Podanie - Uzdrawiający pierścień Hannibala
To już wyższa forma ironii losu, kiedy na pogrzebie pada deszcz. Romantyczna strona jego duszy powiedziałaby, że przynajmniej nie widać jak wszyscy płaczą, ale romantyczna strona jego duszy była właśnie zasypywana wilgotną, czarną ziemią. Nie dał rady płakać, co sprawiało jedynie, że czuł się ze sobą jeszcze gorzej, niż można się było spodziewać.
Mówią, że po śmierci jednego z bliźniąt, to drugie traci rozum. Magipsycholog, do którego wysłali go rodzice po tym, jak znalazł Agapiego próbował mówić do niego okrągłymi słowami, tłumacząc o tym, że świat wciąż jest taki sam, słońce wschodzi na wschodzie, a zachodzi na zachodzie i w pełni rozumiał jego słowa. Przecież nie zakładał, że po śmierci brata porządek rzeczy nagle się odmieni, a ryby zaczną latać, ludzie chodzić po wodzie, buchorożce znosić jaja. Mimo to czuł się pusty. Zarówno w duszy jak i w głowie, czuł, że stracił coś niemierzalnego i rzeczywiście mógł to być rozum. Zdrowy rozsądek. Logiczne myślenie.
Pierwsze uderzenie piasku o wieko trumny brzmiało głębokim dudnięciem, które poczuł w klatce piersiowej, jakby mu przestawiło rytm bicia serca. Sparaliżowało jedną komorę. Uczyniło go tylko połową całości. Nie słyszał ciotek, wujków, nie słyszał dziadków, przewijających się jak film przed jego oczami, co chwila przerywając jego wpięty w nagrobek wzrok, by stanąć przy nim i jego rodzicach. Mówili słowa współczucia, ale czy istnieją słowa, mogące w jakikolwiek sposób złagodzić ten ból. Tę stratę.
Strącił z ramienia dłoń ojca, informującego go, że czas już iść, nie obdarzając go nawet słowem. Oczywiście, że ich obwiniał. Jedno i drugie, wcale nie mniej niż siebie samego. Obwiniał wszystkich po to, by nie umrzeć samemu z poczucia winy, choć wtedy może mógłby położyć się tu w tej rozkopanej ziemi i znów być kompletny. Nie chciał z nimi wracać, chciał być sam, skoro już został sam. Bo był już sam na zawsze.
Dopiero kiedy wszyscy żałobnicy, bliżsi i dalsi goście, znajomi rodziny, przyjaciele Agapiego, jego przyjaciele, wszyscy w końcu poszli, znikając jeden po drugim jak słońce, chylące się za horyzontem - ukucnął, czując, jakby jego ciało złamało się po tylu godzinach nieruchomego stania w miejscu.
Był sam. Był sam już na zawsze.
Schował twarz w dłoniach, zimnych i skostniałych jak dwie bryły lodu, nic jednak ten chłód nie pomógł na palące w oczy łzy, których nie chciał ronić. Płakał, nie wiedząc już, czy trzęsie się z zimna, żalu, ze strachu przed jutrem, czy trząsł się ze złości, poczucia zawodu, niesprawiedliwości. Nie wiedział nawet, czy naprawdę płacze, czy to rzeczywiście deszcz, słony, padał z nieba, które łkało po Agapim. Tak jak każdy powinien.
-
Nigdy nie przyjdzie dzień, w którym pogodzisz się z tym, że tak się stało. - usłyszał znajomy głos, mówiący cichą greką. Głos babci Vouli zawsze otulał go ciepłem, jej obecność zawsze była bezpieczeństwem, zawsze zastępowała mu wiecznie nieobecnych rodziców. Tak jak i teraz, przeżywających stratę gdzieś w swoim towarzystwie, z dala od swojego dziecka. Tylko tym razem Spiro nie miał Agapiego, by to porzucenie przeżywać razem z nim, by schować w nim swoją samotność, a jego samotność zaszyć głęboko w sobie. Podniósł się i bezmyślnie zupełnie rzucił z objęciami, szukając w Paraskevouli choćby namiastki czegoś, co mu da siłę oddychać.
-
Nie mogłem nic zrobić. - wydusił z siebie, kiedy jej chude, drobne ręce objęły go płaszczem swojej troski -
Nic, naprawdę nic nie mogłem zrobić… - tłumaczył się jej w panice, próbując zrzucić ze swoich ramion ciężar poczucia winy. Słowa wypadały z niego jak perły z rozerwanej kolii, sypiąc się po babcinym ramieniu, tocząc po ziemi szmerem, zagłuszanym przez padający deszcz. Spowiedź, za którą nigdy nie miał dostać rozgrzeszenia.
Było ciemno, kiedy teleportowała się z nim do domu. Był zmęczony, chory, było mu zimno, był złamany, pusty, chciał przestać istnieć i tylko koc, w który go zawinęła, zmuszając do położenia się w łóżku, tylko jej sękate palce, głaszczące jego mokre włosy, jej głos, greckie kołysanki, były kotwicą trzymającą go po tej stronie egzystencji i niebytu.
-
Był Twojego dziadka. - powiedziała, zdejmując wiszący na szyi pierścionek, który pamiętał, że nosiła zawsze, odkąd pamiętał. -
Kiedyś się dowiesz, czym jest. - zapewniła, ściągając go z zaśniedziałego starością łańcuszka i dając mu go do rąk.-
Nie zgub go, nie zdejmuj nigdy. Pamiętaj o Agapim… - nie wiedziała czum uleczyć jego złamane serce, jego złamaną duszę. Nigdy nie miała odwagi nosić, ani użyć pierścienia, który Yorgos znalazł na dnie Zatoki Sarońskiej. Jeśli mogła uchronić go, jeśli cokolwiek mogłoby uchronić go przed taką stratą kiedykolwiek w przyszłości, to tylko to.