Posąg jest wejściem do tunelu, prowadzącego do Miodowego Królestwa. Można go otworzyć zaklęciem Dissendium, stukając w garb czarownicy, jednak niedużo osób zna to zaklęcie. Postacie z wiszących tu obrazów na pewno wiedzą coś o samym przejściu. Szkoda tylko, że rzadko kto zatrzymuje się tu, żeby z nimi porozmawiać! Znajduje się tu również tajny korytarz prowadzący do klapy do Miodowego Królestwa.
Autor
Wiadomość
Caesar T. Fairwyn
Wiek : 27
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 192 cm
C. szczególne : Brak dwóch palców, wysoki wzrost, skupiona twarz, zimne spojrzenie, wyraźna nieśmiałość wobec młodych dam.
Caesar chciał zachowywać się krystalicznie, ale nie potrafił. Ostatnie wydarzenia powodowały, że czuł ciągły niepokój, a tegoroczna uczta w żaden sposób nie uspokoiła jego obaw. Z uporem maniaka zaczął wertować książki opowiadające o historii magii, które mogłyby doświadczyć wiadomości na temat współczesnych wydarzeń. Ciekawiło go czy w przeszłości dochodziło do przypadków kiedy to czarodziejów zawodziły różdżki. Skomplikowany umysł ślizgona doszukiwał się wielu problemów, jednak jedną z głównych rzeczy jakie obwiniał były właśnie różdżki, których używali czarodzieje. Według Cezara nie były one wieczne, a razem z wiekiem - władający magią powinni je zmieniać, dopasowując do obecnych zainteresowań. Nie było człowieka, który by się nie zmieniał, a jedenastolatek znacznie różnił się od dwudziesto czy trzydziestoletniej wersji siebie. Tak się zdarzyło, że umówił się z pewnym bardzo interesującym mężczyzną, który miał dostęp do wielkich zbiorów ksiąg magicznych. W szkolnej bibliotece nie znalazł właściwie niczego ciekawego, stare manuskrypty, których nie zdążył przetłumaczyć i książki historyczne z Działu Zakazanego właściwie niczego nie ułatwiały, tworząc jednocześnie mętlik w głowie Cezara. Jego plan był prosty, dostać się do Hogsmeade, znaleźć faceta, kupić księgę i spokojnie, bez jakichkolwiek podejrzeń wrócić do szkoły. Wszystko jednak pokrzyżował jeden ślizgoński szczegół, którego nijak nie dało się ominąć. Chłopak nie spodziewał się, że spotka kogoś właśnie w tym miejscu i o tej porze. On mógł robić co chciał, był prefektem, jednak Cortez - ten pomimo, że był studentem powinien przestrzegać regulaminu. Fairwyn podszedł do młodszego kolegi z nieodgadnionym wyrazem twarzy i suchym tonem rzekł. - Cortez, może i jesteś studentem i masz więcej praw, ale nie powinno Cię tutaj być, nie o tej porze - zmarszczył brwi, przez co wyglądał dużo bardziej srogo i dodał - Jesteś z Slytherinu więc nie odejmę Ci punktów, ale prosiłbym abyś udał się do Salonu Wspólnego Ślizgonów albo przynajmniej w tamtym kierunku. - wsadził rękę do kieszeni i zaczął obracać różdżką pomiędzy palcami - Tutaj nie jest bezpiecznie, nawet jeśli jesteś mistrzem zaklęć - zakończył gładko. Zdawał sobie sprawę z możliwości czarodziejskich młodszego kolegi. Bywał nieobliczalny, a Cezar nie mógł spodziewać się jak zareaguje na jego słowa. Mógł kazać mu spierdalać, mógł rzucić klątwę albo posłuchać głosu rozsądku i udać się w swoją stronę - jednak to dalej była tylko i wyłącznie jego decyzją, na którą on nijak nie mógł wpłynąć. Po wszystkim mógłby mieć wpływ na wydalenie go ze szkoły, ale na tym mu na razie nie zależał. Aleksander nie był szkodliwą jednostką, a w szkole istniały dużo gorsze jednostki, którym Fairwyn był dużo bardziej nieprzychylny.
Aleksander Cortez
Wiek : 25
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 194
C. szczególne : Kruczoczarne, kręcone, długie włosy (od ostatniego pobytu w szkole jeszcze dłuższe) luźno opadające. Ubrany w wszystko co wygodne i swobodne - brak garniturów. Karnacja skóry znacznie ciemniejsza. Opalił się w tym Meksyku.
Nagle ktoś zasłonił obraz w który się wpatrywał od kilku godzin. Nadal jednak nie byłby w stanie powiedzieć co się na nim znajdowało. Przyjrzał się uważniej chłopakowi, marszcząc czoło i rozglądając się dookoła. Nagle jego rysy twarzy złagodniały, a on podnosząc rękę do czarnej czupryny potargał ją, zjeżdżając po szyi do barku i pocierając go kilka razy odpowiedział spokojnie: - Zasiedziałem się - powiedział cicho znów patrząc się na prefekta, zjechał wzrokiem w dół, przenosząc go na mniej niż kilka sekund na jego rękę schowaną w kieszeni. Po tym znów powrócił do jego twarzy, a na jego nie zmieniła się nawet na chwilkę. Cały czas pozostawała bez najmniejszej emocji. - Na całe szczęście, i tak przez tego jebanego przez buchorożca Fairwyna ostatnio straciłem czterdzieści pięć punktów... - rzucił szybko i dopiero zrozumiał swój błąd. Podniósł spojrzenie na tamtego i skrzywił się przepraszająco. - Znaczy się... wiesz... Echh, już wystarczająco mam do odrobienia - powiedział cały czas siedząc i wyglądało na to, że nieśpieszno mu było do pokoju wspólnego. - No i niepotrzebnie sprowokowany i zmuszony, zawsze mógłbym coś ci zrobić byś stracił pamięć - dopowiedział i nie odrywając od jego oczu swoich uśmiechnął się szeroko. Napiął mięśnie i skierował swoją rękę do kieszeni, jednak w połowie się rozmyślił. - Ale to byłoby bez sensu i być może katastrofalne w skutkach prawda? - rzekł i wyprostował się rozciągając. - Nawet ja nie panuję nad swoją różdżką na tyle by rzucać na prawo i lewo zaklęcia nie bojąc się, że przez przypadek wyjdzie mi coś zupełnie innego. - Podłapał to jak wcześniej do niego powiedział, na co sam kpiąco się uśmiechnął. - A tak na poważnie to mam problemy z zasypianiem już od kilku dni. Coś jest nie tak i nie mogę od tak sobie spokojnie spać w swoim łóżeczku. - Powiedział mu swój prawdziwy powód dla którego tutaj tyle czasu przesiedział.
Caesar T. Fairwyn
Wiek : 27
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 192 cm
C. szczególne : Brak dwóch palców, wysoki wzrost, skupiona twarz, zimne spojrzenie, wyraźna nieśmiałość wobec młodych dam.
Dużo wysiłku musiał włożyć Cezar w to żeby się nie roześmiać. Uniósł lewą brew do góry i założył ręce wysokości piersi, przy okazji wyjmując z kieszeni różdżkę. Dobrze pamiętał ostatnie Runy, kiedy to Cortezowi zachciało się ściągać. Nie miał zamiaru bronić ojca, to było pewne, jednak rozumiał jego powódki. Przyłapał trójkę uczniów przed Aleksem, a ten i tak połasił się na oszustwo. Jebany przez buchorożca Fairwyn był upierdliwcem, ale nie w tym przypadku. Nie miał zamiaru jednak rozwodzić się na ten temat, nie było sensu - Cortez wcześniej, czy później powinien dość sam do tego, jak bardzo debilnie postąpił. Jak byle Gryfon czy Puchon. - Możesz sobie mówić na profesora Fairwyna jak chcesz - na jego usta wpłynął półuśmiech - ja nie mam z nim nic wspólnego, nauczyciel, jak nauczyciel - odrzekł zdecydowanie. - Cortez, daj sobie spokój z pajacowaniem i lepiej zabierz się za uczestnictwo w lekcjach - Młody Fairwyn wywrócił oczami i przestąpił z nogi na nogę - Bo jeszcze będę Cię musiał nadzorować podczas wszystkich, 45 szlabanów - Skrzywił się mocno. Jakby nie miał nic ciekawszego do roboty. Znał podłość Edgara, zresztą, gdyby Cezar miał kogoś kim mógłby się wysłużyć to pewnie też by to zrobił, i wiedział, że jemu samemu nie będzie się chciało siedzieć z jakimś osiemnastolatkiem, pilnując czy na pewno czyści kible albo sprząta salę pamięci. Cezar też miewał problemy ze snem. Zastanawiało go jednak co takiego trapi Corteza. Nie wyglądał na takiego co to nie może zasnąć, bo brakuje mu laski - zresztą prowadzał się z Andreą więc pewnie gdyby ją ładnie poprosił to z ucałowaniem ręki odwiedziłaby go w dormitorium. On sam ciągle martwił się magią. Nie potrafił sobie wyobrazić życia bez niej, a powoli dochodził do wniosku, że chyba właśnie do tego będzie skazany. - Każdy ma problemy z magią, nawet nauczyciele czy dyrektor. - przypomniał sobie sytuację z uczty, kiedy to belfer musiał poważnie namęczyć się z tym by znów ożywić tiarę. - Ten rocznik jest jakiś wyjątkowo pechowy, ciekawe czy Tiara przydzieliła w tym roku jakiegoś mugolaka do Slytherinu - wolał nie myśleć o tym co mogło spotkać takiego dzieciaka w domu węża. Lata wojny i względnej nietolerancji minęły dawno temu, ale młodsi uczniowie miewali naprawdę durne pomysły. Może powinien bardziej zainteresować się tą sprawą. Był Prefektem, takie rzeczy chyba należały do jego obowiązków.
Nocną ciszę przerwał przytłumiony odgłos ciężkich kroków, dochodzący zza rogu. Klap. Klap. Klap. Klap. Zdławione stąpanie rozwlekło się echem po zasnutym ciemnością korytarzu. Ktoś szedł w ich stronę. Powoli. Krok za krokiem. Klap. Klap. Klap. Głuchy tupot stawał się coraz wyraźniejszy. Obaj chłopacy patrzyli w kierunku, z którego dochodził. Skradający się miał za moment wyjść zza ściany. Klap. Klap. Klap. Cisza. Kroki zatrzymały się na ich korytarzu. Do kogokolwiek należały, powinni byli już go zobaczyć. Jednak w wątłym świetle z ich różdżek nie było widać nikogo, a jedynym słyszalnym dźwiękiem były ciche oddechy dwójki Ślizgonów. Pierwszy ruszył się prefekt. Zrobił krok w kierunku miejsca, w którym zacichło stąpanie, ale przystanął, bo z końca korytarza doszedł ich kolejny dźwięk, zmierzający powoli w ich stronę. Znanemu im już stukowi kroków, towarzyszył odgłos przeciąganych po ścianie pazurów. W korytarzu nadal nie było nikogo widać. Kroki i zgrzyt drapanej ściany ucichły dwa jardy przed nimi.
______________________
Aleksander Cortez
Wiek : 25
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 194
C. szczególne : Kruczoczarne, kręcone, długie włosy (od ostatniego pobytu w szkole jeszcze dłuższe) luźno opadające. Ubrany w wszystko co wygodne i swobodne - brak garniturów. Karnacja skóry znacznie ciemniejsza. Opalił się w tym Meksyku.
Trochę się uspokoił gdy Cezar powiedział, że może go sobie nazywać jak tylko chce. Nie znał relacji tych dwojga, ale wyglądało na to, że nie były wcale za dobre. Albo też Ślizgon miał zupełnie inne podejście niż jego własne do tego typu spraw. - Doprawdy nic a nic? - odpowiedział teatralnie unosząc brew i lekko się uśmiechając. - Czasami mam wrażenie, że to jedyny sposób by jakoś nie wyróżniać się z tłumu. Zwłaszcza ostatnio, próby zwracania na siebie jakiejkolwiek uwagi przez innych uczniów osiąga chyba już maksymalny próg. Co będzie później? Wchodzenie na ławki podczas zajęć? Bo już od dawna pozapominali po co przychodzą na zajęcia i czym one tak na prawdę są. Urządzając tam jakieś dramaty, sceny jak z słabych romansideł, czy zwyczajne kółko spotkań towarzyskich. I to niby ja najbardziej pajacuję? - odburknął mu zirytowany. Spojrzał się na jego różdżkę. Nie dlatego, że się obawiał, a dlatego, że był ciekawy pracy jego rodu. - Sam ją zrobiłeś, czy ktoś z twojej rodziny? - rzucił w jego stronę zainteresowany. Wtedy usłyszał głośne tupanie, ktoś szedł w ich stronę. Przez co spojrzał się zdziwiony na kolegę i już podniósł z ławki. - Spodziewasz się kogoś? - wyszeptał do Cezara i podniósł wyżej różdżkę celując w stronę wejścia. Wolałby był to jakiś nauczyciel. Wtedy mogliby ściemnić, że właśnie odrabia jeden z swoich szlabanów, pomagając koledze z domu. Bo przecież tak wiele się dzieje ostatnio, że lepiej jest nie chodzić samemu po szkole. Jakoś tak chciał, aby okazała się to pewna prefekt. Mógłby bez problemu jej mocno zaszkodzić. I odebrać to co ostatnio nie miał okazji, bo zabrała mu ją prefekt Slytherinu. Kroki się nasilały lecz nikogo nie ujrzał. Nikt przed nimi nie stał, a był pewny, że odgłos kroków dochodził z miejsca, gdzie powinni już kogoś lub coś zauważyć. - Niewidka? - wyszeptał, gorączkowo szukając jasnego rozwiązania. No ale raczej nie, jeśli komuś zależało by na dyskrecji to by nie tupał jak głupi troll, no chyba że jest całkowitym nieudacznikiem i głuchy. No nie... A może to znikająca małpa? Nie... Ona też by nie tupała. A może by tak... Nie, one tutaj nie występują... Ale warto było sprawdzić. Pierwszy ruszył w tamtą stronę prefekt. Więc Cortez świecąc lumosem przesuwał się pomału w stronę Cezara, tak by stanąć za nim. Musiał coś sprawdzić, więc efekt jaki chciał uzyskać to świecenie chłopakowi za plecami, przez co na ścianie musiał ukazać się jego cień. Przesuwał się jednak dalej tak by wyłonić się po jego lewej stronie. Różdżkę trzymał prawą ręką, nadal jednak świecąc za nim.
Caesar T. Fairwyn
Wiek : 27
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 192 cm
C. szczególne : Brak dwóch palców, wysoki wzrost, skupiona twarz, zimne spojrzenie, wyraźna nieśmiałość wobec młodych dam.
- Zalał to zalał nie ma co drążyć tematu - beznamiętnie wzruszył ramionami, ciągle zachowują obojętny wyraz twarzy. Mało rzeczy było w stanie zrobić na Caesarze wrażenie. Zdawało mu się, że w szkole, a już szczególnie na zajęciach widział wszystko. Ludzie obrzucali się nawozem, równie chętnie co przezwiskami, a pajacowaniu nie było końca. Czasem się wkurzał, miał ochotę porozdzielać ich wszystkich, poodejmować punkty i zamknąć te niewyparzone gęby jakimś zaklęciem, jednak wielce prawdopodobne było, że za takie coś wywaliliby go z prefektury. A tego bardzo nie chciał. - Cortez, to nie jest wyliczanka, kto zachowuje się lepiej, a kto gorzej. Nazwisko i dom zobowiązuje, a jeśli chcesz zachowywać się jak byle gryfonii to proszę bardzo, droga wolna. - Ledwo powstrzymywał się przed "facepalmem". Zirytowany, zmarszczył brwi i pokręcił głową nad głupotą kolegi. - Zresztą czy dobre wyniki w nauce zdobyte dzięki swojej wiedzy, a nie przez ściąganie, nie są dużo bardziej zadowalające? - zapytał całkowicie szczerze, ciągle nie mogąc zrozumieć ludzi, pokuszających się na ściąganie. Nie chodziło o to, że był jakoś strasznie prawy, trudno było mu jednak zrozumieć kłamców i oszustów, szczególnie w kwestii nauki i dobrych ocen. Sam Fairwyn nie mógłby sobie wybaczyć dobrej oceny, bez posiadania potrzebnej wiedzy, kierował się zasadą — lepszy Troll, niż zerżnięty Wybitny. Cortez był w tej kwestii wyjątkowo zawistny — każdy uczeń wiedział, że uczniowie Slytherina mają u Edgara sto razy gorzej, a belfer bardzo dba o to, by każdy z nich dobrze reprezentował dom srebrno-zielonych. Mógł spodziewać się tego, że w takiej opcji nauczyciel nie odpuści. Najwyraźniej nie każdy był na tyle roztropny, ale na to chłopak nie mógł nic poradzić. Zapytany o różdżkę uśmiechnął się nieskromnie, uniósł ją do góry, na wysokość swoich oczu i dokładniej przyjrzał się magicznemu przedmiotowi. Pierwsza różdżka, jaką udało mu się stworzyć, służyła mu już od 2 lat. Nie była najlepszą, a Caesar był pewny, że inne twory od Fairwynów działałyby znacznie lepiej, jednak cholerny sentyment nie pozwalał mu się jej pozbyć i zamienić na żadną inną. - Sam. - spojrzał na kolegę znad różdżki - Jak zniszczysz swoją albo ktoś Ci ją ukradnie to mów, chętnie stworzę coś specjalnie pod Ciebie - rzekł pewnie, całkowicie nie wstydząc się swoich umiejętności. Przeszedł kurs i staż i chociaż był młody, to dobrze znał się na swoich fachu. Czekał jedynie na ukończenie szkoły i planował wyjazd, długi wyjazd w świat w celu jeszcze większego wgłębienia się w sztuki magiczne oraz różdżkarstwo. Każdy kraj oferował co innego, inne rdzenia, inne drewna, a on chciał poznać swoją profesję z każdej strony. - Korzystaj, dopóki możesz, bo po studiach wyjeżdżam z kraju, a specjalizowane różdżki są dużo droższe. - przypomniał. Dopiero po chwili uświadomił sobie, że popełnił pewnego rodzaju błąd. Cortez zdecydowanie nie był biedny i najprawdopodobniej przy wyborze różdżkarza nie kierował się ceną jego dzieł. No cóż, pozostało liczyć na to, że młodszy z nich zdecyduje się nie wspominać nic o pieniądzach i o tym, że stać go na różdżkę, jaką tylko zapragnie mieć. W pierwszej chwili nie zauważył dziwnej reakcji swego ciała. Rozmawiał sobie o różdżkach ze znajomym z jednego domu, który wydawał się w miarę żywo zainteresowanym tematem, gdy serce zaczęło mu jakby szybciej bić. Na początku całkowicie zignorował to dziwne uczucie, by za chwile zostać zaalarmowany głośnymi krokami. Czoło chłopaka przedzieliła gruba krecha, sygnalizująca, że całkowicie nie wie co to i kto to. Jednego był pewien — to nie był nauczyciel ani uczeń. Uczeń skradłaby się w strachu, że ktoś wlepi mu szlaban, ewentualnie ulotnił się z miejsca, jak najszybciej się da, sprowokowany prowadzoną przez nich rozmową. Nauczyciel nie kryłby się w cieniu i zapytał, dlaczego tutaj są. Ruszył pierwszy jak jakiś debil. Zaalarmowany reakcjami swojego ciała powinien zniknąć, ale najwyraźniej coś w środku chciało pobawić się w bohatera. Nie zwracał uwagi na Aleksa, który podążał za nim, nie upomniał go nawet za Lumos, całkowicie ujawniające ich mocnym, białym światłem. Coś, co skrywało się za rogiem, przystanęło, jakby zaalarmowane ich obecnością — wydawało się jednak nie bać. Caesar zatrzymał się w oczekiwaniu, cały czas dzierżąc w swojej dłoni różdżkę. Był gotowy na wszystko i chociaż serce waliło mu jak oszalałe, to nie bał się niczego co czyhało na nich za ścianą.
Chwycić. Rozszarpać. Pożreć. Nie udało mu się ostatnio. Był obolały, ale zapach mięsa nęcił go z każdej strony. Za drzwiami, za ścianami, wszędzie. Dziesiątki ludzi, zbitych w zbyt duże grupy, by zaatakować. Aż poczuł to... Pachnieli tak dobrze, kiedy się bali. Wabiło go to bardziej niż intensywny zapach zza ścian. Byli tu, blisko i bali się go. Byli słabi, słabsi niż on. Zobaczył ich. Stali bezradnie, nie widząc go. Mógł się zakraść. Zaatakować od tyłu, nim zdążyliby się zorientować co się dzieje. Ale strach pachniał tak dobrze... Zbliżał się do nich, czując narastające w nich napięcie. Zapach potu na ich skórze sprawiał, że ślina zaczęła ściekać mu po kłach. Słyszał ich serca walące w piersiach... krew tłoczącą się w ich ciepłych ciałach. Był głodny. Nie chciał dłużej czekać.
Usłyszeli ryk, kiedy niewidzialna siła z impetem pchnęła Fairwyna na ścianę. Chłopak odbił się od kamieni i wylądował na posadzce. Czuł tępy ból w głowie, a świat wokół wirował. Widział jednak jak ta sama niewidoczna istota z impetem przygniata Corteza do podłogi. Różdżka młodszego Ślizgona wypadła mu z ręki i potoczyła w głąb korytarza, rzucając światło na ściany w oddali. W jej wątłym świetle, Fairwyn zobaczył chude,stworzenie o lśniącym w blasku zaklęcia futrze, pochylające się nad nad jego towarzyszem. Przyczajacz przycisnął Corteza ogromnymi łapami do ziemi i rozwarł szczęki. Już miał zatopić w nim kły, kiedy Fairwyn, pomimo chwiejnego obrazu, rzucił w niego zaklęciem. Zwierzę zginęło na miejscu.
------------------------------------------------- Ces, rzucasz wybranym zaklęciem, ale takim, żeby się udało zabić przyczajacza. Zdecydujcie, co zrobicie z ciałem ;)
Głośne trzaski odbijały się echem od kamiennych ścian. Raz po raz nadciągały nowe, gdy kolejne drzwi się otwierały i na korytarze wylewały się całe tłumy uczniów. Łatwo było dać się porwać i zagubić. Red Rock miało o wiele lepszą organizację szkolnych klas i Trixie dopiero niedawno przyzwyczaiła się do lawirowania w tym dzikim kłębowisku ciał. Wcześniej za każdym razem wyrzucało ją na innym piętrze i musiała znowu maszerować przez zamek, aby odszukać swoje zajęcia. Chyba właśnie wtedy przestała chodzić na wszystkie, szkoda jej było zachodu. Teraz, w okolicach lunchu, większość kolorowych szat skierowała się w stronę wielkich schodów, aby zejść po nich do wielkiej sali i coś przekąsić. Travers uparcie opierała się porwaniu. Od kilku godzin polowała w całym zamku na @Ezra T. Clarke, z którym już od dawna nie udało jej się zamienić słowa. Wydawało jej się wręcz, że chłopak specjalnie ją unika i ta przykra myśl tylko motywowała ją do dostrzeżenia w tłumie znajomej czupryny Krukona, a nie było to łatwe. Większość uczniów przewyższała ją wzrostem, więc Trixie postanowiła pokierować się dotykiem. Przepychała się, macając krawaty mijanych chłopców, aby upewnić się o ich kolorze. Kilka razy ktoś się na nią oburzył, ale Australijka zupełnie nie zwróciła uwagi na gniewne pokrzykiwania i kontynuowała to macanie. Wreszcie, kiedy prawie zadeptała profesora Harringtona (który chyba wyrósł przed nią spod ziemi), potknęła się o własne nogi i na kogoś wpadła. Chwyciła nieznajomego za ramię, aby nie upaść. - Och, przepraszam - westchnęła głośno, aby w tym gwarze ją dosłyszano. Uniosła wzrok najpierw na niebieski krawat, a dopiero później odnalazła twarz, tak dobrze jej znaną. Tylko czemu wydawała się taka… obca? Nieważne. Gryfonka uśmiechnęła się do Ezry wesoło i objęła go w pasie na powitanie. - Gdzie się podziewałeś? Szukam Cię od rana i myślałam już, że zanim Cię znajdę to mnie stratują.
Ezra T. Clarke
Wiek : 27
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 182 cm
C. szczególne : Szczupła, nawet lekko umięśniona sylwetka, zawadiacki uśmiech, zapach Merlinowych Strzał i mięty, znamię w kształcie kruka na łopatce
Oficjalnie miał dosyć... wszystkiego. Dosłownie wszystkiego. Drażniło go słuchanie trajkoczących nastolatek, które prześcigały się w rozprzestrzenianiu plotek, drażniły go wszystkie powitania rzucane mu prosto w twarz ze strony osób, po których jego wzrok jedynie się prześlizgiwał bez większej świadomości. Dopiero w tym momencie dostrzegał, jak bardzo to wszystko było... zbędne. Jego myśli błądziły wyłącznie koło skromnego mieszkania w Bristolu, w którym powinien teraz być. I byłby, gdyby nie upór jego matki, która twierdziła, że obowiązkiem Ezry był powrót do Hogwartu, skoro w żaden sposób jego bezczynna obecność nie pomagała Felicity. W jego kieszeni wciąż znajdował się list od matki; pomięty przez nerwowe otwieranie go i bezmyślne wpatrywanie się w tekst, choć treść znał już niemal na pamięć. To była wiadomość, która spadła na niego zbyt niespodziewanie - nie miał pojęcia, co się robi w takich sytuacjach. Zapewne niewielu widziało Ezrę kiedykolwiek do tego stopnia roztargnionego; choć dopiero co wrócił do Hogwartu, zdążył już dwukrotnie pomylić sale, w których powinny odbywać się jego lekcje, nie mówiąc już o niedbałości z jaką zwisał mu z szyi jego zazwyczaj pedantycznie zawiązany krawat. Był to swego rodzaju trans, a z niego nie należało wyrywać tak gwałtownie, jak zrobiła to @Trixie N. Travers. Każdy wiedział, że Ezra Clarke niemal hołdował swoim życiem stoickiej filozofii, która zabraniała mu poddawania się przesadnej emocjonalności. Ale ten sam Ezra Clarke dał się zirytować głupiemu zderzeniu na korytarzu, przez co nieświadomie wysłał w stronę Gryfonki falę negatywnych odczuć. Choć Ezra podtrzymał za talię drobną dziewczynę, która niemal wpadła mu pod nogi, zmarszczone brwi sugerowały, że był to gest pokierowany odruchem, a nie życzliwością. Co gorsza? Dziewczyna zadawała mu pytania... Zamrugał ze zdziwieniem, otrząsając się z tego umysłowego letargu i tym razem doskonale rozpoznając Trixie. Słodki uśmiech Gryfonki na moment rozwiał jego zły nastrój, a mimika wyraźnie złagodniała, choć w oczach pozostawała trudna do zidentyfikowania pustka i wycofanie. Objął młodszą dziewczynę, przesuwając dłonią po jej plecach; w identycznie czuły sposób przytulał Felicity, kiedy byli młodsi... - Och, rzeczywiście mogłaś mieć problem, wcześnie rano nie było mnie w Hogwarcie - wytłumaczył zdawkowo, a w jego głowie pojawiła się chęć wycofania. Chaos w jego głowie nie pozwalał mu na idealne utrzymanie obojętnej fasady, więc tak ciekawska i bystra istota jak Trixie bez wątpienia miała to rozszyfrować. I było to coś, czego Ezra się obawiał całe życie. Nie radził sobie w sytuacjach, których nie kontrolował. Podjął więc wysiłek, uśmiechając się lekko i kiwając zachęcająco głową - Czemu zawdzięczam taką determinację?
Nie spodziewała się tak chłodnego przyjęcia. Kilka pierwszych sekund wydłużyło się dla niej w prawdziwe minuty, jeżeli nie godziny, a ona po prostu stała, zmrożona jego grzecznościowym podtrzymaniem. Zupełnie nie dostrzegła rozmemłanego krawatu, chociaż dopiero co go dotykała. Teraz zwisał smętnie pomiędzy nimi, oddzielając ich od siebie niewidzialną barierą. Wreszcie jego twarz się poruszyła, a grymas powoli zaczął zanikać. Ku jej zdumieniu, nie udało jej się go wygnać precz. Teraz to ona ściągnęła brwi, a na jej ustach pojawiła się cienka linia, zwiastująca nie tyle złość, co konsternację. Cóż, wyglądała raczej na podenerwowaną. Wreszcie jego ręce zadziałały. Przytulił ją do siebie, a troska nieco z niej uleciała, chociaż nie do końca. Przylgnęła do niego nieco mniej sztywno, palce wczepiając w jego szatę. Tłum wciąż napierał, lecz tym razem nie miał jak ich porwać. Ezra stał twardo na nogach, a ona jako jego bagaż pomagała mu w utrzymaniu pozycji. Dosłyszała to wszystko, co Krukon starał się ukryć, aczkolwiek nie była do końca pewna czy dobrze ten ton interpretuje. Zmarszczka zastanowienia na jej czole zaczęła się pogłębiać i nie przegnały jej żadne sztuczne uśmiechy Clarke’a. Prawdę mówiąc, nawet nie zwróciła na nie uwagi, zbyt skupiona na przyspieszonym rozeznawaniu się w tej sytuacji. Przygryzła dolną wargę, nagle niepewna czy jej słowa okażą się właściwe, skoro zdecydowanie coś z nim było nie tak. Ach, a co jej tam. - Czemu nie było Cię na trybunach? Wiedziałeś przecież, że to ja miałam szukać znicza. - Podkreśliła słowo „ja”, jakby inni Gryfoni na miotłach kompletnie się nie liczyli, chociaż w drużynie była także jej siostra Demetria. Jednakże tak, dla Trixie w całym tym meczu ważne było jedynie jej zagranie. Niezwykle szybka akcja, bijące głośno serce, palce zaciśnięte na zniczu. Nigdy wcześniej nie grała na pozycji szukającego, to miał być jej debiut, a Ezry na nim nie było. Wtedy też nieoczekiwanie spuściła z tonu. Jej napinające się od kilku minut stresu ciało, nagle zmiękło gdy rozluźniła je wraz z głębokim wydechem, a w oczach pojawiło się coś nowego. Odrobina zwątpienia, smutku i jakby przedziwna niepewność, ale nie związana z nią samą. Martwiła się. - Co się stało? - Musiała zadać to pytanie, gdyż w jej oczach z Ezrą było coś nie tak. Nie była jednak pewna czego dotyczy owo „coś”, więc w jej głowie natychmiast eksplodowało tysiące wątpliwości i potencjalnych pomysłów. - Czy to Leo czy…? - Zapytała, zanim w ogóle przemyślała te słowa. Gdyby między nim, a Leonardo było coś nie w porządku, na pewno wiedziałaby o tym od samego Gryfona. Na szczęście, jej pytanie i tak utonęło w gwarze spieszących na lunch uczniów. - Chodź, nie da się rozmawiać w tym hałasie. - Poprosiła nieco głośniej, starając się dojrzeć jakąś drogę ucieczki. Kiepsko jej szło, a to wszystko dzięki tym okropnie wysokim Brytyjczykom.
Cassius Swansea
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 185cm
C. szczególne : Niewielkie blizny łobuza weterana, dość często ma ślady farby na dłoniach. Na lewej dłoni nosi prostą i cienką złotą obrączkę.
Dopadła go nuda. Niby nic nadzwyczajnego, to czasami się zdarza. Jednakże w przypadku Cassiusa, należało tej nudy unikać za wszelką cenę. Kiedy się nudził, miewał naprawdę głupie pomysły. Nie byłoby to nic dziwnego, wielu uczniów miewało takowe, ale nie wszyscy byli tak pozbawieni instynktu samozachowawczego jak Swansea. Tym razem nie szukał zwady wśród innych uczniów. Był to swoisty wyjątek, z uwagi na wciąż nieco bolący go prawy bok po ostatniej nieprzemyślanej bójce na szkolnym korytarzu z jednym z Gryfonów z równoległego roku. Wobec tego zrozumiałym było, że nie czując się w pełni sprawnym wolał zaczekać, aż wyliże w samotności swoje rany. Niestety, nuda nie odpuszczała, a pchała go w kierunku miejsc zakazanych. Chciał zajrzeć w czarnomagiczne księgi w dziale zakazanym, ale upierdliwa bibliotekarka dyszała mu w kark tak bardzo, że nie mógł się przekraść nawet chociażby bardzo sobie tego życzył. Zastanawiał się czy ją przekląć czymś wyjątkowo paskudnym i skorzystać z zamieszania, jakie dawałoby mu to wyjście, kiedy natknął się między regałami na swoją siostrę. Przywitał się z nią cichym „hej” i natychmiast chwycił ją za rękę, wyprowadzając ją z biblioteki. - Nie pytaj, po prostu chodź ze mną - poprosił, a raczej zażądał, bo wraz z upływającymi minutami, Cassius zaciągnął ją bez słowa wyjaśnienia na trzecie piętro. Przekradli się na korytarz ozdobiony posągiem jednookiej wiedźmy, łypiącej uważnie na każdego mijającego ją ucznia. Swansea rozejrzał się wokół, puszczając nadgarstek siostry i wskazał kciukiem na zgarbioną czarownicę. - Mam dość tego dnia. Wymknijmy się do Hogsmeade - zaproponował, a chociaż tym razem dawał jej szansę na odmówienie mu złamania szkolnego regulaminu, coś w jego oczach zdradzało, że naprawdę niewiele mu brakowało do eksplodowania od gniewu, frustracji i innych nieprzyjemnych emocji, towarzyszącym mu tylko i wyłącznie wtedy, kiedy nie miał modela do następnego obrazu. Nie radził sobie w takich sytuacjach, gromadząc w sobie te odczucia tak długo, aż zaczynały go przerastać. Brak przyjaciół również miał tutaj kluczowe znaczenie. Może gdyby miał z kim pogadać lub wyjść na piwo, poradziłby sobie z gniewem w inny sposób. W obecnej sytuacji nie widział innego wyjścia jak tylko zrobić coś na przekór nauczycielowi. Tak dla zasady. Niestety, do tego potrzebował własnej siostry. Nie tylko dlatego, że jej obecność poza murami zamku była wykroczeniem, ale również z uwagi na fakt, iż była mu bliską osobą. Może akurat miała dzisiaj być najlepszym z balsamów na jego niepokorną duszę? Spojrzał na nią taki zniecierpliwiony i zdesperowany, bębniąc wyczekująco palcami o własne udo.
Zgodnie z jego stwierdzeniem, nie pytała go dlaczego łapie ją za rękę i ciągnie, ani nie pytała, gdzie ją prowadzi. Po prostu z jej ust wyrwało się bardzo ciche: och, ledwie dosłyszalne i zanim pociągnął ją daleko, odłożyła przeglądany ton Starożytnych Run na półkę, w odpowiednim dziale, ale już nie na swoim miejscu, bo zdążyli odejść od niego kilka kroków. Wyczuwała, że już tu nie wrócą. Później powinna mu za to podziękować, ponieważ torba, którą obecnie miała na ramieniu i tak dociążała ją już poważnie do ziemi. Przynajmniej w ten sposób było jej o jeden tom mniej. Na jego hej, nie odpowiedziała niczym więcej niż tym jednym nieartykułowanym dźwiękiem, jakim pożegnała też wnętrze biblioteki. Szedł trochę szybkim krokiem, a jego długie nogi pokonywały znacznie większe odległosci bez dużego wysiłku w krótszym czasie i wolniejszym tempie. Caelestine szła za nim bardzo przyśpieszonym krokiem, prawie biegiem. Jako, że przy okazji należała do osób wątłych, ale pozbawionych jakiejkolwiek kondycji, kiedy dotarli w końcu do Jednookiej Wiedźmy, policzki miała zaróżowione od wysiłku i gorąca. Oddychałą jednocześnie przez usta, odgarniając z twarzy lekko potarganą, nagrzaną grzywkę, ale nie narzekała. Przystanęła, zadzierając głowę, żeby spojrzeć na dużo wyższego od niej brata. Chociaż nie powinna się zgadzać na jego prośbę, w jego przypadku nie było mowy o jej żadnej asertywnosci. Miała jej znacznie więcej w stosunku do obcych, ale przy nim… skinęłą głową, bardzo dobrze wiedząc, że pożałuje tego jeszcze w chwili przekroczenia posągu, kiedy od razu odezwą się w niej wyrzuty sumienia. Miała tylko jeden warunek zanim zrobiła co po niej oczekiwał. — Ale poniesiesz mi książki. Wysunęła torbę w jego stronę, bo był większy i posiadał znacznie lepszą kondycję. Jakąkolwiek, a i przez to jak go idealizowała, w jej wyobrażeniu był pewnie najzdolniejszy i najsilniejszy ze wszystkich, dlatego bez poczucia wykorzystania go, skierowała swój tobołek w jego stronę. W ten sposób przygotowując się nawet do biegu za nim w tunelu, pozbywając się w tym celu zbędnego balastu. — Mogę spytać, dlaczego ten dzień nie jest najlepszy? Nie naciskała na jego odpowiedź. Dała mu jedynie szansę wygadania się, gdyby chciał z tej szansy skorzystać. Najlepiej ze wszystkich jednak wiedziała, że jeśli nie chciałby o tym rozmawiać, nie było sensu go zmuszać, a jedynie zapewnić go, że ma taką możliwość. Chwilę później, po tym, jak pokazał jej, jak działa ten posąg (bo przez swoją obowiązkowosć nigdy nie szukała kłopotów przez tajne przejścia prowadzące za mury Hogwartu!) ruszyła razem z nim wąskim korytarzykiem, tuptając za nim dzielnie, zatrzymując go tylko raz przez pociągnięcie go za rękaw koszuli, żeby uprzedzając lekki uśmiech, złapać oddech i zapewniając go, że za nim nadąża ruszyć dalej.
przechodzimy do innej lokalizacji kontynuować temat
Keyira Shercliffe
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 168 cm
C. szczególne : magiczny tatuaż w formie węża | blizn zbyt wiele, by można je było zliczyć | tęczówki w odcieniu sztormu | jakieś zwierzę jako częsty towarzysz
Kiedy jedna ze współlokatorek na oślep rzuciła w nią jaśkiem, Keyira wiedziała, że najwyższa pora ewakuować się poza zasięg pola rażenia. Parsknęła cicho pod nosem i przycupnęła na krawędzi łóżka, by wsunąć stopy w kapcie w kształcie wilczych łap, a potem podniosła się do pionu. Wyciągnęła dłoń ku trójkątnemu, wężowemu łbowi i musnęła palcem chłodne miejsce na jego czubku.
— Sssssa'el — mruknęła, umyślnie przeciągając pierwszą spółgłoskę. Pupil wysunął rozdwojony język i posłusznie wspiął się po jej wyprostowanej dla ułatwienia ręce, by następnie zsunąć się niżej, opleść ją częściowo w talii i ostatecznie ułożyć gadzią głowę na jej ramieniu. W następnej kolejności Shercliffe chwyciła książkę, a potem różdżkę i wymknęła się z dormitorium. Znała je na tyle dobrze, że nie musiała sobie nawet oświetlać drogi, a w samym pokoju wspólnym pomogła jej w tym zawsze obecna, zielonkawa poświata bijąca od jeziora. Dopiero w korytarzu wspomogła się cichym Lumos, nakrywając czubek różdżki dłonią, póki nie dotarła wyżej: tam zgasiła światło i rozejrzała się za jakimś spokojniejszym miejscem lub kryjówką - zwał jak zwał.
Ostatecznie przysiadła u podnóża posągu Jednookiej Wiedźmy i z ulgą przyjęła chłód bijący od kamienia. Sa'el postanowił w tym czasie zrobić sobie małą wycieczką; wąż wspiął się po rzeźbionych fałdach ubrania, a potem zniknął gdzieś w okolicach kaptura. Młoda Shercliffe nie martwiła się o niego szczególnie, wiedziała że gadzina pojawi się, kiedy ją do siebie przywoła, a do tego czasu mogła się bawić do woli. Key powtarzała materiał tak długo, że nie wiedzieć kiedy po prostu przysnęła. Obudził ją dopiero odgłos kroków w korytarzu, zbyt głośny by miała szansę na szybką ucieczkę.
Zarwała się na równe nogi, upuszczając podręcznik od OPCM i o mało nie wykłuwając sobie oka własną różdżką. Odszukała wzrokiem postać, która zakłóciła jej spokój i zamarła, rozpoznając twarz przed sobą, a potem westchnęła ciężko.
— Na cycki Morgany, dlaczego? — jęknęła, chociaż jasnym było, że nie kierowała tego pytania bezpośrednio do ojca. Odruchowo poprawiła swój strój: otrzepała czarne spodenki i wygładziła tego samego koloru koszulkę. O ile dolna część jej stroju nie wzbudzała podejrzeń, o tyle górna zdawała się nie pasować nie tylko do samej Keyiry (była ewidentnie męska), ale także do okoliczności. Na środku materiału, białym kolorem nabazgrany został jasny przekaz: "Suck it Gryffindor". Chociaż należało podkreślić, że ona sama nic do tego domu nie miała.
Szedł szybkim krokiem, ale nawet przez to, nie przegapił cienia czyjejś sylwetki majaczącej z pod Posągu Jednookiej Wiedźmy. Jego zdecydowany krok skierował się bezpośrednio w tamtą stronę. Już otwierał usta, żeby zawyrokować o nieuniknionym szlabanie, kiedy najpierw jego uszom doszło niecenzuralne słownictwo jego własnej córki. Nie mógł pomylić tego głosu z żadnym innym. Następnie dopiero z ciemności wyłoniła się jej twarz. Oślepił ich obojga niemo rzuconym lumosem, wzrok zawieszając na nienoszącej żadnych wyrzutów sumienia czy skruchy twarzy uczennicy, Keyiry Shercliffe. Tak, wygodnie, postanowił ją teraz określić w swojej głowie, tym samym przypisując sobie jakiekolwiek prawo do reakcji. — Język, młoda damo. Powiedział to, co powiedziałby do każdego innego ucznia Hogwartu. Sądził jednak, ze Keyira w swojej zapalczywości, albo chłodzie, jakiego zdawała się nigdy w jego obecności nie ukrywać, postanowi uznać jego zwrot za nieodpowiedni. Nieadekwatny do jego pozycji jako ojca. — To polecenie kadry nauczycielskiej — zaznaczył, a żeby nie było co do tego wątpliwości dodał: — pięć punktów ujemnych za wysławianie się. Dziesięć za nocne eskapady i… Zwiesił ton. Chociaż wzrok spoczywał mu teraz na gadzim przyjacielu jego córki, za niego nie mógł odjąć jej punktów. Jak sądził, było to zgodne ze szkolnym regulamine, choć absolutnie sprzeczne z jego własnymi preferencjami. Założył więc ręce na piersi, prawie bez pauzy kończąc wypowiedź, w sposób, jakby w swoich rozważaniach nawet na moment jej nie przerwał. — … co ty tu robisz o tej porze? Wiele elementów jej obecności miało w tej chwili testować jego opanowanie. Gdziekolwiek nie sięgnął spojrzeniem, natykał się na nowe gorszące go elementy okoliczności ich spotkania. Kiedy szybko pogodził swoje myśli z gadem wijącym się na dłoniach córki, burzowe tęczówki objęły uwagą koszulkę. Nie uszło jego uwadze, że było to odzienie męskie. Miał nadzieję, przez wyparcie to właśnie założył od razu, że była to JEJ WŁASNA koszulka. Kiedy jednak przyjrzał się napisowi, szybko doszedł do wniosku, że w związku z tym… to założenie wcale nie było dużo lepsze. Brwi ściągnęły mu się ledwie dostrzegalnie, kiedy przeczytał niewybredny napis. — Pięć punktów za nieodpowiedni strój. Pobijasz dzisiaj rekord? Kiedyś spytała go, czy w szkole czuł się bezpieczniej, na wyższej pozycji. Nie. Odczuł osobistą porażkę odejmując punkty własnej córce. Nie był zawiedziony jej zachowaniem, o ile własnym jego niedopilnowaniem, pomimo, że w szkole kontrola rodzicielska powinna być znacznie prostsza. Kiedy FAKTYCZNIE się ze sobą widzieli (z odległości), a czasem nawet MIJALI na korytarzach. A jeśli los mu dopisał, nawet na siebie WPADALI. Jak dzisiaj. Choć fatum było kapryśne i czasami miał wątpliwości, czy powinien podobne spotkania traktować jako jakiś postęp w ubogiej relacji z córką.
Keyira Shercliffe
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 168 cm
C. szczególne : magiczny tatuaż w formie węża | blizn zbyt wiele, by można je było zliczyć | tęczówki w odcieniu sztormu | jakieś zwierzę jako częsty towarzysz
Już po jego minie mogła wywnioskować, że to spotkanie poskutkuje masą ujemnych punktów. Mogła się tego spodziewać ze względu na nocną wycieczkę po korytarzach Hogwartu, czego regulamin wyraźnie zabraniał, ale cała reszta? Pięć punktów za wysławianie się? To było drobne przekleństwo, którego zresztą nie skierowała do nikogo konkretnie. Co takiego mogło być w tym zwrocie nieodpowiedniego? Cycki czy sama Morgana?
Keyira otworzyła szerzej oczy w wyrazie szczerego zdumienia i już, już miała powiedzieć na ten temat coś więcej, ale w ostatniej chwili... Po prostu odpuściła. Irytację i szczątkowe zaskoczenie zastąpiła ostatecznie rezygnacja, czemu dała wyraz kolejnym, głębokim westchnieniem. Kapitulacja - czy profesor Caine w ogóle brał pod uwagę taką ewentualność?
Młoda Shercliffe sięgnęła za plecy i wetknęła sobie różdżkę za gumkę od spodenek, a potem powiodła spojrzeniem za wzrokiem ojca, gdzie natrafiła na dwa przymrużone, gadzie ślepia. Uśmiechnęła się kącikiem ust i stanęła na palcach, by móc dosięgnąć pupila. Ten syknął głośno na dorosłego czarodzieja, po czym zsunął się z posągu prosto w ramiona właścicielki. Prześlizgnął się po jej barkach, pod kaskadą rozpuszczonych włosów jakby się do niej tulił, by w końcu opleść ją w talii i ułożyć się tak samo, jak zrobił to przed opuszczeniem dormitorium. Tracił nosem jej policzek, a Key pogłaskała go odruchowo, gdy przykucnęła, by podnieść podręcznik.
Ból głowy zaatakował ją, gdy tylko się wyprostowała, a wraz z nim pojawiło się rozdrażnienie. Ten dyskomfort towarzyszył jej już od dobrych kilku dni, a fakt, że nie pomagały jej żadne napary czy eliksiry tylko pogłębiał jej złe samopoczucie, a teraz jeszcze to.
— Profesorze — podjęła, zwracając się do niego w sposób, jaki nakreślała relacja nauczyciel-uczeń, skoro sam Caine podkreślił, że w tej sytuacji właśnie taka rzutowała na ich spotkanie. — Czy jeśli... — urwała, pokręciła głową i na moment zacisnęła usta w wąską linię.
Zlustrowała mężczyznę nieco uważniej, próbując dociec co takiego on sam robił na korytarzu o tak późnej godzinie. Doszła do wniosku, że chyba oboje próbowali spełnić swoje obowiązki wobec nauki w Hogwarcie. Zrobiła krok ku niemu i uniosła podręcznik, by mógł się książce dokładnie przyjrzeć. Nie była to w końcu żadna powieść czy durny, nastoletni magazyn (których zresztą nie miała w zwyczaju choćby przeglądać) - to był podręcznik, niezbędny jej do nauki.
— Czy możemy zaoszczędzić sobie przykrości? — zaczęła od nowa, wolną dłonią masując pulsującą skroń. — Przyjmę karę za przebywanie poza pokojem po ciszy nocnej bez marudzenia, jeśli będzie profesor tak wyrozumiały i zastanowi się nad ujemnymi punktami za słownictwo, które w gruncie rzeczy nie pogwałciło regulaminu. I tymi za nieodpowiedni strój do spania, którego, o ile mi wiadomo, statut szkoły nie reguluje, o ile mieszkaniec zamku ma na sobie w tym czasie jakiekolwiek ubranie, które nie byłoby bielizną — mruknęła, nawet nie starając się z nim teraz droczyć. Przedstawiała swój punkt widzenia, darując sobie nawet głośne wyrażenie przypuszczenia, że napis na koszulce nie tyle jest sprzeczny z hogwarckim prawem, ile po prostu dotyka Shercliffe'a personalnie.
— Mógłby być profesor chociaż na tyle uprzejmy, by w ostateczności wymienić je na jakiś drobny, adekwatny do potencjalnego — choć w gruncie rzeczy nieuzasadnionego, przemknęło jej przez myśl — przewinienia szlaban.
Prawda była taka, że nie chciała z nim teraz walczyć. Nie tu, nie teraz i nie w takim stanie, bo chociaż zewnętrznie być może nie wzbudzała podejrzeń, wewnętrznie była bliska rozstrzaskania najbliższego posągu, o ile tylko mogłoby jej to pomóc uporać się z bólem, zmęczeniem i nadchodzącymi egzaminami.
Obserwował wędrówkę gada po ciele swojej córki. Ten, w przeciwieństwie do Keyiry, bardzo dobrze maskującej swoje emocje, okazywał mu otwartą wrogość. Ciężko było mu nie podejrzewać, że za tą wyszukaną niechęcią chowają się tak naprawdę intencje młodej Shercliffe. W końcu pupile zawsze wyrażały wolę właściciela. Odetchnął. Bym tym naprawdę zmęczony. Tą buńczuczną pozą córki. Udawała spokojną, ale zachowywała się po prostu… jak nastolatka. Nieważne ile razy przypominałaby mu, że ma już dwadzieścia lat. W jego oczach dalej była dzieckiem i jak dziecko się zachowywała. Jej złośliwość, tryumfalna i dumna poza, kiedy patrzył jak jej sprzymierzeniec otacza jej talię. Jak się z nim spoufala. Musiała wiedzieć, że wygląda to co najmniej niepokojąco. Czarodzieje, nawet dla innych czarodziei, związani tak głęboko z wężami, nie budzili sympatii, a podejrzenie zepsucia. Czy taka właśnie była jego córka? Toksyczna i zepsuta? — Na to już za późno — na oszczędzanie sobie przykrości. Każdy jej gest miał mu coś udowadniać. Przechylił głowę delikatnie pod kątem, nie mogąc nie zauważyć przelotnego grymasu bólu na jej twarzy. Jakby natarczywie przypominała mu, że o nią nie dba. Bo nie spyta jej co się stało. Bo nie leżało to w jego charakterze, chociaż dyskomfort wypisany na twarzy córki bez wątpienia rozbudził w nim troskę i obawę przed jej niedyspozycją. — Przyjmiesz ją, bo nie masz wyboru. To nie jest kwestia twojej zgody. Niech on oceni co gwałciło regulamin, prawie tak samo dobrze, jak każde słowo Keyiry jakie do niego wypowiadała. Każdy akcent. Był naprawdę… wycieńczony. Tą grą. Tymi zarzutami. Nie był może ojcem roku, ale nigdy jej nie skrzywdził. Zawsze dbał o jej dobro, o jej przyszłość. Ta poza, jakoby miał ją w poważaniu, zdawała się naprawdę już mu przejeść. Chyba naprawdę sama w to nie wierzyła. Że całe jej życie rodzinne poświęcił na lekceważenie swojej rodziny. Popełnił wiele błedów, za które pokutował już bardzo długo. Za długo. — Keyira. Skończ już. Po prostu skończ. Odejmował jej tyle samo punktów, ile odjąłby każdemu innemu na jej miejscu. Niewielu miałoby śmiałość z nim dyskutować. Nie widziała w tym żadnej nieprawidłowości? Żadnej tępej dumy? Nieważne, czy była spokojna. Nieważne czy zachowywała pełen respektowania ton. Słowem. Dyskusją. Podważała nie tylko jego autorytet. Podważała jego obiektywność i słuszność odjętych punktów. — Chcesz mi powiedzieć, że tak odzywasz się w obecności każdego nauczyciela? I jak dotąd NIKT nie zwrócił ci na to uwagi? Spodziewał się po niej więcej. Spodziewał się, że weźmie odpowiedzialność za swoje czyny i słowa. Spodziewał się, że matka lepiej ją wychowała, a on mniej zepsuł. — Twój strój przestał być strojem do spania, kiedy postanowiłaś wyjść w nim zwiedzić publiczne korytarze. Są zasady. Nie obchodzi mnie, jak bardzo czujesz się uprzywilejowana, żeby je łamać. To jej problem i nauczycieli, którzy tych zasad nie egzekwowali. Tego jednak nie mógł powiedzieć głośno. Tą myśl zachował dla siebie. Uśmiechnąłby się kątem ust, cynicznie, ale czuł zbyt gorącą krew wrzącą mu teraz w żyłach, żeby to zrobić. Pozostał chłodny. Nieugięty, tylko dlatego, że wyprowadziła go z równowagi. Ileż mogli się w to bawić? W tą dziecinną wojnę? Był jej ojcem. Nie kumplem. Nie nieznajomym. Nienajlepszym, ale dalej OJCEM. — Och, możesz polegać na mojej uprzejmości. Przez moją uprzejmość dostaniesz jeden dzień, a nie tydzień szlabanu. Ponieważ uprzejmie sobie przypominam o nadchodzących egzaminach. Ruszył się z miejsca, machając na nią ręką. Nie miał do niej siły. Była cięższa w kontakcie od Caidena, a to on miał więcej powodów do nienawiści. Chciał żeby poszła za nim, a jeśli chciała grać głupią, mogła udawać, że nie zrozumiała. Wiedział jednak, że chociaż była pyskata i rozżalona, dalej była jego córką. Mądrzejszą. Inteligentniejszą. Sprytniejszą. Powinna wiedzieć lepiej. Kiedy się zamknąć i kiedy słuchać, kiedy nauczyciel ma jej coś do powiedzenia. — Czy to zrozumiałe, czy chcesz coś jeszcze dodać… Keyira? Jedno, że miał jej do przekazania trochę słów z pozycji nauczyciela, jednak nie zamierzał, jak ona, udawać, że się nie znają. W pobliżu nie było żywej duszy, żeby mieli udawać, że nie są rodziną. Chyba, że przestał dla nią do niej należeć. W takim przypadku dziwiło go, ze zachowała jego nazwisko. BEZCZELNA. Zaśmiałby się w duchu, bo to zawsze powtarzała mu Perpetua, ale jakoś myśli, rozdrażnione, wyparły z siebie nawet tą kobietę, która ostatnio siedziała mu w głowie nieprzyzwoicie często.
Keyira Shercliffe
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 168 cm
C. szczególne : magiczny tatuaż w formie węża | blizn zbyt wiele, by można je było zliczyć | tęczówki w odcieniu sztormu | jakieś zwierzę jako częsty towarzysz
Wąż nie okazywał mu wrogości. Z natury był nastawiony raczej neutralnie, a jako, że Caine nigdy nie wyrządził mu krzywdy - nie miał powodów, by żywić do niego jakąkolwiek urazę. Wyczuwał natomiast nastrój swojej właścicielki i był gotów bronić jej przed zagrożeniem, za które go najwyraźniej uważał. Czego sam Shercliffe nie mógł wiedzieć to to, że jego córka nawiązywała tak bliską więź ze swoimi pupilami prawdopodobnie dlatego, że sama była w połowie zwierzęciem. Gdyby była tak zepsuta, jak mu się wydawało, jej animagiczną postacią byłby prędzej jakiś gad, a nie wilk, symbolizujący raczej inne cechy. Słowa ojca ponownie ją zaskoczyły. Mrugnęła, wyraźnie zdezorientowana, bo w pierwszym momencie naprawdę nie zrozumiała o co mu chodzi. Zmiana w jego dotychczasowym zachowaniu wydawała jej się zupełnie bezpodstawna; zastosowała się do jego sugestii, nie drażniła się z nim i zwracała się do niego bez typowej, pasywnej wrogości. Naprawdę starała się, by ta rozmowa nie zboczyła na zwyczajowe tory, ale... Z jakiegoś powodu tym razem to właśnie Caine pognał za lisem. Jakby wyczuł jej słabość i chciał zrobić jej na złość. Czarodziej zasypywał ją kolejnymi słowami, a ona mogła tylko stać z opuszczonymi ramionami i bezradnie mu się przyglądać. Nie dlatego, że odebrało jej mowę, ale dlatego, że miała ochotę odpowiedzieć wrzaskiem tak głośnym, że mogłaby postawić w stan gotowości pół zamku. Chciała wybić ojcu wszystkie te głupoty z głowy, chciała uświadomić mu co za bzdury teraz wygaduje i jak bardzo się myli; jak mocno najwyraźniej przewrażliwiony jest na punkcie tego, jak Keyira go postrzega. Gdybyś słuchał mnie uważnie, wiedziałbyś, że alternatywą nie była odmowa przyjęcia kary, ale marudzenie! Keyira nikogo nie udawała i na nikogo nie pozowała. Do tej pory po prostu nie odczuwała tak naprawdę nic, poza niezadowoleniem, co mogłaby manifestować. I wbrew temu, co jej ojciec sobie wyobrażał, na co dzień - gdy nie miała z nim styczności - nie marnowała swojej energii na nienawiść do jego osoby. Prawdę powiedziawszy, gdy nie było go w pobliżu, często w ogóle zapominała o jego istnieniu. Uprzywilejowana?! A jaki to miałabym odczuwać przywilej, może ze względu na twoją obecność w Hogwarcie?! Nie posiadam żadnych przywilejów, przez ciebie mają wobec mnie raczej same wymagania. To przez kij, który utknął ci w dupie, muszę wysłuchiwać jakiego to moi znajomi mają pecha i jak to chętnie zrezygnowaliby z zajęć. A strój do spania nie przestaje być strojem do spania tylko dlatego, że ty tak sobie zadecydujesz! To przez ciebie... Z jego powodu frustracja i bezradność przytłoczyły ją z taką siłą, że po raz pierwszy od wielu lat oczy Keyiry zwilgotniały od wybierających łez. Zacisnęła wolną dłoń w pięść i spuściła głowę, choć bynajmniej nie ze skruchy. On także zdawał się nigdy żadnej nie odczuwać. I nie w jego kwestii było decydować o tym, jak długo miałby ponosić karę. Skazaniec nigdy nie miał prawa decydować o tym, jak długo będzie pokutował, a on nie był żadnym wyjątkiem. Bez względu na to, jak bardzo czuł się uprzywilejowany by tak sądzić. Shercliffe udowodnił jej, nie po raz pierwszy zresztą, że bez względu na jej zachowanie czy intencje, nie był w stanie lub nie chciał jej zrozumieć. Przycisnęła palce do przymkniętych powiek i wzięła głęboki wdech. Jak na zawołanie, spod materiału koszulki u podstawy jej szyi wyłonił się drugi wąż. Ramiona Keyiry zadrżały, ale wciąż milczała. Żadna z łez nie zdążyła spłynąć po jej policzkach. Zapanowała nad nimi i wyprostowała się, a kiedy znów spojrzała na Caine'a w jej oczach nie było już żadnych żywych emocji. Patrzyła na niego tak, jakby był niewiele więcej niż pyłkiem kurzu, unoszącym się w półmroku na korytarzu. Skoro zamierzał każdy jej gest, słowo czy myśl interpretować opatrzenie - podjęła decyzję odnośnie tego, co zrobić i teraz nawet ból głowy zdawał jej się lżejszy do zniesienia. Kiedy ją mijał, młoda Shercliffe cofnęła się o krok, bo gdyby znalazł się choć trochę bliżej, prawdopodobnie zmieniłaby formę i po prostu rzuciła się mu do gardła. Uniosła głowę ku sufitowi i wstrzymała oddech. Gdzie jesteś, bracie, kiedy najbardziej cię potrzebuję? — Naprodukowałeś się wystarczająco — odpowiedziała głosem jakbym trochę nieobecnym, ale ruszyła za nim. — Im szybciej to załatwimy, tym szybciej znikniesz mi sprzed oczu — podsumowała. Skoro mężczyzna nie potrafił sobie poradzić z wersją Keyiry, która miała jeszcze odnośnie niego jakieś nikłe nadzieje, będzie musiał spróbować z tą, której definitywnie ich pozbawił. Jak na kogoś, kto miał się za tak mądrego, Caine Shercliffe wykazywał się w tej kwestii sporą ignorancją: nie powinien się wszakże łudzić; zmiana nazwiska nie wchodziła w grę - należało ono do rodu, a w nim zamierzała pozostać. Zresztą, gdyby mieli na ten temat polemizować, to raczej Keyirze było do Shercliffe'ów bliżej.
Jeremy Dunbar
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 179
C. szczególne : Ruchome tatuaże na prawym ramieniu, wyszczerz na gębie, kocia sierść na ubraniu, zapach gumy balonowej.
Nikomu nie wadził, spacerował sobie z punktu A do punktu B i podjadał paszteciki dyniowe, które to zwędził jednemu ze znajomych z talerza, oczywiście za jego pozwoleniem! Chyba. Nie dało się nie słyszeć historii o ucieczce niuchaczy i chochlików, napotykał je niemalże na każdym kroku. Przed wieloma z nich musiał umykać bo atakowały jednocześnie i z imponującą zgodnością. Dzisiejszego dnia zamierzał klapnąć sobie w pokoju wspólnym wszystkich domów i obijać się wolną godzinę. Widząc z daleka posąg musiał powstrzymywać kąciki ust od śmiechu. Czy on dobrze widział, że jednooka wiedźma ma na twarzy założone czyjeś majtki? Czy mu się wydaje czy chochliki wylały na nią fioletową farbę? Nie wytrzymał, ryknął potężnym śmiechem widząc komiczny obrazek i z tego wszystkiego nie spostrzegł, że idzie po rozsypanym popiole ani nie zauważył też tego, że chochliki musiały ukraść komuś różdżkę. Nie, Dunbar rechotał, przyklaskiwał widowiskowym psotom nieświadomy, że pomimo swej aprobaty stanie się celem chochliczych żartów. Przypomniały mu się czasy kiedy wraz z Callahanem ubierali w bieliznę posąg kobiety z centaurem. To były cudowne czasy! Stał zatem nieopodal i się chichrał zwracając na siebie uwagę niepokornej zgrai niebieskich i złośliwych potworków. Tyle lat w Hogwarcie a jeszcze się nie nauczył, że urodzeni psotnicy nie robią wyjątków i nie biorą jeńców.
Maximilian Felix Solberg
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 194 cm
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
F - Chochliki wyrzuciły na najbliższy teren dwa kieszonkowe bagna. Smród jest nie do wytrzymania, a przemieszczanie się graniczy z cudem. Błoto klei się do ubrań, nieprzyjemnie dla ucha pluska, a chochliki zanoszą się śmiechem i próbują Cię nim jeszcze dodatkowo ochlapać. Schwytany przez Ciebie niuchacz miał przypiętą do futra syrenią spinkę. Masz dwie opcje: zachować ją bądź oddać właścicielce (koleżanka z pierwszych klas dowolnego domu, która dosyć głośno rozpowiada, że została okradziona), a wówczas dostrzeże to jeden z nauczycieli i ceniąc Twoją uczciwość obdaruje Cię 15 punktami dla domu (zgłoś je w odpowiednim temacie!) Jeśli jesteś dorosły: możesz zachować spinkę bądź ją sprzedać za 30 galeonów.
Max miał dosyć całego niuchaczowego zamieszania. Właśnie wracał z Hogsmeade, gdzie razem z Felkiem zrobili dość widowiskową masakrę na chochlikach. Na twarzy wciąż miał runy narysowane z krwi tych istot, a we włosach resztki kałamarzu. Ciężko było wyglądać jak człowiek po starciu z tymi wkurzającymi zwierzakami. Przechodził akurat koło posągu jednookiej wiedźmy, gdy zauważył, że ktoś jej również zrobił żarcik. -Twoje dzieło? - Zagadał stojącego obok i również zaśmiewającego się gryfona. Nie musiał czekać na odpowiedź, bo za posągiem dostrzegł charakterystyczne niebieskie skrzydełka. Od razu dobył różdżki. -Gotowy do walki? - Zapytał w momencie, gdy chmara chochlików pojawiła się, lecąc w ich kierunku z różnymi gadżetami w rękach.
______________________
I thought that I could walk away easily But here I am, falling down on my knees
Jeremy Dunbar
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 179
C. szczególne : Ruchome tatuaże na prawym ramieniu, wyszczerz na gębie, kocia sierść na ubraniu, zapach gumy balonowej.
Śmiał się z widowiska zamiast wziąć sprawy w swoje ręce i w chociażby minimalny sposób przyczynić się do oczyszczenia zamku z chochlików i niuchaczy. Zerknął przez ramię słysząc czyją głos, a jego krzaczasta brew powędrowała ku górze. Otrzymał zaiste dziwne pytanie. - Ty tak serio mnie pytasz? - zerknął na chochliki, które właśnie teraz postanowiły rzucić tuż u ich stóp kieszonkowe bagna. - O kuźwa, ej! - odskoczył przed pojawiającym się cuchnącym błotem, którego działanie znał naprawdę doskonale. Posadzka pokryta popiołem została zalana gęstym paskudztwem, a sam Dunbar wylądował na dwóch nogach obok Ślizgona, którego kojarzył co prawda z widzenia, a jednak nie miał okazji pić z nim piwa - przynajmniej takie odnosił wrażenie. Podrapał się po skroni. - Jasne, co tam Swann mówił? Im więcej sierściuchów tym fajniejsza nagroda? Cool! - cofnął się znów o krok kiedy fala bagna dotknęła podeszw jego butów. Dobył różdżkę, którą ostatnio trochę zaniedbał. Próbował zlokalizować niuchacze w tej całej kolorowej ferajnie. - Wyglądasz jakby cię zeżarły i wypluły. Ale musisz przyznać, że ich pomysłowość jest zajebista! - wyszczerzył się. Wykonał ruch nadgarstka i próbował trafić zaklęciem lewitującym uciekającego niuchacza. Czar trafił w bagno tworząc tam na moment dziurę. Wykrzywił się czując smród. No nic, posłał kolejne zaklęcie i spudłował o dosłownie jeden cal. Przemieścił się, cudem uniknął lecącej bagnistej kulki i kombinował jak tu przyzwać do siebie czarną łakomą paskudę nie tracąc przy tym życia.
Maximilian Felix Solberg
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 194 cm
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
Pytanie, które zadał Max miało swoje źródło w tym, że naprawdę nic już go w tej szkole by nie zdziwiło. Polanie farby i założenie majtek na posąg wiedźmy naprawdę nie było czymś, co można by wrzucić do kategorii "niewykonalne przez uczniów". A jako że Max prefektem nie był... Zupełnie miał wyjebane, czy osoba obok była sprawcą czy tylko koneserem sztuki. -No jeszcze tego tutaj brakowało.- Powstrzymywał się przed soczystym facepalmem na widok rozwijającego się przed nimi bagna. Piwa na pewno ta dwójka razem nie piła. Max kojarzył każdego z kim chociaż kropelkę alkoholu przez swoje gardło przelał, a gryfon zdecydowanie nie świtał mu w pamięci. Nie było jednak lepszej metody pozyskiwania znajomych niż wspólna eksterminacja, na którą Max miał dzisiaj wyjątkową wenę. -Coś takiego. Zebrałem już pokaźne zoo, mam nadzieję, że się opłaci. - Naprawdę nie liczył już ile krecików przewinęło się przez jego palce i ile nagrobków musiałby postawić rozjebanym przez siebie chochlikom. -Podoba się nowa stylówa a`la chochlikojebca? - Również wyszczerzył się do gryfona, by następnie sparaliżować kilka latających koszmarków. -Czekaj no, w tym smrodzie nie da się pracować. - Ponownie machnął różdżką by wywołać w powietrzu dużo przyjemniejszy zapach, od którego nikomu nie chciało się rzygać.
______________________
I thought that I could walk away easily But here I am, falling down on my knees
Jeremy Dunbar
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 179
C. szczególne : Ruchome tatuaże na prawym ramieniu, wyszczerz na gębie, kocia sierść na ubraniu, zapach gumy balonowej.
Bagno, chaos, apokalipsa. Brakowało tylko Irytka ale lepiej nie mówić o nim na głos bo jeszcze zjawi się znikąd i narobi porządnego szumu, który tylko zachęci potworki do jeszcze większego działania destrukcyjnego. Buty były już niestety zabrudzone na tyle, że pozostanie im spieprzać w podskokach przed potencjalną wściekłością woźnego jak narobią śladów. - Na gacie Merlina to ile tego uciekło? Nie miałem pojęcia, że one się mnożą jak króliki. Ej, chodź no tutaj psoto! - zamachnął różdżką i złapał niuchacza w locie bowiem ten próbował zaskoczyć z pomnika prosto na kamienną pochodnię. W tym samym czasie kiedy Dunbar zajmował się uciekinierem to chochliki znikąd rzuciły w niego obcą różdżką zaklęcie ognia! Nie miał pojęcia, że komuś ją zwędziły, ale po chwili poczuł jak nogawka jego spodni po prostu płonie. - O kuźwa, one strzelają zaklęciami, uważaj! - tupnął butem w błoto wzbijając je trochę w powietrze i następnie zamoczył nogawkę w zaklęciu wodnym. Podwinął ją i ujrzał na swojej owłosionej kończynie na wpół spaloną skarpetkę i podrażnioną skórę. - Ech, paskudy. Zemszczę się! - rzucił zaklęcie wodne prosto w chochliki lecz te odskoczyły na boki z obłąkańczym śmiechem. - Genialna stylówa ale trzeba je wyciszyć w ramach zemsty. Wstrętne paskudy. - przyciągnął do siebie niuchacza i go spetryfikował, aby mu nie uciekł. Odetchnął z ulgą gdy Max rzucił zaklęcie . - Czy to czar Amortencji? - zapytał z ciekawości ale na razie nie wdychał zapachu w obawie, że jednak bardziej poczuje smród. Lepiej poczekać jeszcze chwilę.
Maximilian Felix Solberg
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 194 cm
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
Gdyby na to wszystko wleciał jeszcze Irytek, Max prawdopodobnie pierdolnąłby to wszystko w cholerę i po prostu wyszedł. Ile można walczyć z problemami tej szkoły, które powinny zostać rozwiązane przez pracowników, a nie uczniów. -A bo ja wiem? Z Milion? - Przynajmniej tak się wydawało biorąc pod uwagę, że gdzie się nie ruszył spotykał te istotki. Nie zdążył zareagować na różdżkę w łapkach chochlików, gdy nogawka gryfona zajęła się już ogniem. Na szczęście gryfon sprytnie obmyślił plan ugaszenia się i Solberg mógł odetchnąć w spokoju. -Są za każdym razem coraz sprytniejsze. Radzę Ci mieć oczy dookoła głowy. - Ostrzegł go, a następnie sparaliżował kilka chochlików. -Chodź tutaj mały! - Krzyknął w stronę niuchacza, ale ten uciekł i Max nie zdążył go złapać. -Coś Ty, nie potrzeba nam tego, żeby te skurwiele jeszcze się w nas zakochały. - Rzucił pół żartem pół serio, bo nie wyobrażał sobie mieć chochlika za adoratora.
______________________
I thought that I could walk away easily But here I am, falling down on my knees
Jeremy Dunbar
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 179
C. szczególne : Ruchome tatuaże na prawym ramieniu, wyszczerz na gębie, kocia sierść na ubraniu, zapach gumy balonowej.
Podrapał się po swojej czuprynie i oglądał niezłe pobojowisko. A wszystko to wina jedynie niedopilnowania zdolności rozrodczych dwóch ras stworzeń. Iście destrukcyjna mieszanka. - Z Irytkiem na czele to z zamku nie zostałoby nic. Nie zdziwię się, jeśli to on namówił chochliki do rozróby choć one z natury to spokojne nie są przecież. - zagadnął jeszcze na temat poltergeista, który świetnie odnalazłby się w tym chaosie. Wyłapał spojrzeniem uciekającego niuchacza, a więc ruszył za nim - w tej błotnistej i cuchnącej brwi - gotów go dorwać tak czy siak. - Ej, czarne! Mam świecący zegarek! Zobaaacz! - zawołał kiedy utknął w połowie drogi z nogawkami upaćkanymi aż do wysokości łydek. Niuchacz istotnie zatrzymał się i lustrował wzrokiem odsłonięty nadgarstek ze zwyczajnym mugolskim zegarkiem, który nawet nie działał, a był jedynie zwykłą ozdobą. Dżemi czekał na ten moment, zamiast zaklęciem próbował rzucić się na niego i go złapać dłońmi jednak przeliczył się, niuchacz skoczył nad jego głową i plecami, kłapiąc dziobem jakby w szyderczym śmiechu. Dunbar wylądował w błocie i jęknął okropnie. - Ratunku, cuchnę. - podniósł się dosiadu z gęstej brei, lepiącej się teraz do niego dosłownie wszędzie. - E tam, załóż błyskotki to same przyjdą. Albo cię...ej, spadaj! - uniósł brwi kiedy inny niuchacz dorwał się do jego nadgarstka z zegarkiem. Chwycił nicponia za karczek i trzymał na wysokości swoich oczu, mierząc się nim na spojrzenia. Widok zaiste zabawny.
Maximilian Felix Solberg
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 194 cm
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
Oczami wyobraźni widział już te nagłówki w Proroku Codziennym: "Po stuleciach tradycji, Hogwart został rozejbany przez bandę wrednych wróżek i kilka kretów". -Błagam, tylko nie on...Ostatnio naprawdę udaje mi się go unikać. - Spotkania z Irytkiem nigdy nie należały do przyjemnych, więc Max robił wszystko by do nich nie doszło. Duszek miał wyjątkowo oryginalne poczucie humoru i raczej się nie dogadywali. Podczas, gdy gryfon wabił niuchacze na swój zegarek, Solberg postanowił zająć się bagnem. Miał już w tym dość spore doświadczenie, dlatego też szybko uporał się z pierwszą paczuszką. Już miał sprzątać drugie mokradło, gdy poczuł, jak chochliki ciągną go za włosy. -Chyba nie chcę wiedzieć, co mi zrobią. - Próbował uwolnić się od intruzów, ale jeden z chochlików zaczepił się w jego czuprynę i Max musiał odciąć sobie jeden kosmyk, przy okazji przecinając chochlikowi nogę i robiąc z niego kalekę.
______________________
I thought that I could walk away easily But here I am, falling down on my knees
Jeremy Dunbar
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 179
C. szczególne : Ruchome tatuaże na prawym ramieniu, wyszczerz na gębie, kocia sierść na ubraniu, zapach gumy balonowej.
Wygrał tę bitwę na spojrzenia z niuchaczem. Razem z pozostałymi spteryfikowanymi umieścił wygodnie i bezpiecznie w swoich ramionach, a naliczył stworków trzy. To nic, że jest brudny, cuchnie od bagna i ma upaloną nogawkę wraz ze skórą. Najważniejsze, że udało się ich trochę złapać. Nowych niuchaczy nie widział… oczywiście oprócz tych, które zaczęły już uciekać gdzie pieprz rośnie widząc, że tutaj mogą zostać pojmane. - Nooo, lepiej nie spotkać Irytka w tym chaosie bo mu odbije szajba i się jeszcze na nas uweźmie skoro jesteśmy pod ręką. - przytaknął i popatrzył na Ślizgona, który akurat miał problem z wyzwoleniem swoich włosów ze szponów chochlików. Trzeba przyznać, że zabraniał widząc jak Max poważnie rani jednego z nich. - O kurwa, przeciąłeś mu nogę! - podniósł głos w wielkim szoku. Odłożył szybko nieruchome niuchacze na podest posągów i ryzykując wywrotkę dobiegł jednym susem do Maxa, aby spróbować chwycić rannego chochlika. - Kuźwa, pomóż mi go złapać, on się wykrwawi. - zawołał do chłopaka i próbował złapać chochlika - dostawał pazurami po łapach, a sam ranny tak piszczał i chwiał się w powietrzu iż Jeremy miał realne obawy, że wykituje w ciągu kilku sekund. Spieszył się, żeby pomóc małemu potworkowi.