Dziurawy Kocioł mieszczący się przy ulicy Charing Cross Road jest jednym z najpopularniejszych czarodziejskich barów, wszystko za sprawą znajdującego się na jego zapleczu przejścia na ulicę Pokątną. Jest to spory bar mieszczący wiele stolików. Zawsze można tu spotkać dużo osób, a wśród nich zapewne trafi się ktoś znajomy. Na piętrze można wynająć tu niedrogo pokój. Natomiast znajdujące się na półkach różnorakie trunki od rumu po whisky, kuszą klientów.
Jagodowy jabol Smocza Krew Stokrotkowy Haust Różowy Druzgotek Ognista Whisky Sherry Malinowy Znikacz Rum porzeczkowy Papa Vodka Tuică Uścisk Merlina Piwo kremowe Dymiące Piwo Simisona Boddingtons Pub Ale Wino z czarnego bzu Rdestowy Miód Łzy Morgany le Fay
Boginy - 10g Volde-Morty - 12g Feniksowe – 13g Lordki – 13g Magia 69 – 14g Pocałunek Dementora – 13g Wynajęcie pokoju na dobę – 15g Danie dnia (zapytaj obsługę)
Gryfon zachowywał się dość kulturalnie. Tak go matka wychowała i zazwyczaj był dla wszystkich uśmiechnięty. Jak tylko wiedział, że osobnik z którym prowadzi konwersacje ma jakieś zatargi z nim, bądź z osobą na której mu zależy to nie będzie zbyt łaskawy. Silvia jednak wydawała mu się bardzo sympatyczna, co prawda niekiedy taka sympatyczność może ją zgubić i Kierana zacznie to denerwować, ale przecież dopiero co się poznali i Kieran bardzo chciał drążyć tę znajomość. - Każda szkoła ma swój urok to na pewno. Mnie nie było dane uczyć się gdziekolwiek indziej, dlatego uważam, że Hogwart jest jedyny w swoim rodzaju. Słyszałem opinie o szkołach z innych stron, ale jakoś specjalnie się tym nie fascynuje, bo nie ma co sobie głowy zawracać czymś co się nigdy nie spełni. - mruknął i przechylił kufel biorąc kolejne łyki alkoholu. Piwo kremowe bardzo mu smakowało, a dzisiaj już bardzo wyjątkowo. Mówią, że trunek smakuje lepiej przy dobrym towarzystwie. Może to i prawda? Kieranowi trudno to ocenić, bo jemu zawsze piwo kremowe smakowało. - I na pewno nadal pozostanie. Ja od jedenastu lat uczęszczam do Hogwartu i dam głowę, że nie odkryłem wszystkich zakamarków szkoły. - oznajmił i uśmiechnął się na same wspomnienia. Bardzo dobrze wspomina te czasy kiedy w pierwsze lata nauki z chłopakami szukali wszelakich miejsc, które odkrywali. Wiele było gier, wiele zakładów, które się wygrało bądź przegrało. Te rumieńce dziewczyny nieco wprawiały go w zakłopotanie, bo za bardzo nie wiedział o co chodzi. Zazwyczaj dziewczyna rumieni się przy chłopaku jak ten ją kokietuje i podrywa. Ale te zaróżowione policzki były słodkie i sprawiały, że Kierana ego się nieco podnosi. - No obowiązkowo. - powiedział i puścił jej oczko. Kieran nigdy się nie wstydził tego co robi bądź co ma zrobić. Jeżeli ma pocałować dziewczynę robi to mimo iż czuje, że zaraz może dostać po mordzie. Był jednoznaczny i tego oczekiwał od innych. Nie lubił kłamstwa, wręcz się nim brzydził. Po co komuś mówić tak skoro w głowie doskonale wie, że to nie to. - Siedzenie samotnie w mieszkaniu nie było dobrym pomysłem na dzisiejszy dzień. Zbliża się rok szkolny i chciałem się nieco odstresować, a siedzenie w mieszkaniu sprawiało, że czułem się o wiele gorzej. - oznajmił. Gdy siedział w domu myślał tylko i wyłącznie o swoim synu więc musiał wyjść, żeby nie zwariować. Clary była dla niego bardzo ważna i pewnie nadal w jakimś stopniu jest. Ale na szczęście jego serce pochłonęło tę małą istotkę i Clary odchodziła na dalszy plan. Pewnie chciałby się z nią spotkać i porozmawiać. Czy chciałby do niej wrócić. Pewnie tak byłoby najlepiej dla jego całej rodziny i zwłaszcza dla jego syna by miał oby dwojga rodziców. Ale jednak Clary go nieco zawiodła i Kieran nie potrafił jej tak po prostu zaufać. - Miałem też zrobić zakupy, ale zwyczajnie nie mam na to ochoty ani weny. Gdy wychodzę na pokątną nie wiem gdzie mam iść. - mruknął i pokiwał lekko głową. Czuł się jak małe dziecko zagubione we mgle.
Silvia Valenti
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 170 cm
C. szczególne : Silny włoski akcent, szeroki uśmiech na twarzy, kilka mniejszych blizn na dłoniach, leworęczna
Nie mogła się z nim nie zgodzić w kwestii uroku różnych szkół magicznych. Co prawda za swojej kadencji nie widziała ich wiele, bo tylko Calpiatto i Hogwart, ale dała by sobie rękę uciąć, że zarówno te na dalekim wschodzie jak i na dzikim zachodzie musiały mieć coś w sobie, co przyciągało do nich ludzi. Niektórzy, tak jak ona, zmieniali szkołę, bo musieli to robić. Inni robili to, ponieważ chcieli zwiedzać świat, poznawać nowe miejsca. Co prawda Silvia wolałaby zdecydowanie być na miejscu tych drugich, ale i tak uważała, że zmiana szkoły wyszła jej na korzyść. -W zasadzie dlaczego miałoby się nie spełnić? Nigdy nie wiadomo, co przyniesie los. Ja też nie spodziewałam się tego, że będę się uczyć w innym miejscu niż Calpiatto, a wyszło jak wyszło. - odpowiedziała tylko zgodnie z prawdą i z tym, co sama uważała za słuszne. Zakładanie czegoś z góry było głupim pomysłem. Ona nauczyła się tego na podstawie swojego własnego życia i tego, co ją w nim spotkało. Nie sposób było poznać w tym zamczysku wszystkich miejsc nawet po wielu latach, tego była pewna, a dodatkowo Kieran potwierdził jej przypuszczenia w tej sprawie. Skoro on po tylu latach nadal nie wszystko wiedział, to jakim prawem ona miała znać chociaż większą część zamku? Nadal wiele korytarzy pozostawało dla niej enigmom, a jeszcze więcej zdawało się zmieniać swoje miejsca z dnia na dzień, z minuty na minutę. Tam wszystko było takie niezwykłe, niespotykane. Te ruchome schody, które w piątki prowadziły zupełnie gdzieś indziej, niż w poniedziałki. Te różne gobeliny, które kryły przejścia a czasem próbowały w siebie zawijać niespodziewającą się niczego ofiarę. Wszystko w Hogwarcie miało swoje plusy i minusy. Na szczęście ona w obecnej chwili zdecydowanie więcej widziała plusów niż minusów. -Podejrzewam, że do końca mojej kadencji w Hogwarcie nie poznam jego wszystkich tajemnic, choćbym nie wiem jak mocno się starała odkryć jak najwięcej. - przyznała po chwili ze śmiechem na ustach. Taaak, to mogła uznać za pewniak. Kolejne słowa chłopaka sprawiły, że poczuła się trochę gorzej. Widać nie tylko ona miała jakieś problemy w domu, o których nie zamierzała mówić obcym. Każdy miał jakieś swoje problemy, mniejsze czy większe, ale nadal istniały dla każdego. No cóż, trzeba było sobie jakoś z tym radzić. Dla Silvii sposobem na to było wyrwanie się choć na chwilę i oderwanie głowy od czarnych myśli. Widać dla Kierana to był podobny sposób. Upiła kilka łyków piwa i otarła dłonią usta z piany, nim wypowiedziała kolejne słowa. -To może Ci pomóc w tych zakupach. Jak widać, ja wiem co kupić i gdzie. - wyszczerzyła się do niego, dłonią wskazując na niezły stos jej własnych zakupów na pokątnej. Miała jakieś dziwne wrażenie, że ma wszystkiego za dużo a i jak pewnie zapomniała o czymś ważnym, ale nie miało to w tym momencie znaczenia. Wszystko pewnie się wyjaśni, kiedy wejdzie do Hogwartu i przypomni sobie o osoczu czy atramencie, gdy to sięgnie do torby i ich nie odnajdzie na miejscu...
Dla niego zmiana szkół i wszystkiego w okól było nie dla niego. Kieran lubił stabilizacje, musiał czuć się swojo, a przechodząc co jakiś czas do innych szkół, zmieniać klimat to jednak za ciężka sprawa. Pewnie gdyby nie miał wyjścia, bądź robił to od małego dziecka mógłby do tego przywyknąć ale los mu tego zaoszczędził i całe swoje uczniowskie życie spędził w Hogwarcie co mu bardzo odpowiadało. Poznał doskonałych i mniej doskonałych ludzi. - No pewnie, los układa nam historie i niekiedy my nie mamy nic do powiedzenia. Pewnie to jest bardzo fascynujące i na pewno człowiek staje się bardziej odważniejszy. - oznajmił. Zmiana szkoły to jest bardzo poważna sprawa i jeżeli ktoś tego doznał to pomogło mu to w życiu, aby być bardziej odpowiedzialnym i dojrzalszym. Gryfon miał bardzo poukładane życie, w domu działo się bardzo dobrze, nigdy nie mieli większych problemów. Wszyscy się dogadywali i potrafili ze sobą żyć w zgodzie. Owszem jak w każdej rodzinie zdarzały się zgrzyty i nieporozumienia, ale zawsze starali się to szybko naprawić. Rodzina Horan jest naprawdę bardzo ze sobą zżyta. Zawsze dla niego zakupy to była olbrzymia frajda. Wiele razy wybierał się tam ze swoją rodzinką, ale teraz zwyczajnie nie wypadywało mu pójść na zakupy z własną matką. Yv pewnie nie miałaby na to czasu. Od jakiegoś czasu ze sobą nie rozmawiali, ale pewnie trzeba się niebawem spotkać bo musieli obgadać jedną sprawę. Może to będzie dla niej niespodzianka może nie, ale Clary się na to zgodziła i to go bardzo cieszyło. Chyba można się domyślić o co chodzi. Ale najpierw chciał ogarnąć początek szkoły, a później można się spotkać i porozmawiać. Nie wiedział co tam u niej słychać czy w ogóle będzie miała czas na spotkanie, ale jeżeli nie to mogą to nawet załatwić listownie. Potrzebował jedynie jej zgody. Chciał, żeby to Clary wraz z nim porozmawiała z jego siostrą, ale zapewne będzie to niemożliwe. Clary najwyraźniej nie miała zamiaru wrócić do Hogwartu więc spotkać się z nią to naprawdę jest spory wyczyn, ale szczerze powiedziawszy wolał, że siedziała z ich synem niżeli wróciłaby do Hogwartu, wtedy jego kontakt z dzieckiem byłby jeszcze bardziej utrudniony przez jej matkę. - No widzę, że rzeczywiście masz pojęcie. - zaśmiał się i popił piwo kremowe. - Zapewne byłoby miło gdybyś mi potowarzyszyła. - mruknął. Nie mógł sobie odmówić towarzystwa tak pięknej puchonki. Na pewno to ich nieco do siebie zbliży, a może Silvia się nieco do niego otworzy. Oczywiście nie liczył na nic wielkiego, ale czas pokażę jak to wszystko się między nimi potoczy.
Silvia Valenti
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 170 cm
C. szczególne : Silny włoski akcent, szeroki uśmiech na twarzy, kilka mniejszych blizn na dłoniach, leworęczna
Ciężko było się z nim w tym wypadku nie zgodzić. Oczywiście, że różne rzeczy mogły nas spotkać po drodze w naszym życiu. Nieprzewidywalne, straszne, zaskakujące, radosne. Wszystkie, nawet te najbardziej wyśnione i najbardziej niechciane przypadki mogły trafić na tego, co sobie tego nie życzył. Chyba najlepszym tego przykładem była Silvia. Na pozór miła, sympatyczna dziewczyna, skromna, często uśmiechnięta, zawsze kulturalna. Nikt nie wiedział, jakie demony rządziły jej ciałem, świadomością i myślami. Nikt nie wiedział i nikt nigdy się nie dowie, bo i nikt nie znalazł się na jej miejscu. Każdy w takiej a nie innej sytuacji, jaka ją spotkała, poradziłby sobie w inny sposób. Nigdy nie byłoby dwóch takich samych przypadków z dwojgiem zupełnie innych osób. -Nawet częściej niżby chcieli tak się właśnie dzieje. A można by wręcz powiedzieć, że często jest tak, że wszystkie plany szlak trafia nagle i niespodziewanie. - skomentować jego słowa mogła tylko w taki sposób. Inny nie przychodził jej w tym momencie do głowy. Nic dziwnego, bo właśnie zaczęły ją nawiedzać jakieś myśli związane z jej poprzednim życiem, od którego musiała tak zupełnie nagle uciekać. Każdy miałby podobnie w takiej sytuacji. Tylko mało kto się w niej znajdował. Ponownie napiła się piwa, aby czymś zająć myśli i ręce, jakby miało jej to w czymkolwiek pomóc. Nie pomagało. Ale nie mogła nic w tym momencie na to poradzić. Nie spodziewała się, że chłopak tak chętnie przyjmie propozycje jej towarzystwa na zakupach na pokątnej. Było to dosyć niespodziewane, bo w sumie nie znali się w ogóle dotychczas. -W takim razie możemy się tam udać nawet za chwilę. - odpowiedziała z uśmiechem na ustach. I faktycznie, wstałaby i z miejsca poszła razem z nim na zakupy, gdyby nie fakt, że nagle zabrzęczał jej telefon. Normalnie nie używała go, bo wiadomo, w Hogwarcie i tak by nie działał poprawnie. Ale kiedy tylko była w domu, nie rozstawała się z nim, by w razie potrzeby być w ciągłym kontakcie z mamą. Wyjęła urządzenie z kieszeni spodni i zaczęła zawzięcie stukać na ekranie, aby wyświetlić wiadomość, którą właśnie otrzymała. Były to tylko trzy słowa od jej mamy, a kiedy Silvia je przeczytała wiedziała, że jej dobry nastrój musiał wręcz minąć bezpowrotnie. "Proszę, wracaj już" i nic poza tym. Świetnie... -Przepraszam, ale muszę już iść niestety. - dopiła to co miała w kuflu i zaczęła się niezgrabnie zbierać ze swojego miejsca. -Niestety, ale muszę wracać do domu. Nie mniej, jeśli tylko chcesz, moja propozycja jest nadal aktualna. - w końcu zebrała wszystko co jej i uśmiechnęła się serdecznie do Kierana jeszcze raz. -Bardzo mi miło było Cię poznać. Pa. Po tych słowach wyszła z baru z zamiarem powrotu do domu. A wcale tego robić nie chciała.
Kieran zawsze prowadził bardzo spokojne życie. Nigdy jakoś specjalnie się nie wyróżniał od reszty uczniów. Owszem, można było o nim słyszeć gdy narozrabiał, ale kto w Hogwarcie tego nie robił za młodu? Teraz jednak wszystko się odwróciło. Nikt miał nadzieję w Hogwarcie nie wiedział o tym, że jest młodym ojcem. Tego teraz nie wie, ale dowie się w pierwszych dniach w szkole. Jeżeli jego kumple nie będą mieli bladego pojęcia to tak naprawdę nikt tego nie będzie wiedział. Ufać nie można nikomu taka jest prawda. Czy znał kogoś komu mógł bezgranicznie zaufać oczywiście prócz jego rodziny? No tak naprawdę nikogo. Niby byli przyjaciele Ci lepsi i Ci nieco gorsi, ale na takie wyznania trzeba sobie bardzo zasłużyć, a jak do tej pory nikt tego nie uczynił. - O dobrze powiedziane. - powiedział pokazując jej palec wskazujący. Musiał jej przyznać rację, bo ją całkowicie miała. Chyba nie ma człowieka który by tak sobie na spokojnie żył całe życie. Zawsze komuś coś się przytrafi przez co nieco się zmienia i tak naprawdę ludzie mogą go później przez to nie poznawać. Tak z pewnością będzie z nim. Mógł się założyć, że już w pierwszym dniu znajomi skapną się, że coś jest z nim nie tak, że jest inny. Ale Kieran nie lubił siedzieć i użalać się nad sobą, więc z pewnością będzie trudne, żeby cokolwiek z niego wyciągnąć. Spojrzał na to co miała dziewczyna w dłoniach. Wiedział co to jest do czego to służy, ale nie miał bladego pojęcia jak się nim obsługuje. W świecie czarodziei telefon był naprawdę wielkim fenomenem i prawdziwy czarodziej nie używa czegoś takiego, dlatego od razu wiedział, że dziewczyna jest albo krwi mugolskiej, albo przynajmniej ma połowę rodziny z tego klanu. Kieranowi to oczywiście nie przeszkadzało, wręcz przeciwnie. Mugole go bardzo fascynowały. A te zajęcia w szkole tak naprawdę są jedne z jej ulubionych. - Jasne, leć. - zawołał jak dziewczyna już była na nogach. Odprowadził ją wzrokiem i dopił sam alkohol, który sobie zamówił. Postanowił dzisiaj nie udawać się na zakupy, skoro dziewczyna chciała iść z nim, przynajmniej tak mówiła, a co będzie naprawdę? Może jakoś się dogadają. Poczeka dzień, dwa. A wtedy najwyżej uda się na nie sam. /zt
Branie zmian w środku tygodnia, tuż po powrocie do szkoły mogło się komuś wydać głupim pomysłem, niemniej jednak @Jordan Carter wyszedł na tym bardzo dobrze - w tygodniu zarówno dorośli, jak i studenci imprezowali mniej, a co za tym idzie ruch w Dziurawym Kotle ograniczał się głównie do podróżnych i osób robiących zakupy na Pokątnej. Spokój w barze nie oznaczał jednak, że na Jordana nie czekały żadne przygody.
Rzuć kostką, żeby sprawdzić co spotkało Cię podczas zmiany 1,2 - do baru podchodzi kobieta w średnim wieku, która najwyraźniej jest czymś zmartwiona. Podając jej napój, decydujesz się ją zaczepić - szybko okazuje się, że została porzucona przez męża. Jako, że nie masz zbyt wiele do roboty to podczas serwowania jej kolejnych drinków wdajesz się w rozmowę przekazując jej kilka bardzo krzepiących uwag. Kobieta chyba czuje się chyba trochę lepiej, bo zostawia Ci aż 20 galeonów napiwku (upomnij się o nie w odpowiednim temacie!) i... swój adres. Może wyślesz jej sowę? 3,4 - dzień jest bardzo spokojny, a monotonia i zmęczenie szkołą powoli Cię wykańczają. Wychodzisz do toalety i nawet nie zauważasz, gdy na moment zasypiasz na kibelku. Masz wyjątkowego pecha, bo akurat wtedy szef wpada na kontrolę. Bez wątpienia tę awanturę zapamiętasz na dłużej, szczególnie biorąc pod uwagę, że z Twojej wypłaty potrącono aż 20 galeonów! Odnotuj stratę w odpowiednim temacie! 5,6 - nie dzieje się nic niezwykłego, do momentu, gdy jedna z kelnerek przewraca się z tacą i bijąc kufle bardzo rani sobie dłonie. Natychmiast przychodzisz jej na ratunek i rzucasz odpowiednie zaklęcia tym samym zyskując 1 punkt z magii leczniczej.
Wakacje w Meksyku były dla Jordana jednym wielkim melanżem, przez co powrót do codziennych obowiązków był dla niego niezwykle trudny. Chodzenie przez tak długi okres czasu na wiecznym kacu sprawiło, że przynajmniej nabrał trochę chęci do normalnego funkcjonowania w nowym roku szkolnym. Miał w planach pojawiać się na większości zajęć i nieco poprawić swoje stopnie. Egzaminy końcowe nie poszły mu tragiczne, aczkolwiek po tej dwumiesięcznej imprezie zakrapianej alkoholem, wzięło go na refleksje. Postanowił, że w tym roku ze wszystkich przedmiotów zdobędzie minimum Zadowalający. Dyplom weźmie ze sobą do Atlanty i pokaże mamie, która przecież ciężko haruje, by zapewnić mu naukę w Hogwarcie. Oprócz tego, wzięły go wyrzuty sumienia i teraz, jak już ostatecznie zebrał wystarczającą kwotę, by zakupić własne mieszkanie, jego kolejnym celem, na który będzie oszczędzał to wymarzone studia jego starszego brata Scotta. Kto by pomyślał, że wystarczyło dać Carterowi trochę wolności w wakacje, żeby zmienił się nie do poznania? Przyzwyczajony do późnego wstawania z bólem głowy, ciężko wrócił do Dziurawego Kotła. Na szczęście, pierwszy tydzień pracy okazał się być niezbyt wymagający. Klientów było mało, przez co Jordan nie mia tylu obowiązków, co zwykle. Chyba początek roku szkolnego tak wszystkich pochłonął - zarówno studentów, których często tu widywał, jak i dorosłych, wracających z pracy, którzy zachodzili na odstresowującego drinka. Ruch w lokalu ograniczał się zatem tylko do podróżujących i osób, robiących zakupy na ulicy Pokątnej. Spokój w barze nie oznaczał jednak, że Jordan nie miał nic do roboty. Stojąc za barem i czyszcząc szmatką szklanki oraz kieliszki, rozglądał się po barze. Znudzony, zaczął układać kieliszki w specjalnym schemacie, a najbardziej widoczne alkohole ustawiać w porządku kolorystycznym. W pewnym momencie, do baru podeszła jakaś kobieta w średnim wieku, elegancko ubrana. Carter domyślał się, że pewnie wraca z pracy z Ministerstwa Magii. Mimo nienagannego ubrania, po jej zmartwionym wyrazie twarzy i naruszonym przez łzy makijażu, Gryfon domyślił się, że coś musiało pójść nie tak tego dnia. Kobieta usiadła przy barze i zamówiła wino z czarnego bzu. Początkowo, gdy oczekiwała na alkohol, milczała, uważnie wpatrując się w ruchy chłopaka. Jednak, gdy dostała pierwszą porcję wina w ręce, nieoczekiwanie zaczęła mówić, trochę jakby do siebie: - Zupełnie nie wiem jak to się stało... Jak on miał czelność tak po prostu mnie zostawić? - wyszeptała, popijając przy tym wino. Gryfon nie był do końca pewien, czy wypowiedziane słowa skierowane były w jego stronę, ale nieznajoma nawet nie dała mu czasu, by się odezwać, gdyż kontynuowała monolog: - Wydawało mi się, że jest ze mną szczęśliwy... A on, znalazł sobie młodszą i ładniejszą. Klasyk. Że też się nie domyśliłam. - Przerwała nagle, wykańczając kieliszek z winem i podając go chłopakowi, oczekując kolejnego napełnienia. - Jak ja powiem o tym dzieciom? - spytała, tym razem kierując pytanie w stronę Gryfona. Powoli nalewał wino do kieliszka, zastanawiając się, jak jej na to odpowiedzieć. Jego rodzice się nie rozwiedli, ale można powiedzieć, że w pewnym sensie tak. W końcu, jego ojciec trafił do więzienia, jak Jordan był jeszcze dzieckiem. Podając jej alkohol, zaczął niepewnie: - Nie jestem specjalistą, ale uważam, że powinna pani po prostu im o tym powiedzieć, najlepiej bez żadnych komentarzy odnośnie męża, powstrzymując się również od zbędnych szczegółów - odpowiedział zachrypłym głosem. Szatynka oniemiała, jakby zdziwiona, że Jordan w ogóle nawiązał z nią rozmowę. Carter już spodziewał się komentarza w stylu: "Och, co ty możesz o tym wiedzieć gówniarzu", podczas gdy pani zareagowała zupełnie inaczej. Odstawiła kieliszek z winem i wyraźnie zainteresowała się jego słowami. Owa konwersacja, między klientką Dziurawego Kotła i barmanem trwała dość długo - dokładnie do momentu, kiedy zmartwionej kobiecie zaczęły kończyć się galeony w portfelu, które stopniowo wydawała na ciemny trunek. W trakcie zapijania smutków, żywo rozmawiała z chłopakiem, który starał się jej jak najbardziej pomóc. Widział, że ta kobieta potrzebuje z kimś porozmawiać, a skoro i tak klientów w barze nie było zbyt wielu, Gryfon wykorzystał ten czas na to, by podrzucić jej parę krzepiących rad. Wychodząc z baru, czarownica podrzuciła Jordanowi niemały napiwek w postaci dwudziestu galeonów oraz swój adres zamieszkania. Wygląda na to, że jego uwagi chyba podniosły ją na duchu... kostka: 1
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
Nie spodziewał się kogokolwiek tutaj spotkać - zazwyczaj zareagowałby beznamiętnym spojrzeniem, których niezwykłość potęgowały właśnie oczy; niesamowite w swej prostocie oraz unikaniu kontaktu wzrokowego. Los śmiał się z niego, wytykał najmniejsze błędy; nie dość, że zrobił z siebie idiotę, to jeszcze czuł się jak jakiś przestępcą, kiedy w swojej dość powszechnej torbie trzymał lekarstwa. To, co je wyróżniało na tle innych, to właśnie metoda podawania. Jeszcze ktoś, kto niechcący by zajrzał do zawartości struktury dodatku służącego do przenoszenia rzeczy, pomyślałby, że jest jakimś uzależnionym od psychotropów narkomanem. Jeszcze tego mu tylko brakowało - stanowczych dowodów na to, że coś jednak z nim jest nie tak. Nie zamierzał jednak w żaden sposób tego zdradzać - owszem, zareagował niczym rozjuszone zwierzę chowające się po kątach, aczkolwiek dość szybko powrócił do stanu przywrócenia struktur umysłu do prawidłowego wykonywania procesów przenoszenia informacji między poszczególnymi półkulami. Co Ty tutaj robisz? Wyrywała się część jego serdecznej osobowości, jakby chciał jednocześnie zapomnieć o tym, że ma do czynienia ze zbyt ogromnym zmęczeniem, widocznym na jego licu, nieodłączny, nieodzweny element, który stanowił granicę oraz jednocześnie przepaść między być albo nie być. Chciał dosięgnąć światełka, przecież - Sid nie był jego wrogiem, znał go, być może nie pokładał w nim nadmiernego zaufania, aczkolwiek ufał. Kto wie, być może wyjście do baru to wcale nie jest taki zły pomysł, jak początkowo zakładał? Nie mógł przecież karcić Young'a za to, jaki tak naprawdę jest w stanie chorobowym. Nie mógł przenosić złych emocji, dopiero potem zauważył, że słowa, które opuściły jego wargi, były nachalne, jakby były Krukon stał się bezużytecznym robalem latającym wokół jego głowy. W sumie, prawidłowo, skoro mózg wykazywał dysfunkcje i przypominał gnijącą masę. - Nie spodziewałem się, że postanowiłeś rzucić. Powakacyjne postanowienie, o którym przypadkiem nic nie wiem czy może nagła chęć zaoszczędzenia pieniędzy? - starał się zachować pozory normalności, jednak jak to szło, mógł tylko i wyłącznie ocenić odbiorca tejże wiadomości. Kroki potem skierowały się w stronę okolicznego baru, gdzie mógł bez problemów odpocząć - a przynajmniej mógł to zrobić dawny znajomy, z którym to się znał, chociaż rozdzielenie dróg wydawało się narysować granicę oraz znacznie zmniejszyć ich kontakty. Uchylone drzwi, dojście do jakichkolwiek siedzeń nie stanowiło problemu - przynajmniej nie dla Sida. Matthew nie czuł się zbyt dobrze, preferował ewidentną samotność oraz brak zaangażowania w cokolwiek. Choroby zbierały żniwo pełną parą. - Mój znajomy też pracuje w szkole. - przyznał szczerze, choć to tylko i wyłącznie od Sida zależało, czy pójdą tą drogą, czy może jednak inną. - Miałem dość nietypowy przypadek pacjentki - i pomyśleć, że to wszystko był wynik niewyparzonego języka uzdrowicielki; postawił wszystkie karty na jedną opcję, miał już kompletnie wylane, choć wcale się nie napił; obojętność przeszyła jego blade lico, jakby nie interesował się tym, że zdradza trochę za dużo szczegółów z własnego życia - która groziła sobie nożem. - olaboga, chyba żyje, co nie? Nieraz zawód uzdrowiciela zdawał się być o wiele bardziej niebezpieczny niż inne. Też wyniszczenie nerwowe dawało się we znaki.
Postanawianie rzucenia było częstą rzeczą w życiu Sidney'a. Nic dziwnego jednak, że Matt o tym nie wiedział, skoro owo rzucanie ograniczało się zazwyczaj do kilku tygodni. Mężczyzna nigdy nie chwalił się szlachetnym zamiarem całkowitego zerwania z nałogiem, choć istotnie bywały chwile, kiedy takowy posiadał. - Jak się ściga za to dzieciaki, to wygodniej jest z nimi nie współczuć potrzeby - odpowiedział właściwie cokolwiek, kończąc wzruszeniem ramion. W środku nie było całkiem pusto, aczkolwiek przyjemnie rzadko, jeśli chodzi o liczbę ludzi na jednym metrze kwadratowym. Sid miał sentyment do rustykalnego wnętrza lokalu. Zbyt dawno nie spędzał tu czasu. Mogli przebierać w wolnych miejscach. Zdecydował się na takie z dala od towarzystwa (najoptymalniej), z uwagi na sprawiające wrażenie niepewnego we... właściwie wszystkim kolegę. - Doprawdy? - chciał dopytać, co to za znajomy może ich łączyć, ale wtedy większą uwagę przykuła informacja na temat zdarzenia w pracy Matta. - W sensie groziła, że się zabije? Dlaczego? - uniósł brwi ze zdziwienia. O to mu chodziło! Wiedział, że szpital to takie miejsce, gdzie ciągle dzieją się jakieś niezapomniane historie. Widocznie Matt potrzebował przypomnieć sobie, co właściwie robił całą nieprzespaną noc - Sid tylko utwierdził się w przekonaniu, że jego nadzwyczajne rozkojarzenie (w przeciwieństwie do tego zwyczajnego, pewnie wrodzonego) spowodowane jest właśnie skończonym dyżurem. Mugoslkiego papierosa odpalił mugolską zapalniczką - godnie. Potem zamówił Ognistą Whisky. Był zdania, że koledze również by się przydała, ale nie nalegał. Znał Matta i bardzo lubił. Prędzej odniósłby się niemiło do sympatycznej kelnerki za ewentualne uwagi, niż celowo poddał Alexandra presji. - Jadę jutro na wyprawę do Kolumbii - pochwalił się wreszcie, gdy dziewczyna odeszła. Złe przeczucia i żałowanie chciał zachować dla siebie. Może jak poudaje radośnie podnieconego, udzieli mu się ten entuzjazm? Przywoływania szczęścia nigdy za wiele.
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
Matthew najwyżej by siebie z mostu rzucił. Jego przypadek uzależnienia od depresji był specyficzny, trudny do zrozumienia, a przede wszystkim opisania. O ile można było w pewnym stopniu porównać relację umysłu i choroby z nałogiem kolegi, o tyle była to więź typowo zależna od siebie. Sidney mógł rzucić palenie - on w swej samotności, rozpaczy i kędzierzawych włosach przybierających ciemniejszą barwę wraz z nadejściem zimy - niezbyt. Utwierdził się w przekonaniu, że jego życie nie może wyglądać w żaden sposób inaczej; pogodził się z tym faktem bardzo dawno temu, kiedy to opuszczał szkołę, jakby chcąc tylko i wyłącznie zaznać spokoju. Świętego, słodkiego spokoju, spokoju od obowiązkowych relacji w domu, do którego należał. I w którym, zgodnie z jego charakterem, raczej nie powinien się znajdować; wyłamał schemat, choć wcale się o to nie prosił. Ciche westchnięcie wydobyło się z jego ust: nie mógł zrzucić łańcuchów, które otaczały jego sylwetkę swym metalowym zimnem, pozostawiając tym samym ślady. Nie mógł rozpocząć całkowicie nowego, odmiennego życia, nie mógł przełamać w sobie jakichkolwiek lodów, choć rzeczywiście wydawał się być przesadnie przerażony tym wszystkim. Przerażony nie tyle relacjami ludzkimi, których nie mógł uniknąć; chciał się nie przywiązywać, a bardziej życiem oraz śmiercią. Znajdował się na krawędzi, lunatykował, otaczał się w pewnym stopniu szaleństwem, które wyżerało jego wnętrzności - jak pasożyty, wbijały się, zatapiały haczyki, nie chciały puścić, nie chciały pozwolić mu na jakikolwiek ruch. - Kiedyś się jednak było takim dzieciakiem. - przyznał jak najbardziej szczerze, choć ewidentnie różnił się od nastolatków, z którymi miał okazję wówczas przebywać. Różnił się. Był prześladowany przez Ślizgonów. Nie chodził na imprezy. Unikał ich. Częste zmiany mugolskich szkół pod wpływem podróż ojca odcisnęły piętno na relacjach międzyludzkich. Był zepsuty, zepsuty od środka, niemożliwy do naprawienia; jedynie do wyłączenia, jeżeli zacznie sam działać przeciwko sobie. - Jeden z uzdrowicieli chciał mnie najwidoczniej sprowokować do dysputy. Bardziej kłótni. - odpowiedział, choć musiał przyznać jedno. - Dziecinne zagranie, aczkolwiek wyjątkowo skuteczne w swej prostocie.- Sid doskonale pewnie zdawał sobie sprawę, że Matthew był inny, rozpylał wokół siebie tę aurę, która być może właśnie działała na niego niczym światło na ćmę? Jednocześnie odpowiedzialny, zaskakująco jak na swoje roztargnienie, z którym przyszło mu się zmagać po nieprzespanej nocy, gdy blada skóra spowijała jego twarz, zaś podkrążone oczy zdawały się lawirować po sylwetkach. Nie zamówił niczego. Nie mógł się narażać, nie mógł mieszać leków z alkoholem. To by się dla niego skończyło tragicznie. Uzdrowiciel nie zwrócił zbytniej uwagi na sympatyczną kelnerkę, choć wysoka empatia pozwalała mu zauważyć, kiedy ktoś się zachowywał kompletnie inaczej, kompletnie nie w swoim żywiole. Mógł wczuć się, wczuć się w kolegę, choć na pewno nie mógł odczytać myśli; tylko i wyłącznie się domyślić, czego one dotyczą. Nie wiedział jeszcze, że znajdowali się w tym samym bagnie po uszy. Nie wiedział, że ten drugi również postanowił spróbować własnych sił w wyprawie do kolumbijskiej dżungli. Jedynie mruknął zaś, kiedy zauważył trzymanego przez Sida papierosa, odpalonego przy pomocy mugolskiej zapalniczki. - Też. - pochwalił się, choć nie miał powodów do chwalenia, bo mógł się skontaktować właśnie z Sidem bądź Bergmannem w celu ustalenia razem celu podróży. A tego... no cóż, a tego nie zrobił. Hipokryta? Nie wiedział. Prędzej nie chciał, by pewne demony przeszłości wyszły na światło dzienne, kiedy to jego stan psychiczny ulegał metamorfozie. Nie mógł pozwolić na to, by osoby, które znają go od innej strony, zauważyły pogarszający się stan; choć ewidentnie Matthew wyglądał tak, jakby do tej podróży w ogóle się nie nadawał. Cicho westchnął. - Zakłócenia wpływają na Twoją pracę jasnowidza? - zapytał, zagaił. Poniekąd nie bez celu.
Sid zastanawiał się, jaki związek ma grożąca sobie pacjentka z prowokującym kolegą z pracy Matta... Widocznie jakiś! Wyobraził sobie pracę w szpitalu: byliby kolegami z oddziału i musieli często współpracować. Działyby się wariackie rzeczy, a Matt reagowałby na nie w sposób najmniej oczekiwany (nie że błędny, po prostu absurdalny!). To by było niezwykle interesujące, między innymi za to lubił starego dobrego Alexandra. Szkoda, że on nic nie zamówił, Sidowi mogłoby się zrobić przez to niewygodnie - i w istocie przez chwilę źle się poczuł, szybko jednak przeszła mu ta głupia empatia. Niezdrowy rozsądek: Matt wie lepiej, co woli. - A to ciekawe! - wypalił nagle. Nie chciał być wścibski, ale w tym stanie kolega wydał mu się osobą kwalifikującą się raczej do trzydniowego snu niż trudnej wyprawy. Nawet rekreacyjna wycieczka na Ibizę byłaby tu niewskazana. Jeśli zmęczenie naprawdę było spowodowane właśnie skończonym dyżurem, to czy nie mógł się z kimś zamienić, żeby odpocząć przed ważną dla świata misją? - Szkoda, że nie zgadaliśmy się wcześniej, pojechalibyśmy razem - zaciągnął się dymem w marzycielskiej zadumie. Nie pojechaliby. Sid wcale nie chciał jechać, został do tego jakby zmuszony. Zmuszony przez swoją pomocną naturę i poczucie przyjacielskiej solidarności z Danielem, lecz właściwie gdyby Matt go poprosił, również ostatecznie (po początkowych odmowach) zdecydowałby się na współpracę - nawet gdyby propozycja padła raz i te początkowe odmowy okazały się wystarczająco skuteczne. Temat jednak zaczął schodzić z wyprawy jako takiej. Grzecznościowa iluzja troski? Ciekawość? Intuicja podpowiadała mu, że pytający ma w tym jakiś interes. Zaśmiał się i wyciągnął z ust papierosa. - Pracę? To raczej taka przypadłość jak zakochanie czy schizofrenia. Niewiele mogę na to poradzić, a na pewno nie jest to efekt moich wysiłków - po kpiącym wstępie nadszedł czas na powrót do sedna. Sidney'owi zszedł z twarzy głupkowaty uśmieszek, znów stał się przyjazny. Rozejrzał się po otoczeniu. Nie chciał by ktoś ich podsłuchał, ponieważ nie lubił rozpowiadać publicznie o ciążącym mu darze. - Nie mam pojęcia, szczerze ci powiem. To tak nieokiełznana moc, że naprawdę nie jestem w stanie stwierdzić. W najlepszych dla magii czasach bywało, że wydawało mi się, iż straciłem moją zdolność. Zamilkł na czas odbierania Ognistej, którą właśnie mu przyniesiono. Nim zdecydował się mówić dalej, uraczył się mocnym napojem. - Chętnie ci natomiast powróżę, do tego nie potrzeba wyjątkowych predyspozycji! Wszak prawie nikt z jego uczniów nie był jasnowidzem, a niektórym z nich wróżbiarstwo szło bardzo dobrze. On jednak mógł pochwalić się szeroką wiedzą i bezcennym doświadczeniem. Lewą ręką sięgnął już do kieszeni swetra, wymacał talię kart, którą zawsze nosił przy sobie. Jedno słowo. Czekał na choćby jedno słowo.
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
Zawsze inaczej odbierał otaczającą go rzeczywistość. Zawsze - dosłownie zawsze wybierał dość nietypowe metody rozwiązywania problemów. Jednocześnie był zżyty z akcjami pokojowymi wobec kłótni, tudzież dyskusji; zawsze zależało mu na dobru, a nie udowodnieniu prawdy, w wyniku której ktoś mógłby ucierpieć i tym samym pozostawiłby rany na psychice. Gdyby uwolnił się od szponów przeszłości, w których to wylądował i które to właśnie powodowały, że na skórze znajdowały się widoczne tylko i wyłącznie sercem blizny, to na pewno zdołałby więcej zdziałać. Zdołałby coś osiągnąć - nie tylko na skalę ratowania ludzi pod względem medycznym, ale także w pewnym stopniu na skalę światową. Osobiście wolał działać tak, by zapobiegać wszelkim wypadkom, wszelkim nieszczęściom, ale nie mógł tego robić - dopóki sam siedział w bagnie rozpaczy, nie pozostawało nic innego, jak zwyczajnie wypełniać swoje obowiązki, swoją pracę, a przede wszystkim - moralne postanowienie wywodzące się aż z czasów dzieciństwa. Jednocześnie jego znajomość mugolskiego świata była zaskakująco ogromna; był prawdopodobnie jedynym czarodziejem potrafiącym wiele rzeczy pod względem zaawansowanych technologicznie - jak chociażby obsługiwać komputer bądź korzystać z lutownicy do tworzenia układów elektronicznych. Jego ogromne zżycie z niemagicznymi osobami poskutkowały zaniedbaniem tej części, do której należał tylko w jednej czwartej - ale nie narzekał. Po prostu. Skoro Sid poczuł w pewnym stopniu empatię wobec tego, iż jego stary dobry przyjaciel nic nie zamówił, to ciekawe, jak poczułby się w skórze uzdrowiciela, który również posiada w pewnym stopniu dar będący przekleństwem, w wyniku czego pokłady współczucia i odczuwania emocji znajdujących się w otoczeniu zawsze działają i nie można ich wyłączyć. Tak po prostu. - Kto wie, może spotkamy się podczas przemierzania terenów Kolumbii. A tych grup ma być podobno całkiem sporo. - powiedział, jakby na pocieszenie, powoli, aczkolwiek bardzo drobnymi kroczkami się rozluźniając. Nie potrafił robić tego jednak w pełni; dłonie dość nerwowo stukały o blat przy pomocy opuszek palców, w wyniku czego można było usłyszeć charakterystyczny dźwięk. Rzadko kiedy bywał w takich miejscach - osobiście przepadał bardziej za towarzystwem zwierząt, szklanką oraz butelką whisky we własnym, domowym zaciszu. Co do wyprawy - gdyby nie fakt, że jest jedną z osób, które mocno się przydadzą mniej doświadczonym adeptom Hogwartu, zapewne też by nie szedł. W sumie, gdyby tak spojrzeć na niego, kompletnie się pod tym względem nie nadawał. Był zbyt zmęczony, a i tak postanowił przedobrzyć i zwyczajnie porwać się z motyką na słońce; to był jednak Matthew. Jego poświęcenie dla sprawy było zawsze ważniejsze od własnego zdrowia; w wyniku czego tak się zaniedbał, iż wychował w sobie od kilkunastu lat parę chorób, o których był świadom, ale nie chciał przyjąć do głowy, że coś może być nie tak. A nawet gdyby chciał się uformować w jakąś ekipę, nie zmusiłby Sida do podejmowania się jakiejkolwiek czynności. Jednorazowe odmówienie przyjęcia zaproszenia byłoby wystarczającym sygnałem dla uzdrowiciela, że nie ma po co dalej przekonywać. Każdy przecież miał własne życie, własne sprawy, własne problemy, a przede wszystkim - własne zdanie. Alexander rzadko kiedy chciał je zmieniać - prędzej akceptował. - Zakochanie przychodzi i odchodzi. - do schizofrenii by się odezwał, ale czy to byłoby konieczne? Sam nie wiedział. Błędne porównanie choroby trochę go ukuło, albowiem zakochanie jest czymś kompletnie naturalnym, a i tak nigdy wcześniej tego nie odczuwał. Można je bez problemu do siebie przyjąć, o dziwo nigdy nie zapukało w drzwi, za którymi znajdował się mężczyzna, obecnie opierający łokciem o blat Dziurawego Kotła. Schizofrenia mogła przyjść pod wpływem innych czynników, ale jej akceptacja wiązała się z bardzo ogromnym ryzykiem. Porównanie tutejszej przypadłości kolegi z chorobą psychiczną była nie na miejscu - aczkolwiek Matthew nie wykazał żadnej inicjatywy, by mu to uświadomić. - Zaakceptowanie daru odbierania wizji z przyszłości bądź miłości jest łatwiejsze niż schizofrenia. - a musiał jednak w pewnym stopniu do tego nawiązać. Jakby nie było - pracował na szpitalu, miał wiedzę, nie mogło to zostać negatywnie odebrane. - Da się ją stracić? - zapytał, zaintrygowany. - Nigdy nie byłem z tego dobry. - mruknął pod nosem, spoglądając na Sida, który skosztował Ognistej Whisky, kiedy ten siedział sobie bez żadnego trunku. Dziwne uczucie, aczkolwiek na pewno przyjemne, dające poczucie stabilnego gruntu pod nogami. Szczerze? Zaintrygowało go to. Wiedział jednak, że nie należy przyjmować wszystkich sygnałów z kart, by nie wpaść w zabłąkanie umysłowe. W życiu należy znaleźć złoty środek między fanatyzmem a ignorancją - czy to jednak sprawdzało się w jego przypadku? - Jak często sprawdza się właśnie ta metoda? - zapytawszy, zaintrygowany, najwidoczniej zgodził się na wróżby z kart - kto wie, może to będzie ciekawe?
Może Matt właśnie go pocieszył, nie mając tego wcale na celu. Skąd wszak miał wiedzieć, o negatywnym jego nastawieniu, skoro z rozmowy wynikało zupełnie co innego? Sporo grup, wszyscy skupieni na tym samym celu - na pierwszy rzut oka wyglądało to pięknie, jednak po głębszym zastanowieniu Sid zdał sobie sprawę, że pocieszanie nie ma żadnej mocy sprawczej podobnie jak rozważenie wszystkich za i przeciw. Sprawy mało prawdopodobne również się zdarzały, jeden mały plus mógł być w rzeczywistości silniejszy od wielu dużych minusów. To już postanowione - Sida czekało pasmo niepowodzeń, choćby nie wiadomo jak się zabezpieczył. Intuicja jedynie bywała zawodna, rozsądek zawodził ciągle - głównie przez błąd ludzkiego myślenia idący w parze z ogromną wiarą w jego moc. Intuicji nikt tak do końca nie ufał, więc mogła być lepszym źródłem przekonań. Przekonań, do których nie należy być przecież tak do końca przekonanym. Ciekawe że to oni nazywali się sceptykami - ludzie ślepo wierzący w niezawodność czegoś tak pokrętnego jak umysł. Temat wyprawy zdawał się ulecieć bezpowrotnie, choć jego widmo wciąż krążyło wokół rozmawiających mężczyzn. Sid wypuścił nagle talię tarota, która jeszcze nie zdążyła wysunąć się do końca z kieszeni (a teraz do niej powróciła). Co ty niby możesz wiedzieć? - nie powiedział, mógłby się nawet rozpłakać po tych słowach. Na jego twarzy widać było zdumienie z nutką pretensji. - Casami łudzę się że nie - starał się brzmieć neutralnie - czysto informacyjnie. - Tyle narzekam, a jednak wolę wierzyć, że nie da się stracić... - jej. Nie mógł mieć pretensji do kolegi, że jego słowa tak głęboko go dotknęły. Nie opowiadał nikomu o Segovii, z którą życie było niemożliwe, a za którą wciąż tęsknił, choć minęło już kilka lat od czasu ich definitywnego rozstania. Dla Matta to wszystko było takie proste. Czyżby dane mu było pracować nad częściowym ujarzmieniem jasnowidzenia? Kochał kiedyś nieszczęśliwie? Miał schizofrenię? Irytujący był ten jego lekko rzucony osąd bez pojęcia, co przeżywa każdy mający choć jeden z powyższych problemów. Wciąż jednak był to stary dobry Matt, Sid nie chciał się z nim spierać. Po pierwsze dlatego, że go lubił, więc nie chciał psuć mu przyjacielskiej rozmowy; po drugie, ubranie tego wszystkiego w słowa byłoby ponad możliwości Sida; a wreszcie po trzecie i najistotniejsze - nie było to ich tematem. Ot dygresja mająca pierwotnie na celu zobrazowanie, jak bardzo jasnowidzenia nie da się ujarzmić. Postanowił puścić to w niepamięć i dać koledze szansę na poprawę - bycie tym starym dobrym Mattem. Złapał więc karty raz jeszcze, tym razem nie tylko lekko je wysunął, ale całkiem wyciągnął. - W zależności od tego, kto komu wróży, w jakim miejscu, jak trafnie zinterpretuje... - położył talię na stoliku. - Co cię tak naprawdę mocno nurtuje?
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
Bywało i tak - być może w jakiś sposób nieświadomie chciał podbudować towarzysza na duchu - i może nawet mu się to udało. Jakby nie było, ta wyprawa nie mogła wcale pójść tak źle - nawet jeżeli sam kwalifikował się w pewnym stopniu do trzydniowego leżenia w łóżku. Blady, spowity zmęczeniem, pozbawiony energii - to nie był Matthew, z którym miało się do czynienia podczas studiów. Intuicja bywała zawodna, próba użycia umysłu zazwyczaj traciła cenne sekundy - uzdrowiciel jednak nie miał w zwyczaju korzystać z tego wszystkiego osobna. Łączył, chociaż ostatnimi czasy umysł płatał mu figle. Był w stanie jednak dostrzec nawet najmniejsze zmiany oraz rany na skórze ludzkiej; wystarczyło tak proste spojrzenie, by mógł zdobyć wystarczająco wiele informacji. Zaskakiwało go to nieraz, jak ludzie bywali przesiąknięci pozytywnymi emocjami; często bywała to jednak mieszanka iście wybuchowa. Rzadko kiedy czysta złość, chociaż był w stanie ją odczuwać znacznie bardziej - jako coś obce i kompletnie nieznane, wzbudzało zaintrygowanie. Rzadko kiedy jednak sięgał do tego dłonią; zbyt często przejmował zachowania innych, adaptował się - w wyniku czego trwał nadal. Zdołał przyswoić zasady, dlaczego nie miałby przyswoić jadowitości? Zepsułby całokształt samego siebie. Co w sumie potem zresztą zrobił. Zauważył - zdołał dostrzec, że słowa te nie były na miejscu. Szlag by to trafił. Czyżby jego umiejętności z zakresu empatii zostały przytłumione? A może zwyczajnie - znikała jego dobroć, zaś na miejsce główne przy stole wpatrywała się z widocznym pożądaniem złość? Nie wiedział; gubił się, lawirował, tracił percepcję czasu, tak wcześniej doskonale znaną, teraz kompletnie obcą. Dlaczego? Dlaczego - te słowa zabrzmiały tak egoistycznie, tak nienaturalnie z jego ust? Podejrzliwy wzrok skierował pierwsze odwrotną stronę - zagubił całkowicie kontakt z tęczówkami należącymi do odbiorcy, jakby wiedząc, gdzie dokładnie popełnił błąd. Większy wdech, skupienie, wypuszczenie spomiędzy warg przetrzymanego tak kurczowo powietrza w płucach - to wszystko wydawało się do przytłaczać. Zmieniał się? Przechodził metamorfozę? Nie chciał. Wszystko się chrzaniło i doskonale o tym wiedział - dlaczego jednak w pewnym stopniu zapomniał o tym, że powinien znajdował się na ostatnim miejscu w hierarchii ludzkiej? Nerwowo krążące z powodu tej sytuacji obrączki chroniące przed nadmiernym dostępem światła do źrenic uspokoiły się dopiero wtedy, kiedy wylądował na własnych dłoniach - zdradzających skutecznie stres poprzez tiki. Powinien ostrożniej dobierać swoje słowa, ostrożniej skupiać się na tym, co ma świat do zaoferowania. Błędy popełniał każdy - on za każdy błąd płacił kilkukrotnie. - Nie powinienem. - mruknął cicho pod nosem, aczkolwiek słyszalnie tylko dla siebie. Poczucie winy zdawało się go w niektórych momentach życia zżerać niczym pasożyty żerujące na swoim żywicielu, bez którego nie mogą żyć; co on wiedział o życiu? Nigdy nie był zakochany. Ale kochał. Kochał z najczystszego serca, najszczerszych intencji, choć o tym kompletnie nie wiedział. Połączenie chorób w jedną całość skutecznie zaślepiła jego dar oraz przekleństwo; sam Matthew zdawał się być inny od chwili wyjścia ze szkoły. Bardziej przygaszony, z mniejszą ilością emocji na twarzy. Zwrócenie tęczówek zmieniających tak charakterystycznie barwę w stronę twarzy Sida oraz odczytanie uczuć panujących dookoła niego spowodowały, iż podejrzewał, że słowa brzmiące neutralnie miały tak naprawdę wydźwięk starej przeszłości. Starych spraw, starych rzeczy, których nie powinien odkopywać. Starych dziejów, w których nie brał udziału. Nie wiedział, co jest główną przyczyną przetargu między jednym światem, światem będącym podstawą dla teraźniejszości a właśnie teraźniejszością, która zdawała się w pewien sposób przyćmić na chwilę u Sida. Alexander był zaskakująco dobrym człowiekiem - słowa jednak powinien dobierać w lepszy sposób. Przestać myśleć tylko o sobie. Zadbać o to, co wcześniej zostało zaniedbane. - W umiejętności nie wątpię; czy miejsce jednak się nadaje? - przyznał jak najbardziej szczerze; jeżeli miałby się kiedykolwiek w przyszłości zwrócić po wróżbę, byłby to właśnie stary, poczciwy Sid. Innym nie ufał, nie. Stwarzał pozornie otwartą księgę - w rzeczywistości chorobliwie zamkniętą. Pytanie ze strony dobrego znajomego zdziwiło go odrobinę - czy miało ono jakiekolwiek znaczenie. No cóż. Najwidoczniej. Czy mógł jednak pozwolić sobie na szczerość, czy może jednak bezpieczniej było ominąć łukiem ten temat? Cień wątpliwości dostał się do umysłu Matthewa, który ostrożnie i prawie niezauważalnie począł gryźć własną wargę. Przez chwilę. Rzadko kiedy wierzył we wróżby oraz inne tego typu; niemniej jednak pewne fatum krążące nad jego duszą zdawało się pozostawić piętno również na jego pewności co do nastąpienia dnia jutrzejszego. - Nurtuje? - zastanowił się raz jeszcze, biorąc głębszy wdech. Dym papierosowy już dawno mu nie przeszkadzał; siedział wyprostowany, choć czuł się osaczony. - Tracę poczucie rzeczywistości. - jak to zainterpretujesz, Sidney?
Sid pomyślał, że nie udało mu się zapanować nad ekspresją tak dobrze, jak mu się wcześniej wydawało. Musiał wyglądać groźnie, skoro wywołał u Matta aż taką potulność. On przecież nie zrobił tego celowo, nie można nawet powiedzieć, że mu się wymsknęło, a jednak uraził Sida i najwyraźniej było mu teraz głupio. Pewnie nawet nie wiedział, o co konkretnie chodziło. Przypominał psa, który przybiera uległą postawę, żeby tylko złagodzić reakcję zdenerwowanego właściciela - nawet nie wiedząc, skąd ta nagła złość. Zostawił to tak i przeszedł do kart. Rozejrzał się po sali. Dziurawy Kocioł faktycznie nie był idealnym miejscem do tego typu aktywności, dla wróżbity pokroju Sida nie był też jednak miejscem najgorszym. Akurat teraz panował tu względny spokój, a najbliższa osoba siedziała dwa stoliki dalej. - Niektórzy powiedzieliby, że to lepsze miejsce niż na przykład jakakolwiek mugolska część Londynu - z tym akurat on sam się nie zgadzał, jednak słyszał już takie opinie, że magia lepiej działa wśród magicznych ludzi i przedmiotów. To dopiero zabobony! Odłożył wciąż palącego się papierosa do popielniczki, żeby potasować karty. Zawsze po skończonej wróżbie je mieszał, lecz analogicznie do gęstego soku, nieprzemieszane przed użyciem, miały rozłożone swe właściwości nierównomiernie. Pamiętał znak zodiaku Matta: Panna - nie musiał pytać o datę urodzenia. - Poczucie rzeczywistości? - zastanowił się, co mogą oznaczać te słowa. Brzmiały poważnie, bardzo zdecydowanie pomimo dziwnego rozkojarzenia Matta. Spojrzał na niego kątem oka i stwierdził - Chciałbyś wiedzieć, co z tym zrobić. Czy to za sprawą zapracowania? Wypalenia? Przed chwilą poruszyli temat schizofrenii - Sid poruszył - czyżby jego przyjaciela dopadło jakieś małe szaleństwo? Zaniepokoiło go to dziwne wyznanie, jednak nie przeraziło. To się niestety zdarzało: koszmary, klątwy, uporczywe fatum... Pacjentka groziła sobie nożem! Nie dostał pytania, zaczął jednak ze spokojem rozkładać stare kieszonkowe karty w jeden z klasycznych układów. Śmierć - nie była jednoznacznie zła, w tej talii nie wyglądała nawet tak strasznie. Miała wiele znaczeń, wszystko zależało od kolejnych kart. Teraźniejszość, przyszłość. Miecze, kochankowie, znowu miecze... Poczuł ukłucie w sercu. Nie naprawdę, lecz to, co zobaczył, okazało się tak jednoznacznie złe, że skoro chciał uraczyć kolegę złotą radą, nie mógł powiedzieć prawdy. Bez wahania, bardzo płynnie przeszedł do składania kart znów w równy stosik. Wsadził je z powrotem do kieszeni swetra, całym sobą próbując zaprzeczyć, że w ogóle je stamtąd wyciągnął. - Wiesz co, Matt? - usta Sida wykrzywiły się w nerwowym uśmieszku, na siłę rozluźniony głos starał się maskować zdenerwowanie. - Miałeś rację, nic z tego nie będzie. Za bardzo się rozpraszam w tym miejscu. Przyglądał się jego twarzy. Kupił to? Sięgnął po papierosa i zaciągnął się dymem niczym nurek, który właśnie wypłynął, powietrzem. Jak bardzo mógł się mylić?
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
Nie. Nie było tego po nim widać. To Matthew odkrywał nieodkryte, niespodziewane, znajdujące się pod prześcieradłem próby ucieczki w całkowicie innej rzeczywistości. To on - jakimś cudem był w stanie przeniknąć przez próbę ukrycia emocji drzemiących w starym przyjacielu. Nie ujarzmił legilimencji ani w żadnym stopniu magii bezróżdżkowej - w stosunku do pozostałych osób, nie wyróżniał się aż nadto niczym szczególnym. Ot, typowy szarak wypełniający szeregi społeczeństwa, pełniący swój własny, określony zawód, w którym czuł się praktycznie jak ryba w wodzie. Szkoda tylko, że ludzie zatruwali tę życiodajną ciecz, w wyniku czego jego stan był coraz gorszy i gorszy. Niemniej jednak - nawet Sid coś posiadał, jakąś umiejętność, on zaś pozostawał tym samym starym, dobrym Mattem. Nie przeszkadzało mu to - pogodził się z własnymi słabościami, choć wiedział, że lepiej będzie przekuć wady w zalety. Z zaklęć wychodziło mu nieraz tragicznie; niemniej jednak Opieka Nad Magicznymi Stworzeniami oraz Magia Lecznicza to były te dziedziny, w których przodował na tle reszty klasy. W szczególności w związku z tym drugim, często niedocenianym przedmiotem. Jakby nie było, wykorzystał zakłócenia, aby odwrócić działanie zaklęcia ocucającego, co czyniło z niego naprawdę zaskakującego, a przede wszystkim dziwnego człowieka. Tym właśnie zaskakiwał - nietypowym podejściem do spraw, używaniem swoich umiejętności w całkowicie inny sposób. - Ja bym tak nie powiedział. - zapewnił go. Od kiedy wyszedł z murów Hogwartu, począł eksplorację mugolskich technologii, w których czuł się niezwykle dobrze. Można powiedzieć nawet, że czuł się o wiele lepiej niż w świecie, do którego z pewnego przymusu przynależeć musiał. Nigdy nie uważał niemagów za gorszych ludzi - zaskakiwało go to, jakie rozwiązania są oni w stanie wymyślić, by poprawić jakość własnego życia bez jakiejkolwiek cząstki magii. Niemniej jednak w niektórych dziedzinach czarodzieje pozostawali nadal latami świetlnymi w tyle; i miał tutaj na myśli głównie cyfryzację wszystkiego. Osoby korzystające z czarów nadal komunikowały się w niezwykle prymitywny sposób listów, robiły zdjęcia kompaktami, kiedy to mugole opanowali odzwierciedlenie zdjęcia oraz jego mechanizację niemalże do perfekcji. Muzyka, urządzenia, nawet medycyna - wydawała się być o wiele bardziej zaawansowana. Czytanie wiadomości na stronach internetowych zamiast w gazetach; równie prymitywny sposób utworzenia czegoś na kształt społeczności firmy z literką "f" w postaci Wizbooka - zaskakująco zabawnej książki, którą w każdej chwili można stracić. W sumie, jakby nie było, trochę od niego skopiowali, czyż nie? Niestety - mugole nie mają prywatności; wiadomości są skanowane, a tylko nieliczni decydują się na ich szyfrowanie, co jest równoznaczne z wystąpieniem przeciwko narodowi. Jakby nie było, wiele osób, które chciały zrewolucjonizować świat, zaginęło w tajemniczych okolicznościach - wystarczy przeczytać choćby historię biokomórki. - Bingo. - odpowiedział prosto, albowiem szukał rozwiązania; nie tyle co w kartach, niemniej jednak interesowało go to, co będzie można z nich wyczytać. Czuł, przeczuwał, jego intuicja skrycie wrzała na alarm, aczkolwiek zachowywał na zewnątrz perfekcyjny spokój. Było po nim widać, że nie tylko wypalenie towarzyszy i żeruje na jego umyśle - również inne, bardziej krwiożercze bestie zdawały się przedzierać przez zwoje mózgowe uzdrowiciela, w wyniku czego zdawał się być przygaszony. Mniej żywy. Niemniej jednak przekręcił delikatnie głowę, kiedy to Sidney przeszedł do odpowiednich działań w związku z podzieleniem się w jakiejś części swoim doświadczeniem z zakresu wróżbiarstwa. Intrygowało go to, choć można powiedzieć, że nie wierzył do końca w to, co mówią karty; że wszystko pozostaje tylko i wyłącznie w dłoniach człowieka, który albo zechce zadziałać na swoją korzyść, albo spowoduje, że znajdzie się parę metrów pod ziemią. Następna reakcja przyjaciela go trochę zaniepokoiła. Stres przeszył atmosferę, kiedy to płynnym ruchem znajomy schował karty; co go trochę zaniepokoiło. Coś złego? Starał się odczytać, powracając głową do normalnej pozycji, pozwalając tym samym sobie na spojrzenie w oczy przyjaciela. Rzadko kiedy zachowywał kontakt wzrokowy, uważał go za rozpraszający, ale bardzo wiele można było z niego wyczytać - co również powodowało, że Sid mógł zauważyć w pewnym stopniu, iż coś rzeczywiście trapi byłego Puchona. Wystarczająco wiele, by Matthew zdał sobie sprawę, że coś złego musiał zobaczyć Sidney. - W porządku. - odpowiedział, nie napierając w żaden sposób na mężczyznę; nie lubił zmuszać innych do mówienia prawdy, a co będzie, to po prostu będzie. Odbicia gwiazd na nieboskłonie mogłyby powiedzieć więcej, aczkolwiek na metodach centaurów się nie znał; poza tym nie potrzebował tego. Wystarczyło wszystko zapamiętać z tego spotkania, by wiedzieć, że w przyszłości będzie czekało pewnie na niego jakieś niebezpieczeństwo - jeżeli odpowiednio to zinterpretował. Poczuł w swoich płucach dym papierosowy; przejechał dłonią po brodzie zdobiącej twarz, oczywiście własnej. - Mam u Ciebie dług wdzięczności. - powiedziawszy jak najbardziej szczerze, poprosił o zwyczajną szklankę wody, by następnie nawilżyć wcześniej storturowane w pracy gardło. Szyi nie zagoił zaklęciami; nie chciał patrzeć w żaden sposób na to, jak zakłócenia doprowadzają go do o wiele gorszego stanu. - Wiesz, gdzie się udać, jeżeli po wyprawie będziesz się źle czuł. Postawię Ci też ognistą. Wstał, ruszył z miejsca, enigmatycznym spojrzeniem spoglądając na towarzysza - jego rola, jak również czas się powoli skończył. Alkohol także - nie wiedział tudzież sensu zajmowania tego miejsca dłużej, niż mógł się w rzeczywistości spodziewać. Poczekał na Sida - nie był przecież kompletnym idiotą, choć i tak, Matthew ruszył w swoją stronę.
Zaśmiał się cicho, słysząc pewność siebie w głosie mężczyzny. Właściwie w ciszy, wymieniając może z kilka słów na krzyż, skierowali się do Dziurawego Kotła. Ivo zdecydował, że ta opcja będzie lepsza i zrezygnował z planów, jakim było spotkanie się z ulicznym ekhm... 'zielarzem'. Obrót spraw był zaskakujący, nie planował zawierać nowych znajomości, a nawet jak zaproponował mężczyźnie, spodziewał się raczej szybkiej wymówki, co zresztą byłoby całkowicie normalne, zważywszy na sytuację i przeszłość, chociaż krótką, a dość brutalną, która zaprowadziła dwóch całkiem obcych sobie mężczyzn do baru. Jednak zawsze wychodził z założenia, że wspólne wypicie procentów, neutralizuje konflikt. Weszli do środka, gdzie zawsze, nawet w środku tygodnia był ogromny tłum ludzi. W końcu najpopularniejszy pub w tej części magicznego miasta, a może i w całym. Legendy jakie po tym miejscu krążyły, zdecydowanie przerosły całą sławę miejsca. Ivo rozejrzał się po miejscu, szukając stolika, jednak większość miejsc była zajęta. Wskazał mężczyźnie więc dłonią bar, samemu idąc za nim; przynajmniej na tę chwilę, dopóki się nie zwolni miejsce, albo po prostu zacznie im być wszystko jedno gdzie siedzą. Usiadł na wysokim krześle i od razu skierował się w stronę barmana. - Dwie szkockie. - wypalił, nie pytając nawet o zdanie towarzysza, a potem spojrzał na niego. - Na dobry początek, na mój koszt. Za... szkody fizyczne. - uśmiechnął się szeroko do mężczyzny, poprawiając się na krześle.
Dziurawy Kocioł - jak zawsze - wypełniony był gwarem osób. W obskurnych ramach tak doskonale znajomych ścian pomieszczenia - nigdy nie brakowało klientów. Strzępki słyszanych rozmów, śmiech i wznoszone w najwymyślniejszych toastach szklane sylwetki naczyń, obecność wielu, nawarstwiających się cykliczności oddechów - nie były jednak powodem, dla których dzierżył w swych dłoniach pewność. Daniel Bergmann, czuł się zupełnie swobodnie dzięki krążeniu magii, dzięki jej obecności, dzięki realnej szansie zastosowania zaklęcia. - Dobrze podjęte ryzyko - pochwalił, kiedy zajęli już miejsca. Jego ekspresja eksponowała głównie zaciekawienie - pobłyskujące na tafli oczu, podobno zwierciadeł duszy. Gustował w przeróżnych whisky; nauczony został pić wodę życia wraz z przebywaniem w terenach Wielkiej Brytanii. Niezmiennie, wśród upodobań trunków królowało jednakże piwo - chociaż, whisky była o wiele bardziej poważna, dopasowana do sytuacji. - Nie musimy już ich roztrząsać - zapewnił. Chciał przetestować nieznajomego w rozmowie. - Jesteś miłośnikiem niemagicznego świata? - A może, wyłącznie, mugolskich kobiet? Powstrzymał się od tych uwag; mieli prowadzić zwykłą, rzecz jasna miłą rozmowę. Niewinną. Polepszającą relacje? Podobnie - nie wypytywał nieznajomego o konkretniejsze kwestie, nie spytał nawet o imię. Na razie - ogarnięci byli niewiedzą.
Obserwował go ciągle. Było to niesamowicie intrygujące. Wydawał się z początku wycofany, a nagle przybrał dość otwartą formę. Przybyła do nich na blat whisky. Chciał wyglądać na dość zdecydowanego, ale piwo było dla niego też dobre. Zamówił whisky, czemu by nie. Spojrzał na towarzysza i zaśmiał się cicho. - Ja? Nie... tamten świat mnie przeraża. - Odwrócił wzrok. - Jednocześnie daje mi ostoję anonimowości, a tu, proszę. - Uniósł kącik ust. - Jednak pobiłem czarodzieja, z którym piję aktualnie. - podniósł dłoń na barmana. - Czego więc się napijesz? I powiedz mi... skąd Twoja obecność tam? - utkwił spojrzenie w towarzyszu kieliszka, lekko unosząc kącik ust.
Zastukał opuszką palca w szklaną figurę naczynia; krótki, dźwięczący odgłos uległ zamaskowaniu w falach wszechobecnego gwaru. Daniel Bergmann, nie wydawał się absolutnie ścigany przez obowiązki. Nie wydawał się skrępowany; był do przesady pewny. - Whisky. Nie lubię się spieszyć - przyznał, z delikatnym uśmiechem - którego formę całkowicie posłusznie wypracowały wargi. Whisky powstawała powoli; musiała dojrzewać w beczkach - analogicznie, przedstawiał się wzór jej picia. Nie był goniony przez obowiązki - był w stanie, bezproblemowo poświęcić chwilę nieznajomemu. - Ciekawość - odparł. Ciekawość - wieczne wytłumaczenie. Pierwszy stopień do piekła. Powód poprzedni, w kwestii poznania mugoli. Powód obecny, dla którego znalazł się tutaj. - Anonimowość jest złudna - przyznał bolesną prawdę. - Szczęście w nieszczęściu. Gdyby incydent był rozegrany w magicznej dzielnicy, wszystko byłoby znacznie bardziej - tutaj wymownie przerwał, jakby szukając najwłaściwszego słowa - drastyczne. - Oczywiście, wtedy nie byłby bierny; dopuściłby się ataku oraz użycia zaklęć. Przekrzywił głowę, bezpośrednio osiadając spojrzeniem ponownie na twarzy mężczyzny. Skoro był tutaj - chciał poznać jego granice. Mieć jakąkolwiek radość. Szokować? Uzyskać władzę? - Mógłbym przemienić cię w zwierzę - przyznał, pół żartem, pół serio, niejednoznacznym tonem; uśmiech poszerzył się, fałszywie urzekający. Obnażył częściowo zęby. - Dosłownie - dodał. Transmutacja była wspaniałą sztuką. Prowadzenie gry słownej również.
W końcu przyszła wiosna, a wraz z nią długie letnie wieczory. Maks nie byłby sobą, gdyby nie wykorzystał takiej okazji, na wyrwanie się z domu. Niestety, Londyn był już na tyle oklepanym miastem, że samotne wypady były po prostu nudne. Bo ile razy można chodzić w te same miejsca i czerpać z tego niezmiennie taką samą przyjemność? Młody Fairwyn potrzebował nowych wrażeń. Umówienie się ze starą znajomą miało dostarczyć Anglikowi nowych emocji. Rozbudzić dawno zapomnianą iskrę przyjaźni. Wyjątkowo, do baru przyszedł nieco przed zaplanowanym terminem. Ubrany w ortalionowy dres, lekko połyskujący na zielono w złocistym świetle lamp, kończył dopalać szluga, kiedy było za pięć dziewiąta. Nie czekał na koleżankę, a po prostu wszedł do środka. Od razu skierował się do baru, skąd miał najlepszy widok na cały lokal. Wyraźnie skupiony na otoczeniu, nie zwracał uwagi na dobrze znane mu szczegóły. -Łzy Morgany le Fay - rzucił krótko do dziewczyny za ladą i odwrócił się na krześle, tak, żeby obserwować drzwi do baru. -Z lodem jeśli można - dodał, lekko odwracając głowę i uśmiechając się.
Dreama Vin-Eurico
Wiek : 24
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 185 cm
C. szczególne : Wyjątkowo szczupła, posiada kilka drobnych tatuaży, kolczyk w nosie.
Po trzech tygodniach wyrzucania resztek żarcia na kompost zaraz za Dziurawym Kotłem i ciągłego szorowania niekończącej sterty naczyń dostała awans. Właściciel, niejako zmuszony przez byłego barmana, który ostatnimi czasy zaczął więcej pić i przejawiał agresywne zachowania wobec gości tego zacnego przybytku, wyznaczył Dreamie całkowicie nowe zajęcia, bo usługiwanie i nalewanie bardzo drogich alkoholi, bardzo nudnym i wyjątkowo niewdzięcznym klientom. Zarabiała kilka galeonów więcej i nie musiała rozmiękczać swych zniszczonych dłoni litrami ciepłej wody z dodatkiem detergentów, ale była zmuszona do przebywania pomiędzy niezbyt kulturalnymi ludźmi. Kilku z nich chciała przeklnąć, po prostu, posłać w ich stronę wyjątkowo paskudną klątwę i posłać do Munga na kilka tygodni, tak żeby dobrze zapamiętali, za co tam trafili. Niemiłe odzywki, pomiatanie nią czy traktowanie gorzej, gorzej nawet od zwierzęcia było czymś, co potrafiła znieść, ale gdy kolejny Bob w podeszłym wieku niby niechcący złapał byłą ślizgonkę za dłoń czy, co gorsza, odważył na klepnięcie w tyłek, czuła już tylko obrzydzenie i przerażający strach — najgorsze w tym wszystkim to, że właściwie nie potrafiła się obronić, nigdy nie należała do osób biegłych w dziedzinie zaklęć, bo cały swój cenny czas poświęcała zwierzętom albo lenieniu się. Będąc w szkole, nie odczuwała takiej potrzeby, bo w murach Hogwartu była bezpieczna, w normalnym życiu było jednak całkowicie inaczej. Odwrócona plecami do sali, suchą szmatką szorowała kufel do piwa. Nie potrafiła patrzeć w stronę jednego z klientów, który z każdym kolejnym głębszym zaczynał zachowywać się agresywnie, najgorsze było jednak spojrzenie mężczyzny, wyzywające i puste, zupełnie jakby miała być jego ofiarą. Z zamyślenia wyrwał Dreamę dziwnie znajomy głos, chociaż na początku nie potrafiła go zidentyfikować, jakby umysł przydymiła szara mgła. Wzięła w dłoń odpowiednią szklankę oraz butelkę Łez Morgany La Fay i odwróciła w stronę nowego klienta pubu. Nie spoglądając w górę, nalała drinka, wrzuciła do środka dwie kostki lodu, wywracając jedynie oczami na niezbyt miły ton chłopaka. - Proszę - spojrzała w górę i poczuła nagłe uderzenie gorąca. Maxa w tym miejscu się nie spodziewała.
Anglik dawno nie miał okazji, żeby trochę wyluzować. Ostatnie tygodnie, a nawet miesiące były dosyć ciężkie. Najtrudniejsze w tym wszystkim, było chyba rozstanie z Dreamą. Brutalny cios, na który młody Fairwyn nigdy nie był gotowy. Niestety sprawy w Meksyku potoczyły się bardzo niefortunnie i koniec końców, musiał się z tym pogodzić. Fairwyn chyba nigdy nie przypuszczał, że kiedykolwiek przywiąże się do kogoś tak mocno. W Londynie w końcu mógł wrócić do normalnego życia. Zacząć wszystko od nowa, spotykać z dziewczynami i chyba trochę ogarnąć. Widok Tej ćwierć-olbrzymki, był jak brutalny sierpowy, który potwornie rozcinał łuk brwiowy. Nie, był jeszcze gorszy. Był jak jebnięcie kijem bejsbolowym, który kruszył czaszkę. Dwudziestotrzylatka zaćmiło na moment. Wszystkie miłe wspomnienie przemknęły mu przed oczyma w jednej chwili. Od spotkania z ciemnowłosą, naprawdę wolałby zostać potrącony przez samochód meksykańskiej gangsterki. -Hola amigo - rzucił głupi, typowym dla siebie głosem, ale z przyjemnym akcentem. Wyraźnie było widać, że nieco dłuższy pobyt w Środkowej Ameryce udzielił się Anglikowi. Broda i wąs pokrywał twarz chłopaka. Brakowało mu jedynie sombrero na głowie i ponczo na ramionach. Szybko sięgnął po swojego drinka i wyzerował go na raz. Byli w barze, a Max wiedział, że tego spotkania na trzeźwo nie przeżyje. Nieroztopione kostki lodu lekko zabrzęczały pomiędzy pustym szkłem. Fairwynowi zrobiło się słabo - bardzo słabo, jakby miał zaraz zemdleć. Błyskawicznie odsunął się od blatu. Nogi krzesła na którym siedział, za szurały po posadzce. Ciemnowłosy wstał i bez żadnego słowa skierował się na chwile do wyjścia. Było widać jak z kieszeni wyciąga paczkę fajek, a z niej coś do palenia. Raczej nie był to papieros, a raczej jakiś skręt. Jeszcze w drzwiach było widać jak go odpalał, a pokaźne chmury dymu wypełnił jego płuca. -Co ja mam jej kurwa powiedzieć? - wyszeptał sam do siebie, a z ust chłopaka wyleciał gęsty dym. Ze wszystkich złych możliwych rzeczy, jakie mogły się wydarzyć, to spotkanie, było zdecydowanie najgorsze. Lekki uśmiech zagościł na twarzy Fairwyna. Przynajmniej już gorzej nie będzie..
Dreama Vin-Eurico
Wiek : 24
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 185 cm
C. szczególne : Wyjątkowo szczupła, posiada kilka drobnych tatuaży, kolczyk w nosie.
To spotkanie zdecydowanie nie było zaplanowane. Gdy się rozstali, powiedziała mu, że nigdy więcej nie chce go widzieć. Nigdy nie myślała, że kiedykolwiek wypowie tak okropne słowa w kierunku Maxa. Relacja budowana przez parę na przestrzeni tych kilku miesięcy była w oczach Dreamy niezwykłą i niepowtarzalna. Nikt wcześniej nie wskrzesił w byłej Ślizgonce tak wielkiego płomienia, a Gryfon był jedynym mężczyzną, którego chciała adorować do końca swego życia. Mógł nic nie mówić; mogli siedzieć w ciszy, wypalając wspólnie kolejnego papierosy, kończąc kolejną paczkę fajek, pustym wzrokiem patrząc w sufit i być, po prostu być razem w jednym pomieszczeniu. Ona nie potrzebowała słodkich słów, dotyku dłoni czy pocałunków, zapewnień o miłości, bo to czuła w każdym najdrobniejszym geście czy wielu spojrzeniach ukochanych zielonych oczu. Niestety, tego, co zrobił nie potrafiła mu wybaczyć. Widząc Fairwyna czuła dziwaczną pustkę; uczucie było bardzo nieswoje i nienaturalne. Miała wrażenie, że w dniu ich rozstania zabrał ze sobą zarezerwowany przez siebie kawał serca i nie zostawił, chociaż krztyny niezbędnego do kochania mięśnia. - Cześć — rzuciła szybko i obojętnie. W końcu wcale już jej nie zależało. Chociaż widziała go kilka miesięcy wcześniej, na pierwszy rzut oka mogła stwierdzić, że wyglądał całkowicie inaczej. Bledszy, szczuplejszy i słabszy, nie przypominał najbliższego sercu brunetki czarodzieja. Wzbudzał irracjonalne współczucie, które kłóciło się z dziwaczną i nieznaną wcześniej Dramie niechęcią. Każda komórka żyjąca w ciele dziewczyny chciała go przytulić, załagodzić całą niepewność oraz zmartwienie, które czuła z daleka. Za dobrze go znała, już nie mógł jej oszukać. Nim się obejrzała, skończył swego drinka i pośpiesznie wyszedł z baru, jakby bał się kolejnych słów, którym nie dał szansy wybrzmieć. Nie chciała go upokarzać, nie chciała znęcać, złościć czy martwić. Myślała tylko o tym, jak się ma, czy dobrze mu się żyje, czy odnalazł swój spokój, może u boku drugiej osoby. Mimowolnie wyszła przed bar, dziękując sobie, że wcześniej nie skorzystała z jednej z krótkich przerw na papierosa. Stał na uboczu, z daleka wyczuwała znajomy zapach marihuany. Trzęsącą dłonią, wyjęła z paczki papierosa, wetknęła go pomiędzy pełne wargi i podeszła do Fairwyna, jednocześnie powtarzając jak mantrę, prosząc siebie samą o to, by nie spojrzeć mu w oczy. - Masz ogień? - rzuciła spokojnie i popatrzyła przed siebie, niejako ignorując obecność Maxa, zupełnie jakby był obcym człowiekiem, przypadkowym przechodniem.
Uciekł. Zachował się trochę jak tchórz, którym zresztą w tym momencie był. Nie wiedział co powiedzieć Ślizgonce. Nie wiedział czy powinien cokolwiek mówić. Nie wiedział czy w ogóle chciał rozmawiać z dziewczyną. Z jednej strony był jej to winny. Powinien ją przeprosić za wszystkie kłamstwa. Z drugiej już wszystko wiedziała, więc co to zmienia. Więc uciekł - jak tchórz, którym był. Łapczywie zaciągał się puszystym dymem z marihuany. Chciał, żeby zioło go jebło jak najszybciej. Teraz, jak nigdy potrzebował tego dobrego humoru, albo żeby po prostu go zamuliło. Po prostu musiał się jakoś otumanić, bo inaczej nie umiał spojrzeć na Vin-Eurico. Widok Ślizgonki na zewnątrz, sprawił, że kolana Gryfona lekko się ugięły. Po co to zrobiła? Dlaczego wszystko musiała tak komplikować. Na twarzy Fairwyna zagościł delikatny może trochę zadziorny uśmieszek. Nie był on spowodowany radością, oj nie. Nie było już odwrotu, nie było ucieczki, więc jedyne co mógł zrobić, to panicznie się uśmiechnąć. Powoli sięgnął dłonią do kieszeni i wyjął z niej zapalniczkę. Nawet przez sekundę, nie pomyślał, że przecież dziewczyna sama mogła sobie odpalić papierosa - na pewno miała ze sobą swoją różdżkę. Maks nie czarował tak długo, że kompletnie wyszło mu to z nawyków. Zabawne, bo przecież pochodził z jednego z najbardziej magicznych rodów w całej Anglii. -Si - rzucił krótko. Gryfon spędził w Meksyku tyle czasu, że zdążył opanować podstawy hiszpańskiego. Bardzo polubił ten język i odruchowo zaczął wplatać obce słówka w angielskie zdania. Jednak w tym momencie było to jak przekleństwo. Dreama była jedną z przyczyn nowego nawyku Fairwyna. Lekki płomyk przysunął do ust dziewczyny, żeby odpaliła sobie papierosa. Mimowolnie spojrzał na bladą twarz Ślizgonki i z ogromnym trudem przełknął ślinę. Jej oczy, jej usta, ona. To wszystko przywracało tak wiele bolesnych wspomnień. Bez dwóch zdań, Max wciąż ją kochał i tylko ona miała jakieś znaczenie w jego życiu. Nie potrafił jednak nic powiedzieć. Milczał wpatrując się w nią, dopóki nie odpaliła papierosa. -Co tam senorita? - spytał ze wzrokiem wbitym przed siebie. Tak wiele skrajnych myśli szalało w głowie chłopaka. Sam do końca nie wiedział, które powinien słuchać, a które nie. Chyba standardowo prawo głosu dawał tym najgłupszym. Parsknął cicho śmiechem pod nosem i wyciągnął do ciemnowłosej dłoń z blantem. -Chcesz? - mruknął, a kolejne wspomnienia uderzyły. Doskonale pamiętał, jak spotkali się pierwszy raz. Jak pomimo tego, że byli sobie kompletnie obcy, nawet przez sekundę nie wahali się zaszaleć. Teraz też nie chciał się wahać. Zacisnął mocno zęby i odetchnął z ulgą. Pod gęstą brodą, był to gest prawie niezauważalny, ale niezwykle istotny dla Fairwyna.
Dreama Vin-Eurico
Wiek : 24
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 185 cm
C. szczególne : Wyjątkowo szczupła, posiada kilka drobnych tatuaży, kolczyk w nosie.
Chociaż serce biło jak oszalałe, chciała zachować zimną głowę. Na szczęście już dawno przeszła okres, gdy z każdą myślą o gryfonie nachodziła Dramę wielka rozpacz, łzy mimowolnie cisnęły do oczu, a ciało opanowywało ogromna pustka. Jakby w zwolnionym tempie schyliła głowę do ognia i odpaliła papierosa, biorąc do płuc głęboki wdech trującego dymu. Mogła żyć bez używek i alkoholu, ale tej przyjemności nie potrafiła sobie odpuścić. W ciszy wyciągnęła papierosa z ust, by strzepać z niego popiół; w pierwszej chwili nie odpowiedziała na pytanie chłopaka, mierząc go chłodnym wzrokiem. Pragnęła dobrze zapamiętać każdy nowy szczegół na jego twarzy, zmianę w postawię czy zachowaniu; chciała, by poczuł skrępowanie, by zrzucił maskę arogancji, o której świadczył zadziorny uśmiech widniejący na jego przystojnej twarzy. - Nic - rzekła beznamiętnie, biorąc kolejny buch papierosa i wydmuchując go prosto w stronę chłopaka - Pracuje, zarabiam, wynajmuje mieszkanie w Londynie i prowadzę do porzygu nudne życie- wzruszyła ramionami, nie uśmiechając się do niego ani razu. Nie chciała, by zobaczył nawarstwiającą w niej złości, spowodowaną zachowaniem klientów baru i stresem związanym z ciągle dla dziewczyny nową pracą; jego postawa zresztą, również nie miała na Dreamę zbyt dobrego wpływu. Gdy zaproponował skręta, przewróciła leniwie oczami i pomachała głową na boki w geście odmowy, resztkami sił powstrzymując samą siebie od moralizującego komentarza. W końcu od dawna nie byli razem, nie mogła mu dyktować, jak ma żyć. - Wybacz, ale jestem w pracy, zresztą od kilku miesięcy nie ciągnie mnie do żadnych narkotyków - Co mogło dziwić każdego, kto znał Dreamę. Od czasu narkotykowych ekscesów Maxa i jego uwikłania w handel towarem, trzymała się od wszystkiego, co nielegalne z daleka. Sam zapach substancji wzbudzał w Ślizgonce odruch wymiotny, kojarząc się jedynie z najgorszym okresem w życiu nastolatki, gdy straciła najważniejszą dla siebie osobę. Skręt w dłoni Maxa, tylko upewniał brunetkę w słuszności końca ich związku; była wręcz zszokowana, widząc Fairwyna dalej bawiącego się w używki. Po wszystkim, co przez nie przeszedł, po tym, jak przez nielegalne substancje rozpadł się ich związek, po tym, jak przez to gówno na kilka miesięcy trafił do paki, dalej był w stanie delektować się czymś, co zniszczyło ich wspólne życie. A miała głęboką nadzieję, że zmienił się chociaż ociupinkę. - A u Ciebie? - powiedziała zawiedziona i praktycznie pierwszy raz w czasie tego niefortunnego spotkania, znalazła w sobie odwagę, by spojrzeć mu prosto w oczy. W jednej chwili poczuła słabość, wielką słabość mającą swoje źródło w spojrzeniu tych zielonych oczu. - Kiedy wyszedłeś? - dodała więc szybko, by zamaskować nagłe zmieszanie i poczucie winy związane z wcześniejszą niedosłowną wrogością, którą mu okazywała. Dotychczas była pewna, że już go nie kocha i jeśli dojdzie pomiędzy nimi do ponownego spotkania, nie da się mu zaczarować, jednakże organizm wszczął nagły bunt przeciwko logicznie myślącemu umysłowi Vin-Eurico. Czuła mięknące nogi, a ciało było bliskie osunięcia w dół, prosto na porośniętą zimnym cementem uliczkę, ze wszelkich sił trzymała się jednak mocno, nie chciała złamać obietnicy, którą złożyła przed sobą samą — już nigdy więcej nie zaufać Fairwynowi.