na nogach. Nie poddaję się jednak, starając się podlecieć jak najbliżej środka. Nigdy nie mówiłem, że jestem rozsądny. Dlatego krążę wokół drzewka, starając się nie zostać obity z raczej mniejszym niż większym powodzeniem. Mam wrażenie, że dodatkowo uciekam nie tylko przed wierzbą, ale przed wieloma innymi rzeczami. Przed pytaniami, przez Viks z którą nie zamieniłem słowa od ostatniego Obserwatora, przez całą resztą dziewczyn wymienionych z nią obok mojego imienia. Mimo że lecę i próbuję skupić się tylko wyłącznie na omijaniu gałęzi dzikiego drzewa, moja głowa wcale nie współgra z moją chęcią skupienia się na sporcie. Dlatego kiedy tylko ciało pamięta co robić, nawet przy teoretycznie lekkim treningu to zawodzi. Wiadomo, że mężczyźni nie potrafią skupić się na kilku rzeczach. Może dlatego, gdy jestem bardzo blisko drzewa, jakaś gałąź rozrywa mój piękny, czarny dresik na ramieniu. Ja z sykiem zerkam na moje nowe zranienie, kompletnie nie patrząc na resztę, jakby bijąca wierzba miała przestać zamiatać gałęziami, bo ja mam lekkie rozcięcie. Ale niestety tak nie było i oto kiedy ja staram się lecieć i równocześnie opatrzeć ranę, coś uderza we mnie z całej siły, a ja spadam z miotły, całkowicie nie ogarniając sytuacji. Spadam w dół, w jakieś krzaki, które amortyzują upadek. Dysząc ciężko leżę w krzaku, jęcząc boleśnie. - Nie mogę się skupić - mówię nadal nie podnosząc się z miejsca, kiedy widzę, że Sophie podlatuje gdzieś bliżej mnie i rozglądam się za moją piękną, nową miotłą, której na szczęście nic się nie stało i lewituje sobie nade mną, oczekując grzecznie aż wezmę się w końcu w garść.
Cóż, istotnie nie miałam jakoś wiele do stracenia w przypadku większego poturbowania przez wierzbę... tylko parę lekcji, ewentualnie treningów, bo do naszego meczu jeszcze daleko, może trochę galeonów przez nieobecność w pracy. Ale czy zachowywałabym się inaczej na miejscu Fillina? Raczej nie, bo gdybym miała być bardzo ostrożna to nic ciekawego w życiu bym nie mogła robić. A już na pewno nie latać na miotle, w końcu samo to mogło powodować duże kontuzje! Widząc, że ślizgon podlatuje bliżej gałęzi i zaczyna sprawnie je ominąć, wydaję z siebie okrzyk, który ma być motywujący i również się zbliżam. Dosyć szybko mi się obrywa na tyle mocno, że przez chwilę nie wiem gdzie jestem - zbaczam z kursu całe szczęście w stronę nieba a nie ziemi ale szybko opanowuję miotłę i wracam gonić Filina. Dalej idzie mi w miarę sprawnie, to na pewno przez adrenalinę w żyłach, której jest aż zanadto - tak dużo, że w pewnym momencie czuję się zbyt pewnie i niedostatecznie szybko omijam przecinającą powietrze cienką gałąź. Dopiero po chwili czuję pieczenie na nodze i patrząc na nią widzę jak szara nogawka robi się trochę czerwona. To wydarza się dosłownie parę sekund przed tym jak Fillin spada z miotły, akurat kiedy nie patrzę. Widzę już jak leci i upada na ziemię. O nie, zabiłam naszego szukającego! Co prawda jest to jakiś sposób ale na pewno nie taki, po którym sięgnęłabym świadomie. No i jest duże prawdopodobieństwo, że ktoś nas widział z błoni. Mimo tych absurdalnych myśli, które przechodzą mi przez głowę, szybko do niego podlatuję, mając jednak nadzieję, że żyje i nie w bardzo złym stanie. - Coś cię boli? - pytam jeszcze nim zauważam, że leży na krzaku. Czy to możliwe, żeby miał takie szczęście? - A o czym myślisz? - Skoro już się tłumaczy brakiem skupienia, to jest to chyba oczywiste pytanie. - O tym co pisali w Obserwatorze? - kontynuuję skoro już zaczęłam. Mam nadzieję, że nic mu nie jest i nie będziemy musieli przerywać treningu. Mnie noga trochę boli, chociaż najgorsze jest, że mam wrażenie jakby tam było więcej krwi. Niestety nie pamiętam żadnych zaklęć na zaleczenie takiej rany ale wymyślam coś innego. Za pomocą zaklęcia Vulnerra Ferre wyczarowuję bandaż, który potem ciasno związuję na nodze, dzięki czemu wygląda to trochę lepiej i z tego co mi się wydaje, powinno też chociaż trochę zminimalizować krwawienie.
Przez chwilę we dwójkę bijemy się dosłownie z wierzbą. Nie wiem dokładnie na czym polega nasz cel, ale przybliżamy się po prostu coraz bliżej drzewa, najwyraźniej próbując ryzykować swoim życiem. Kiedy tylko widzę, że Sophie dobrze sobie radzi wśród atakujących ją witek, ja również zanurzam się bijącą wierzbę, mimo że przyjmuję na siebie coraz bardziej agresywne ataki. Mimo to staram się jak mogę omijać i przy okazji nie wiem dopaść tak blisko drzewa, że aż moja koleżanka z drużyny się zawstydzi. Dlatego nie przejmuję się kilkoma siniakami, którymi raczą mnie gałęzie; mknę na swojej nowiutkiej miotle, obecnie jeśli już to przejmując się, żeby to jej wierzba nie zniszczyła, gdyby nie daj boże coś by mi się stało. I pewnie to wykrakałem w głowie, bo właśnie wtedy w serii niefortunnych zdarzeń, kiedy to próbuję ładnie śmignąć między dwoma gałęziami, jedną z nich obrywam, a druga zwyczajnie mnie zwala z miotły. Dość żałośnie leżę na krzaku na który spadłem z na szczęście nie tak dużej odległości, przez chwilę planując po prostu tu zdechnąć i dzięki temu Sincalir mogłaby przynajmniej być szukającym na zawsze, więc ona pewnie wcale nie byłaby zła. - Niespecjalnie, widać głupi ma szczęście - mówię wstając w końcu z miejsca i łapiąc swoją czekającą na mnie miotłę, masując swoją kość ogonową, która najbardziej ucierpiała. Takim samym zaklęciem jak Ślizgonka również łatam swoją ranę i zerkam na nią znad swojej różdżki i zwichrzonych jak rzadko bywa loków, kiedy zadaje mi kolejne pytanie. - No. Paskudni plotkarze - mówię kręcąc z dezaprobatą głową, wcale nie przejmując się, że gdzieś tam tkwi ziarno (albo nawet roślinka) prawdy. - Tak próbują zeszkalować dobre przyjaźnie - mówię jeszcze do blondynki, wprost odnosząc się do Cali, bo na pewno jako jej przyjaciółka tego była ciekawa i mam nadzieję, że po prostu uwierzy w moje słowa bez specjalnego podejrzewania mnie. - No dobra, to teraz coś połapmy - mówię i wyciągam różdżkę z zastanowieniem pukając się w skroń; rozglądam się dookoła, po czym przyciągam Accio kilka kamyków. Rzucam na nie niewerbalnie Draconifors, a te przemieniają się w fikuśne, niewielkie smoczki. Chcąc nie chcąc zawsze chyba już będę lepszy w transmutacji. - Widzisz przystojny, zdolny, prawie sławny; nie dziwne, że mnie szykanują w obserwatorach - żartuję sobie, zerkając z uśmiechem na Sophie. Wysyłam wszystkie smoczki ku drzewu i zgrabnie wskakuję na swoją miotłę. - Kto więcej złapie zanim drzewo je roztrzaska? - proponuję dziewczynie i już kierunku wierzby.
Super skomplikowane kostki?
Rzucamy k6 na to ile smoczków złapaliśmy i przy każdym smoczku musimy rzucić Twoje k100 by zobaczyć czy nie oberwaliśmy gałęzią. Jeśli wylosujemy więcej niż 50 dodatkowo jeszcze kostką k6. Parzysta - Udaje nam się złapać smoczka. Nieparzysta - Smoczek zostaje również zmasakrowany przez drzewo.
Za każde 10 pkt z GM po prostu przerzut dowolnej kostki.
trochę się zaplątałam z kostkami ale: 6; 92>57-4, 7>76-3, 90-2, 39, 67-5; 60-1; czyli że łapię 2 ale przy łapaniu drugiego spadam
Skoro Fillin twierdzi, że nic mu nie jest, to już wcale się nie przejmuję. Mogę też mieć czyste sumienie, że jednak nie przyczyniłam się do jego śmierci - to dopiero byłby temat dla Obserwatora. - Ale to jak było naprawdę? - dopytuję. Cali jeszcze nie miała okazji nic mi o tym powiedzieć (albo ja nie miałam kiedy od niej tego wyciągnąć), więc w sumie to wiem tyle ile wyczytałam na wizzboku. - Jesteś ciągle z Victorią czy nie? Nie wygląda na dziewczynę, co by chciała się dzielić. - Wiadomo, że nie mogę tego wiedzieć ale tak sobie wyobrażam, skoro jest (w mojej opinii) grzeczną panią prefekt - właśnie w taki sposób tworzą się plotki, chociaż Fillin chyba nie jest tak dziwny, żeby rozpowiadać sam o sobie. Mam zamiar zadawać więcej niewygodnych pytań, no ale przecież plan jest, że mamy trenować. - No, i że masz tyle fanek! - dołączam do chwalenia Fillina, w końcu o czymś takim wspomniała Morgan. - Pewnie niejedna dziewczyna chciałaby tam być z tobą opisana. - Może niekoniecznie w towarzystwie z dwoma innymi, ale czy to ważne? I jak znam Cali, to na pewno nie jest szczęśliwa, że wymieniono ją w szkolnej gazetce, bez względu na to jak było naprawdę. Przytakuję na pomysł łapania smoczków i sama też po chwili lecę. Tylko na początku wydaje się to wcale nie takie trudne - dosyć szybko okazuje się, że jest z dziesięć raz gorzej niż w przypadku zwyczajnego znicza, bo po pierwsze latają jak szalone, a po drugie nie tylko one nie mają zostać roztrzaskane przez wierzbę, ale to samo tyczy się nas. Skupiam się na tym zdaniu, starając się wypatrzeć małe kształty, które wydaje się, że śmigając miedzy gałęziami znaczenie sprawniej niż ja. W końcu mi się obrywa i muszę mocniej złapać trzonek miotły, żeby ją ustabilizować, ale dzięki temu nieprzewidzianemu zwrotowi zaskakuję kamiennego stworka i zaciskam na nim swoje palce. Drugi (zielony) widzę jak jest rozwalany przez szaloną gałąź, tą samą, która uderza też mnie, robiąc kolejną ranę blisko tej, którą już sobie prowizorycznie zabandażowałam. Ruszam więc w pogoń za kolejnym i przez dłuższą chwilę nawet uciekam przed kolejnymi siniakami albo rozcięciami, aż trafia mnie tak mocno, że czuję jak niekontrolowanie lecę. W tym samym momencie udaje mi się złapać czarno-czerwonego smoczka, więc spadamy razem. - Haa, mam go! - wrzeszczę, jedną ręką trzymając zdobycz a drugą miotłę, aż ląduję na jakimś głębokim błotku, więc poza tym, że jestem w nim umorusana i trochę poobijana to nic mi nie jest. - Chyba ta wierzba wyjątkowo nas tu nie chce - zauważam, próbując się ponieść i zobaczyć jak ślizgon sobie poradził z prowizorycznymi zniczo-smokami.
o tu wszystko kilka przerzutów ze zrobiłem (prawie wszystkie) 3 na początek potem 50, 73, 61 i po przerzutach same parzyste więc mam kolejne dwie większe rany!
Kiedy podnoszę się z krzaków, Sophie postanawia zadać pytanie bardzo wprost, na co podnoszę do góry brwi, dźwigając się na nogi. Wzruszam jednak ramionami, bo zwyczajnie nie potrafiłem odpowiedzieć na to. - Szczerze mówiąc dopiero muszę z nią pogadać, nic się nie odzywała do mnie póki co. Nie dziwne po części. W każdym razie ja i Viks nie dogadywaliśmy się... od jakiegoś czasu - tak naprawdę nie byliśmy specjalnie dobrani charakterami od samego początku. Ale zawsze raczej przymykałem na to oko, bo chodzenie z jedna najzdolniejszych dziewczyn w szkole, prefekt naczelną z rodu Brandonów, sprawiało, że nasz brak kompatybilności we wszystkich innych kwestiach był skutecznie łagodzony. Oczywiście tego na głos nie powiem (a przynajmniej nie Sophie), żeby nie wyjść na kompletnego buca (czy jestem bucem?). - Setki fanek, w tym obserwatora. Mam nadzieję, że jesteś jedną z tych co też chciałyby tam być ze mną wpisane - totalnie zakładam, że Ślizgonka żartuje, więc też tak postanawiam zrobić, zawadiacko machając do niej brwiami i wyciągając rękę, by delikatnie dźgnąć ją palcem w bok, po czym wracam do czarowania smoczków i tłumaczenia zadania. Niestety trudno mi się powstrzymać od niewinnych flirtów, pewnie dlatego obserwator potem plotkuje. W każdym razie wracamy do naszego treningu. Faktycznie szukanie smoczków okazuje się być ciężkim zadaniem. Pewnie głównie dlatego, że drzewo bardzo gwałtownie reagują na smoczki, które dziko latają między gałęziami nie przejmując się swoim życiem, listkami na drodze czy innymi bzdetami z którymi my musimy walczyć na miotłach. Udaje mi się najpierw wypatrzeć jakiegoś odrobinę mniej ruchliwego, więc podlatuję do niego slalomując między gałęziami; wyciągam dłoń, by złapać pierwszego z nich i dosłownie w ostatnim momencie odskakuje na bok przed wielką gałęzią; wystarczająco szybko by nie spaść z miotły, niewystarczająco, by nie uniknąć całkowicie zranienia. Po raz kolejny mój dresik przecina się i robi się nieładna ranka. Syczę z niezadowoleniem, ale przynajmniej udało mi się złapać! Po chwili już śmiga mi obok drugi, więc nie przejmuję się faktem, że kolejna gałąź wykorzystała chwilę nieuwagi i smagnęła mnie po plecach, bo dołożyć mi kolejnego siniaka do kolekcji. Jednak w porównaniu do wcześniejszych bitew, to były przyjemne pyrgnięcia, więc już kilka razy okręcam się na miotle i nurkuję do kolejnego smoczka. Aby go złapać po raz kolejny musiałem zmierzyć się z większą gałęzią i znowu nie prowadzę miotły wystarczająco dobrze i obrywam mocniej, przecierając znowu swój dresik. Dramat zaraz będzie cały w strzępach. Już widzę kątem oka drugiego, kiedy słyszę okrzyk Sophie, a potem widzę jak leci prosto do bagienka. Teraz to ja pikuję w jej kierunku, by zobaczyć czy wszystko jest w porządku. Ląduję obok dziewczyny i wyciągam rękę, by podciągnąć ją do pionu. Wyjmuję różdżkę i tym zaklęciem co wcześniej opatruję rany, a potem rzucam chłoczyść na naszą dwójkę. - Ok wszystko? - pytam na wszelki wypadek, uśmiechając się do dziewczyny i wyjmując swoje trzy smoczki.
- Ojej, to trochę tak głupio zerwać przez Obserwatora. Bo wiesz, jeśli to co tam napisał to nieprawda, to na pewno ją do tego przekonasz. - Dzielę się z nim najlepszymi radami, zupełnie jakby mnie o to prosił. No i w końcu nie odpowiedział czy te plotki to prawda czy nie, więc interpretuję to po swojemu. - Całkiem możliwe, że też, ale czemu zakładasz, że Obserwator to dziewczyna? - pytam, nie wkluczając, że ma rację. Wydaje się jakby na plotkarskim wizzboku nie były opisywane wszystkie romanse a tylko te wybrane, więc nic dziwnego, gdyby to były osobiste sympatie redaktora. - Jeszcze pytasz. - Śmieję się, kiedy Fillin twierdzi, że też bym chciała być tam opisana. Tak naprawdę wolałabym nie występować w takim tłumnym zestawieniu z jakimś chłopakiem, bo na pewno byłabym wtedy zazdrosna. No i jakoś nie za bardzo teraz mi flirty w głowie (dobra, może tylko trochę), kiedy chcę być lepsza niż Fillin w łapanie znicza. Tak się skupiam na łapaniu swoich smoczków, że nie mam czasu spojrzeć jak idzie jemu. Pewnie gdybym spróbowała zerknąć chociaż raz, to spadłam znacznie wcześniej a tak to przynajmniej udaje mi się złapać całe dwa zaczarowane kamyki. Właśnie wycieram się z błota, kiedy ślizgon do mnie przylatuje. Łapię jego pomocną rękę a potem chwytam miotłę, która czeka na mnie gdzieś niedaleko - ona przynajmniej uchroniła się przed kąpielą. - W miarę. Dzięki. - Mam na myśli też rzucenie zaklęcia, dzięki którem nie wyglądam już jak błotny potwór. Też pokazuję swoje smocze zdobycze i widząc, że Fillin ma jednego więcej, wydaję z siebie dźwięk zawodu. - O nieee, więc jednak łapiesz lepiej niż ja. Myślałam, że może jednak okaże się, że byłabym lepszą szukającą. Co ty na to, że spróbujemy ze zniczem? Zostawiłam gdzieś tam skrzynkę z piłkami. Czuję się co prawda trochę obolała, ale nie zamierzam narzekać - jeszcze nie jest źle. Zresztą patrząc na mojego towarzysza wydaje się, że z nim jest podobnie. Z każdą rundką dookoła wierzby nasze stroje są coraz bardziej poszarpane, a pod spodem ukrywa się jeszcze więcej siniaków. Ale czego nie robi się dla quidditcha? Rozglądam się za skrzynką o której mówię - zostawiłam ją gdzieś tam jak tylko tu przyleciałam. Wsiadam na miotłę i w miarę szybko ją wypatruję. Otwieram ją a piłki od razu chcą się wydostać na wolność, ale są dobrze przypięte pasami. Najpierw wypuszczam znicza, który śmiga koło nas i leci do góry a potem jeszcze dwa tłuczki - na razie nie wiem jak je złapię, wymyśli się potem. One również gdzieś lecą i zapewne nie mamy zbyt dużo czasu nim postanowią wrócić i nas dopaść. - Pomyślałam, że tłuczki będą trochę łatwiejszą wersją gałęzi wierzby - wyjaśniam. Wciąż jesteśmy blisko tego krwiożerczego drzewa, ale znicz niekoniecznie musi lecieć w jego stronę, przynajmniej taką mam nadzieję. - To co? Start! - ostatnie słowo krzyczę i w tym samym momencie odrywam się od ziemi, żeby lecieć w tamtą stronę co wydaje mi się, że poleciał znicz.
punkty na złapanie znicza = k100 + punkty z GM dodatkowo tłuczki - są 2, na każdego trzeba rzucić k6; nieparzysta = trafienie co daje -10 na złapanie znicza; każde 20 pkt z GM = 1 przerzut kto ma więcej punktów na znicza ten łapie :)
- Naprawdę Sophie, to miło z twojej strony, ale naprawdę nie ma już co ratować z mojego związku - tłumaczę uprzejmie unosząc ręce do góry, by skończyć ten temat, bo naprawdę nic ze mnie więcej nie wyciśnie. - Och, po prostu założyłem, że to fanka, nie fan. Raczej wszyscy mężczyźni wiedzą, że przy Boydzie już nie ma miejsca dla innych facetów w moim życiu - tłumaczę z sarkastycznym żartem, który słyszałem już tak wiele razy, że ani mnie nie mierzi ani nie śmieszy specjalnie. Uśmiecham się wesoło, kiedy twierdzi, że chciałaby być tam również umieszczona i nie mogę pozbyć się jednej myśli na ten temat. - Lucas by się ucieszył - mówię myśląc o niechęci Ślizgona wobec mnie i chichocząc pod nosem aż na myśl, że mógłbym próbować podrywać jego siostrę. Jakkolwiek to nie brzmi źle, aż zawiesiłem dłużej spojrzenie na wchodzącą na miotłę Sophie, zanim nie pomkniemy szukać smoczków. Jak zwykle jedno z nas kończy na ziemi, tym razem to szczęśliwie Sophie już nie ja (chociaż też miałem już powoli szeroką bazę siniaków). Śmieję się wesoło na jej słowa. - Nie sądzę, że zawsze to kwestia bycia lepszą w zasadzie... - mówię myśląc o pojedynku Victorii z Morgan na koniec roku, gdzie z pewnością nie określiłbym Brandonównę jako lepszą z tej dwójki. - Jasne, dajesz! - mówię wesoło, machając ręką, by wypuszczała dalsze piłki, które tu są. Odbijam się od ziemi by wypatrywać znicza. Krążę nad ziemią, równocześnie zerkając co jakiś czas na Sophie, która raz za razem robiła charakterystyczny ruch, który wskazywał na to, że mogła coś zauważyć, myślę o tym, że mogłaby starać się nad tym zapanować, bo znacznie łatwiej ją wyczytać, ale póki co sam rozglądam się za znanym błyskiem. Widzę go w pewnej odległości, ale zamiast pędzić w jego kierunku, lecę w odrobinę inną stronę, mając nadzieję, że Sinclair złapie przynętę. Robię dość niespodziewanie przy jednym z drzew kompletny obrót, by poszybować tam gdzie faktycznie jest znicz, wiedząc, że jeśli będę miał szczęście i nadal go nie zauważy, będę miał sporą przewagę.
Uśmiecham się i postanawiam już dalej Fillinowi nie doradzać, chociaż naprawdę korci mnie, żeby dać mu jeszcze kilka wspaniałych rad co do rzeczy o których przecież nic nie wiem. Decyduję się jednak być miła i tak bardzo go nie naciskać, bo jeszcze zrobi się niezręcznie. - Oj tam - kwituję uwagę na temat Lucasa, nie wiem za bardzo jakie są relacje między tą dwójką, poza tym, że za sobą po prostu nie przepadają. Wydaje mi się, że brat nie byłby szczęśliwy, gdybym była opisywana w Obserwatorze z kimkolwiek, szczególnie w takim kontekście jak dziewczyny Fillina. Niby ostatnio udało mi się go (chyba) przekonać, żeby tak bardzo się nie przejmował z kim akurat kręcę, ale wiadomo, że tak nagle nie przestanie. - A co, myślisz, że to bardziej szczęście? - pytam, chociaż doskonale wiem jak mnóstwo różnych czynników wpływa na to czy uda się złapać znicza. Z gier miotlarskich ostatnio więcej chyba było prac pisemnych niż treningów, więc miałam mnóstwo okazji, żeby pozycję szukającego przeanalizować pod każdym kątem, bo to właśnie ją zawsze opisuję. Wypatruję znicza, tak bardzo chcąc go złapać przed Fillinem, że chyba aż staram się za bardzo. Jeszcze przed chwilą tutaj był, a teraz rozglądam się i rozglądam i nic nie widzę. Latam dookoła, unikając jednocześnie zbytniego zbliżania się do wierzby, zerkam też co jakiś czas na ślizgona, żeby wyczaić czy on coś zauważył. Całkiem łatwo daję się nabrać na to, że właśnie zauważa znicza i lecę za nim, kiedy zawraca przez chwilę jestem trochę zdezorientowana, ale szybko też to robię, uświadamiając sobie, że właśnie zrobił typową zmyłkę. Pewnie gdybym siedziała na trybunach wydawałoby mi się to oczywiste, ale teraz wcale takie nie jest. Przez cały ten czas udaje mi się zwinnie unikać tłuczków, które wydają się znacznie mniej chcieć nas zabić niż gałęzie wierzby. Jednak Fillin ma sporą przewagę, lepszą miotłę i przede wszystkim - po prostu szybciej lata, więc chociaż staram się rozwinąć jak największą prędkość, to i tak nie udaje mi się go dogonić, a co za tym idzie - złapać piłeczki pierwsza. Kiedy chwilę później zlatuję na ziemię, sturliwuję się na trawę, zmęczona tą pogonią. - Weź mi zdradź jakieś dobre techniki - proszę ślizgona, ciągle leżąc sobie na trawie. Miotła grzecznie ląduje tuż obok. - Ustaliliśmy, że nie chodzi o bycie lepszym, ale chyba są jakieś super triki, które można wykorzystać? - Nie chodzi mi oczywiście o te rzeczy, które mogę wyczytać w książkach, tylko coś, czego może uczą w profesjonalnych drużynach.
Pewnie nikt nie byłby dumny ze swojej siostry, jakby była opisywana w jakimś Obserwatorze razem z całą rzeszą innych dziewczyn, nawet jeśli to nie byłbym ja, więc to akurat nie do końca dziwna. Jednak wygląda na to, że Sophie średnio przejmuje się zdaniem brata, albo po prostu bardzo sprytnie udaje, że wcale jej nie obchodzi a potem płacze po nocach na tym. - Nie bardziej szczęście, ale czasem jest to tak widoczne, że dziki fart i odrobina umiejętności może przechylić mecz... że aż szkoda gadać - mówię z westchnieniem na tego qudditcha i nieszczęsne łapanie znicza. Po chwili między nami rozgrywa się pogoń, w której stosuję typową zmyłkę, a Sophie pozostaje daleko w tyle za mną, kiedy udaje mi się dopaść prawdziwego znicza i równocześnie nie być specjalnie poturbowanym przez bijącą wierzbę. Lubię lekkość mojej nowiutkiej miotły od Boyda i mama wrażenie, że z nią unikanie wszelkich atakujących gałęzi jest bardzo proste. Dlatego już po chwili ląduję obok Sophie z uśmiechem, machając złotą piłeczką. - Łapania? Mogę ci powiedzieć na przeciwnika. Możesz udawać pewnego siebie szukającego, tak że ten poleci później za tobą nawet jeśli będziesz lecieć prosto na słup. Albo zaniepokojonego. Wiecznie się podrywaj, kręć niespokojnie zaaferowana. Przeciwnik przestanie wierzyć w twoje umiejętności i kiedy faktycznie przyatakujesz znicza, pomyśli, że to po prostu to kolejna pomyłka w twoim wykonaniu i nawet nie zdąży cię dogonić - mówię klasyczne zmyłki stosowane na tej pozycji. Już chcę powiedzieć coś o nadgarstku, kiedy nagle bijąca wierzba przypomniała sobie o mnie i nagle jej korzeń wyskakuje spod ziemi by walnąć mnie na nią z całej siły. - O chuj! - klnę na cały głos i z jękiem dotykam bolącej kostki, widząc, że Sophie została zaatakowana w takim sam sposób. - Kurwa, zwichnąłem chyba, chodź wykurwiamy stąd jak najszybciej!- mówię do koleżanki i podaję jej dłoń, abyśmy razem ulotnili się z tego okropnego miejsca.
Czy cieszyłam się, że wracamy z powrotem do Hogwartu? Z jednej strony wybitnie - w końcu wyjeżdżam z krainy jęczących Cete, wzmagających moje wizje, przez które przepowiadam ambitne rzeczy, po czym kończę zmordowana na ziemi, rzygając. Z drugiej - w sumie przynajmniej zaczęłam uczyć się z powrotem własnego daru, który wydawał się kwitnąć przy wielorybim głosie, nie musiałam chodzić na lekcje, a w drugim tygodniu ferii nawet sobie poromansowałam (w przerwach na paskudne wizje), więc wszystko to było miłym oderwaniem od tego co mnie czeka z powrotem szkole. Czyli mnóstwo zajęć na których pojawiam się, by dostać mierne oceny i spanie w jakieś sto osób w jednym dormitorium. Nie wiem dlaczego większość się nie burzyła na ten stan rzeczy, ale ja byłam przyzwyczajona do jednoosobowej sypialni po tym jak mieszkałam w Edynburgu oraz w swojej rodzinnej (mocno podupadłej) posiadłości. Dziś starałam się wymknąć gdzieś przy lesie, by zapalić sobie papierosa na świeżym powietrzu i przy okazji nie stracić jakichś dennych punktów. Oczywiście szerokim łukiem omijam bijącą wierzbę, dlatego kiedy widzę, że ktoś prze w jej kierunku aż zatrzymuję się na chwile, by zmrużyć oczy i popatrzy co wyprawia. Na początku zakładam, że idzie polatać na miotle, w końcu ma coś w rękach drewnianego? Wiele graczy bawi się w taki sposób. Jednak po chwili refleksji orientuję się, że to zdecydowanie nie jest miotła, jakiś samobójca najwyraźniej chce roztrzaskać swoją gitarę na drzewie? Całkowicie zdumiona i zainteresowana co planuje zrobić chłopak wesoło zeskakuje z kilku stopni na których stoję i zmierzam w stronę wierzby. Ta już zaczyna się poruszać złowrogo, a idąca osoba nic sobie z tego nie robi. Muszę przyznać, że miałam wrażenie, że kojarzy mi się z dawnym znajomym ta gitara, ten ruch, ale prędko się uciszam, wiedząc, że ten ktoś jest bardzo daleko stąd. Za to wariat obok mnie wydaje się dopiero zauważać, że prosto na niego zbliża się gałąź. - Ej, kurwa! - krzyczę na cały głos, ale nie zdążam bo w wysokiego bruneta już uderza gałąź wierzby. I po chwili leci kolejna, prosto w jego stronę. Biegnę prędko w jego kierunku i wyciągam różdżkę, którą jakimś Depuslo odbijam gałąź i łapię za fraki typa. - Co ty do chuja wyprawiasz! - pytam i ciągnę go z całej siły, żeby wstał, odrzucam zaklęciem kolejny atak rośliny i wyciągam go jak najszybciej poza zasięg szalonego drzewa, zadyszana opieram dłonie na kolanach. Spoglądając na szalonego człowieka i kiedy to robię zapominam na chwilę, że miałam odetchnąć. Aż mrużę oczy raz jeszcze, przekonana, że mam kłopoty ze wzrokiem. - Alec? - pytam zdziwiona i jak typowa dziewczyna, która widzi kogoś takiego, kim kiedyś był dla mnie on, myślę o swoim wyglądzie. Wielka czarna bluza, wąski dresik, włosy w kok na czubku głowy. Pewnie czerwona po przebieżce, ale przynajmniej zadbana morda, z syfami przykrytymi elegancko magią i makijażem (plus tego, że uznałam, że wypada jakoś wyglądać, skoro ktoś się za mną kręci). Summa summarum, wyglądałam pewnie zdrowiej niż kiedy ostatnio się widzieliśmy, ale nigdy nie byłam spektakularna i zawsze uważałam, że Alec na pewno zazwyczaj trafiał lepiej. Szczególnie, że ten jak zwykle wyglądał fenomenalnie.
Alec Taylor
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 192
C. szczególne : Kilka tatuaży na ciele, mała blizna na prawym policzku, szczególnie widoczna, kiedy się uśmiecha, wyraźny amerykański akcent
Początki zawsze bywają trudne. Szczególnie wtedy, kiedy już w dosyć odpowiednim wieku, człowiek zostaje zmuszony do całkowitej zmiany tak wielu aspektów w swoim życiu. O ile zmiana pracy nie była jeszcze tak straszna, tak dla młodej osoby, jaką był Alec, kompletna zmiana wszystkiego, była czymś, z czym naprawdę miał duży problem, aby sobie poradzić. Za sprawą swoich rodziców, w środku roku szkolnego, został wrzucony do całkowicie nowej szkoły, w całkowicie nowym kraju, gdzie uczyła całkowicie inna kadra nauczycielska mówiąca z całkowicie innym akcentem! Za dużo tej inności w tym wszystkim. To nie mogło skończyć się dobrze, o tym był przekonany. Całkowicie otumaniony tym wszystkim nie nadążał za zajęciami oraz ich tokiem, nie rozumiał zachwytu prorokiem codziennym, nie rozumiał wrogości jednego domu względem drugiego, bo po prostu nie wiedział, że te zwyczajnie się nie tolerowały. To wszystko było dla niego niczym enigma! I Merlin mu świadkiem, że ten pierwszy dzień, był po prostu tragicznym… Kiedy więc zobaczył, że pogoda na błoniach się poprawiła bez skrępowania postanowił porzucić ostatnią lekcję i udać się na błonia. Oczywiście zabrał ze sobą Rosalitę, gotów rozsiąść się pod jakimś drzewem, z dala od ciekawskich spojrzeń, które atakowały go zewsząd. Czuł się niczym okaz w cyrku. Wszyscy się na niego gapili, wytykali go palcami za jego plecami, gadali na jego temat, nawet niespecjalnie krępując się faktem, że mógł ich usłyszeć. Miał ochotę kopnąć to wszystko w dupę i wrócić do Ilvermorny, gdzie zapewne właśnie kończyliby zajęcia z zielarstwa z profesorem Xiu. A tak, szedł przez błonia, sam nie wiedząc gdzie, dzierżąc dumnie Rosalitę, bo tylko ona i rodzeństwo mu pozostało. Nic innego nie miało znaczenia, bo wszystko inne było mu kompletnie obce. Widział z oddali drzewo, które idealnie spełniało jego wymagania. Duża wierzba, gdzieniegdzie przykryta jeszcze śniegiem. Tym faktem nie zamierzał się przejmować. Zawsze mógł wyczarować sobie jakiś mały koc, aby tyłek mu nie zmókł. Więc dzielnie kroczył w jej stronę, kompletnie nieświadomy tego, jakie zagrożenie na niego czekało. Zorientował się, kiedy usłyszał za sobą krzyk, a gałąź uderzyła go mocno w brzuch. Oddech wyrwał się z jego trzewi, a jemu aż zakręciło się w głowie. Co się działo dalej nie był pewien, ale poczuł jak nagle ktoś pociągnął go do tyłu, ochraniając jego głowę, przed kolejnym atakiem drzewa, które kurwa żyło! Kompletnie skonsternowany przyglądał się tej roślinie, oddychając bardzo szybko. – Kto kurwa sadzi coś takiego?! – ryknął z wyraźnym amerykańskim akcentem w głosie. Dopiero potem odwrócił się twarzą w stronę osoby, która go uratowała i niemalże jego szczęka odbiła się od ziemi, kiedy rozpoznał w swoim wybawcy Freddie. Nieco starszą, niż zapamiętał, ale to była definitywnie ona. – No bez jaj… Freddie?!- jej imię wypowiedział z radością, której naprawdę nie czuł od momentu, kiedy jego stopa stanęła na Brytyjskiej ziemi. Zaskoczenie mieszało się z radością na widok dziewczyny. – Nie wierzę… To chyba jakiś sen. Ale w sumie jak widzę bardzo ładny – posłał jej szczery uśmiech, czując dziwne napięcie, kiedy zmusił mięśnie swojej twarzy do takiego ruchu. Jeszcze chwila a byłby zapomniał, jak to robić! Nie ma co, z dziewczyny był wybawca w każdym calu!
Freddie Moses
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 22
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 180
C. szczególne : luźne ubrania | wzrost | miętówki | kolorowy tatuaż z mieniącymi się gwiazdami na całym przedramieniu
Może gdybym była jakkolwiek przejęta życiem szkoły, dowiedziałabym się więcej o nieznajomym z Ameryki, który przeniósł się w tym semestrze. Ale szczerze mówiąc bardziej przejmowałam się sobą niż krążącymi po szkole ploteczkami i jedynie zarejestrowałam w którymś momencie, że w moim roczniku będzie ktoś nowy. Jednak nadal nie zainteresowałam się wystarczająco kto to był i z pewnością, nawet za kilka milionów galeonów, nie założyłabym, że jest to ktoś mi znany, czyim losem przejęłabym się bardziej od podrzędnego byłego ziomka. W tej chwili jednak ruszyłam do nieznajomego niczym jakiś dzielny Gryfon, jednak raczej nie kierowałam się odwagą, a chęcią pomocy, bo naprawdę się bałam, czy przypadkiem nie dostanę zaraz po twarzy gałęzią, wyjebię w powietrzę, a ja umrę w bezsensownej próbie ratowania randoma. Okazuje się jednak, że wcale mój wysiłek nie poszedłby na marne, bo mam przed sobą nikogo innego jak Aleca Taylora. Warto było ryzykować życie na taką niespodziankę. Nagle niekontrolowanie szczerzę się jak głupia do chłopaka, kiedy rozemocjonowana orientuję się w sytuacji. Ten wydaje się być równie szczęśliwy na mój widok, chociaż kiedy widzieliśmy się ostatnio, jestem przekonana, że miał znacznie pozytywniejszą aurę. Nie powinnam być zdziwiona, biorąc pod uwagę dlaczego tu jest, ale póki co jestem zbyt przejęta sytuacją by pomyśleć logicznie. - To ja! - mówię dość durnie, aż klaszczę w ręce z radości; po czym nie przejmując się konwenansami, wyciągam swoje długie łapska, by na chwilę złapać chłopaka i przytulić go mocno i na chwilę kładąc głowę na jego ramieniu, kiedy przekazuję swoją czułość; jak zwykle dość mocno, zapominając o możliwym bólu, które spowodować mogła wierzba i dopiero po paru sekundach przypominając sobie o sytuacji i puszczam chłopaka. - O sorry, nic ci nie jest? To dyrektorzy tacy zjebani w tym Hogwarcie, nie wiedzą co robią, nasz obecny to nie wiem czy żyje i czy ogarnia co się dzieje - mówię dość chaotycznie, machając ręką. Śmieję się krótko na komplement Aleca, prędko go urywając, kiedy słyszę swój mało elegancki ryk. - Ty też wyglądasz super - mówię jak zwykle wprost to co myślę. Automatycznie poprawiam włosy, chociaż te ściśnięte są w ciasny kok. - Rosalita! A tobie nic nie jest? - pytam grzecznie gitary, delikatnie dotykając jej pięknych zdobień, na chwilę rozpraszając się sytuacją, przypominając sobie brzdąkanie na niej Taylora. Wracam jednak do właściciela instrumentu, patrząc na niego ponaglająco. - Alec... co ty tu, kurwa, robisz? - zagaduję uprzejmie z ekscytacją. - Na srające pegazy, jesteś z wymianą czy coś? - Próbuję strzelać jaki jest cel chłopaka i zakładam raczej, że to jakaś przyjemna wycieczka do nieprzyjemnych murów Hogwartu. - Jak coś to jestem na pomoc w ogarnięciu się co i gdzie i ratowaniem przed drzewami, ośle - mówię rozbawiona, śmiejąc się szczerze z jego poprzedniej pomyłki i łapiąc chłopaka za ramię. Tylko by sprawdzić jeszcze raz, czy serio to on.
Alec Taylor
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 192
C. szczególne : Kilka tatuaży na ciele, mała blizna na prawym policzku, szczególnie widoczna, kiedy się uśmiecha, wyraźny amerykański akcent
On za to miał wrażenie, że już niemalże cała szkoła wie o trojgu nowojorczyków, którzy nagle pojawili się w Hogwarcie po feriach zimowych. Wszyscy szeptali na ich temat, rzucali dziwne spojrzenia i zastanawiali się, czy to oby na pewno oni, czy może uczniowie do tej pory pominięci przez nich pośród chmary całkowicie nieznanych jeszcze osób. Nie minął nawet tydzień, a powoli zaczynał mieć tego serdecznie dosyć. Co prawda Alec powinien się tego spodziewać, ale i tak nie przywykł do takiej atencji w kierunku jego osoby. Peszyło go to. Wolał, aby mówili o nim w inny sposób niż "widzisz tego wyrośniętego? Tak, to ten co to dopiero przyjechał do Hogwartu z Ameryki. Może tam go nie chcieli..." A że zarówno Alec jak i jego rodzeństwo, nie spieszyli się z wyjaśnieniami odnośnie motywów ich pojawienia się w tej szkole i to w samym środku roku akademickiego, plotki bardzo szybko nabierały na sile. Dlatego tylko Merlin raczył wiedzieć, jak wielka radość ogarnęła go, kiedy zobaczył choć jedną znajomą mu twarz w tym wszystkim. Niejednokrotnie wspominał swoje spotkania z Freddie, w sposób bardzo przyjemny. Stała się dla niego kimś wyjątkowym, choć nie zamierzał mówić o tym głośno. Myśl, że to właśnie ją spotka w jednym ze swoich pierwszych dni w kompletnie nowej szkole, była tak absurdalną, że w ogóle nie brał czegoś podobnego pod uwagę! Teoretycznie wiedział, że była Brytyjką, ale kompletnie nie miał pojęcia, gdzie się uczy i czy w ogóle to robi. A tymczasem właśnie stała obok niego, wywołując na jego twarzy szeroki uśmiech. - Nawet nie wiesz, jak się cieszę, że cię widzę! - obwieścił, zanim zdążyła wziąć go w ramiona. Kiedy jednak poczuł jej ręce na swoim karku, jakby automatycznie przytulił dziewczynę mocno do swojego ciała jedną ręką, unosząc kilka centymetrów do góry. W drugiej dłoni wciąż dumnie dzierżył Rosalitę, trzymając ją za gryf i pilnując, aby faktycznie nic nie stało się jego kochance. Nie darowałby sobie, gdyby ta ucierpiała po tylu latach na obcej ziemi. - Nie, spokojnie, jestem cały. Obolały, ale cały - powiedział, kiedy wypuścił ją ze swoich ramion. Pokręcił głową, wciąż się uśmiechając. - No nie powiem, że spodziewałem się ataku zabójczego drzewa, posadzonego przez dyrekcję Hogwartu. - Dla niego brzmiało to zupełnie absurdalnie. Kompletnie nie rozumiał motywów działania tutejszej władzy i chętnie podyskutowałby na ten temat, jednak zamiast tego, wolał cieszyć się ze spotkania z dawną znajomą. Zerknął w stronę swojej gitary, kiedy Freddie zdecydowała się w taktowny sposób zapytać ją o samopoczucie. Zmarszczył nieco brwi, badawczo przyglądając się drewnianemu korpusowi. - Może wymagać strojenia, ale będzie żyć - zawyrokował w końcu, kiwając głową, jakby chciał samemu sobie potwierdzić prawdziwość wypowiedzianych właśnie słów. Przeniósł swoje spojrzenie w stronę dziewczyny, kompletnie nie spodziewając się serii pytań, które skierowała do niego. Uśmiechnął się, choć ten uśmiech daleki był od tego szczerego i serdecznego, który dopiero co opuścił jego twarz. - Chciałbym, aby to była tylko wymiana. Moi rodzice przenieśli się z MACUSy do Ministerstwa Magii. Więc ja z rodzeństwem automatycznie przenieśliśmy się z Ilvermorny do Hogwartu. Jak widać - tu wymownie wskazał głową wierzbę za jego plecami - nie idzie mi tutaj najlepiej. Ale opowiem ci wszystko, tylko chodźmy gdzieś dalej, byle od tego drzewa.- powiedział jeszcze, bo naprawdę czuł się niekomfortowo z drzewem, które potrafiło zabijać przy pomocy swoich gałęzi, radośnie rosnącym za jego plecami.
Freddie Moses
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 22
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 180
C. szczególne : luźne ubrania | wzrost | miętówki | kolorowy tatuaż z mieniącymi się gwiazdami na całym przedramieniu
Cóż, zmiana pracy rodziców to pewnie jakiś jeden z najbardziej popularnych powodów do przeprowadzki, więc sama nie widziałabym powodów, żeby to ukrywać, skoro wszyscy chcą wiedzieć. Jednak co ja wiem, sama musiałam opowiadać durne historie dlaczego mnie nie było przez cały poprzedni rok. Dlatego mogłabym powiedzieć, że wiem co czuje, ale to nie była prawda. Po pierwsze mieliśmy inne charaktery, po drugie, ja tu miałam bliskie osoby oprócz rodzeństwa, do których wróciłam z wielką przyjemnością. Oczywiście też nie powiem na głos jak ucieszyłam się z widoku Aleca (jakby nie było tego widać), a również jak i fakt, że był dla mnie kimś wyjątkowym. W końcu ja bardzo rzadko staram się przypodobać komukolwiek, a kiedy spędzałam czas z nim nawet całkiem starałam się by powściągnąć język i ogólnie być jakąś lepszą wersją siebie. Z lepszym czy gorszym skutkiem. Nie dziwne też, że nie pomyślał o tym, że może mnie tu spotkać. Kiedy się bujaliśmy razem, większość czasu mówiłam raczej, że po prostu pracuję w barze, twierdząc, że szkołę mam za sobą, bo wtedy tak myślałam. Rżę mu do ucha, kiedy podnosi mnie lekko do góry, bo w końcu nie wszyscy potrafią to zrobić z łatwością, biorąc pod uwagę mój wzrost, dorównujący sporej ilości chłopców i zdecydowanie przewyższający większość dziewczyn. - No cóż, nie znałeś naszych dyrektorów, więc ci się nie dziwię. Jednak wkrótce się dowiesz jakimi są zjebami! - mówię nadal radośnie i wciąż szczerząc się jak głupia. Głaszczę jeszcze Rosalitę, jakby była moim ulubionym zwierzątkiem i kiwam głową na słowa chłopaka, zasypując go po chwili serią pytań. Widzę, że jego uśmiech jakby zbladł, więc automatycznie to również ostudziło mój zapał do biegania po zamku i pokazywania mu najdurniejszych miejsc w Hogwarcie. Powinniśmy zrobić taką wycieczkę w pakiecie, byłoby mnóstwo miejsc do zwiedzania z wierzbą na czele. - Jasne, chodźmy! - mówię i skaczę raźno w kierunku jakiejś dalszej ławeczki, na której siadam po turecku, klepiąc miejsce obok. - Jestem prawie pewna, że słyszałam o nowych, ale nie przejmowałam się specjalnie, bo kto by na srające pagazy przypuszczał, że to ty! Na pewno nie ja! - dodaję jeszcze głośno podekscytowana. - No to skoro już uciekliśmy przed wierzbą, mów co się działo u ciebie. Zakładam, że przenosiny nie są zbyt przyjemne... Ja też niedawno wróciłam do szkoły, ale wiesz, ja jednak znałam tu sporo mord. - Próbuję jakoś dość nieudolnie pocieszyć Aleca, hamując swój entuzjazm i przy okazji nie bardzo wiedząc co powiedzieć, bo zakładam, że czuje się obecnie chujowo z tym wszystkim. Dlatego by poprawić mu humor wyciągam ręce, by wytarmosić wesoło policzki Amerykanina, mimo wszystko nie mogę się nadziwić i nacieszyć, że go tu widzę. - Opowiadaj! Jak bardzo chujowo w skali od jednego do najchujowiej, jak się z tym czujesz, jakie są twoje plany na przyszłość i jak mogę wszystko naprawić, żeby ci było lepiej w tym kurwidołku - mówię udając ton zaawansowanego psychologa, oczywiście odrobinę psując to swoimi niespecjalnie górnolotnymi słowami. Ale co tam, liczą się chęci!