W tym temacie znajduje się spis przedmiotów, pośród których znajdują się takie wymagające podania. Aby je zdobyć, należy zapoznać się z poniższymi zasadami.
1. Podanie ma mieć formę dłuższego, rozbudowanego i ciekawego posta, zamieszczonego w tym temacie. 2. Przed napisaniem podania trzeba sprawdzić w spisie (zamieszczonym poniżej) jego dostępność. Moderacja czyta każde podanie, jednak w razie braku miejsc będzie patrzeć bardziej krytycznie. 3. Podanie musi zostać sprawdzone przez przynajmniej jednego moderatora, o czym poinformuje poprzez dodanie adnotacji w danym poście. 4. Istnieje możliwość nanoszenia poprawek dwukrotnie - jeśli trzecia wersja nie zostanie zaakceptowana, podanie zostaje odrzucone i postać traci możliwość zdobycia danego przedmiotu.
Przedmioty
Buty do jazdy figurowej na wodzie (max 5) ★ - Morgan A. Davies ★ - ★ - ★ - ★ -
Theseus Therrathiél ze względu na swój trudny charakter i stu procentowe oddanie rodzinie nie miał zbyt wielu przyjaciół – nawet swoich najbliższych współpracowników nie darzył całkowitym zaufaniem, a jedynym wyjątkiem od tej reguły był Lewis Swire. Theseus i Lewis znali się jeszcze z Hogwartu, gdzie niemalże od pierwszego dnia zostali najlepszymi przyjaciółmi – łączyło ich nie tylko pochodzenie, ale też zamiłowanie do czarodziejskich artefaktów, które spowodowało, że po skończeniu studiów Swire zaczął współpracować z rodzinnym biznesem Therrathiélów jako rzeczoznawca. Mijały lata, a więź, mimo wrodzonego chłodu obydwu mężczyzn, wciąż pozostawała silna tak jak gdyby byli oni braćmi. Lewis był jedyną osobą spoza rodziny, którą Theseus darzył jakimkolwiek przywiązaniem. Niestety ich branża wiązała się ze sporym ryzykiem zawodowym, które doprowadziło do tego, że Lewis zginął w bardzo tajemniczych okolicznościach.
W związku ze swoją dość szemraną pracą Swire był posiadaczem wielu bardzo cennych i rzadkich artefaktów, a za największą perłę swojej kolekcji uważał Ostrze Karona – niezwykle rzadki sztylet, który miał właściwość pochłaniania bólu ofiary i przekazywania go następnej. Zdobycie tak niespotykanego przedmiotu zajęło mu wiele miesięcy. Lewis nie miał żony, ani dzieci, więc niemalże cały majątek zapisał swojemu najbliższemu przyjacielowi, w testamencie zaznaczył jednak, że jego najcenniejszy skarb ma trafić w ręce jego ukochanej chrześniaczki – Aurory Therrathiél, gdy ta dorośnie. Do tego czasu miał on pozostać w rękach Theseusa.
Od śmierci Lewisa minęły lata – chociaż rodzinny biznes wciąż doskonale funkcjonował, sytuacja było o wiele stabilniejsza, przez co Theseus prowadził znacznie bezpieczniejszy i wygodniejszy żywot starając się jednocześnie dbać o to, żeby profil jego działalności nie wpływał zbytnio na losy rodziny.
Do czasu.
Tamtego wieczoru większość rodziny wybrała się na uroczysty bankiet – jedynie Aurora została w domu, gdyż nie czuła się najlepiej. Przez cały czas trwania balu Theseusa dręczyły bardzo złe przeczucia – w końcu zdecydował się wrócić do domu by upewnić się, że u córki wszystko w porządku. To co zastał na miejscu wywołało trwogę nawet w jego zlodowaciałym sercu – jego córka wiła się w męczarniach pod wpływem klątwy rzuconej przez jej narzeczonego – Edmunda Cavanagha. Mężczyźnie udało się zbiec z miejsca zdarzenia, lecz Theseus poprzysiągł zemstę – chociaż był człowiekiem zimnym i surowym, rodzina była dla niego najwyższą wartością, a cierpienie jego ukochanej latorośli było dla niego najgorszym co w życiu mogło go spotkać. Nie zamierzał jednak brudzić sobie rąk – mimo powiązań z czarnomagicznym półświatkiem bezustannie (i swoją drogą – bardzo skutecznie) dbał o nienaganną opinię rodu. Jak każda osoba z tego kręgu miał jednak swoich ludzi, którzy zajmowali się czarną robotą. Otrzymali od Theseusa Ostrze Karona, którego mieli zgodnie z jego zaleceniem użyć pod koniec zabiegu.
Nikt nigdy więcej nie widział Edmunda Cavanagha – nawet sam Therrathiél nigdy nie zapytał swoich ludzi co dokładnie zrobili z chłopakiem, wiedział jednak, że ich okrucieństwo nie znało granic. Jedyne co go interesowało to fakt, że cierpienie jego córki zostało odkupione, a chcąc dalej kontynuować swą zemstę sprawił, że zarówno rodzina, jak i znajomi Edmunda byli przekonani iż uciekł on z domu wraz z dziewczyną mugolskiego pochodzenia - potęga plotki nie znała granic. Tym samym doprowadził do ośmieszenia zamordowanego mężczyzny oraz całego rodu Cavanaghów, który z dnia na dzień stracił swoją pozycję.
Na następne urodziny Theseus Therrathiél z miną niezdradzającą żadnych emocji podarował córce to samo Ostrze Karona, zastrzegając jej, że może go użyć tylko i wyłącznie w razie wielkiego zagrożenia życia. Dziewczyna wiedziała, że przedmiot ma dość silny potencjał czarnomagiczny, a na dodatek jest darem od jej dawno zmarłego ojca chrzestnego, nie dowiedziała się jednak nigdy co tak naprawdę podarował jej ojciec. Tylko on wiedział, że istotą prezentu nie był elegancko zdobiony sztylet umieszczony w bogato zdobionej szkatule, ani nawet pamiątka po zmarłym ojcu chrzestnym, ale coś o wiele bardziej mrocznego.
Zazwyczaj rodzice kupują swoim córkom na urodziny miotły, księgi, biżuterię albo jakieś urocze zwierzątka – Therrathrielowie nie byli jednak zwykłą rodziną. Zamiast uroczych drobiazgów Theseus podarował swojej córce ból Edmunda zamknięty w kawałku pięknie zdobionego metalu.
Akceptuję, pamiętaj jednak o tym, że jest to przedmiot czarnomagiczny o potężnym działaniu i jego wykorzystanie w fabule będzie pod stałym nadzorem. Przedmiot zostanie przydzielony do kuferka po otrzymaniu rangi!
Ezra T. Clarke
Wiek : 27
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 182 cm
C. szczególne : Szczupła, nawet lekko umięśniona sylwetka, zawadiacki uśmiech, zapach Merlinowych Strzał i mięty, znamię w kształcie kruka na łopatce
Zawód przemytnika, jakkolwiek dochodowy, był również niezwykle czasochłonny i wymagający. Liczne podróże, niekiedy powtarzane kilkukrotnie przez wzgląd na żmudne poszukiwania konkretnego artefaktu potrafiły człowieka nieźle zmęczyć, przez co z czasem Leonel zaczął wykorzystywać skrzętnie budowaną przez ostatnie miesiące siatkę kontaktów. W końcu zawsze wygodnie było wysłużyć się jakimś pośrednikiem, szczególnie kiedy ten winny był mu akurat jakąś przysługę. Podobnie było i tym razem z niejakim Cestmirem Dvorakiem, czeskim czarodziejem, któremu niegdyś młody Fleming uratował na Śmiertelnym Nokturnie życie. Był to starszy już czarodziej, niekwestionowany znawca magicznych przedmiotów, który jednak z uwagi na sędziwy wiek nie radził sobie w pojedynkach tak dobrze jak za dawnych lat. Choć od dłuższego już czasu zarzekał się, że pora udać się na zasłużoną emeryturę, kiedy tylko usłyszał o kolejnym ciekawym artefakcie, który prawdopodobnie znajdował się na terenie jego kraju, nie potrafił odmówić. Był późny wieczór, kiedy Leonel aportował się na jednej z praskich uliczek. Wokoło było niezwykle cicho i tylko gdzieniegdzie można było dostrzec udających się gdzieś w pośpiechu czarodziejów. Rozejrzał się raz jeszcze, by nie wzbudzić podejrzeń, a następnie uderzył różdżką w stojący obok, kamienny mur, który otworzył przed nim przejście na przestronne podwórze. Na samym jego końcu znajdowała się niewielka, zakamuflowana przed lwią częścią magicznego świata chatka. Chłopak przekroczył próg i od wejścia ujrzał postać Cestmira, którego mina sugerowała, że po raz pierwszy coś poszło nie tak. - Gdzie amulet? – Fleming nie zamierzał tracić czasu na zbędne powitania i uprzejmości, szczególnie kiedy w powietrzu czuć było wręcz ten smród niekomfortowej dla obu czarodziejów atmosfery. Mimo swych obaw co do zdobycia przez Dvoraka upragnionego przez niego przedmiotu, wyłożył na stół płócienny woreczek z umówioną wcześniej sumą galeonów. - Panie Fleming, jakoś się dogadamy. Może byłby pan zainteresowany Świecą Mroku…? To bardzo potężny, czarnomagiczny artefakt. – Starzec próbował ze wszystkich sił skierować temat na wygodne dla niego tory, ale doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że nie przekona do siebie młodzieńca czymś, co można było zakupić praktycznie w każdym zakątku świata. Nie, Leonelowi zależało na wyjątkowych przedmiotach, jedynych w swoim rodzaju. Takich, dla których klienci gotowi byli nawet zabić. Zresztą… nie tylko oni. Fleming rad był z tego, że jego pośrednik tak skutecznie skrywa się przed innymi. Byli tutaj zupełnie sami. Wystarczyła chwila, nim wyciągnął różdżkę, mierząc w pierś tego, który najpewniej żałował, że jednak nie zdecydował się przejść na emeryturę. - Wiesz po co przyszedłem, więc lepiej wymyśl coś lepszego. – Syknął wściekły, mając świadomość tego, że jeśli nie zdobędzie amuletu, on sam także będzie musiał uporać się z niezadowolonym klientem. A nie byli to ludzie pokroju dzieciaków w Zonku, które płakały nad tym, że zabrakło dla nich wrzeszczących kalendarzy. Obserwował więc uważnie reakcję Cestmira, ale kiedy widział, że starzec nadal próbuje się bezsensownie tłumaczyć, musiał załatwić to inaczej. - Sectumse… - Nie dokończył inkantacji zaklęcia, kiedy skrywający się za stołem dziadzina uniósł do góry ręce i w błagalnym geście zaproponował mu inne rozwiązanie tej „niedogodnej dla ich obu sytuacji”. Mógł to zakończyć, ale postanowił, że go wysłucha, skoro i tak zdążył pokazać już, że nie jest dzisiejszego dnia skory do żartów. Nadal jednak trzymał różdżkę tak, by nie dać się w żaden sposób o wiele bardziej doświadczonemu, ale wiekowemu, czarodziejowi zaskoczyć. Patrzył jak ten sięga po swoją różdżkę, na co się wzdrygnął, choć kiedy facet pokazał mu na szufladę, Leonel pozwolił mu działać. Nadal był przecież na wygranej pozycji, nie sądził więc, by jego towarzysz był na tyle nieroztropny i próbował ataku. Nie pomylił się, bo Dvorak wykorzystał swój magiczny badyl wyłącznie do tego, by otworzyć jakiś skomplikowany zamek w jednej z szuflad. Po chwili przyniósł do stołu niewielkie pudełko i położył przed Flemingiem, który z różdżką w dłoni, spoglądał na niego wyczekującym wzrokiem. - Ah, tak… - Mruknął starzec, który wyglądał teraz, jak gdyby modlił się do leżącego przed nim przedmiotu. Najpewniej szkoda było mu się z nim rozstać, ale jeśli chciał ratować samego siebie, nie miał innego wyjścia. – To powinno pana zainteresować. Mam je od lat, choć nie sądzę, by było mi już potrzebne. – Kontynuował swój wywód, otwierając przy tym pudełko i odwijając cienką irchę, która ukazała ich oczom pióro. Niczym nie różniące się od innych, choć Leonel miał świadomość tego, że wiele potężnych artefaktów samym wyglądem przypominało zwykłe przedmioty, które każdy czarodziej mógł ujrzeć w przypadkowej witrynie. - Co to? – Ton Fleminga brzmiał nadal oschle, choć wydawało się, że był on i tak bardziej przychylny swemu rozmówcy niżeli jeszcze parę minut temu. Zaintrygował go po prostu przedmiot, który miał swoje miejsce w tak skrzętnie zabezpieczonej szufladzie. - Pióro tajemnic. Cenne, niezwykle cenne. – Otaczał pudełko rękoma, jednak nawet go nie dotykał. Zachowywał się zupełnie tak, jak gdyby żegnał się ze swoją jedyną ukochaną, ale to tylko wzmagało zainteresowanie Leonela. – Zmusza każdego, kto weźmie je do ręki, do zdradzenia największych sekretów. – Mężczyzna wyjaśnił pokrótce działanie artefaktu, ale Fleming nie zamierzał wierzyć na słowo. Pokazał skinieniem głowy na różdżkę, a następnie uniósł ją ponaglająco, przekazując tym samym Dvorakowi, by zaprezentował mu istotę przedmiotu w praktyce. Starzec kręcił ze zrezygnowaniem łepetyną, jakby jeszcze wierzył w to, że jego oprawca zmieni zdanie, ale kiedy zdał sobie sprawę z tego, że wybiera pomiędzy przejściem na drugą stronę, a wypróbowaniem własnoręcznie Pióra tajemnic, odsunął jeszcze bardziej płat wyprawionej skóry i ujął w dłoń swe przekleństwo. Przed oczami brytyjskiego czarodzieja rozegrała się niezwykle ciekawa scena. Dziadyga w pośpiechu wyciągnął z pobliskiego regału kawałek pergaminu, który po chwili został splamiony jego krwią. Minęło może parę sekund, kiedy mężczyzna odrzucił artefakt na stół. Leonel zaś przyjrzał się bliżej jego dziełu, odczytując w myślach wypisane szkarłatem słowa: „to ja zamordowałem Ivanę Kolovrat”. Mimo innego nazwiska Fleming kojarzył tę postać, która podobno była tragicznie zmarłą żoną gospodarza tego przybytku. Szczerze powiedziawszy, ich koligacje rodzinne nie były jednak dla niego najistotniejsze. - Niech będzie. – Mruknął nieco łagodniej, nie przyznając ani słowem, że taka transakcja pasuje mu nawet bardziej niż wymiana galeonów za amulet. Trudno, straci jednego klienta, ale na takie cacko nie trafia się w życiu dwa razy. Wskazał Cestmirowi, by ten zapakował artefakt z powrotem do pudełka, a następnie zabrał je ze stołu, udając się w kierunku wyjścia. Z czystej przezorności nie opuszczał różdżki, choć prawdę mówiąc, nie sądził, by Dvorak w obecnym stanie był mu w stanie zagrozić.
Pióro tajemnic do dzisiaj znajduje się w posiadaniu Leonela Fleminga, który jednak zdając sobie sprawę z potężnej czarnomagiczności przedmiotu, używa go niezwykle rzadko. Nosi je jednak przy sobie, jako że znalazł dla niego wspaniały użytek – w sposób podobny do czeskiego czarodzieja traktuje bowiem kontrahentów, których podejrzewa o nieuczciwość względem jego osoby. Zwykle stara się zdawać na własną intuicję, choć ci, którzy poznali w jego obecności moc artefaktu najpewniej rozsiali już plotki o tym, że z Flemingiem nie warto zadzierać, co zresztą w przemytniczym półświatku jest być może nawet i bardziej istotne niż sama możliwość zastosowania przeciw innemu czarodziejowi Pióra tajemnic.
Od wielu lat miewał dziwny, powtarzający się sen – wszystko wokoło płonęło w ogniu Szatańskiej Pożogi. Początkowo wybudzał się w nocy zlany potem, ale z czasem przywykł już do tej wizji na tyle, że potrafił i spać do samego rana. Nie był do końca pewien czy ten sen cokolwiek oznacza, czy może jest jakimś proroctwem, a on sam posiadł dar przewidywania przyszłości? W świecie czarodziejów wszystko było możliwe, choć sam Leonel nigdy wcześniej nie przejawiał talentu w zakresie wróżbiarstwa. Zresztą samą tę nocną marę próbował odczytywać na różne sposoby i nie przyniosło to żadnego rezultatu, więc ostatecznie uznał ją za swą niewytłumaczalną przypadłość i przestał się nią dłużej przejmować. - Leonel? – Tym razem jednak z objęć Morfeusza wyrwał go głos wuja. Fleming zwlókł się leniwie z łóżka i nałożył na siebie pierwszą lepszą szatę, udając się do salonu. Aidan nalał im już dwie szklanki Ognistej, a na stole przed nimi położył srebrzysty pierścień, którego Leo nigdy wcześniej na oczy nie widział. - Twój ojciec kazał ci go przekazać w razie… no wiesz, gdyby staruszek kopnął w kalendarz. – Wuj starał mu się wyjaśnić cel ich rozmowy, ale słowa docierały jeszcze do ospałego czarodzieja z niemałym opóźnieniem. – Powinienem to zrobić już dawno temu, ale przyznam szczerze, że trudno mi się było z nim rozstać. To uzdrawiający pierścień Hannibala. Leczy nawet najcięższe rany, a prawdopodobnie wzmacnia również efekt zaklęć uzdrowicielskich czarodzieja, który go nosi. Albo może to ja przez lata stałem się lepszy. – Dodał zaraz, wspominając jakąś historię ze swoich podróży, na której młodszy z Flemingów o mało co znowu nie przysnął. Powoli jednak zaczął przetrawiać przekazane mu przez towarzysza informacje. - Nie sądzę, by mój ojciec zostawił mi nawet złamanego galeona, a nawet jeśli, ta jego raszpla i tak wywiozłaby wszystko do Francji. – Rzucił w końcu z niedowierzaniem, bo tak jak pamiętał swoje relacje z ojcem, które można by nazwać korzystnym dla obu porozumieniem, niepodszytym niemalże żadnymi emocjami, tak po prostu miał wrażenie, że wuj wciska mu jakieś bzdury. Poza tym był święcie przekonany, że nawet gdyby Christian Fleming pozostawił mu coś po sobie, Elizabeth nie dopuściłaby do tego, by kiedykolwiek wszedł w posiadanie ojcowskiej spuścizny. O ile bowiem z samym Chrisem łączyły go chłodne, acz w miarę pozytywne stosunki, tak jego przybrana matka nienawidziła go z całego serca. - Oj, Leo… co do twojej matuli mógłbym się zgodzić, gdyby nie to, że nie miała ona pojęcia o istnieniu pierścienia Hannibala. Nawet twój ojciec rzadko go używał. – Westchnął ciężko, kręcąc przy tym ze zrezygnowaniem głową. – Jesteś dla niego zbyt surowy. Kochał cię, nawet jeśli nie potrafił tego do końca okazać. – Aidan widział reakcję swojego bratanka, która łączyła w sobie nutę rozbawienia, zażenowania, ale i złości. W pewnym sensie rozumiał, dlaczego młodszy z rodu czuje się w ten sposób; z tego względu, że po części była to również i jego wina. - Rozumiem. Chyba jesteś już wystarczająco dużym chłopcem, byś poznał prawdę. – Rzucił dopiero po dłuższej chwili zastanowienia, sięgając po swoją różdżkę. Pokazał przy tym Leonelowi, by tym razem odpuścił sobie obronę, po czym szepnął stanowcze „legilimens”. Dzisiejszego dnia nie zamierzał jednak błądzić w jego wspomnieniach, a raczej przypomnieć mu to, co zostało mu niegdyś zabrane.
[przepustka przed Świętami Bożego narodzenia w VII klasie Leonela]
Fleming czuł się niemalże tak, jak gdyby został dopiero co wybudzony ze snu, co właściwie nie było kłamstwem. Tyle że nie znajdował się wcale w mieszkaniu swojego wuja, a w jakimś opuszczonym domostwie, którego nijak nie był w stanie skojarzyć. Rozejrzał się dookoła i zobaczył Aidana, jeszcze bez wyraźnych oznak siwizny, a także… młodszego siebie i swojego zmarłego ojca. Po drugiej stronie pomieszczenia stał nieznajomy mężczyzna. To było… niepokojące. Nie miał pojęcia co się dzieje, dopóki on sam z przeszłości się nie odezwał. Teraz, bardziej doświadczony przez życie przypuszczał, że jego sobowtór zrobił największą głupotę w swoim życiu. Pyskował do faceta odzianego w czarną szatę, krzycząc coś o tym, że „oszukuje jego rodzinę”, a zaraz po tym wyciągnął swoją różdżkę, wygrażając przeciwnikowi. Ten był jednak znacznie szybszy. Z koniuszka jego różdżki wypłynęła fala ognia i gdyby nie nagła interwencja Christiana, po jego synu nie pozostałoby nic poza popiołem. Tak, ojciec Leonela rzucił się na niego, odpychając go na bezpieczną odległość. O ile w ogóle można było mówić o bezpiecznej odległości w pomieszczeniu, po którym rozprzestrzeniały się gorące języki Szatańskiej Pożogi. Aidan ciskał jeszcze zaklęciami wraz z autorem tej tragedii, w końcu odrzucając faceta na ścianę. Nie zamierzał zmarnować tej okazji i podnosząc najmłodszego z Flemingów za fraki z podłogi, wyciągnął go na zewnątrz budynku.
[powrót do marca 2019 roku]
Kiedy otworzył oczy, znów był w salonie. Kompletnie roztrzęsiony, niczym dziecko, któremu odebrano właśnie czekoladową żabę. Nadal chyba nie mógł uwierzyć, że to co zobaczył, mogło być prawdą. Ojciec zginął przez niego? Poświęcił się, żeby on mógł żyć? To wszystko tak bardzo nie trzymało się kupy, a jednak… wiedział, że to prawda. Znał Aidana i domyślał się nawet dlaczego ten rozsypał wtedy jego wspomnienie w pył. Rodowy znawca zaklęć, mistrz wydobywania i usuwania pamięci, można by rzec wirtuoz swej własnej, cisowej różdżki – po prostu chciał go chronić. - Mówiłeś, że ojciec zginął w pojedynku na Nokturnie. – Odezwał się z nieskrywaną w głosie pretensją, kiedy wreszcie zdołał dojść do siebie. Teraz dopiero zrozumiał także swoje sny, których genezy przez lata nie mógł nijak pojąć. Dopóki jego wspomnienie było martwe, również nocne mary nie miały sensu, ale w tym momencie nabrały one znaczenia. Był wściekły na wuja, nawet jeśli miał świadomość tego, że działał on wyłącznie dla jego dobra. Pewnie wyszedłby w tej chwili, gdyby nie to, że przypomniało mu się coś istotnego. - Skoro ten pierścień Hannibala leczy rany, dlaczego ojciec nie miał go wtedy na sobie? Przeżyłby. – Nie potrafił zrozumieć jak można posiadać tak silny artefakt i w ogóle nie korzystać z jego mocy. Szczególnie nie potrafił tego zrozumieć teraz, kiedy walczył z myślami, zastanawiając się czy jego relacja z ojcem w końcu rozwinęłaby się do takiego kształtu, o jakim zawsze marzył. Nie mógł się chyba także pogodzić z tym, że jego rodzic zginął de facto nie przez brak pierścienia, a przez niego i jego nierozważne, szczeniackie zachowanie. - Twój ojciec był w kwestii takich przedmiotów raczej dość sceptyczny, a poza tym zbyt pyszny i próżny. Uważał, że siła czarodzieja tkwi w nim samym, a nie przywiedzionych na pole bitwy artefaktach. – Zdecydowanie nie było to satysfakcjonujące wyjaśnienie. – Poza tym, akurat w tym przypadku pierścień na niewiele by się zdał. Myślę jednak, że w przeciwieństwie do ojca, znajdziesz dla niego wykorzystanie. Szczególnie w swoim fachu. – Kontynuował ze skrzywioną miną, bo i dla niego ta rozmowa nie była łatwa. Domyślał się, że jego bratanek może mu nie darować, ale nie mógł dłużej trzymać tej historii w sekrecie przed nim. Leonel na razie jednak zapomniał jak bardzogo nienawidzi, a zamiast tego głęboko się nad czymś zastanawiał. No tak, ognia Szatańskiej Pożogi nie wytrzymałoby nawet coś tak potężnego jak ta błyskotka. - To jak to dokładnie działa? – Odezwał się w końcu z przekąsem, ale rozsądek podpowiadał mu, że nawet jeśli nie chce patrzeć na siedzącego po drugiej stronie stołu człowieka, tak warto by było jednak dowiedzieć się czegoś więcej o swej własności. - To wiedział chyba tylko sam Hannibal… pierścień ma wyjątkowe właściwości uzdrawiające, ale nie powinieneś pokładać nadziei wyłącznie w jego sile. Czarna magia często wykracza bowiem poza jego potężną moc. – Aidan podniósł szklankę, przez chwilę myśląc o tym czy nie wnieść toastu. Sam zdał sobie jednak sprawę z tego, że byłaby to beznadziejna próba ratunku, więc zamiast tego upił łyka gorzkiego trunku, przygotowując się na najgorsze. Chyba znał swojego bratanka zbyt dobrze. - Nie wierzę, że ukrywałeś przede mną prawdę. – Leonel wysyczał w końcu, niczym wąż, zabierając pierścień ze stołu i chowając go do kieszeni swojej szaty. – I że przez tyle lat używałeś w sekrecie czegoś, co od dawna należy do mnie. – Ten komentarz był niewątpliwie niepotrzebny i przede wszystkim niesprawiedliwy, rzucony w gniewie, którego w późniejszych dniach Fleming cholernie żałował. Wuj dał mu bowiem dom, nauczył go sztuki oklumencji, a nawet patrząc rozsądnie na te przeklęte wspomnienia, należało stwierdzić, że zawsze dbał o jego dobro. Tak czy inaczej słowo „przepraszam” niewiele by tutaj zmieniło, a po tym spotkaniu więzy ich relacji uległy pewnemu rozluźnieniu. Po czasie zaczęli znów się widywać, ale obaj mieli chyba nieodparte wrażenie, że coś się popsuło i nie do końca daje się to już naprawić. Aidan nie zdawał sobie przy tym sprawy z tego, że obdarował czarodzieja, który już od jakiegoś czasu posługiwał się podobnie silnym artefaktem – Piórem tajemnic. Dwa tak potężne artefakty skupione w ręku jednej osoby? Mogło to wzbudzać pewne obawy, choć sam młody Fleming starał się korzystać z nich rozważnie, mając świadomość tego jak ogromną kryją w sobie moc.
[historia uzyskania artefaktu przez ród Flemingów]
Niektórzy mogliby się zastanawiać nad tym, skąd w ogóle Uzdrawiający Pierścień Hannibala znalazł się w posiadaniu rodu Flemingów. Historia sięgała tak daleko wstecz, że ani wuj Leonela, ani tym bardziej młodszy od niego ojciec chłopaka, nie znali jej szczegółów. Wszystko zaczęło się pod koniec lipca 1914 roku, kiedy w mugolskim świecie rozgorzały pierwsze konflikty zbrojne będące częścią trwającego przez kolejne cztery lata koszmaru. Wybuch wojny wstrząsnął również światem czarodziejów, a niektórzy z nich postanowili skorzystać na wszechobecnym zamieszaniu. Wiadomość o włamaniu do Magicznego Muzeum w pobliżu miejscowości Liège obiegło cały świat i uświadomiło czarodziejskiej społeczności, że trzeba się mieć na baczności. Dekadencka atmosfera ze świata mugolskiego przeniknęła dalej, a i świat czarodziejski zmagał się z coraz większą liczbą kradzieży, jak i nielegalnego zastosowania czarnej magii. W belgijskim ministerstwie brakowało rąk do pracy, toteż departament właściwy do spraw współpracy międzynarodowej wystosował odezwę o pomoc do brytyjskich kolegów po fachu. Naprędce zorganizowano duet zdolnych aurorów, do którego należał prapradziadek Leonela, Anthony Fleming i jego ówczesny kamrat – Percival Blanchard. Mężczyźni udali się do Belgii z pomocą wytworzonego przez ministerstwa świstoklika, gdzie otrzymali informację, iż miejscowi czarodzieje zdołali ustalić tożsamość sprawcy, ale nie są w stanie go zlokalizować. Opisany im został również skradziony przedmiot: złoty pierścień zdolny uleczyć nawet czarodzieja znajdującego się na skraju śmierci. Poszukiwania trwały niemal cały miesiąc, ale wreszcie Anthony i Percival trafili na trop, który doprowadził ich do niejakiego Matthiasa Clèmenta, potężnego czarnoksiężnika ukrywającego się w niewielkim miasteczku przy granicy Belgii z Luksemburgiem. Ten nie zamierzał jednak oddać swej zdobyczy bez walki i gdyby nie fakt, że aurorzy stanęli do pojedynku we dwóch na jednego, prawdopodobnie nikt by go nie schwytał. Był to bowiem ktoś o nieprzeciętnych wręcz zdolnościach, zresztą komu udaje się w pojedynkę włamać do chronionego wieloma zaklęciami budynku muzeum? Trójka czarodziejów ciskała w siebie zaklęciami przez dobrą godzinę, aż wreszcie Clèment opadł z sił i wyzionął ducha. Jak zginął, skoro chronił go pierścień? Cóż, Anthony nie przebierał w środkach i ostatecznie zdecydował się na użycie czarnomagicznego zaklęcia, którego skutkom nie mógł się przeciwstawić nawet tak silny artefakt. Wydawałoby się, że ich misja zakończyła się spektakularnym sukcesem, ale nic bardziej mylnego. Pazerność zwyciężyła bowiem nad rozsądkiem, a Fleming zamordował swego towarzysza, celowo używając do tego różdżki zmarłego czarnoksiężnika. Percival był wystarczająco wyczerpany pojedynkiem z nim, by nie stawiać większego oporu. Był tak samo łatwym celem jak Uzdrawiający Pierścień Hannibala, którego Anthony nie mógł sobie odmówić. Mężczyzna zdawał sobie sprawę z tego, że nie będzie mu łatwo zmierzyć się z potencjalnymi podejrzeniami zarówno ze strony belgijskiego, jak i brytyjskiego Ministerstwa Magii, mimo że wyjaśnił wszystkim, iż artefakt nie został u Matthiasa odnaleziony. Z tego względu od razu ukrył pierścień w grobowcu położonym w rodowej willi, zmieniając jego wygląd tak, by nie dało się go, przynajmniej na pierwszy rzut oka, rozpoznać. Przemalował obrączkę na srebrzysty kolor, wysadzając ją przy tym maleńkimi kawałkami onyksu. Prawdopodobnie tak daleko idące środki ostrożności nie były potrzebne, zważywszy na to, że nikt nie szukał podobnych przedmiotów w dębowej trumnie z pozostałościami przodka Flemingów żyjącego na przełomie XV i XVI wieku. O wiele bardziej niebezpieczne było przesłuchanie przeprowadzone przez Ministerstwo Magii. Podczas pierwszego z nich Anthony ledwie zdołał uchronić swój umysł przed niezwykkle zręcznym legilimentą. Nie spodziewał się, że ktokolwiek zastosuje tak drastyczne środki wobec aurora, ale jak widać, pierścień Hannibala był na tyle istotny, że zapomniano o zaufaniu do swych pobratymców. Mężczyzna miał świadomość tego, że któregoś razu oklumencja może go zawieść, a niewykluczone było również to, że podczas kolejnego z przesłuchań zostanie na nim zastosowane veritaserum. Sam także zdecydował się więc na skrajny krok i wymazał sobie samemu wszystkie wspomnienia związane z artefaktem. W ten sposób sam zapomniał o jego istnieniu, ale przynajmniej odniósł moralne zwycięstwo i nie zwrócił go do rąk belgijskiego Ministerstwa Magii. Nim użył zaklęcia Obliviate, miał wiele wątpliwości, ale starał się wierzyć w to, że któregoś dnia on lub ktoś z rodziny odnajdzie zaklęty przedmiot. Miał rację, chociaż nie wydarzyło się to za jego życia. Pierścień został odnaleziony dwadzieścia lat później przez jego syna – Thomasa Fleminga – podczas pożaru, który wybuchł w rodowym grobowcu. Kilka trumien spłonęło na popiół, ale ogień nie wyrządził żadnej szkody potężnemu artefaktowi. Thomas nie miał pojęcia do czego służy błyskotka, ale coś podpowiadało mu, że powinien ją zachować. O jej magicznych właściwościach przekonał się dopiero kilka miesięcy później, podczas czarodziejskiego pojedynku z bratem, kiedy to odniesione przez niego rany samoistnie zaczęły się zasklepiać. Od tego czasu pierścień został w rodzinie, przechodząc w spadku ze zmarłego Thomasa na brata, potem zaś na jego syna Christiana, a ostatecznie wpadł on w ręce Aidana i Leonela. Członkowie rodu, mimo iż niewiele wiedzą o pochodzeniu pierścienia, dokładają wszelkich starań, by o tak potężnym artefakcie dowiedziało się jak najmniej osób. W końcu coś tak wartościowego kusi potencjalnych złodziei. Przekonało się już o tym belgijskie ministerstwo magii, które po latach bezowocnych poszukiwań ostatecznie umorzyło śledztwo, godząc się z bolesną stratą.
Pierwszy przedmiot akceptuję - pamiętaj jednak, że jest to artefakt silnie czarnomagiczny, więc w przypadku nadużywania jego właściwości można zostać Ci on odebrany. W drugim wypadku mam trochę wątpliwości - gdybyś składał podanie na jeden przedmiot to może przymknęłabym oko, jednak należy pamiętać, że pierścień Hannibala jest wyjątkowo rzadkim artefaktem. Opowieść skupia się na sytuacji rodzinnej Leonela, zaś sama wzmianka o znalezieniu się u niego przedmiotu jest dość uboga. Myślę, że poszerzenie opisu o wytłumaczenie skąd artefakt wziął się u ojca byłoby w tej historii bardzo potrzebne
Dopisane wyjaśnienie jak pierścień znalazł się w rodzie Flemingów. Na końcu jako odrębna część, bo redakcyjnie byłoby je już trudno połączyć z resztą. Poza tym ani Aidan ani Leonel nie znają historii uzyskania artefaktu.
Przełom października i listopada wcale nie był jej ulubionym momentem w roku. W odróżnieniu od większości swoich koleżanek nie cieszyła się z urodzin z kilku względów, z czego głównym było to, że nie mogła ich spędzać w domu. Mające lata były nieuniknionym markerem starzenia się, a oczywistym było jakie Dina miała mniemanie o swojej osobie, urodzie i generalnej prezencji - choć od dwudziestki do zmarszczek to jeszcze szmat czasu, wydarzenia ostatnich dni zaczynały ją przekonywać, że dorobi się ich znacznie wcześniej niż mogła to planować, tak samo jak siwizny na głowie na styl ciotki Eve. Od czasu otrzymania informacji o pogarszającym się stanie zdrowia ojca i odnalezieniu Constantine przesiadywała głównie w szpitalu świętego Munga albo szukała w szkolnych murach zakamarków w których można się schować przed wszystkim. Wbrew podejrzeniom rzadko było to odosobnienie, bo choć Dina szukała ukrycia, to chciała się ukryć przed sobą samą, przed swoimi myślami i majaczącą w oddali niczym upiorna fatamorgana na czarnej pustyni rozpaczą, czającą się nieubłaganie, lśniącą na tle nieba swoim aksamitnym całunem ciemności. Niewielka sówka w kolorze dojrzałej pomarańczy wylądowała na parapecie sowiarni przeciskając się pomiędzy znacznie większymi płomykówkami gładzącymi piórka w przeciągu. Do nóżki przywiązany miała list i niewielką sakiewkę, które wystawiła pohukując z pretensją na co Harlow jedynie przewróciła oczami. Odwiązała korespondencję od nogi zwierzęcia i westchnęła z obawą kolejnego listu ze szpitala.
list:
Didi,
W tym roku mija osiemnaście lat od kiedy stałaś się członkiem naszej rodziny. To dużo czasu. W wielu krajach całego świata osiemnaście lat to już wiek dorosły, wiek w którym stajesz się pełnoprawnym członkiem społeczeństwa. Wiem, że przez te osiemnaście lat nie byłam wzorem cnót siostrzanych, możliwe, że nigdy nim nie będę. Podróż do Luizjany i współpraca z lokalnymi szamanami zaczęła uczyć mnie pewnych wartości, które - choć robię to ze wstydem - muszę przyznać, że były mi najwyraźniej obce. Nigdy nie rozumiałam kim jesteś. Twoja krew, geny wili, Twój urok osobisty napawały mnie ogromną niechęcią, czego nawet nie próbowałam Ci nieokazywać przekonana, że jeśli będę wobec Ciebie okrutna nie będę musiała rozumieć tego wszystkiego, odizoluje się, a Ty ode mnie i będę mieć święty spokój. Taktyka okazała się słuszna ale unikanie pytania nie przynosi na nie odpowiedzi, a pytania bez odpowiedzi, Didi, dręczą nas przez całe życie. Wędrując uliczkami Nowego Orleanu dużo o Tobie myślę, córka Ruth, mojej gospodyni w domku w którym teraz mieszkam jest dzieckiem światów, to jakiś lokalny przesąd dotyczący dzieci urodzonych z miłości człowieka i istoty magicznej. Wiem, że masz niedługo urodziny i udało mi się znaleźć w jakimś ciemnym zakamarku magicznej dzielnicy bardzo niezwykły sklep z magiczną biżuterią. Chciałabym myśleć, że by Ci się tu spodobało, ale prawda jest taka, że ja nawet nie wiem co lubisz Dina. Ja Cię praktycznie nie znam i płakać mi się chce, kiedy pisze do Ciebie ten list. Nie będzie mnie w domu w październiku. Nie wiem kiedy wrócę, moje badania lokalnych relacji magicznej społeczności i miejsc mocy dopiero nabierają tempa. Zauważyłam też, że od czasu mojej wizyty w tej magicznej dzielnicy ktoś za mną chodzi, chociaż może to jakieś urojenie ze zmęczenia. Źle sypiam. Może Cie to nie obchodzić, nie będę zdziwiona. Wysyłam Ci te drobiazg Didi, jest śliczny tak jak Ty jesteś dla mnie śliczna. Nigdy nie rozumiałam kim jesteś, a tu wcale nie ma nic do rozumienia. Jesteś moją młodszą siostrą i bardzo Cię kocham. Mam nadzieję, że porozmawiamy szczerze jak wrócę do domu. Chciałabym naprawić nasze relacje, obiecałam to Ruth a ona jest starą szamanką i z nią nie ma co zadzierać! Żartuje. Ale i tak. Mam nadzieję, że porozmawiasz ze mną...
Twoja siostra Tina
Pomimo towarzystwa dziesiątek, jak nie setki sów wydających przedziwne dźwięki i czyniących absolutny rozgardiasz w przesiąkniętej smrodem odchodów sowiarni, jaką Harlow obrała sobie dziś za swoją pieczarę samotności - nie słyszała nic. Pustka w głowie trzeszcząca cisza ciągnąca po niebie złowrogo tę żałobę, którą próbowała tyle czasu utrzymać na granicy świadomości. Wpatrywała się w pergamin zapisany schludnym pismem swojej starszej, nieżyjącej już siostry. Wpatrywała się w zakręcone ogonki igreków i pękate brzuszki literek pe, be, de. Obraz był z sekundy na sekundę bardziej rozmazany, a ona, choć gorliwie mrugała, nie umiała nic na to poradzić. Łzy jak taktyczni żołnierze wystąpili na krawędź okopu jakim była jej dolna powieka, wypatrując w odległości nieprzyjaciela na którego mogliby spaść hordą słonych kropel. Wrogiem okazał się ściskany w rękach list i osłonięte ciepłym materiałem spodni kolana, kiedy dziewczyna ukucnęła w milczeniu w kącie pomieszczenia, jakby skulenie się w sobie mogło pomóc cokolwiek na to kiełkujące boleśnie w piersi poczucie straty. Jasne palce, trzęsąc się jak u paralityka, z trudem rozwiązały saszetkę z której na jej podołek wypadła kryształowa broszka w kształcie gwiazdy. Przedmiot wydawał się być ciepły w palcach, migotał w nikłym świetle wpadającym do sowiarni przez wąskie szczeliny okien. Drobiazg. Zamknęła broszkę w palcach i zasłoniła dłońmi oczy wstydząc się, okrutnie wstydząc się wszystkiego co kiedykolwiek powiedziała, wszystkiego co zrobiła, każdej jednej przepełnionej nienawiścią myśli skierowanej w stronę Konstantyny. Pewnych rzeczy nie da się odwrócić, słów odwołać, czynów cofnąć. Ludzie jednak rozpływają się niespodziewanie, zostawiając po sobie niejasne ślady, jak te odciśnięte przez ramiona broszki zaciśniętej w jej drobnej pięści.
Akceptuję!
Riley Fairwyn
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 26
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 185cm
C. szczególne : cała górna lewa strona mojego ciała jest poparzona - ukrywam to za pomocą metamorfomagii; liczne blizny na dłoniach; blizna po dziobie bystroducha przebiegająca przez całą szerokość pleców
Wycieczka na Śmiertelny Nokturn w czasie trwania roku szkolnego nie była ani mądra, ani tym bardziej legalna. Jednakże, nie od dziś wiadomo, że potrzeba matką nie tylko wynalazków, ale także i pomysłowych studentów. Zaskakujące było to, że gdy zastanawiałem się nad tym gdzie powinienem szukać myślodsiewni, nawet przez ułamek sekundy w głowie nie postała mi myśl o jakimkolwiek legalnym miejscu. Moje jedyne skojarzenia związane z przemytem dotyczyły wyłącznie tego miejsca - jednej, niepozornej uliczki w Londynie, którą znałem jak własną kieszeń. Wcześniej, gdy niejednokrotnie sprzedawałem na czarnym rynku rzadkie, odzwierzęce składniki, kompletnie nie zauważałem wszystkich tych podejrzanych wiedźm i czarowników zakutych w budzące wątpliwe zaufanie czarne szaty i zerkających spod kapturów sprzedawców, wciskających się ze swoim stoiskiem pomiędzy sklepik ze skurczonymi ludzkimi głowami, a stanowiskiem z wypolerowanymi smoczymi zębami. Jak to się działo, że o wiele prościej było tutaj dostać jajo jakiegoś dziwnego, egzotycznego zwierzęcia od zwyczajnej myślodsiewni? Do tej pory nie zdawałem sobie sprawy z tego jak rzadkie one były. Pracowałem miesiącami nad dostępem do klienta, który zgodziłby się sprzedać mi jedną z nich. Podobno była niemalże nienaruszona. Wypolerowana na błysk, na czarodziejskiej fotografii, którą przesłał mi sprzedający naprawdę budziła moje zaufanie. Niemniej, nigdy nie byłem człowiekiem, który byłby skłonny kupić nieśmiałka w worku. Nalegałem na spotkanie, organizowałem bezpieczne miejsca, hasła i kody, którymi mieliśmy posługiwać się podczas konfrontacji. Cały ten zachód jaki sobie zadałem upewniał mnie tylko w przekonaniu, że ta (moja) myślodsiewnia może nie tylko być przemycona, ale może także pochodzić z kradzieży. W końcu, po cóż innego byłaby cała ta dyskrecja, nieustanna wymiana sów i posługiwanie się pseudonimami, które brzmiały tak absurdalnie, że absolutnie z niczym się nie kojarzyły? Mężczyzna używał też fałszywego pióra. Każdy jego list wydawał się pisany inną ręką. Było to trochę niepokojące. Nie chciałbym, aby ukradł także i mój, chociaż w zasadzie niewiele by to zmieniło. Moja twarz była znana w tym półświatku, podobnie jak mój charakter pisma, a właściwie jego. Zarazem mnie, jak i nie mnie. Mojej drugiej twarzy, partnera w zbrodni, pomocnika w metamorfomagicznej niedoli, w jakiej zapętliłem się za starych czasów, w których moje sumienie rzadko nękane było przez towarzyszące mi dnia dzisiejszego porywy serca. Odkąd w moim życiu pojawiła się Elaine, nie skorzystałem z jego pomocy ani razu. Aż do dziś. Nienawykły do kilku dodatkowych centymetrów, poruszałem się powoli. Nerwowo miętosiłem w palcach srebrne kółko wiszące u mojego lewego ucha, marszcząc brwi w taki sposób, jakbym nie chciał, aby ktoś mnie zagadywał. Działało. Ta starsza, o wiele poważniejsza twarz budziła mniej wątpliwości, niż moja własna. Pewnie to samo pomyślał sprzedający, bo okazało się, że po całych miesiącach przygotowań, faktycznie wystarczyło mu tylko podane przeze mnie hasło i krótkie spojrzenie sobie w oczy. Rzadko kiedy siliłem się na tak nieustępliwe spojrzenie, ale okazało się, że miałem w tym dostateczną wprawę. Wymownie zważyłem w ręku pękatą sakiewkę z galeonami. Zakup myślodsiewni miał pochłonąć większość moich oszczędności, ale byłem na to w stu procentach gotów. Potrzebowałem jej teraz o wiele bardziej, niż tlenu. Konieczność zagłębienia się we wspomnienia z lat minionych nie dawała mi spać po nocach, nawet pomimo szczerej rozmowy jaką odbyłem z Elaine. Nie mogłem już dłużej zwlekać, musiałem chociaż na krótką chwilę wyrwać ją sobie z głowy. Widok jej płonącego ciała po raz ostatni odtworzony na nowo, zapamiętany z każdym bolesnym szczegółem i pozostawiony we flakoniku, z daleka od mojej głowy. Takie miałem oczekiwania, miałem więc nadzieję, że nie płacę za przekształconą transmutacją kamienną miskę do ucierania ziół. Widząc zapłatę, mój kontrahent jeszcze silniej wcisnął się we wnękę jednego ze sklepów, w której się umówiliśmy. Wokoło panował półmrok, musiałem się więc wysilić, aby dostrzec zabezpieczony czarem, zaklęty płyn wypełniający misę. Dotknąłem krawędzi naczynia, chcąc upewnić się, że nie jest to iluzja, ale prawda była taka, iż facet z łatwością mógł mnie oszukać. Nigdy nie widziałem prawdziwej myślodsiewni. Byłem jednak na tyle zdesperowany, że nie miałem czasu zmuszać go do prezentacji jej działania. Wcisnąłem mu sakiewkę w nadstawioną dłoń, ale nie puściłem jej. Złapałem za spód płóciennego worka, w którym skrywał się ciężki artefakt i zaczekałem, aż ją puści. Przez chwilę mierzyliśmy się spojrzeniami, każdy z nas przekonany o złych zamiarach drugiego. Kilkanaście sekund później puściłem sakiewkę, on postąpił podobnie z misą, lecz nieco mniej chętnie. Ująłem ją w dłonie. Była ciężka, obca w dotyku. Magia, która od niej biła, wydała mi się w tamtym momencie trochę niepokojąca, bowiem nieznajoma i potężna. Starałem się jej jednak nie przyglądać, wciąż czując na sobie spojrzenie sprzedawcy. I pozwoliłem mu odejść. Nasze drogi rozeszły się właśnie w tym zaułku, gdy kompletnie bez słowa każde z nas skierowało się w innym kierunku. Przytuliłem zawiniątko do piersi i z lekką obawą teleportowałem się z trzaskiem, obracając się na pięcie. Chyba jeszcze nigdy aż tak bardzo nie koncentrowałem się na celu, woli i namyśle, a chociaż teleportacja z ciężką, kamienną misą była dla mnie czymś nowym, lepsze było to wyjście od samodzielnego spaceru do Doliny Godryka, w dodatku w nieswojej skórze.
Akceptuję
Dragos Fawley
Wiek : 35
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 185
C. szczególne : agresywne rysy twarzy, poparzone prawe ramię, blizna na lewej łopatce, czasami dziwny akcent
Trzynastoletni Dragos siedział w swoim pokoju, uparcie wpatrując się w zdjęcie siostry, skupionej na obserwowaniu gwiazd. Zabrał je z sypialni rodziców, jak zresztą wszystkie pozostałe przedmioty z nią związane. Pomieszczenie, które jeszcze niedawno było jego azylem, stało się cmentarzyskiem pełnym wspomnień, boleśnie naznaczonym obecnością zaginionej bliźniaczki. Wierzył, że Rose się odnajdzie, gdy będzie z takim samym zaangażowaniem, jak ona, oglądał niebo. Każdej nocy tęsknie wyglądał za okno i cicho błagał o jej powrót. Ale minęło pół roku, a jego bratnia dusza dalej miała status poszukiwanej. Poczuł ścisk w gardle. Zacisnął ręce w piąstki i spiął ciało, chcąc powstrzymać łzy. Jestem dużym chłopcem, nie mogę płakać. Z zamyślenia wyrwały go głosy dochodzące z salonu. Przez jego dom od kilku miesięcy przewijali się detektywi i jasnowidze zatrudnieni przez rodziców. Tym bardziej zdziwił go brak krzyków pochodzących z ust zrozpaczonej matki, tracącej zmysły, nadzieję i cierpliwość do tych, którzy żerowali na bólu Fawleyów. Dziecięca ciekawość nie pozwoliła mu dłużej siedzieć w bezruchu. Delikatnie pogładził kciukiem blond włosy Rose i odłożył ramkę na biurko. Bezszelestnie opuścił pokój i stanął pod drzwiami salonu. Niewiele rozumiał z rozmowy dorosłych. Rzeczowy ton ojca, po raz kolejny tłumaczący okoliczności zaginięcia córki, niepokojąco milcząca matka. Przeszedł go dreszcz, gdy usłyszał charkotliwy, wręcz skrzypiący głos. Przez dziurkę od klucza widział tylko burzę rudych loków, które wirowały w powietrzu od ciągłego kręcenia głową. Ciche kichnięcie niespodziewanie zdradziło jego lokalizację. Spojrzenie kobiety przeszyło go na wskroś. Opuścił wzrok, wystraszony intensywnością, z jaką wpatrywała się w niego czarownica. Zasypiając, jego myśli krążyły wokół zdania, jakie usłyszał na odchodne, gdy ojciec odprowadzał go do pokoju. On mógłby pomóc, potrzebowałby tylko globu. I miał niejasne wrażenie, że jest właśnie tym kimś, kto pomoże. Nie wiedział jednak w jaki sposób i co to za głupi glob.
* * *
Po jakimś czasie wspomnienie to zarosło kurzem. Mechanizmy obronne chłopca zastąpiły ból pasją. Zainspirowany pracą matki i zajęciami, na których profesor Veteranyi opowiadał o smokach, postanowił te ferie w całości poświęcić nauce. Z ogromnym zaangażowaniem wkładał do głowy ciekawostki o spiżobrzuchu ukraińskim. Blade palce śledziły tekst na pożółkłej stronie, jakby to miało mu pomóc w lepszym zapamiętaniu informacji. Krzyk rozdarł ciszę; głos matki nieznośnie wibrował w jego głowie. GDZIE ONA JEST? Zadrżał. Poszedł w kierunku jej gabinetu i delikatnie uchylił drzwi. Obraz, który zastał, rozdarł mu serce. Siedziała skulona, wpatrzona w jakiś przedmiot, a łzy spływały po poszarzałej twarzy. Gdzieonajest, powtarzała. Objął ją niepewnie; przez ostatnie lata to on wcielał się w rolę poszkodowanego. Wzrok jednak cały czas miał wbity w.. globus? Nie rozumiał czemu ta mała rzecz wywołała w rodzicielce tyle frustracji i gniewu. Delikatnie chwycił go w dłonie. - Nie powinieneś tego dotykać.
* * *
Posada woźnego w Hogwarcie spadła na niego niespodziewanie. Ulga, jaką poczuł, była niewyobrażalna. Dusił się bezradnością; obecność ojca drażniła, a nieobecność matki boleśnie kąsała. Siadł na łóżku, obejmując wzrokiem kufry ze swoimi rzeczami, nierozpakowanymi od tygodni - nie chciał naznaczać Anglii rumuńską przeszłością. Wiedział, że ich zawartość jest jak sól, która rozsypie się po rozległych ranach. Ale miał poczucie, że odnajdzie w szkole namiastkę domu. I tej myśli uparcie się trzymał, segregując stare bibeloty, setki książek i figurek smoków. Żmudną czynność przerwało mu skrzypnięcie ciężkich drzwi. Skierował zmęczone i podkrążone oczy na ojca. Pokrzepiający był odżywiony obraz Quentina i świadomość, że nie tylko on rusza naprzód. Gdy otrzymał od mężczyzny średniej wielkości pakunek, uniósł brwi w geście zdziwienia. - Zastanawiałem się czy ci to dać. Twoja matka poświęciła wiele lat i pieniędzy na zdobycie globu – usłyszał, a w jego głowie coś zaskoczyło. Glob. – Ale ofiarowała przede wszystkim siebie, żeby ją odnaleźć. I wiem, że chciała, abyś to kontynuował. Słowa ojca nie do końca były dla Dragosa zrozumiałe. Wziął do ręki paczuszkę i rozpakował ją. Ostrożnie wodził palcem po globusie, próbując przypomnieć sobie gdzie już go widział. Obracał go w dłoniach i oglądał z każdej strony. Mała karteczka wystawała spod warstw papieru, w który zawinięty był glob. Synku, przeczytał, a jego oczy zaszkliły się. Wziął głęboki wdech.
Synku, mam przeczucie, że ze wszystkich osób na świecie to właśnie Ty pomożesz Jej wrócić do domu. Próbowałam, uwierz, starałam się każdego dnia, ale mam wrażenie, że moja rola ogranicza się tutaj tylko do odnalezienia globu. Reszta należy do Ciebie. Zanim obarczę Cię tym ciężarem, będę próbować dalej. Gdy zamkną mi oczy, Ty postaraj się otworzyć swoje.
Dowiedz się gdzie Ona jest.
Mama
I wtedy wszystko zaczęło scalać się w jasny, konkretny obraz, zniekształcony wcześniej dziecięcym lękiem i osamotnieniem.
E p i l o g
Nie zliczył ile godzin przesiedział przed globem, próbując odnaleźć Rose. Nieliczne strzępki informacji, znalezione w opasłych tomach, wyzwalały w Dragosie emocje, o które nigdy się nie podejrzewał. Frustracja na stałe zagościła w duszy mężczyzny, który uparcie i na przekór sobie, próbował spełnić prośbę matki. Minęło dużo czasu zanim znalazł w pamięci odpowiednią retrospekcję. Skrzeczący głos kobiety on mógłby pomóc był kotwicą, której kurczowo się trzymał. Ciężar odpowiedzialności przygniatał go i palił na każdym kroku. Nie mogę odpuścić, powtarzał jak mantrę. Złość narastała przy każdej nieudanej próbie zlokalizowania siostry. Tracił zmysły, resztki szczęścia opuszczały zmęczony organizm, a wszystko i wszyscy dookoła wręcz krzyczało oszalałeś. Ale nie poddawał się. Codziennie szeptał imię bliźniaczki i uparcie wpatrywał się w globus, który jak na złość, nie chciał zdradzić miejsca jej pobytu. Czarne myśli ona u m a r ł a nie pozwalały mu zmrużyć oka. Jedyne, co trzymało go przy życiu, to cichy głosik utwierdzający go w przekonaniu, że Rose żyje, a brak jakiejkolwiek reakcji ze strony globu był wynikiem jego niekompetencji lub zbyt dużego ładunku emocji duszonego wewnątrz. Ilekroć chciał pozbyć się powodu swego szaleństwa, coś z powrotem kierowało jego kroki w kierunku globusa. Tej nocy gwiazdy świeciły jaśniej niż zwykle. Jednocześnie spłynął na niego niewyobrażalny spokój. Prowadzony przez instynkt, chwycił glob i wymówił jej imię. Był maksymalnie skupiony; rozdarte serce wystukiwało miarowy rytm.
Świat zawirował, a puls przyspieszył, gdy ujrzał mały punkcik z dopiskiem Loreen Fawley.
- Ferdinandzie - zawołała niegłośno Tanisha tonem zupełnie neutralnym, jednak na dźwięk jej głosu młodszy Emerson aż wzdrygnął i znieruchomiał, przerywając tym samym wesołą podróż ze swojego pokoju do kuchni, celem skorzystania z dobrodziejstw uchowanych w lodówce. Po chwilowej pauzie wszedł do salonu, gdzie przebywała jego matka i z łagodnym, lecz wymuszonym uśmiechem, zapytał ją o powód, dla którego go wezwała. Znając jednak swoją rodzicielkę i wierząc we własne przeczucie, nie czekała go zbyt przyjemna rozmowa. Instynktownie pomyślał o Desmondzie, który mógłby pomóc mu uniknąć przynajmniej części nieprzyjemności. Co z tego, że tym samym naraziłby go zapewne na podobne, werbalne tortury. Nauczyciel Obrony przed Czarną Magią na pewno potrafił się też bronić przed toksycznym słowotokiem matki. Miał w tym wszakże wieloletnie, większe od Ferdinanda, doświadczenie. W najgorszym wypadku bohater zaprosiłby brata kiedyś na obiad za tę szlachetną ofiarę. Albo i nie. Niestety młodszy Emerson wiedział, że Desmond był poza domem i prędko nie wróci. Tak nieprędko, że Tanisha zdążyłaby przemęczyć swojego młodszego syna, że ten przemieniłby się w zombie. A Ferdinand też miał przecież swoje plany na dzisiejszy dzień i niespodziewana ingerencja matki mogła mu je skutecznie zniweczyć. O ewentualnej, nieplanowanej transformacji w trupopodobne paskudztwo nie wspominając. Domyślał się, że coś zrobił, tylko nie wiedział co. Jak zwykle zresztą, bo Ferdinand miał w zwyczaju rzeczy robić całkiem sporo. Jakoś nigdy nie mógł rozgryźć Tanishy. Nawet jak był pewny, co zbroił, to ona zawsze zaskakiwała go wiedzą i wyrzutami o zupełnie innym czymś, w czym brał udział. Na upartego oskarżał swojego starszego brata o bycie sprzedawczykiem, jednak kobieta potrafiła zdawać sobie sprawę z przewinień swojego młodszego syna, o których starszy nie miał bladego pojęcia. No po prostu magia. Wtem Ferdinand wyłapał ciche, rytmiczne stukanie. Dyskretym wzrokiem spostrzegł, że te generowane było przez smukłe palce rodzicielki, delikatnie uderzające o trzymany w jej dłoniach przedmiot. Było nim elegancki, sześcienny klocek z czarnego, polakierowanego drewna. Bazując na dźwięku, jakie wydawał, chłopczyna wydedukował, że było to przynajmniej częściowo puste pudełko. - Miałam ostatnio o Tobie pogadankę z Twoim ojcem - odrzekła Tanisha, natychmiastowo zaskarbiając sobie ponownie uwagę swojego syna, wcześniej zaabsorbowanego trzymanym przez nią przedmiotem. Ferdinand nie był do końca pewien, czy w zależności od dalszego przebiegu rozmowy, powinien być wdzięczny ojcu, czy być na niego złym. Pierwsza opcja była bardziej prawdopodobna, bo Stary nie z jednych nieprzyjemności, z matką w roli głównej, już swoich synów wyratował. A może tym razem, nawet jeżeli szansa była niewielka, to palnął Tanishy coś o Ferdinandzie, co skazało go teraz na mękę? Kobieta przestała stukać w pudełko. Chłopak przełknął ślinę. - Musisz wiedzieć, że nie ważne, co wcześniej mówiłam, to doskonale wiem, że nie będziesz jak Twój brat i nie ważne, co Ci powiem, nigdy nie będę Cię zmuszać, żeby to się zmieniło. Kolejne słowa matki nieco uspokoiły chłopaka. Ferdinand już dawno wiedział, że jego rodzice nie chcieli, by poszedł w ślady Desmonda. Oczywiście, że nie raz rzucili jakimś porównaniem z nim związanym, jednak chłopak nigdy nie czuł, jakby był zmuszany naśladować, nawet w najmniejszym stopniu, pierworodnego tej generacji Emersonów. Pewnie nawet sam Desmond nie byłby takim przebiegiem spraw zachwycony, bo zależało mu na dobru brata. - Jestem też przekonana, że nie zapominasz o swoich obowiązkach, tylko masz do nich zgoła inne podejście od Desmonda. Obowiązki, czyli sprawienie, że w przyszłości na słowo "Emerson" wszyscy przechodnie wokół będą wiedzieli, o kogo chodzi. Oczywiście, że Ferdinand o tym nie zapomniał. Ta myśl tylko zwykła znajdować się gdzieś z tyłu jego głowy, kiedy musiał poświęcać swoją uwagę ważniejszym...to znaczy, innym sprawom. - Tak jak niegdyś pomogłam Twojemu bratu, tak teraz chciałabym pomóc Tobie. Żeby łatwiej Ci było pogodzić bycie sobą oraz spełnianie naszych oczekiwań. Przypominając sobie opowieści Desmonda, Tanisha najpewniej miała na myśli jej dodatkowe lekcje z zaklęć i czarnej magii, dzięki którym starszy Emerson był nieco bardziej wprawiony w tych sztukach w porównaniu do swoich rówieśników. No i pewnie chodziło też o naukę Legilimencji. Już chciał zapytać, o co dokładnie chodzi, gdy na twarzy Tanishy pojawił się lekki, chytry uśmiech. Na widok niego Ferdinand niemalże chciał się skulić i zasłonić rękami przed tym, co jego matka chciała zrobić w kolejnej chwili. Będąc świadomym, że praktycznie nigdy nie stosowała przemocy fizycznej, tylko tę słowną. Powstrzymał się, choć niecałkiem, bo mimowolnie zrobił mały, praktycznie zazauważalny kroczek w tył. - Za moich czasów nauki w Hogwarcie, jedna z nauczycielek zauważyła, że nie mam marzeń. Wiesz czemu? Bo tym są właśnie cele bez planów - marzeniami. A ja stawiałam sobie tylko cele, do których miałam stosowne plany. Problem polegał na tym, że nie wszystkie mogłam wprowadzić w życie przez to, że dzień ogranicza się do dwudziestu czterech godzin, a zostawienie wielu spraw na potem nie wchodziło w grę. Zero zaskoczenia. Każdy Emerson wiedział, że w szkole Tanisha stawiała naukę na pierwszym, drugim, i trzecim miejscu. Na czwartym znajdowało się jedzenie, mycie i spanie. Gdy w nauce osiągnęła swoje, zaczęła bawić się w romanse. Szczegóły na ten temat pozostawały tajemnicą. Nawet Stary trzymał język za zębami, kiedy młodsi Emersonowie zadręczali go standardowym u dzieci pytaniem "a jak się poznaliście z mamą?". Widocznie za bardzo chciała zachować swój wizerunek. Ale Ferdinand i Desmond doskonale wiedzieli, że ich kocha. Tylko miała problemy z łagodniejszym i milszym okazywaniem tego uczucia. - W nagrodę za ambicje oraz wyniki w nauce, otrzymałam od niej tę oto pomoc, by móc osiągnąć to, co chciałam, pomimo barier czasowych. Kobieta uniosła nieco wyżej, okazujące się szkatułką, pudełko i otworzyła je. W środku znajdował się wisiorek o dość specyficznym kształcie, przynoszącym na myśl klepsydrę. Ferdinand nie uznał tego za jakąś ładną ozdobę, więc pytającym spojrzeniem postanowił wyciągnąć od swej rodzicielki dalsze wyjaśnienia. - To Zmieniacz Czasu - oznajmiła Tanisha. Następnie poinformowała syna o właściwościach tego specyficznego, magicznego urządzenia. Wyraźnie akcentowała niebezpieczeństwa związane z jego użytkowaniem, jego ograniczenia, o możliwościach powodowania paradoksów, oraz konsekwencjach, które mogłoby pociągnąć Ministerstwo Magii, jakby musiało zareagować. Wspomniała również, że wspomniana nauczycielka musiała wręcz stanąć na głowie, by Zmieniacz Czasu znalazł się w rękach matki Ferdinanda. W duchu było mu żal wszystkich osób, które dzięki Zmieniaczowi Tanisha mogła zaszczycić podwójnie jakimś uszczypliwym komentarzem, psując im tym dzień. Sam chłopak był średnio - połowicznie wręcz, zgodnie z jego czystością krwi - zdumiony możliwościami urządzenia. Wszakże żył w magicznym świecie, więc manipulacja czasem, szczególnie tak ograniczona, nie brzmiała wcale jak coś wielkiego. Kiedy jednak zaczął zastanawiać się, co takiego można było osiągnąć przez tego typu zabawy, kącik jego ust uniósł się w figlarnym, acz niezauważalnym praktycznie, uśmieszku. Przybrał ponownie poważny wyraz twarzy przy kolejnych słowach matki w obawie, że coś zauważy. - Kiedyś myślałam, żeby wręczyć go Twojemu bratu. Uznałam jednak, że obędzie się bez niego. Miałby zbyt mało okazji, by w ogóle go użyć. Chłopczyna tym razem nie mógł ukryć uśmiechu. Szybko zrozumiał, co jego rodzicielka miała na myśli i natychmiast mu się humor poprawił. To jednak nie miało być tylko kazanie! W duchu podziękował ojcu, nawet jeżeli to nie za jego sprawą Tanisha postanowiła to, co postanowiła. - Słuchaj mnie, Ferdinandzie - kontynuowała - Pragnę wręczyć Ci ten Zmieniacz Czasu w nadziei, że znajdziesz dla niego zastosowanie. Byś mógł łatwiej pogodzić swoje młodzieńcze zachcianki i to, do czego rzeczywiście powinieneś dążyć. "Czyli żeby być na imprezie i w tym samym czasie zakuwać do nadchodzącego testu" pomyślał i rozwarł delikatnie usta, jakoby chciał to powiedzieć na głos. Tanisha zamknęła pudełko. - Jednak ostrzegam. Nikt poza naszą dwójką, ani Twój ojciec, ani Twój brat, dosłownie nikt nie może wiedzieć, że to posiadasz. Nie muszę Ci chyba mówić, w jakich byłbyś tarapatach, jakby ktokolwiek by się o tym dowiedział. Spoważniał. Normalnie Tanisha powinna również mieć kłopoty z tego tytułu. Wszakże idąc po nitce do kłębka, bez wątpienia ustalonoby, że prawowitym właścicielem Zmieniacza jest ona sama. Ferdinand jednak zrozumiał, co jego matka miała na myśli. Sugerowała, że jakby miało dość do najczarniejszego scenariusza, to postarałaby się, że tylko sam młodszy Emerson miałby przekichane. I żeby uniknąć dodatkowych nieprzyjemności, nie kiwnęłaby nawet palcem, by w jakiś sposób mu w tym pomóc. Nie dlatego, że była bezduszna. Po prostu była konsekwentna i chciała zadbać o dobro reszty rodziny, minimalizując potencjalne obrażenia do minimum. Bo Zmieniacz Czasu to nie była zabawka, ale pewnie chłopak o tym wkrótce zapomni, znając siebie. Moc Zmieniacza Czasu za wykazanie się pewną dozą odpowiedzialności i dochowanie tajemnicy nawet przed Desmondem? Przez chwilę Ferdinand miał nawet wątpliwości, czy mógłby udźwignąć to brzemię, nawet jeżeli możliwości z tego płynące były tak kuszące. Ale szybko zrozumiał, że jak się teraz zgodzi i jutro obudzi z rana, to o wiele mniej będzie się tym wszystkim przejmował, a dalej wielce cieszył z posiadanego urządzenia. - Zgadzam się mamo. Ja również uważam, że dzięki Zmieniaczowi uda mi się uniknąć pewnych kłopotów - zaśmiał się - Dobrze wiem, jaki jestem, a nie chciałbym Cię niepotrzebnie zawodzić. Nie myliłaś się, że ten wihajster może mi w tym pomóc. - Wspaniale, że rozumiesz. Pamiętaj jednak, że użycie Zmieniacza powinieneś traktowac jako ostateczność. Staraj się robić wszystko tak, byś nie musiał sobie nawet pamiętać, że go masz - ponownie uśmiechnęła się chytrze - Niestety jestem przekonana, że znajdą się sytuację, gdzie nie będziesz miał innej możliwości. Wtedy przypomnij sobie o wszystkim, co Ci powiedziałam. Ferdinand pokiwał głową. Tanisha odpowiedziała tym samym, wystawiając czarne pudełko w stronę syna. Ten podszedł bliżej, sięgnął po nie, przez pół sekundy się wahając. W końcu jednak je odebrał, z uśmiechem dokładniej obadał wzrokiem, a następnie powrócił spojrzeniem na twarz matki. Uśmiech, o dziwo, nie zniknął jeszcze z jej twarzy. Nie był to dobry znak. - To skoro tę sprawę mamy już załatwioną, Ferdindandzie, może opowiesz mi swoich wynikach w nauce. Już na samo słowo "tę", krew w żyłach chłopaka zmroziła się. A jednak...
//dziękuję
Akceptuję, pamiętaj jednak o tym, że jest to przedmiot o potężnym działaniu i jego wykorzystanie w fabule będzie pod stałym nadzorem.
Morgan A. Davies
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 10%
Wzrost : 162
C. szczególne : skórzany plecak, nieodłączne bransoletki
Przez chwilę niemo wpatrywała się w ścianę, siedząc na łóżku z owiniętym papierem prezentowym pakunkiem, bo nadal nie docierało do niej wszystko to, co ujrzała i usłyszała tego wieczora. Dopiero upomnienie Williama Gordona, a zatem rycerza z obrazu znajdującego się w pokoju, że już najwyższa pora spać, przynajmniej częściowo wyrwało ją z zamyślenia. - Źle wspominasz moje nocne harce? - zapytała kpiąco, bo przecież kiedy pierwszy raz się spotkali, arystokrata był jeszcze wolnym duchem, mogącym leniwie poruszać się po całej babcinej rezydencji. Obudzenie się magicznych mocy Moe na jego widok, a w rezultacie zamknięcie zjawy w obrazie, okazało się najwyraźniej nieodwracalne, albo przynajmniej na rękę babci Carmen. Ignorując gniewne prychnięcie, wzięła się za rozpakowywanie paczki. W pierwszej kolejności wpadł jej w ręce list:
Moja droga wnuczko,
w swej młodości Twoja matka zjeździła w tych butach całe Loch Ness, narażając się na spojrzenia mugoli, a potem zrzucając wszystko na to, że to jakiś morski potwór złapał ją za stopę i ciągnął za sobą po powierzchni jeziora. Dasz wiarę, że miejscowi kiwali na to głowami i gratulowali jej przetrwania ataku wielkiego gada? Tak właśnie wyglądały czasy bez Internetu.
Śpij dobrze, Kapturku,
Babcia
Niedługo później okazało się, że dołączony był również drugi, choć wyglądał na zdecydowanie starszy, jakby został przygotowany lata temu:
Moja droga córeczko,
zostawiam te buty dla Ciebie u babci, a kiedy już wykażesz się talentem magicznym to, o ile żadna z nas o nich nie zapomni, otrzymasz je w prezencie. Żyję teraz wśród niemagów i nie chcę ukrywać po szafkach zbyt wielu magicznych przyborów, a wiem, że akurat te buty bardzo by mnie kusiły. Nie musisz korzystać z nich mądrze, po prostu baw się nimi najlepiej, jak potrafisz i to będzie dla mnie wystarczającą nagroą. Pamiętaj, że Twoja matka zdobyła w nich mistrzostwo kraju, kiedy jeszcze wyścigi na wodzie były sportem popularniejszym od quidditcha, więc i Ty musisz mieć do tego dar. Nie pozwól, by się zmarnował.
Ściskam, Mama
PS. Cokolwiek usłyszysz o Loch Ness - to kłamstwa.
Ostatnim załącznikiem było ruchome zdjęcie, na którym Eileen Wright sunęła w białych butach po ruchomej tafli hogwarckiego jeziora, ścigając się z lecącą na miotle Gwenog Jones, późniejszą kapitan Harpii z Holyhead.
Gdy Moe wreszcie zajrzała do środka otrzymanej paczki, ujrzała parę białych butów, nieco przypominających łyżwy figurowe, jednak pozbawionych płóz i z zupełnie płaską podeszwą. Przytuliła je do siebie jak największy skarb, po czym opadła na łóżko i zasnęła, nie wypuszczając jednak otrzymanego prezentu z objęć.
Akceptuję!
Beatrice L. O. O. Dear
Wiek : 28
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 160cm
C. szczególne : Czarne oczy, przenikliwe spojrzenie, blizny na dłoniach, ukryte po metamorfomagią, tatuaż na łopatkach (kuferek)
Czy aby na pewno? Nie sądziła, że coś takiego może mieć w ogóle miejsce. Słyszała plotki, ale były one tak nieprawdopodobne, że nie chciała w nie uwierzyć. Coś tutaj ewidentnie było nie tak, a ona jeszcze nie miała pojęcia, czemu i jak to wszystko wpłynie na nią samą. Nie utrzymywała zbyt wielkiego kontaktu ze swoją rodziną. Po tym, jak została odrzucona przez ojca, a matka nie wstawiła się za nią, nie chciała mieć z nimi nic do czynienia. Jedynie Dorien i Aurora pozostali względem niej przychylni. Calum nigdy nie był normalnym bratem, jakiego mogła by sobie wymarzyć, a o swoich stosunkach z Vivien wolała nawet nie wspominać. Jednak nigdy nie przypuszczała, aby mogli oni zachować się w taki sposób. Również nigdy nie przypuszczała, że dowie się o tym wszystkim nie bezpośrednio od nich, ale przez plotki zasłyszane w Hogwarcie! Jak mogli potraktować ją w podobny sposób?! Nie znajdowała wyjaśnienia. Musiała się przekonać, czy to w ogóle jest prawda. Serce waliło jej mocno, kiedy zrozumiała, jak ten sposób wygląda. Nie było innej możliwości, aby to rozwiązać. Dom Doriena został zapieczętowany, jednak wciąż naiwnie łudziła się, że może po prostu tylko z Aurorą i Willow udali się w jakąś podróż. Wiedziała, gdzie musi się udać. Nie mogła prosić Dominika, aby udał się tam z nią. Czuła, że to jest coś, czego musi dokonać samodzielnie. Choćby nie wiem jak trudnym miało to być, ile bólu jej sprawić. To ona była Dear. To było jej zadanie. Westchnęła głęboko, kiedy uświadomiła sobie, co to oznacza. Brighton, nadchodzę.
~***~
Nigdy więcej Głośny trzask obwieścił jej przybycie do rodzinnej posiadłości Dearów. Miejsca, które malowało w jej pamięci tak wiele wspaniałych i bolesnych jednocześnie wspomnień. Nie wierzyła w to, że ponownie widzi ten dwór, że znalazła się w tym miejscu. Nie chciała się tutaj pojawiać. A jednak jakaś dziwna siła ciągnęła ją dalej. Niespiesznie stawiała pierwsze kroki po żwirowej drodze. Szelest kamieni pod jej stopami dodawał jej odwagi, której naprawdę mocno w tym momencie potrzebowała. Miejsce to wyglądało w tym momencie jak z jakiegoś koszmaru. Za nic nie przywodziło na myśl tego samego domu, w którym niegdyś tętniło życie. Rozglądała się czujnie, rejestrując jakiegoś czarnego ptaka, złowrogo goszczącego nad prywatnym niebem Dearów. Zacisnęła jedną dłoń w pięść, drugą wyjęła z kieszeni, poprawiając chwyt różdżki w dłoni. Nie wiedziała, czego może się tutaj spodziewać, ale czuła, że nie spotka jej nic dobrego. Dotarła do drzwi wejściowych i wyszeptała zaklęcie. Otworzyły się one bezgłośnie. Beatrice pozwoliła sobie na jeszcze jeden oddech powietrzem nieskażonym porażką i oczekiwaniami, po czym przestąpiła przez próg. W środku panowała ciemność, ale jedno proste lumos rozwiązało ten problem. Po chwili ukazało jej się to, czego tak bardzo bała się zobaczyć. Oddech uwiązł jej w gardle. Wspaniałe meble, które od wejścia reprezentowały gusta mieszkańców, teraz pozakrywane były białymi materiałami. Pojedyncza łza niekontrolowanie wymknęła się z uwięzi powiek. Nie, to nie mogła być prawda. Nie rozumiała, jak mogli w ten sposób postąpić. W pogoni za łzą pospieszyły kolejne. Niedługo potem dołączył do nich szloch, kiedy dotarło do niej, że została zupełnie sama. Nikt nie miał zobaczyć jej załamania. Nie miała usłyszeć słów pocieszenia. Wszyscy ją opuścili. Pozwoliła sobie na tę chwilę załamania. Nie mogła jednak wiecznie tkwić w rozpaczy. Chciała sprawdzić, czy aby na pewno wszystko zniknęło. Czy nie ma niczego, co dowiodłoby, że to wszystko jest jej snem. Wstała z kolan, nawet nie wiedząc, kiedy upadła. Łzy wciąż napływały do oczu, ale nie zamierzała ponownie im się poddać. Ponownie ruszyła przed siebie, próbując znaleźć coś, co powie jej prawdę. Wspięła się po schodach, do jedynego miejsca, gdzie jak wiedziała, może znaleźć odpowiedź. Gabinet jej ojca zawsze stanowił miejsce, do którego nie można było zaglądać. Ale teraz miała to gdzieś. Kto miałby jej tego zabronić? Krzątające się kłęby kurzu? A może trzeszczące deski? Nie patyczkowała się. Zaatakowała drzwi bombardą, z hukiem je otwierając na oścież. Nic tutaj nie było takim, jakim być powinno. Wszystko się zmieniło. Podeszła do pierwszego regału i zaczęła wyjmować wszystko po kolei, nie przejmując się tym, czy zostawi po sobie ład, czy nie. Rzucała na oślep, próbując odnaleźć coś, co powie jej, gdzie jest jej rodzina. Podeszła do masywnego biurka i otworzyła pierwszą szufladę. Wywaliła jej zawartość na wierzch, próbując znaleźć coś pożytecznego. Cokolwiek... Trafiła na dokument, który coś jej powiedział. Otworzyła go drżącą dłonią i zagłębiła się w lekturę. Zauważyła nazwę jednego kraju. Australia... A więc to tam się udali wszyscy. Oparła się ciężko o blat biurka, nie mając siły, aby poradzić sobie z tym samodzielnie. Jeszcze nigdy się tak nie czuła. Kompletnie opuszczona przez wszystkich. Miała ochotę stąd uciekać i czym prędzej podjęła taką decyzję. I pewnie niemalże od razu teleportowałaby się do Doliny Godryka, gdzie był jej dom, gdyby nie przedmiot, którzy rzucił jej się w oczy. Srebro przyciągnęło jej wzrok, więc odruchowo sięgnęła po nie. Okazał się to być sztylet. Głownia była długa i zaskakująco cienka, ale jednocześnie wydawała się być cholernie mocna. Trzonek jakby idealnie dopasowany do jej dłoni. Nie musiała zastanawiać się długo. Po prostu chwyciła mocniej rękojeść w dłoń, nie pewna, co chce zrobić dalej. Ale czuła się w tym miejscu coraz mocniej zagrożona. Dostrzegła jeszcze jeden przedmiot, który przyciągał jej wzrok. Chwyciła dziwnie wyglądający kielich, który był wypełniony jakimś niesamowitym płynem. Więcej czasu nie miała. Po prostu uciekła. W jedno pewne miejsce, gdzie mogła uzyskać pomoc. Choć jedno wspomnienie.
~***~
Szybka decyzja Doskonale wiedziała, gdzie powinna się teleportować prosto z rodzinnej posiadłości Dearów. Ileż to już razy mogła liczyć na pomoc @Shawn E. Reed? Nie była w stanie zliczyć. Ale jedno wiedziała na pewno. Jeśli ktoś, ktokolwiek mógłby wiedzieć, co udało jej się ukraść z domu rodzinnego, to tylko on. Nie czekała na otworzenie przez niego drzwi. Po prostu wparowała bezpardonowo do środka z różdżką w pogotowiu wiedząc, jakie pułapki mogą ją spotkać. Rozbroiła je dosyć sprawnie, bo przecież bywała tu wcześniej i wiedziała, z czym przyjdzie jej się zmierzyć. -Shawn! – zawołała w przestrzeń mając nadzieję, że Reed jest w swojej jaskini. –Shawn, kurwa! – ponowiła krzyk znacznie bardziej natarczywym tonem. W końcu jednak pokazał się i on, choć Dearówna zaczęła zastanawiać się, czy to na pewno jest on sam. Dawno go nie widziała i wiele zmian zaszło w jego wyglądzie. Prawdopodobnie w jej też, choć mogła nie zdawać sobie z tego sprawy. -Mógłbyś sobie darować te pułapki dla inwalidów umysłowych. – stwierdziła, zamiast zwyczajowego „dzień dobry” -Czego chcesz, my Dear? – zapytał w zwyczajowy sposób. Beatrice chciała mu opowiedzieć o tym, co się stało, ale te konkretne słowa nie przeszły jej przez gardło. Wiedziała, że gdy tylko wypowie słowo „rodzina” to rozpadnie się w jego pracowni na tysiąc kawałeczków. Nie chciała tego. I tak zapewne słyszał już plotki. -Znalazłam coś. Nie jestem pewna, co to jest. – powiedziała zamiast tego wszystkiego, co pragnęło wydostać się z jej trzewi. Wyjęła z płóciennej torby najpierw dziwne ostrze a potem kielich, który wciąż był wypełniony i rzuciła je w stronę Shawna. Złapał je zręcznie i zaczął przyglądać się im z różdżką w pogotowiu. Ona sama rozglądała się po jego pracowni, podziwiając nowe nabytki, jakie się tutaj znajdowały. Złota zasada głosiła „nie dotykaj niczego, bo możesz stracić rękę” i mocno się pilnowała, aby niczego nie dotykać. W końcu, znudzona wróciła do Shawna, który akurat rzucał jakieś zaklęcie na kielich, który wciąż był wypełniony po brzegi, jakby zupełnie nic się z niego nie wylało. W końcu przerwał swoje działania i spojrzał na nią, marszcząc brwi. - Skąd to masz? – zapytał, wskazując zarówno na kielich jak i ostrze. -Czy to ważne? – odbiła pytanie. Czy to istotne, że właśnie okradłam swój dom? Nie, tak powiedzieć nie powinna. Ona po prostu wzięła to, co do niej należało. Była Dearem. Wszystko, co znajdowało się w tej posiadłości, pośrednio należało do niej. -To jedne z najpotężniejszych przedmiotów magicznych, jakie widziałem. – powiedział, chwytając w dłoń jakąś książkę i przerzucając szybko jej kartki. W końcu trafiwszy na odpowiednią stronę, odwrócił księgę w jej kierunku tak, że mogła zobaczyć teraz precyzyjny obrazek przedstawiający jej kielich podpisany jako „Kielich Dagdy”. Zmarszczyła brwi i przeczytała dokładnie podpis pod obrazkiem, nie do końca rozumiejąc, co tam właściwie się znajdowało. –To znaczy, że ten płyn który jest w środku, nigdy się nie skończy i zawsze będzie uzdrawiał. Nigdy się nie wyleje – podpowiedział jej Shawn. Dopiero po chwili przeniósł wzrok na sztylet, a ona poszła za jego przykładem. Trzymał go w dłoni z czymś w rodzaju czci, a ona kompletnie nie wiedziała, czemu. -To jest dopiero cacko. – widząc jej sceptycznie uniesioną brew ku górze, pospieszył z wyjaśnieniami. –Ostrze Karona. Potrafi pochłonąć ból swojej ofiary i przetrzymywać go w swoim wnętrzu, do kolejnego ugodzenia. Kiedy to nastąpi, kolejna ofiara zyskuje nie tylko swój, ale również ból poprzednika. – oczy błyszczały mu, kiedy o tym mówił, a ona kompletnie nie rozumiała czemu. Przywykła do tego, że Shawn lubował się w czarnomagicznych przedmiotach. Może ona też powinna? -Dzięki Shawn za pomoc. – powiedziała, bezceremonialnie odbierając mu swoje zdobycze. Teraz, gdy wiedziała już, z czym przyszło jej mieć do czynienia, wiedziała, co powinna zrobić. –Jak zwykle, jesteś niezawodny. – rzuciła jeszcze tylko, po czym teleportowała się z głośnym trzaskiem do Doliny Godryka, do swojego domu. Tam dopiero pozwoliła sobie na opuszczenie maski i odsłonięcie wszystkich swoich uczuć. Czyli takie rzeczy skrywał jej ojciec. Pewnie gdyby tylko chciała, znalazłaby tam jeszcze więcej takich przedmiotów. Ale nie pragnęła tego. Czuła, że kielich i ostrze były jej sposobem na odcięcie się od przeszłości i wszystkiego, co łączyło ją z rodem Dear. Czas na nowe doznania...
Akceptuję - co do Ostrza Karona, pamiętaj, będziemy obserwować!
Ostatnio zmieniony przez Beatrice L. O. O. Dear dnia Pią Sie 21 2020, 19:25, w całości zmieniany 1 raz
Valeria Albescu
Wiek : 35
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 175 cm
C. szczególne : przenikliwe spojrzenie, bladość, silna obecność pomimo milkliwości, ciężki akcent, blizna po poparzeniu na lewym ramieniu powyżej łokcia
Czuła się nieswojo wśród masywnych murów Taktshang. Wszystko było tutaj tak ciche i jak nieruchome; gdy jej szybkie, gniewne kroki odbijały się od nich echem, głowy odwracały się w jej stronę, i chociaż wyzywające spojrzenia prowokowały do odwrócenia wzroku, wciąż czuła na sobie uwagę. Nie mogła chyba odstawać bardziej od uczniów chińskiej szkoły magii, noszących się z dziwnym, chwilami wręcz nienaturalnym sposobem. Jaka była ich tajemnica? Czy to tylko kwestia dzielącej ich kulturowej przepaści, czy kryło się za tym coś więcej? I jakim cudem byli w stanie siedzieć nieruchomo przez całe pół godziny podczas codziennej medytacji? Minęło nieco ponad trzy tygodnie, odkąd Valeria przyjechała na studencką wymianę, a ona wciąż kręciła się niespokojnie. Bolały ją kolana od spędzania czasu na klęczkach, pomarańczowa szata uwierała ją z minuty na minutę coraz bardziej, nagle czuła swędzenie na całym ciele. Jak oni to wytrzymywali? Chwilam miała ochotę zerwać się z miejsca i po prostu wybiec z sali, dać upust wszystkiemu, co się w niej kłębiło. Czas mijał i z zaskoczeniem odkryła, ze nawet inni uczniowie Ardeal powoli zaczęli taplać się w zastane tłumy – stali się cisi, spokojniejsi. W czwartym tygodniu swojego pobytu w Taktshang Albescu uznała, że wszyscy są tak skoncentrowaniu na tym nicnierobieniu, że chyba nikt nie zauważy jej nieobecności. Prawda?
Mistrz Bai podszedł do niej podczas śniadania. Był niskim, uśmiechniętym mężczyzną w podeszłym wieku – sięgał jej może do połowy ramienia, ale poruszał się w sposób, który kazał przypuszczać, że w razie potrzeby mógłby powalić przeciwnika jednym ruchem ręki. – Pani Albescu – zwrócił się do niej, po czym pokiwał palcem, każąc jej za sobą podążać. Niechętnie opuściła swoje miejsce przy stole. Nigdy wcześniej nie miała kłopotu z nauczycielem. Natychmiast zbladła – dobrze wiedziała, z jakiego powodu Mistrz Bai chciał z nią porozmawiać. Mimo jego przyjaznej prezencji, żołądek ściskał jej się coraz mocniej, gdy prowadził ją krętymi korytarzami Taktshang do swojego gabinetu. Wskazał jej poduszkę przy niskim stoliku, sam ukląkł po przeciwnej stronie. Valeria niezdarnie umościła się naprzeciwko niego, wbijając pełne poczucia winy spojrzenie w dłonie zaciśnięte w pięści i złożone na podołku. Nie wiedziała, czy zaraz usłyszy wykład o niesubordynacji, czy od razu dostanie szlaban, czy posypią się niewygodne pytania…? Nie miała pojęcia, czego spodziewać się po chińskim nauczycielu. Ten westchnął, jakby odprężony. Zerknęła na niego. Ciągle się uśmiechał – i przyglądał jej się wnikliwie. Miała wrażenie – zupełnie jak przy Vladzie – że mężczyzna przegląda ją na wylot, że widzi więcej, niż Valeria próbowała pokazać. Skurczyła się w sobie jeszcze bardziej. – Przybyła pani tu szukać spokój – powiedział w końcu Mistrz Bai, powoli kiwając głową. Nie rozumiała, o co mu chodzi. Nie była pewna, czy to jego łamany angielski stał na przeszkodzie, czy coś innego. Zaskoczenie odmalowało się na jej twarzy, gdy już otwarcie na niego spojrzała, marszcząc nieznacznie brwi. – Uhm… przyjechałam uczyć się wróżbiarstwa – powiedziała niepewnie, zaciskając palce na siedzeniu. Mistrz Bai przechylił lekko głowę, a jego twarz przybrała dobrotliwy wyraz, jakby słuchał barwnej i zdecydowanie zmyślonej, dziecięcej opowieści. Wzdrygnęła się. – Pani szkoła we wróżbiarstwie lepiej zaopatrzona niż nasza. A jednak tu pani? – Znak zapytania zawisł w powietrzu miedzy nimi, chociaż Valeria wiedziała, że Mistrz Bai ten fakt po prostu stwierdził – pytanie dotyczyło czegoś innego. Chyba już wolałaby wykład i szlaban, niż siedzenie pod ostrzałem tego czujnego spojrzenia. – Powody sama pani niejasne? Milczała, z lekko rozchylonymi wargami, czekającymi, aż Albescu wymyśli coś, co mogłaby na to odpowiedzieć. Ale słowa nie przychodziły. Zamiast tego coś się w niej zakręciło, wzburzyło i ścisnęło jednocześnie. Wydmuchnęła głośno powietrze. Mistrz Bai miał rację. Dlaczego przyjechała do Chin, skoro w Ardeal miała dużo lepsze perspektywy nauki wybranej sztuki? Podjęła decyzję o zapisaniu się na wymianę zupełnie impulsywnie. Przemknęła jej przez głowę myśl o tym, że poczuje się lepiej w nieznanych murach, że nie będzie musiała wciąż tkwić w miejscu, w którym wciąż od każdego kąta odbijały się echa wspomnień… wiedziała, że powinna jechać, że w Chinach znajdzie coś ważnego. Ale nie wiedziała, czego dokładnie szukała. Gdy odpowiedź na jego pytanie już powoli formowała się na języku, on zadał kolejne: – Pani wie lepiej innych, niż samą siebie, tak? I znowu nie miała pojęcia, co powiedzieć. Ale tym razem nie miała zbyt dużo czasu na zastanowienie się. W następnej sekundzie gwałtownie nabrała powietrza. Jej gałki oczne wywróciły się do tyłu. Dreszcz przeszedł ją od stóp do głów. Skronie pulsowały ostrym bólem.
Najpierw dostrzega intensywnie pomarańczową plamę szaty Mistrza Bai na tle bezkresnej zieleni. Nauczyciel, odwrócony do niej plecami, idzie ścieżką, o kilka kroków od jej rozwidlenia. Gdy przychodzi moment na obranie kierunku, Mistrz Bai rozdwaja się – jeden idzie w jedną, drugi w drugą stronę.
Kręciło się jej w głowie, czuła w ustach metaliczny posmak krwi – bezwiednie przygryzła język, zatopiona w wizji. Nie miała pojęcia, ile czasu minęło, zanim odzyskała wzrok. Przez cały ten czas nauczyciel maczał. Gdy wreszcie była w stanie skoncentrować na nim swoje spojrzenie, dostrzegła na jego twarzy zaskoczenie zmieszane z ciekawością. – Mistrzu Bai… muszę panu coś powiedzieć – wyrzuciła z siebie. Mistrz skinął głową, zachęcając ją do mówienia. Valeria zbierała przez chwilę myśli. Wizja – jak w wielu innych przypadkach – nie miała dla niej żadnego szczególnego sensu. Ale nie znała nauczyciela – Nie wiem, o co może dokładnie chodzić, ale… Czasami można skręcić i w lewo, i w prawo…? Coś takiego – cichła z każdym kolejnym wyrazem. Wydawało jej się to głupie i nietrafione, i już chciała coś dodać, opisać, co zobaczyła – ale gdy spojrzała na Mistrza Bai, ten wyglądał na poruszonego. Delikatny uśmiech błąkał mu się na ustach, gdy patrzył na nią z szeroko otwartymi oczami. Pokiwał potem głową i podniósł się. – Coś pani mam. Valeria wodziła za nim wzrokiem, gdy ten, mamrocząc coś do siebie po mandaryńsku, krzątał się po pomieszczeniu. Gdy odwrócił się w jej stronę, dzierżąc w dłoniach kamienną misę, otworzyła szeroko usta w zdziwieniu. Delikatna, błękitna poświata odbijała się od jego twarzy, uwydatniając zmarszczki. Postawił misę przed Valerią. Parzyła jak zahipnotyzowana w wypełniającą ją substancję. Myślodsiewnia. – Wie pani, czym to jest, tak? Pokiwała powoli głową. – Może w rachunkach pomóc. Proszę spróbować. I proszę więcej nie opuszczać medytację.
Zdała wszystkie egzaminy. Była już spakowana, w zasadzie gotowa do drogi. Została jej tylko jedna rzecz do zrobienia. Chwyciła spory pakunek, stękając cicho pod ciężarem kamienia i opuściła swoją sypialnię, niespiesznie zmierzając w stronę gabinetu Mistrza Bai. Zamek był prawie pusty – wielu z uczniów oddawało się właśnie teraz wspinaczce lub odpoczywało w promieniach słońca po wyczerpujących testach. Nie spieszyła się. Coś się dla niej kończyło, wprawiając ją w kontemplacyjny nastrój. Kilka miesięcy spędzonych w tej szkole wywróciło jej życie do góry nogami – i chociaż z początku zaciekle się przed tym broniła, teraz, z perspektywy czasu, była w stanie zobaczyć, jak bardzo było jej to potrzebne. Jej kroki odbijały się od białych murów praktycznie szeptem, lekki uśmiech rozjaśniał twarz. Zapukała do drzwi odpowiedniego gabinetu. – Fǎngwèn! – usłyszała ze środka. Nacisnęła klamkę i przytrzymała mocniej pakunek, by nie wyleciał jej z rąk. Na jej widok Mistrz Bai uśmiechnął się. – Aaa! Pani Albescu! Co sprowadza? Nie odpoczywa nigdy? – zapytał ją staruszek, wychodząc zza swojego biurka i kierując się w stronę stolika. Valeria przemierzyła gabinet i postawiła paczkę na blacie. – Mistrzu Bai… dziękuję. Bardzo mi pomogła – powiedziała. Wzruszenie delikatnie ścisnęło jej gardło. Nie tylko myśmodsiewnia jej pomogła – ale Mistrz Bai bardzo dobrze zdiagnozował jej potrzebę.To on zapoczątkował w niej przemianę. Już chciała mu to powiedzieć, ale Mistrz machnął dłonią. – Zatrzymać! – powiedział niemal z oburzeniem – o ile można było mówić o takiej emocji w przypadku tak spokojnego człowieka. – Czuję, że pani bardziej musi to mieć. Tak mogę się odwdzięczyć. Albescu zamrugała ze zdziwieniem, spoglądając na niego pytająco. Była przekonana, że to była jedynie pożyczka. Druga część tej wypowiedzi zaskoczyła ją jednak jeszcze bardziej. – Za co…? – zaczęła niepewnie. – Przypomniała mi pani ważne. Prawda i jej zaprzeczenie to dwie strony tej samej monety. Opuściła głowę – trochę w pokłonie, a trochę by ukryć swoje wzruszenie. Przyszła wyrazić swoją wdzięczność – a tymczasem to samo robił nauczyciel. Typowy Mistrz Bai. Nie musiała już mówić zbyt wiele – gdy spojrzeli na siebie raz jeszcze, odniosła wrażenie, że wszystko jest między nimi zupełnie jasne. Nie było potrzeby strzępienia języka. I chociaż Valeria wiedziała, że widzi go ostatni raz w życiu – pożegnania też nie były potrzebne.
Akceptuję!
Shawn E. Reed
Wiek : 33
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 184 cm
C. szczególne : Tatuaże, magiczna metalowa proteza prawej ręki, Gwiazda Południa zawieszona na łańcuszku na szyi.
Nowy Orlean był miejscem pełnym możliwości, szczególnie dla kogoś takiego jak Shawn, czarodzieja po uszy siedzącego w poszukiwaniach co ciekawszych świecidełek o magicznych właściwościach, niekoniecznie uznawanych za bezpieczne czy legalne. Za miastem tym kryła się krwawa, pełna niesprawiedliwości historia i wbrew większości sloganów pamiątkowych, nie była zawsze związana z Marie Leveau, która mimo bycia bardzo ważnym elementem kronik nowoorleańskich, tak była jedynie większą kroplą morza krwi przelanego na plantacjach. Reed jadąc na wakacje szkolne nie miał planu jedynie odpoczywać, opalając się w amerykańskim słońcu – zboczenie zawodowe wcale nie zniknęło, dawało się we znaki w jego umyśle. Borgin i Burkes, poprzedni właściciele, którzy odeszli na emeryturę, nie zostawili mu tylko sklepu – za nim kryła się całą sieć kontaktów, działających w wielu miejscach na świecie i związane one były często z całym fachem przemytnika najróżniejszych artefaktów. Wieści o broszce Shawn dostał już parę miesięcy wcześniej, jednak to wakacje były wyjątkową okazją do zdobycia tego „świecidełka”, stworzonego przez Astrid Facilier, kolejną czarownicę, która zaznaczyła się na kartach historii krwią i czarnomagicznymi praktykami. Przeczekał z bardzo prostej przyczyny, jaką był nawał pracy i brak realnej możliwości zniknięcia ze sklepu na co najmniej kilka dni, by poszukiwać przedmiotu, którego wcale mogło nie być. Sam cel znalezienia Gwiazdy Południa, jak ogólniej całej siatki kontaktów, którą jego sklep posiadał miał wiele funkcji - w większości przypadków było to związane z powiększeniem oferty sklepu o przedmioty nietuzinkowe, a przez co ponadprzeciętnie drogie, lecz zdarzały się i takie sytuacje, w których Reed mógł swoje "wpływy" wykorzystać dla samego siebie. Tak też było tym razem - nie od dziś wiadomo, że mężczyzna pożądał mocy magicznej, zaś tego typu przedmioty, jak właśnie ta broszka, były czymś co niezwykle interesowało mężczyznę. Kolekcjonował przeróżne magiczne przedmioty, lecz to te czarnomagiczne były tymi, które cenił sobie najbardziej i je poszukiwał z dużo większą żarliwością niż zazwyczaj. Zaś Gwiazda Południa, pomijając już jej potęgę, charakteryzowała się dodatkowymi atutami, które w jego przypadku mogły być ciekawie wykorzystane w życiu zawodowym. Zgodnie z źródłem, Reed artefakt miał znaleźć w jednym z opuszczonym domostwie na mokradłach, głęboko schowany za magicznymi blokadami, które powoli zanikały na skutek mijanego czasu. Z różnych pogłosek, Shawn dowiedział się, że była to podobno dawna siedziba wampirów, choć obecnie opuszczona i nie wiadomo, kogo można było się spodziewać w środku. Nie było też pewności czy na pewno broszka się tam znajduje, choć źródła zapewniały mężczyznę o swojej racji, więc też Shawn przygotował się odpowiednio do tej wyprawy. Ubrany w ciemny płaszcz, pod osłoną nocy ruszył przez mokradła mając do dyspozycji tylko i aż różdżkę, która tak naprawdę nawet nie była mu potrzebna do obrony – jednak sam fakt, że dysponował umiejętnością pozwalającą mu używać magii bez katalizatora był nie do poznania na pierwszy rzut oka i Reed zamierzał to wykorzystać. Budynek, o którym była mowa, wyglądał faktycznie na archaiczny oraz na taki, który lada chwila miał się zawalić. Reed wyciągnął różdżkę w pogotowiu, gdyby sufit miał się nad nim zawalić i ruszył powolnym i cichym krokiem, zatrzymując się jeszcze przed drzwiami, by niewerbalnie rzucić Homenum Revelio, by ujawnić ludzką obecność w całym pomieszczeniu. Mężczyzna „poczuł”, że nie był tu sam, a oprócz niego w środku przebywały trzy nieproszone osoby, z którymi w takim razie będzie musiał się rozprawić. Brzmiało to wyjątkowo dziecinnie w jego myślach, co spowodowało, że niemalże się zaśmiał sam do siebie, choć powodu jako takiego nie było. Otworzył po cichu drzwi, zaklęciem wyciszając zawiasy, po których nie spodziewał się odpowiedniego naoliwienia. Zaklęcie pozwalało mu również odpowiednio określić lokalizację tych ludzi, którzy akurat siedzieli w jednym pomieszczeniu, zajęci rozmową, której pojedyncze słowa Shawn potrafił rozszyfrować. Z każdym kolejnym krokiem, obce słowa stawały się jaśniejsze w odbiorze. Reed rozpoznał francuski akcent u jednego mężczyzny i niesamowicie amerykański u drugiego. Sama rozmowa nie wydała mu się na nazbyt poważną, raczej mógł być prawie pewien, że jest prowadzona w towarzystwie alkoholu. - Lepszego miejsca na chlanie nie było? – Zapytał w myślach, wciągając powietrze, będąc już blisko drzwi, zza których dobiegały odgłosy i słabe światło. Sam przedpokój wyglądał jak każdy pospolity przedpokój, niczym się nie wyróżniał – ogólnie rzecz biorąc, sam dom mógłby stać na obrzeżach Orleanu i nikogo by nie zainteresował niczym specjalnym, bo był on przeciwieństwem tego słowa – reprezentował każdy, uboższy dom amerykańskiej rodziny, nawet mugolskiej. Za to w zestawieniu z mokradłami, nie wydawał się na odpowiednim miejscu – raczej jakby cały budynek pojawił się tu znikąd, za pośrednictwem zaklęcia. Shawn stał tak jeszcze chwile, rozmyślając nad strategią, gdy usłyszał w środku nagły ruch. Szybko przytulił się plecami do ściany obok wejścia, chowając się w mroku, mając różdżkę w pogotowiu. Drzwi zostały otworzone i zza nich wychylił się mężczyzna w średnim wieku, bliżej czterdziestki, z rzadką brodą i zmarszczkami, które mylnie dodawały mu paru lat. Zataczał się lekko na nogach, co wyraźnie pomogło Reedowi w ukryciu się – przy w pełni trzeźwym mężczyźnie, jego „kryjówka” mogła okazać się niewystarczająca. Sytuacja jednak ułożyła się po jego myśli i ostatecznie zdecydował się za nim podążyć, w pełni skupiając swoje zmysły na tej osobie i otoczeniu, by nic go nie zaskoczyło. Obcy w pewnej chwili, przy próbie wejścia na wyższe piętro, Merlin wie w jakim celu, niefortunnie się przewrócił. Shawn nie myślał więcej i szybko wykorzystał sytuację, kierując w jego stronę różdżkę i rzucając niewerbalnie Formidul Somium. Zaklęcie, dzięki któremu mężczyzna prędko się nie obudzi, a sam sen również nie będzie należeć do tych najprzyjemniejszych. Pierwotnym zamysłem było rzucenie imperiusa, jednak stan mężczyzny szybko utwierdził Shawna w przekonaniu, że ten plan nie sprawdziłby się tak, jak tego oczekiwał. Zostało dwóch – pomyślał, wzdychając cicho, wracając myślami do nich i zastanawiając się czy upadek ich towarzysza i długa nieobecność wzbudzi jakieś podejrzenia. Shawn zdecydował schować się w pokoju naprzeciwko, patrząc przez szparę w drzwiach – nie zdecydował się na bezmyślne wparowanie do środka i wykorzystanie zaskoczenia, gdyż nie znał umiejętności dwóch pozostałych mu mężczyzn – samo to, że się tutaj znaleźli włączało czerwoną lampkę w głowie właściciela Borgina i nie zamierzał ryzykować. Cierpliwość popłaciła i po kilku, a może kilkudziesięciu minutach, kolejny mężczyzna wyszedł z różdżką w dłoni. Ten sprawiał zupełnie odmienne wrażenie – wyglądał wręcz perfekcyjnie. W nikłym światle, jakie dawało Lumos unoszące się z końca jego różdżki, Shawn zobaczył mężczyznę po trzydziestce, z idealnymi proporcjami twarzy, mocno zarysowanymi kośćmi policzkowymi i spojrzeniem, które wręcz pożerało. Reed doskonale wiedział czego to był efekt i poczuł jednocześnie trwogę i podekscytowanie – swój cel miał dosłownie przed sobą, choć tak naprawdę wciąż nie mógł określić potęgi tej magicznej brożki, którą miał on przypiętą na piersi. Gdy mężczyzna podszedł do swojego nieprzytomnego towarzysza, Shawn uspokoił się paroma wdechami i najciszej jak potrafił wyciągnął różdżkę przez szparę w drzwiach, przez którą też patrzył i wycelował nią w kucającego przeciwnika. Miał już rzucić zaklęcie, gdy ten nagle, jakby poczuł niebezpieczeństwo rozejrzał się podejrzliwie i ujrzał różdżkę Shawna. Krzyknął po francusku i wycelował w drzwi, chcąc zainkantować jakieś zaklęcie, lecz Reed był szybszy i zdążył rzucić na niego Toninentię. Zaklęcie oświetliło całe pomieszczenie i z prędkością światła uderzyło w Francuza, odrzucając go o jakiś metr do tyłu. Shawn nie zastanawiał się dłużej i od razu wycelował w pokój, z którego lada chwila miał wyjść trzeci delikwent, który był towarzyszem tej dwójki, która teraz leżała u stóp bruneta. Chwila ciszy, powietrze jakby nabrało niesamowitej gęstości. Zimny pot kapał z czoła Shawna, który rozszerzył nieco drzwi, za którymi się wcześniej chował i postawił pierwszy krok w stronę pokoju. Zaczynał się denerwować samym faktem, że ostatni przeciwnik tak zwlekał, choć z drugiej strony sam też by tak zrobił – przecież wyjście naprzeciw kogoś, kto dokładnie tego się spodziewał było równoznaczne z proszeniem się o śmierć. Shawn powoli ruszył w stronę podniszczonego pokoju, mając ciągle różdżkę w pogotowiu. Miał już przygotowane zaklęcie, którego zamierzał użyć, a był to urok, który wymagał niesamowitego skupienia. Proteza ręki połyskiwała w świetle pokoju, gdy nagle w jednej sekundzie przeciwnik wychylił się gwałtownie z pokoju i Shawn musiał reagować momentalnie. - Excluditur! – Wykrzyknął, wiedząc doskonale, że niewerbalna inkantacja tutaj nie zadziała. Biały promień napotkał się z charakterystycznym, ciemnozielonym i zniwelował jego działanie, któremu zamiast śmierci, towarzyszył lekki powiew wiatru. Nie było jednak czasu na zbytnie zastanawianie się nad kolejnym krokiem, Shawn rzucił zdecydowanie szybciej kolejne zaklęcie, którym było Collardo – jedno z prostszych czarnomagicznych, ale bardzo skutecznych. Czarnoskóry mężczyzna upadł na kolana, trzymając się za szyję, a Shawn wcale nie anulował zaklęcia. Utrzymywał ciągle kontakt wzrokowy i jeszcze chwile był w pełni gotowy na defensywę, gdyby jednak się okazało, że to nie koniec. Gdy nic się nie wydarzyło, anulował zaklęcie i szybko poprzedził je Expelliarmusem, by rozbroić przeciwnika, który osunął się na podłogę, ciężko wzdychając, który po chwili podzielił los swojego pierwszego towarzysza, również ulegając snu i koszmarom. Shawn szybko podskoczył do mężczyzny leżącego pośrodku, wciąż nieprzytomnego od uderzenia pioruna – na szczęście wciąż żył, choć Reed nie był w stanie określić jego ran, które poniósł na wskutek zaklęcia. Szybko go przeszukał, odpinając broszkę, która z pewnością była tym, czego szukał – po przechwyceniu jej, aparycja mężczyzny uległa zmianie i wydawał się dużo „mniejszy” niż poprzednio. Jeszcze przed wyjściem z pomieszczenia, Reed wyczyścił różdżką wspomnienia każdemu z nich, cofając ich o co najmniej miesiąc – nie miał pewności jak długo tu przebywali, wolał więc nie pozostawić po sobie żadnego śladu w ich wspomnieniach, ani też wskazówki dlaczego tu się w ogóle znaleźli. Gdy to zrobił, szybko wyszedł z budynku, wracając tą samą drogą po mokradłach, co przyszedł, trzymając w dłoni broszkę, zwaną również Gwiazdą Południa.
Dziękujemy za podanie! Mamy kilka dodatkowych pytań: po co Shawnowi ta broszka? Wnioskuję, jakby szła do sklepu, a nie sądzę, żeby chciał ją sprzedać? Jest dużo akcji, ale bardzo mało informacji użytkowych. Trochę za mało opisu chociażby dokładniej tych kontaktów, tych facetów. Wiedział o niej od kilku miesięcy, dlaczego zwlekał, jeśli ją chciał?
Dziękuje za poprawki, AKCEPT! Gratuluję, otrzymujesz Gwiazdę.
Perpetua Whitehorn
Wiek : 45
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 161
C. szczególne : Styl vintage i aura wesołości | Wspiera się na artefakcie: Jarzębinowej Feruli | Na lewym nadgarstku - srebrna bransoletka z tancerką zmieniającą się w łanię; na prawym - bransoleta Wielkiej Wezyrki | Gdy Hux jest obok - mimowolnie roztacza wokół urok
....Zupełnie nie spodziewała się takiego listu. Na pewno nie teraz - kiedy już niemal rok nie pracowała w Szpitalu św. Munga. Obowiązki nauczycielki oraz opiekunki pochłaniały ją bardziej niż mogła wcześniej zakładać. Jednocześnie swój czas wolny - a miała go zdecydowanie więcej niż dotychczas - poświęcała wizytom w szkolnym Skrzydle Szpitalnym, szeroko pojętej pomocy swoim podopiecznym lub... po prostu samej sobie. Nie po drodze było jej odwiedzanie oddziałów Munga - zwłaszcza odkąd nie mieszkała już w Londynie, bo wyremontowała swój własny domek w Hogsmeade. Jej wizyty w stolicy ograniczały się jedynie do dzielnic mugolskich - i jednego konkretnego mężczyzny, któremu pomagała się w nich odnaleźć. W końcu nie każdy czarodziej - zwłaszcza ten wychowany w magicznej Dolinie Godryka - wiedział jak obsługiwać elektryczny ekspres do kawy. ....Tym bardziej zdziwił ją list, który odnalazła na wycieraczce swojego domu. Odkąd zmieniła pracę, miała mocno ograniczony kontakt z kadrą zarządzającą szpitala - z oczywistych powodów. Pismo wzywające ją do dyrektora było co najmniej niepokojące. I choć miało nieformalny charakter - ziarno niepokoju zostało zasiane.
....Aportowała się z cichym trzaskiem na zapleczu szpitala - z przyzwyczajenia odmalowującego się w jej oczach rozbawieniem i pewną nostalgią. Portier pilnujący wejścia przywitał ją ciepłym uśmiechem - który natychmiast odwzajemniła. Czasem naprawdę za tym tęskniła. — Miło Cię widzieć Carl, jak zmiana? — zagaiła swobodnie, podchodząc do mężczyzny, by go uściskać na powitanie. — Jak zawsze, powoli — odparł, na krótko zamykając ją w swoim niedźwiedzim uścisku. Pachniał jak zawsze, słodko-gorzko - czekoladą i lordkami. — Brakuje tu twojego uśmiechu, Perpetuo. ....W odpowiedzi rzuciła mu jedynie rozczulone spojrzenie.
....Nie sądziła, że podążanie szpitalnymi korytarzami zmieni się w paradę wspomnień. Nic jednak dziwnego - spędziła tutaj lwią część swojego życia - zostawiła nie tyle swoje nazwisko w rejestrze uzdrowicieli, co serce i uwagę poświęconą pacjentom - rozbrzmiewające teraz echem na korytarzach, wraz z stukotem jej laski. ....Do tej pory mogłaby wymienić z imienia i nazwiska nie tylko swoich byłych podopiecznych - ale i członków ich rodzin. Kiedyś - niespełna jeszcze rok temu - dosłownie żyła na izbie przyjęć. Tym nieustannym ruchem, nagłymi przypadkami i... uśmiechami, kiedy pojawiała się na korytarzach w żółto-zielonych szatach uzdrowicielki.
....Stając przed gabinetem ordynatora - przygładziła materiał bordowej spódnicy, sięgając odzianą w koronkową rękawiczkę dłonią do drzwi. Jeszcze zanim w ogóle dotknęła drewna - z pomieszczenia dobiegł ją tubalny, niosący się głos. — Wejść! ....Uśmiechnęła się pod nosem, łapiąc za mosiężną klamkę. Do tej pory pozostawało dla niej zagadką jakim cudem Trave zawsze wiedział, gdy ktoś zjawiał się pod jego gabinetem. Chociaż to może za dużo powiedziane - kiedyś to dla niej była zagadka. Teraz obstawiałaby zwykłe, acz efektowne Homenum Revelio. — Jak zawsze czujny — zaśmiała się dźwięcznie, wślizgując się przez uchylone skrzydło dębowych drzwi. ....Miast - jak zawsze na te słowa - rozbawionych, brązowych oczu Trave'a, jasne tęczówki złotowłosej napotkały dodatkowe dwie pary oczu. Poważne - niewątpliwie należące do urzędników. Choć i one wydawały się ocieplać - w konfrontacji z szerokim uśmiechem kobiety i uprzejmym dygnięciem, którymi ich uraczyła w kurtuazyjnym powitaniu. — Panno Whitehorn... — odziany w garnitur mężczyzna wstał, złotowłosa jednak powstrzymała go gestem. — Perpetuo. Perpetuo wystarczy, miło mi — płynnym krokiem przysunęła się do zasiadających przy biurku czarodziejów. Podążając za zachęcającym gestem dyrektora - także usiadła. Trzy pary oczu - brązowe, niebieskie i zielone - nie odrywały się od niej ani na chwilę, kiedy poprawiała koronkowe mankiety koszuli. Miała wrażenie, że czekają na jej pierwsze słowa - jakby speszeni jej promienną aurą. — Muszę przyznać, że zaniepokoił mnie nieco twój list, George... — zaczęła więc, zwracając się bezpośrednio do swojego byłego przełożonego - a dobrego przyjaciela. ....Ten uśmiechnął się nieco... smutno. Grymas ten nie pasował kompletnie do jego pełnych, rumianych policzków - czym wyraźnie zmartwił Perpetuę. — Państwo są tutaj ze względu na Ciebie — wyjaśnił, wskazując najpierw na niebieskookiego - który uchylił niewidzialnego kapelusza, kiedy złotowłosa zwróciła na niego spojrzenie. — Pan Viggo z Ministerstwa, Przestrzeganie Praw Czarodziejskich i... — skinął na właściciela zielonych ślepi - skrytych pod bujnymi, srebrnymi już brwiami. — Pan Quirke z Biura Łamaczy Klątw, z Gringotta. — Wykonujemy ostatnią wolę Pana Archibalda Prewetta. ....Serce jej stanęło na słowa Quirke'a - który postanowił od razu przejść do rzeczy. Widocznie nie mogąc znieść rosnącego napięcia. Które teraz przeżyło załamanie. — Archie...? ....Przed oczami stanął jej obraz starego - wiekowego wręcz - mężczyzny. Archibald Prewett - emerytowany Łamacz Klątw, oślepiony przez własną różdżkę, samotny pacjent urazów pozaklęciowych. Jej ukochany, najstarszy podopieczny, którego zwykła odwiedzać dzień w dzień... Czytając mu książki i gazety, rozwiązując krzyżówki i podśpiewując co bardziej znane utwory. Przynajmniej dopóki nie przypomniała sobie o nim rodzina - i pomimo jego protestów - zabierając go do rodzinnej posiadłości. Po niemalże piętnastu latach samotności - gdyby nie towarzystwo Perpetuy. — Przykro mi, Perpetuo... ....Ciepło dłoni George'a na ramieniu sprowadziło ją na ziemię. Zamrugała, wytaczając z kącików oczu kilka łez, zaskakując tym samą siebie. Ból i żal pod mostkiem okazał się zadziwiająco dotkliwy. ....Odchrząknęła - wycierając wierzchem dłoni mokre policzki. — Ujął Panią w testamencie. I zostawił dla Pani list - do rąk własnych. ....Pociągając nosem - przejęła kremową kopertę od Viggo. Gardło zacisnęło jej się gwałtownie na widok czarnej pieczęci - nienaruszonej. Zerkając spod wilgotnych rzęs na urzędników, którzy wpatrywali się w nią z nieukrywanym współczuciem - złamała pieczęć i wyciągnęła list.
Najdroższa Perpetuo,
Czytasz ten list - więc musiało mnie już zabraknąć. Choć nie powinienem - starzy ludzie mają swoje prawa i mam nadzieję, że chociaż Ty uroniłaś łzę nad starcem. Wręcz wiem, że na pewno.
Byłaś dla mnie jedyną rodziną, jaką miałem. Przynajmniej w czasie, kiedy najbardziej tego potrzebowałem. Twój głos podnosił mnie na duchu każdego dnia - dzięki Tobie nie pogrążałem się w ciemności. Twoje światło widziałem nawet ja - ślepiec, przykuty do łóżka starością. W swoim życiu widziałem wiele mroku, doświadczyłem go jeszcze więcej - ale Ty potrafiłaś to wszystko rozgonić, rozproszyć. Proszę Cię, rób tak dalej Perpetuo.
Chciałbym Ci w tym pomóc - przyjmij więc ode mnie ten... prezent. To artefakt - o dwojakiej naturze. Głęboko wierzę jednak, że w Twoich rękach nieść będzie jedynie światło i ukojenie - zupełnie takie jakie przynosiłaś mi Ty.
Z czystym sumieniem i fantazją godną umierającego starca - tytułuję Cię nową kapłanką Avalonu i dzierżycielką Jarzębinowej Feruli.
Wspieraj się na niej tak - jak ja mogłem wspierać się na Tobie, Perpetuo.
Twój Archie
PS. Gdybym tylko był o dwadzieścia lat młodszy...
....Śmiała się przez łzy, obserwując jak Pan Quirke kładzie przed nią na biurku - kolejną w jej życiu - laskę. Promieniującą czymś... niezwykłym. Ciepłym. Zupełnie jak uśmiech Archibalda Prewetta - za każdym razem, kiedy usłyszał stukot jej obcasów, gdy wchodziła do jego sali.
Akceptuję! Pięknie wykorzystana historia postaci.
Valeria Albescu
Wiek : 35
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 175 cm
C. szczególne : przenikliwe spojrzenie, bladość, silna obecność pomimo milkliwości, ciężki akcent, blizna po poparzeniu na lewym ramieniu powyżej łokcia
Miałam trzynaście lat, kiedy Vlada pierwszy raz położyła przede mną rodzinną talię kart tarota. Nie zdawałam sobie wtedy sprawy z tego, czym dokładnie były, chociaż już wtedy wzbudzały we mnie dziwne, intensywne czucie, mieszankę ekscytacji, respektu, obawy i rozpoznania. Miałam wrażenie, że już kiedyś widziałam czarne grzbiety z połyskującym, geometrycznym wzorem; że już patrzyłam na wymalowane twarze, które zdawały się przyglądać mi z zaciekawieniem równym mojemu. Na pewno widziałam, jak czasami Vladyslava tasowała je w zamyśleniu i układała przed sobą; czasami przyglądała im się godzinami. Ale to nie stąd pochodziło uczucie, które mnie ogarnęło, gdy wreszcie znalazły się w zasięgu czujnego wzroku. – Przetasuj – powiedziała babcia, wskazując talię podczas jednej z naszych lekcji wróżbiarstwa. Ostrożnie chwyciłam karty. Wydawały się ogromne, a jednak pasowały idealnie do moich dłoni. Dotykałam ich z celebracją, czekając na kolejne instrukcje – te się jednak nie pojawiły. Rzuciłam Vladzie pytające spojrzenie, ale odpowiedziała mi tylko naglącym wzrokiem. Jakie pytanie miałabym zadać? Wróżyłam jej, czy sobie? Jakiego układu powinnam użyć? Bałam się zapytać. Jedna z kart wyfrunęła z talii, jakby wyrzucona magiczną siłą. Odetchnęłam, zanim po nią sięgnęłam. Zamarłam, wpatrując się w obraz. To był Arcykapłan, ale zamiast mężczyzny siedzącego na tronie… Spojrzałam z zaskoczeniem na babcię, zanim wróciłam wzrokiem do karty. To była ona. Podobieństwo było niezaprzeczalne. Patrząc, jak kruk na jej ramieniu synchronizuje się z tym z karty, szczypiąc dziobem płatek jej ucha, ogarnęło mnie dziwne uczucie, którego nie potrafiłam nazwać. Vladyslava, widząc mój szok, uśmiechnęła się cynicznie. Nie mówi, usłyszałam w myślach cichy głos i niemal upuściłam kartę. Gdy następny raz na nią spojrzałam, jeden z kluczy znajdujących się przy tronie zmienił położenie, przenosząc się do jej dłoni. Wiedziałam, że babcia miała przede mną tajemnice. To nie było zaskoczeniem. Ostrożnie położyłam kartę na stole, jakby miała zaraz wybuchnąć. Vlada nawet na nią nie spojrzała, jakby potrafiła ją rozpoznać bez użycia wzroku. Wskazała tylko brodą na talię, wciąż zaciśniętą w mojej dłoni. Uznałam to za zachętę, więc znów zaczęłam ją tasować, tym razem koncentrując się na pytaniach. Co to znaczy? Co Vlada przede mną ukrywa? Tym razem dwie karty wystrzeliły z talii. Dziesiątka mieczy spadła obrazem ku górze, ukazując leżącą sylwetkę, długie ciemne włosy rozsypane wokół odwróconej tyłem głowy, rząd mieczy wbity w jej plecy i szponiasta, jasna dłoń zaciśnięta na jednej z rękojeści, jej właściciel znikający za ramą. Dreszcz przeszedł mi po plecach. Sięgnęłam do drugiej karty. I zobaczyłam siebie. Drobne ciało zdawało się nie pasować do tronu Arcykapłanki. Dłonie ubrudzone sokiem z granatów drżały tak samo, jak ta zaciskająca się na talii. Umazana czerwienią tora zasłaniała oczy. Więcej powiem, kiedy będę twoja, a ty będziesz moja, rozległ się szept w mojej głowie. – Jak myślisz, co to znaczy? – zapytała Vlada. To samo pytanie zadawała mi matka; jej głos był wtedy jednak miękki, zachęcający. Słowa babci cięły wszystko na swojej drodze. Z jakiegoś powodu nie chciałam jej nic mówić. – Nie wiem – szepnęłam i podskoczyłam, gdy w następnej sekundzie rozległ się łomot uderzenia babcinej laski o stół. Wcisnęłam się w fotel (kątem oka widziałam, jak moja podobizna na karcie podobnym ruchem wciska się w kąt tronu). – Za dużo w tobie twojej matki – powiedziała Vladyslava, wyszarpując mi talię z dłoni. – Won – rzuciła krótko. To był koniec lekcji. Rzuciłam ostatnie spojrzenie na Arcykapłankę swoją podobiznę. Tora zsunęła się z jednego oka, otwartego szeroko w szoku, a może w przerażeniu? Nie zwlekałam jednak z wykonaniem polecenia babci. Wolałam nie przekonywać się o tym, co by się stało, gdybym się jej sprzeciwiła.
***
Moja babcia chwilami potrafiła być przerażająca. Nawet nie wiem, jak wyrazić to słowami. Te momenty wciąż wydają się przepełnione absurdem, i to dużo bardziej zaawansowanym, niż ten, do którego gościny obok codziennego chleba zdążyłam się przyzwyczaić. To były momenty w których czarny kruk na jej ramieniu zaczynał ciągnąć dziobem już i tak rozciągnięty starością płatek ucha, a jej oczy błyszczały czymś, co we mnie wibrowało czystą trwogą. Trudno było znieść to spojrzenie, ale i tak wiedziałam, co by się stało, gdybym spróbowała zacisnąć oczy – widziałam wtedy pod powiekami zakrytą czernią stać, szczerzącą się do mnie szaleńczym uśmiechem. Niewypowiedziane. Vlada milczała. Kiedyś próbowałam zadawać jej pytania, ale szybko nauczyłam się, że w tych momentach babcia była nie do końca obecna. Dopiero kiedy w moje ręce wpadł znaleziony na strychu stary dziennik, zdołałam połączyć ze sobą wszystkie te obrazy (gdyby Vlada wiedziała, że wpadł w moje ręce… nie wiem, co by zrobiła – zdenerwowana, była nieprzewidywalna). Od tego momentu wydawały się oczywiste. Mogłam na to wpaść wcześniej. Rodzinna klątwa wygląda inaczej dla każdego, kto nosi w sobie krew Negrescu. Vladyslava próbowała mi to wyjaśnić, ale nigdy nie odniosła się do własnego przykładu. Stary dziennik zawierał wypisane jej pochyłym pismem tajemnice i przypuszczenia. Kruki przylatują, kiedy milczę. Nie do końca to rozumiałam – zwłaszcza myśląc o swojej klątwie, o tajemniczej, ciemnej sylwetce z moich wizji. Kruk był nierozłącznym towarzyszem Vlady, dla mnie niewypowiedziane przybierało przerażającą postać, z której nawet mój bogin czerpał przykład. Ale nieobecny wzrok Negrescu i sposób, w jaki Corb zaczepiał ją wtedy dziobem – pod tym względem to miało sens. Coraz bardziej zatapiam się w czerni, pisała babcia. Według daty w dzienniku, miała wtedy niewiele ponad dwadzieścia lat. Dziś kojarzyła mi się z tym samym odcieniem, w który obleczona była sylwetka z moich snów. Kilka stron dalej znalazłam zapiski, które zainteresowały mnie jeszcze bardziej. Talia jest tak samo mną, jak każdym innym Negrescu przede mną i każdym po mnie. Wciąż pamiętałam swoją własną twarz wmalowaną w talię. Nie wiem, dlaczego milczą. Tego nie rozumiałam. Wyraźnie słyszałam przecież szept, gdy raz Vlada pozwoliła mi ich użyć. Są przesiąknięte klątwą Valentiny. Jak my wszyscy. Geniusz. Im dalej czytałam, tym mniej sensu zdawały się mieć słowa. Zapiski jednak kończyły się po kilku stronach, urwane nagle, jakby milczenie kart przeszło i na Vladyslavę. A może to było jedno i to samo milczenie, które w pewnym momencie dogoniło Negrescu.
***
– Mogę… zobaczyć rodzinne karty? – Długo zbierałam się w sobie, żeby zadać to pytanie. Minęło sześć lat, odkąd widziałam miałam je w rękach pierwszy i ostatni raz. Vladyslava wbiła we mnie chmurny wzrok. Minął moment, zanim odpowiedziała. – Nie. Chociaż mówiła typowym sobie, twardym tonem, coś w jej twarzy nie odpowiadało zazwyczaj nieprzeniknionej postawie, którą przybierała. Kiwnęłam głową, i odwróciłam się, chociaż jeszcze przez chwilę obserwowałam babcię kątem oka. Była niezadowolona. Dopiero po chwili do mnie dotarło – nie miała czego pokazywać. Karty nie należały już do niej.
***
Kiedyś Vladyslava powiedziała mi, że karty będą moje, kiedy będą chciały. Teraz zastanawiałam się: czy wyczuwały, że ich potrzebuję? Tym razem nie dla zaspokojenia ciekawości, nie do naukowych celów – ale faktycznie do poznania rodzinnych losów? Zamknęłam oczy, siedząc na podłodze strychu rodzinnej posiadłości. Wciąż miałam przed oczami swoją podobiznę na tronie, klucz w ręku malunku przypominającego Vladyslavę. Ciemnowłosą postać z dziesiątki mieczy. Nie miałam już wątpliwości – ta ostatnia też była mną, a dłoń na rękojeści najprawdopodobniej należała do babci. Według moich wyliczeń, to było już – moment, o którym mówił do mnie Genius poprzez talię, gdy miałam trzynaście lat. Koniec cyklu, zdrada, jedno brązowo-niebieskie oko spoglądające z Arcykapłanki, wreszcie odsłonięte. Czy karty już mnie szukały? Ja na pewno szukałam ich, chociaż miałam marne pojęcie, skąd w ogóle wyjść z tymi poszukiwaniami. Przekopanie rodzinnego strychu miało mnie doprowadzić do wskazówki a propo tego, który z członków rodziny mógł być teraz w ich posiadaniu. Pocieszała mnie jedynie pewność, że nie była to Vladyslava. Ale pierwszy miesiąc pobytu w Rumunii dobiegał końca, a mi powoli zaczynało brakować sił. Większość dokumentów, które widywałam tu za młodu, zniknęła – bez wątpienia Negrescu zacierała po sobie ślady. Z westchnieniem schowałam twarz w dłonie. Szukały mnie już, czy nie?
***
Poddałam się. Przejrzałam każdy kąt domu Negresców, miałam wrażenie, że obejrzałam ze wszystkich stron każde ziarno kurzu, które tam spoczywało lub uniosło się w powietrzu, ale śledztwo nie ruszyło nawet o centymetr. Nie miałam już sił. I nie miałam powodu, by dłużej przeciągać pobyt w Rumunii. Cieszyłam się na powrót do Londynu, ale pakując swój kufer, czułam się pokonana. Ustawiłam go przy drzwiach, założyłam płaszcz. Ale nie potrafiłam dobyć się na przekroczenie progu. Decyzja o wyjeździe już zapadła, ale nie mogłam ruszyć do przodu. Tknięta, wspięłam się na strych. Ostatni raz, pomyślałam z przekonaniem. Nie wiem, czego się spodziewałam – że karty magicznym sposobem objawią się na środku pomieszczenia, albo na jednej ze stert przerzuconych setki razy pergaminów? Wątpiłam w to, a jednak cicha nadzieja zagnieździła się w sercu, kiedy pokonywałam ostatnie stopnie. Wpadłam z impetem przez drzwi, deski podłogi zatrzeszczały pod moim ciężarem. Nic się nie zmieniło. Obeszłam pomieszczenie trzy razy, żeby się upewnić, za każdym razem wolniej, coraz bardziej zrezygnowana. Wciąż pusto. I już odwróciłam się, aby odejść, kiedy do moich uszu dotarł cichy, rytmiczny dźwięk. Moje serce przyspieszyło, kiedy podeszłam do okna; uchyliłam je i pchnęłam okiennice. Na parapecie siedziała sowa – z listem i małym pakunkiem. Wyciągnęłam do niej ręce w takim tempie, że niemal wzbiła się do lotu, ale pozwoliła mi odwiązać pakunek od jej nóżki. Drżącymi dłońmi rozwinęłam pergamin.
Valerio,
Jeszcze mnie nie znasz, ale ja Ciebie – tak. To jest coś, co należy teraz do Ciebie. Używaj tego roztropnie. Nie da się zmienić przeznaczenia, ale i tak – proszę, uważaj na siebie. Zdążyłaś już się zorientować, że naszej babci nie powinnaś ufać. Sprawa jest co prawda dużo bardziej zawiła, niż Ci się wydaje, ale nawet pomimo wiedzy, którą posiadam, wciąż nie potrafię pozytywnie wypowiedzieć się na temat jej działań. Tobie natomiast życzę jak najlepiej.
Z pozdrowieniami, Virginia Fairweather z.d. Negrescu
P.S. Nie bierz tego do siebie, ale proszę, nie próbuj się ze mną komunikować. Nie potrafię Ci pomóc, a bezpieczeństwo mojej rodziny jest dla mnie najważniejsze. P.S.2 Będziesz wiedziała, gdy nadejdzie moment, aby przekazać je dalej.
W pakunku znajdowały się karty. Rozpoznałam je natychmiast, tak jak i za pierwszym razem, chociaż wyglądały teraz inaczej – wzór na odwrocie stał się szary, niemal biały, a barwy obrazów były cieplejsze niż zapamiętałam. Ale to był on. Geniusz Negresców. Znalazł mnie.
Akceptuję!
Darren Shaw
Wiek : 23
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 184cm
Dodatkowo : Mistrz Pojedynków I Edycji Profesjonalnej Ligi
Koniec lutego zaliczyć można było do najbardziej zachęcających do pozostania w domu okresów w roku. Śnieżna zamieć szalejąca nad Archenfield przebijała się nawet przez najgrubsze bariery atmosferyczne – a po piątym łataniu dziur w zaklęciu nad Exham Priory, Darren uznał, że nie miało to większego sensu i parę zasp na dziedzińcu przecież nikomu nie zaszkodzi. Większym problemem był za to ciągły przeciąg, świszczący w korytarzach kamiennej rezydencji – temu jednak zaradzić miał dzbanek herbaty, podwójna warstwa ubrań i zamknięcie się w ocieplonym gabinecie z feniksem, który po wykluciu czasami wciąż jeszcze wybuchał niewielkim językiem płomieni. Shaw zamknął za sobą drzwi, sycząc pod nosem. Temperatura gorącej herbaty dotarła do ucha porcelanowego naczynia, parząc go lekko w dłonie – młody mężczyzna podreptał więc czym prędzej w stronę mahoniowego biurka. Dzbanek odstawił na drewnianą podkładkę, z szafki wyciągnął kubek z wymalowanymi na nim fruwającymi, złotymi zniczami i zasiadł za biurkiem, przezwyciężając dreszcze zimna, wstrząsające jego ciałem. Z deszczu pod rynnę – westchnął w myślach Krukon, kładąc przed sobą atlas z mapami nieba, który wykorzystać chciał do uzupełnienia pracy z astronomii. Zimowe ferie w Norwegii były właśnie takie – zimowe. Co prawda Darrenowi ani przez myśl nie przeszło, żeby na nie narzekać, jednak oceniał, całkiem trafnie zresztą, że przez te dwa tygodnie rzucił więcej uroków ocieplających niż przez poprzednie parę lat. Pocieszać się mógł jednak paroma rzeczami – a jedną z nich była myśl o tym, że remont Priory był praktycznie zakończony. Oprócz paru rzeczy wykończeniowych, które zresztą wymagały nieco kobiecej ręki i oka mającego nieco więcej gustu, wszystko w tej starej kupie kamieni było już na swoim miejscu. Wszystko… Darren podniósł wzrok znad konstelacji Cefeusza i kubka parującej herbaty, spoglądając prosto na ostatnią, nierozwiązaną tajemnicę pracowni. Między biblioteczką, uginającą się pod książkami na wyższych półkach i czarodziejskimi czasopismami na niższych oraz sporą, rustykalną komodą – w której Krukon trzymał komplety podręczników z ubiegłych lat edukacji – znajdowała się wciąż nieotwarta szafka, wyglądająca jakby co pięćdziesiąt lat ktoś ją naprawiał i próbował – nieco nieudolnie – przerobić w zupełnie nowym stylu. Mianowicie jej podstawa była brązowo-srebrna, z prostymi, czterema nóżkami i wyżłobionymi na nich orientalnymi znakami. Szafka – a raczej szafa, miała bowiem dobre dwa metry wysokości – obramowana była kryształowymi i bursztynowymi pasmami z zatopionymi w nich liśćmi melisy oraz lawendy. Boki – choć dobrze widoczny był tylko ten przylegający do o wiele niższej komody – były wykonane z drewna sekwoi i oplecione sznurkami oraz niewielkimi koralikami, przywodzącymi na myśl łapacze snów. Najciekawsze – oraz najmniej pasujące do całości – były jednak drzwi prowadzące do wnętrza mebla, zamknięte na cztery spusty. Na lewym ich skrzydle widniał drzeworyt przedstawiający – a odpowiedzi na to pytanie Shaw musiał szukać naprawdę głęboko, sięgając nawet do zasobów hogwarckiej biblioteki – pomniejszą nordycką boginię Niorun, która podobno opiekowała się snami, zawieszoną do góry nogami nad czymś, co przypominało taflę jeziora, pomalowanego nawet zdrapanymi już nieco farbami na jasny błękit. W podobnej pozie na miedziorycie na drugim skrzydle wisiał grecki bożek Hypnos – tam jednak woda na dole oznaczona była jedynie przez cienką warstwę jasnozielonej patyny, której nigdzie indziej na rycinie nie dało się uświadczyć. Całość kompletowała ozdobna listwa, przypominająca wręcz koronę na samym szczycie mebla, wyrzeźbiona z czarnego bazaltu i granitu, przedstawiająca jednak nic specjalnego, zaledwie plątaninę lin, macek czy sznurów, otaczających grubym węzłem jedno, zamknięte oko. Najważniejszą charakterystyką oryginalnego mebla było jednak brak jakiejkolwiek możliwości jego otwarcia. Podczas remontu pobliskiego korytarza, Darren co chwilę próbował wszystkiego, ale każde zaklęcie otwierające nie przynosiło skutku. Dziurki od klucza oczywiście nie było – jedynie dwie gałki, odpowiednio z drewna i miedzi. Ciągnięcie za nie także nie przynosiło żadnego efektu – duh. Atlas nieba wylądował z powrotem w szufladzie, na biurku pojawił się zaś podręcznik do zaklęć z pierwszego roku studenckiego. Co prawda spora jego część była szybką powtórką ostatnich siedmiu lat nauki, jednak Krukon natrafił tam na parę przydatnych formuł, które niestety wszystkie wcześniej wypróbował – bez pozytywnego efektu. - Hmmpf – pomieszane mruknięcie i westchnięcie wydobyło się z ust dziewiętnastolatka, kiedy odkładał księgę na półkę. Jego dłoń zawisła nad grzbietami dzieł, z których zdecydowanej większości nawet jeszcze nie otwierał – należały do jego emerytowanej babki, która po przeprowadzce do Hiszpanii razem z mężem i zostawienia Darrenowi Priory, postanowiła nie zabierać opasłych woluminów traktujących głównie o zaklęciach. Krukon zacisnął usta, wyciągając księgę z nieco wyższej półki i spoglądając na kubek zimnej już herbaty. Szczerze życzył sobie by zamiast niej była tam czarna kawa.
◈ ◈ ◈ Kilka dni później
Przekopywanie się w wolnym czasie – którego Shaw i tak nie miał zbyt dużo – przez stosy ksiąg okazało się być o wiele cięższym zadaniem niż się spodziewał. Znalazł parę inkantacji, dzięki którym mógł określić z całkiem wysoką – zadowalająco wysoką – dozą prawdopodobieństwa, że szafka nie była przeklęta i otwarcie jej nie uwolni ze środka kolejnej plagi egipskiej. Do tego zaklęcie zamykające nie mogło być starsze niż dwa-trzy miesiące. Oprócz jednak tego małego sukcesu, wydawało mu się, że nie posunął się do przodu nawet o krok. Krukon przeleciał wzrokiem po przetłumaczonych z pomocą Jess łacińskich instrukcjach o zamykaniu magicznych stworzeń w Koloseum, stronach księgi – dokładnej kopii Podróży na Zachód z dodatkowym komentarzem, otwartej akurat na ustępie opisującym uroki i mantry, mające utrzymać Sun Wukonga pod górą podczas jego uwięzienia przez Buddę, oraz kilku niewielkich notkach-zakładkach, które znajdował tu i ówdzie pomiędzy stronami różnych książek i które spinał skrzętnie w całkiem gruby już pliczek. Traktowały one jednak głównie o banalnie prostych zaklęciach używanych przez różne cywilizacje na przestrzeni wieków, teraz kultywowanych jedynie w magicznych skansenach czy umysłach archeologów. Darren ułożył podbródek na biurku, patrząc znad księgi na siedzącego po drugiej stronie biurka Klaudiusza i Armitage’a, który czyścił właśnie swoje pierwsze pióra. Krukon wypuścił powietrze nosem, po czym zaczął krok za krokiem tłumaczyć pufkowi pigmejskiemu wszystkie działania, których podjął się do tej pory by otworzyć tajemniczą szafkę. Od prześledzenia podręczników i ksiąg, po próby analizy zaklęcia, którym obłożony był mebel, aż do ostatnich prób, podczas których Krukon używał jakiegoś dawno nieużywanego uroku ze zangielszczonego wydania Iliady i nawet wydawać by się mogło, że Hypnos na miedzianym skrzydle drgnął nieco – jednak szafa nadal pozostała głucho zamknięta, a ruch bożka snów Shaw zrzucił na karb zmęczenia i przywidzeń. Pufek był wyjątkowo dobrym słuchaczem – puchata kulka obserwowała każdy ruch twarzy Darrena, jednak ten nie był pewien czy Klaudiusz był po prostu tak uprzejmy (o ile puszki w ogóle mogą takie nie być) czy może jednak miał ochotę na przejrzenie bufetu, jakim był nos dziewiętnastolatka. Najwidoczniej powtórzenie wszystkich swoich prób i ponowne przejrzenie ślepych uliczek w jakiś sposób pomogło Shawowi nie tylko uporządkować myśli, ale też wpaść na jakiś nowy pomysł, gdyż po kilku chwilach sięgnął po zupełnie inną parę ksiąg, atrament, pióro oraz plik zebranych do tej pory fiszek.
◈ ◈ ◈ Następnego dnia
Tym razem na biurku były tylko dwa, pośpiesznie spisane pergaminy. Oba z tekstem w języku angielskim – Darren spędził bowiem tego dnia dobrych kilka godzin w hogwarckiej bibliotece, otoczony stosem słowników, mających pomóc mu przetłumaczyć parę ustępów z dwóch przestudiowanych wcześniejszego dnia ksiąg. Na pierwszym zwoju widniały informacje o banalnych urokach używanych przez islandzkich druidów do otwierania oraz zamykania beczek z piwem czy spiżarni. Na drugim zaś, nieco starsza wiedza o delfickich klątwach pieczętujących, których używano do trzymania mugoli z daleka od czarodziejskich komnat tamtejszej wyroczni – które jednak też złamać mogło nawet najmniej utalentowane, ale obdarzone choć minimalnym treningiem magicznym dziecko. Oczywiście, obie te formuły znikły w mrokach dziejów, wyparte przez tak uniwersalne i obiektywnie lepsze zaklęcia, jak choćby popularna Alohomora. Dzisiaj miały zostać rzucone raz jeszcze – i Krukon wiązał z nimi całkiem spore nadzieje. Darren stanął przed szafą i uniósł różdżkę. Poczuł kropelkę zimnego potu spływającego mu po skroni – tak dobrej myśli w sprawie otwarcia tego mebla nie był jeszcze nigdy do tej pory, bał się więc, że wszystko co w środku znajdzie to po prostu więcej książek, czaszka trolla czy zapas jakichś wyjątkowo rzadkich whisky. ”Więcej książek” nie byłoby takie złe. Mizerykordia powoli pochyliła się do przodu. Drewno z winorośli stuknęło o drzeworyt i miedź w akompaniamencie twardego staroislandzkiego dialektu oraz śpiewnej starogreki – choć śpiewnej tylko dzięki powtórzeniu formuły co najmniej dwadzieścia razy. Krukon aż sapnął ze zdziwienia, kiedy najpierw wizerunek Niorun – a zaraz po niej Hypnosa – opuścił się powoli płynnym ruchem. Dwójka bożków zanurzyła w swoich taflach wody – jednej farbowanej, jasnoniebieskiej, drugiej patynowo-zielonej – swoje głowy do samych ust, po czym w środku szafy coś stuknęło, a oba skrzydła drzwi otworzyły się z cichym kliknięciem zadbanego mechanizmu. Wnętrze mebla skrywało przed światem nie więcej książek, nie czaszkę trolla, i nawet nie kolekcję szkockich brandy z 1747. W środku, na kamiennym podeście, spoczywała mianowicie płytka misa wypełniona mlecznobiałym płynem, który burzył się lekko pod powierzchnią nienaruszonej niczym tafli. Ściany szafy od środka zawalone były wprost stojako-półeczkami, na których spoczywały rzędy dziesiątek, jeśli nie setek niewielkich fiolek i buteleczek – wszystkie były jednak puste. Wszystkie oprócz jednej. Darren cofnął się dwa kroki, porażony znaleziskiem niewinnie spoczywającym w gabineciku. Jeśli wzrok go nie mylił – i wiedza wchłonięta podczas lekcji historii magii, zaklęć czy wieczorów spędzanych w bibliotece czy pracowni nad stosami ksiąg – to miał przed sobą myślodsiewnię, prawdziwą i do tego… prawdopodobnie działającą, gdyż tego Shaw nie mógł być pewien dopóki jej nie… Wzrok Krukona spoczął na jedynej fiolce napełnionej srebrną, kotłującą się cicho substancją. Ostrożnym – choć całkowicie niepotrzebnie – krokiem podszedł do szafy i wyciągnął rękę po naczynie, po czym odetkał je lekko drżącymi palcami. Nie zdając sobie sprawy, że bezwiednie nabiera powietrza, przechylił fiolkę nad misą. Wylała się z niej przypominająca nieco sierść jednorożca substancja, która zabłysnęła w myślodsiewni ciemniejszym kolorem – białomleczna tafla zaś prędko zmieniła się w widok tego samego gabinetu, w którym stał właśnie Darren, widzianego jednak od góry. Shaw przełknął ślinę i pochylił się nad misą. W chwili dotknięcia powierzchni zwiewnej cieczy czubkiem nosa poczuł jakby jego stopy odrywały się od ziemi, on sam zaś wskakiwał gdzieś w wirującą ciemnymi kolorami głębię naczynia.
◈ ◈ ◈
W towarzystwie uczucia przypominającego nieco aportację, Darren znalazł się w pomieszczeniu, które musiało być tym samym gabinetem, w którym sam był zaledwie kilka sekund wcześniej – jednak przeniesionym w czasie o dobre kilkadziesiąt lat w przeszłość, biorąc pod uwagę nowszy stan komód, mniejszą ilość książek oraz kobietę siedzącą za biurkiem i studiującą jakiś manuskrypt. Kobietę, którą Shaw rozpoznał tylko ze starych, czarnobiałych jeszcze zdjęć jego babki. Młoda, bo może jeszcze nie trzydziestoletnia Evangeline, po chwili zerwała się na równe nogi i podbiegła do szafy – tej samej, którą przed chwilą otwierał Krukon – wyciągając w biegu różdżkę i bez zawahania stukając w nią różdżką. Drzwi kliknęły i otworzyły się z głośnym zgrzytem, wypuszczając na zewnątrz chmurę kurzu i zrywając parę wiszących w środku pajęczyn. Po krótkiej chwili badania tego, co znalazła w środku, kobieta sięgnęła po coś we wnętrzu szafy i, podobnie jak Darren, pochyliła się nad misą – ruchem jednak o wiele bardziej stanowczym i zdecydowanym. Na szczęście, wejście do myślodsiewni będąc już w myślodsiewni nie wiązała się z uczuciem skręcania wnętrzności, jak za pierwszym razem – obiad był więc względnie bezpieczny w żołądku Shawa, obserwującego właśnie jak zjawa jego babki błądzącej, podobnie jak on, w czyichś wspomnieniach, obserwuje jak pewien ubrany w perukę i dworski, osiemnastowieczny strój czarodziej – którego Darren nie mógł pomylić z nikim innym jak żywą jeszcze wersją ducha, nawiedzającego Exham Priory - nadzoruje właśnie pracę dwóch robotników, wnoszących rzeczony mebel do środka i, po odprawieniu pary mężczyzn, sam używa myślodsiewni, powodując kolejny przeskok wspomnienia. Takich sytuacji wydarzyło się jeszcze kilka – każda z nich była coraz mniej wyraźna, coraz mglistsza, tak jakby ktoś w wyjątkowo nieudolny sposób próbował nastawić antenę telewizyjną. Krukon obrócił się – w niewyrazistości starych wspomnień i nowych miejsc dobrze widoczne były tylko postacie, które tak jak Darren, skorzystały z myślodsiewni. Oprócz dwóch pierwszych, Shaw nie rozpoznawał żadnej z nich – zmiany w ubiorze wskazywały jednak na to, że cofali się w czasie za każdym razem o jakieś dobre siedemdziesiąt lat. W końcu jednak ciąg wspomnień dobiegł końca – ostatnie z nich wyglądało tak, jakby Darren brodził po prostu w gęstej, nieprzeniknionej mgle, a głosy dobiegające do niego z oddali wybrzmiewały w języku, którego nie miał nawet nadziei zrozumieć. Shaw poczuł, jak jego głowa samowolnie unosi się, wynurzając się z misy. W rozpędzie tego ruchu, Krukon cofnął się dwa kroki, potknął się i upadł na tyłek – na szczęście, zdążył już zadbać o rozłożenie w pracowni nowego dywanu. Darren łapał hausty powietrza, dysząc ciężko i patrząc na misę, z której – a raczej z płynu znajdującego się w środku – wydzielało się delikatne, srebrne światło. Kiedy obok jego ułożonej na dywanie ręki wysunęła się górna połowa głowy mieszkającego w Exham Priory ducha-rezydenta, Krukon wzdrygnął się i podskoczył wręcz, przeskakując wzrokiem to na zjawę, to na wciąż otwartą szafę. Na nieme pytanie w oczach Darrena odpowiedział jedynie cichy chichot. - Już myślałem, że nigdy tego nie otworzysz – skwitował rozbawionym głosem niegdysiej-żywy markiz Beresford, po czym zanurzył się z powrotem w podłodze, zapewne wracając do pilnowania swego doczesnego dobytku przed konsumenckimi zakusami ghula Adalberta.
Akceptuje!
Eskil Clearwater
Rok Nauki : VI
Wiek : 20
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 180
C. szczególne : wszędzie nosi ze sobą bezdenny plecak; na głowie czapka z daszkiem + kaptur bluzy
Bardzo łatwo jest wzbudzić ciekawość ośmioletniego dziecka. Nietrudno było zorientować się, że przynajmniej raz w tygodniu babcia wyciągała z szafy coś, co pochłaniało ją na dobre kilkanaście minut. Wielokrotnie podglądał jak wlewa do kamiennej misy błyszczącą wodę, a potem się nad nachyla nad płytą i tak trwa, trwa i trwa. Zapytał kiedyś babcię co to jest, ale z reguły dostawał odpowiedź, że wszystkiego dowie się w swoim czasie. Taka odpowiedź jedynie podjudziła ciekawość młodego półwila. Czekał na okazję kiedy to babcia wyszła na spotkanie Kółka Zauroczonych Zielarek, a niańka była w sklepie tuż po drugiej stronie ulicy. Nie zakradał się, ot, perfidnie otworzył wielką szafę na oścież, bowiem tam ukryta była kamienna płyta - myślodsiewnia. Nie czytał zbyt płynnie, ale udało mu się wydukać pod nosem napis na starym kamieniu - Profecto memoria Ironing secretissimis. Nie miał bladego pojęcia co to wszystko znaczy jednak myślodsiewnia samoistnie opuściła szafę i zatrzymała się tuż przed małym Eskilem. Wokół obręczy dobudowana była półeczka z kilkunastoma fiolkami o płynnej i błyszczącej zawartości, wiele z nich było podpisanych. Nie zwlekał, sięgnął po trzy pierwsze i wlał jedna za drugą do płyty, a następnie zanurzył tam rękę. Delikatnie rzecz ujmując, runął w poplątane wspomnienia babci. Natłok obrazów, scen, głosów, różnorodność krajobrazów sprawiły, że niewiele zrozumiał. Nie potrafił nikogo rozpoznać ani tym bardziej miejsca gdzie się znajdował. Siedział cały czas na tyłku, niezdolny podnieść się i zorientować w sytuacji. Przyświecała mu silna myśl, że właśnie wpadł w srogie kłopoty wszak nie widział nigdzie żadnego wyjścia. Przez moment bał się, że wpadł w jakiś tunel teleportacyjny i go wyniosło na drugi koniec świata tylko czemu ludzie w ogóle nie reagowali na jego obecność? Wołał, próbował złapać kogoś za rękę, ale wszystko było niematerialne... Czyżby umarł? Uszczypnął się, ale czuł ból, więc nie mógł stać się duchem. Tamtego dnia najadł się trochę strachu zanim myślodsiewnia go wyrzuciła z powrotem do rzeczywistości, ale z takim impetem, że ponownie upadł, na plecy, tuż pod nogami swojej niańki. Nie umiał trzymać sekretu i narażając się na awanturę, wypaplał wszystko, żądając przy okazji wyjaśnień. Został surowo pouczony na temat ruszania cudzych rzeczy, a i dostał od niańki szlaban. Nie zraziłsię jednak. Następne dni usłane były milionem pytań, aż w końcu udało mu się dowiedzieć co to jest za urządzenie. Niestety nie otrzymał zgody, aby obejrzeć wszystko ani tym bardziej, aby umieszczać w środku własne wspomnienie - według babci był na to za młody. Po pewnym czasie znudził się męczeniem o to kobiety więc odpuścił. Kilka lat później na nowo rozbudziło się jego zainteresowanie przedmiotem. Tym razem wiedział już jak się obchodzić z myślodsiewnią więc korzystał z niej, a dokładniej rzecz ujmując, podkradał ulokowane w fiolkach wspomnienia i je oglądał. Zdawał sobie sprawę, że to poważne naruszenie cudzej prywatności jednak w tamtym czasie był dzieckiem lekceważącym cudze uczucia. Usprawiedliwiał się, że babcia i tak pokazałby mu swoje wspomnienia tylko za parę lat. Powtarzała wszak, że jest za młody, a on uważał się już za porządnego dwunastolatka, który w okresie wakacyjnym szukał sobie zajęcia. Tak też się stało. Obejrzał parę wspomnień, gdzie między innymi odkrył jakim marnym człowiekiem był jego ojciec. Babcia wielokrotnie zapewniała, że Edmund Clearwater był niezwykłym czarodziejem, utalentowanym i nierozumianym przez społeczeństwo. Prawdą okazało się, że miał problemy z alkoholem i manipulował ludźmi. Oczywiście we wspomnieniu babci oglądał ojca z jak najlepszej perspektywy jednak potrafił dodać sobie dwa do dwóch kiedy w wielu scenach ojciec widziany był w towarzystwie butelki ognistej whiskey. Regularnie zaglądał do myślodsiewni. Wydawało się, że babcia niczego nie podejrzewa, ale po pewnym czasie tknęło go sumienie, że jednak wypadałoby zapytać o pozwolenie. Zanim do tego doszło, zajrzał do wspomnień jeszcze parę razy nim ostatecznie podpytał babcię skąd w ogóle ma myślodsiewnię. Z tego co jego znajomi ze szkoły mawiali to takowe były dosyć drogie i nieczęsto można było je spotkać, a co dopiero posiadać. Dowiedział się, że Clearwaterowie kiedyś pochodzili z czystokrwistej rodziny, nie musieli narzekać na brak majątku ani szacunku. Po tym kiedy utracili swoje małe bogactwo, willę jak i status "jednego z najczystszych rodów" jedyne, co im pozostało to myślodsiewnia. Od tamtego momentu babcia czasem pozwalała mu "oficjalnie" zajrzeć do swych wspomnień po to, aby mógł poznać nieżyjącą już, ludzką część rodziny - dziadków, pradziadków czy bezdzietnych wujków i ciotek. Poznał w końcu też tłumaczenie wygrawerowanego napisu - Pomieszczę wartościowe i najskrytsze wspomnienia. Po pełnym zaspokojeniu ciekawości zrozumiał jak bardzo myślodsiewnia pomaga babci w ułożeniu myśli. Przestał wykradać wspomnienia z fiolek (bo obejrzał niemalże wszystkie i to po piętnaście razy), a czasem babcia z własnej inicjatywy pokazywała mu kilka obrazów z przeszłości - czy to świąt w starej willi, która dziś jest zrównana z ziemią czy to stworzeń, z którymi miała styczność. Od tamtej pory myślodsiewni okazuje należyty szacunek, a tym bardziej do cudzych wspomnień.
Wiele wiele lat później po śmierci babci otrzymał list, który zapisała niedługo przed swoją śmiercią oraz dołączyła do spisanego testamentu.
Spoiler:
Kochany Edwardzie,
Domyślam się, że skoro czytasz ten list to i również zapoznałeś się już z moim testamentem. Oboje wiedzieliśmy, że niebawem mój czas nadejdzie. Nie smuć się, kochany. Taka jest kolej rzeczy, a ja zawsze będę traktować Cię jako dar, bo takim dla mnie byłeś.
Nie ma mnie już przy Tobie, ale będę czuwać nad Tobą razem z Twym ojcem. Moje serce raduje się, że odnalazłeś Lucasa i Sophie. Nie jesteś sam, nigdy nie byłeś i nigdy nie będziesz, pamiętaj o tym drogi Edwardzie. Choć Lucas jest moim najstarszym wnukiem to Tobie, drogi chłopcze, zostawiam w spadku rodzinną myślodsiewnię. Doskonale zdaję sobie sprawę, że w dzieciństwie wielokrotnie do niej zaglądałeś. Myślałeś, że o tym nie wiem, ale pozwalałam Ci na to. Domyślam się, że obejrzałeś większość moich wspomnień, które to ulokowałam w fiolkach przez cały okres mojego długiego życia. To lepszy sposób zachowania piękna przeszłości aniżeli zapis w dzienniku. Wielokrotnie widziałam z jakimi wypiekami na twarzy przesiadywałeś na parapecie i zbywałeś moje zainteresowanie - zastanawiałam się które wspomnienie zdołałeś wówczas obejrzeć. Mój ślub? A może ten dzień gdy w młodości ścigałam się na dumbaderze? Może widziałeś moje pierwsze spotkanie z abraksanem? A może moją pierwszą randkę? Tak wiele tam umieściłam i cieszę się, że Cię to interesowało. Czasami myślałam, że moje opowieści z przeszłości Cię nudzą, a jednak ciepło robiło mi się na sercu kiedy notorycznie zakradałeś się do naszej chichoczącej szafy, aby zajrzeć do płyty myślodsiewni. Ciekawość leży w Twojej naturze dlatego postanowiłam, że ofiaruję Ci tę myślodsiewnię. Niegdyś należała ona do mej matki, wcześniej do babki, a nawet pradziadka. Nie chcę aby tłuste łapy właściciela kamienicy zamknęły się wokół tej cennej myślodsiewni. To jedyne co mi zostało po rodzinnym majątku. Nie wiodło nam się tak jakbym tego dla Ciebie pragnęła.
Wierzę, że z upływem lat i Ty zaczniesz umieszczać w myślodsiewni własne wspomnienia. Kiedy będą przygniatać Cię troski, gdy myśli nie będą chciały się uspokoić to odnajdź ukojenie w swym spadku po mnie. Wraz z myślodsiewnią przepisuję Ci również moje najskrytsze wspomnienia, których być może nie zdążę Ci pokazać. Czuję, że mój czas nadchodzi, a Ty jeszcze nie ukończyłeś siedemnastu lat. Dopiero tedy miałeś poznać kilka dodatkowych wspomnień - m.in. dzień kiedy Twa wilowa matula przyniosła Cię do mnie, dzień kiedy pierwszy raz powiedziałeś, że mnie kochasz, dzień kiedy zamieniłeś się całkowicie w harpię, a pomimo tego przytuliłeś się do mnie. Dzień kiedy ostatni raz widziałam swego syna, a Twego ojca. Tak wiele możesz jeszcze ujrzeć! Korzystaj z tego mądrze i w przyszłości przekaż swym dzieciom bądź wnukom.
Kocham Cie, wnusiu
Hanna Clearwater
Akceptuję!
Vinzent M. Vonnegut
Wiek : 29
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 180cm
C. szczególne : stara blizna przecinająca lewą brew, nieułożone kręcone ciemnobrązowe włosy
Ostatnie dni spędzone w Kairze zdecydowanie nie przeminęły Vinzentowi pod znakiem dobrego humoru i przyjaznej atmosfery. Nie dość, że wykład pewnego profesora historii magii, na który miał zamiar się udać, został odwołany, to jeszcze tego samego wieczora został napadnięty, gdy wracał do motelu z pobliskiego baru. Napastnik zapewne planował go okraść, jednak musiał się srogo zdziwić, gdy w portfelu zamiast zwitka amerykańskich dolarów odnalazł tylko parę galeonów. Ta chwila nieuwagi dała Vonnegutowi okazję do wyrwanie swojej własności z rąk niegodziwca i rzucenia się do ucieczki. Złodziej na szczęście nie zdecydował się wtedy rzucić za nim w pościg. To musiał być mugol, skomentował w myślach, dotykając delikatnie lewej brwi i od razu się krzywiąc. Po wczorajszym spotkaniu z całą pewnością zostanie mu niemiła pamiątka w postaci blizny. Ehh, co za życie... W każdym razie, chcąc jakoś sobie zrekompensować ostatnie przykre zdarzenia, czarodziej postanowił wybrać się na bazar w magicznej dzielnicy miasta. Wprawdzie i tutaj nie mógł mieć stuprocentowej pewności, że nikt mu nie zrobi krzywdy, jednak mimo wszystko liczył, że uda mu się wtopić w tłum i odpocząć po ostatnich rewelacjach, zanim będzie musiał wrócić do sterty książek i dokumentów czekających na niego w pokoju. Wprawdzie wykład okazał się niewypałem, ale to nie oznaczało, że nie mógł zapoznać się dokładniej z działalnością naukową badacza. Wiązał naprawdę duże nadzieje z tą konferencją naukową. Wszystko wskazywało na to, że jego podróż po świecie dobiega końca, więc zależało mu, aby zakończyć ją pozytywnym akcentem. A może po prostu szukał wymówki, aby nie wracać do Niemiec? Z licznych listów i patronusów matki wynikało, że w domu nie działo się najlepiej, a jego powrót miałby uspokoić nastroje. Nie miał nic przeciwko zahaczeniu o rodzinne strony, bo była to dobra okazja, żeby znowu spotkać bliźnięta, jednak nie mógł otrząsnąć się z przeświadczenia, że jeśli jego noga przekroczy próg rodzinnej rezydencji, to wyrwanie się stamtąd wcale nie będzie takie znowóż proste. W dalszym ciągu bijąc się z myślami i starając się jednocześnie ignorować pulsujący ból skroni, Vonnegut mijał kolejne kramy i stoiska, aż w pewnym momencie dostrzegł dosłowne morze, nie, ocean ludzi nadchodzących z naprzeciwka. Chcąc uniknąć spotkania z tłumem, prędko skrył się w małym sklepie z kadzidłami zlokalizowanym w budynku tuż obok. Dopiero teraz, gdy się zatrzymał, zorientował się, że w powietrzu unosi się dosyć... interesująca woń. Zapach mirry zmieszany z aromatem tanich perfum oraz przypraw, a na koniec wzbogacony o odór potu toczącego się przez bazar tłumu w to parne popołudnie, był odurzający i to nie w ten dobry sposób. Vinzentowi zakręciło się w głowie i korzystając z tego, że w sklepiku nie było akurat innych klientów, przysiadł na plastikowym krześle, stojącym przy samym wejściu. Może jednak powinien był uznać incydent z poprzedniego dnia za zły omen i po prostu spędzić dzień w znajomych czterech ścianach i towarzystwie opasłych tomiszczy? Zamknął na moment oczy, licząc, że pomoże mu to dojść do siebie, jednak woń mieszanki zapachowej stała się, o ile to w ogóle możliwe, jeszcze bardziej intensywna. Przez dłuższą chwilę walczył z tym nieprzyjemnym uczuciem, aż w końcu mu się poddał. Ku jego zaskoczeni nawet udało mu się nieco rozluźnić, a ból głowy jakby ustał. Z masy zapachów unoszących się w powietrzu udało mu się wyróżnić jeden silniejszy od wszystkich innych, jednak skryty w ich cieniu, jakby nie chciał się od razu ujawnić przed nowoprzybyłym. To było kadzidło, co do tego miał stuprocentową pewność, jednak nietypowe, inne niż te palone na korytarzach moteli lub sprzedawane na każdym rogu. Zioła, swego rodzaju korzenna woń i coś jeszcze czego nie mógł w pełni zidentyfikować. Huh, może gdyby bardziej uważał na zielarstwie, nie miałby z tym problemu? Zirytowało go to, że nie może skojarzyć woni z konkretnym składnikiem. Był przekonany, że było to coś niebywale banalnego. Coś, co jego matka hodowała od lat w ogrodzie lub jakieś zielsko pokazywane na zajęciach już na pierwszym roku nauki w akademii Trausnitz. Co by pomyśleli jego byli nauczyciele, gdyby go teraz zobaczyli? O, spójrzcie na niego, niby takie dobre wyniki w nauce miał, a nie wie tak podstawowej rzeczy! Wstyd! Wtem, zupełnie jakby ktoś poruszył niewidzialną stronę w jego głowie, umysł mężczyzny zaczęły zalewać wątpliwości i strach. Może nie powinien był tutaj w ogóle przyjeżdżać? Może zamiast pakować się na Bliski Wschód, powinien był wybrać jakiś bezpieczniejszy region świata do zwiedzenia? Czy jeśli teraz wyjdzie, to znowu zostanie napadnięty? A może gorzej, facet, który go wczoraj zaskoczył, gdy był w stanie lekkiego upojenia alkoholowego, wróci po niego, aby dokończyć dzieła? Może wtedy wcale nie zamierzał tylko i wyłącznie go ograbić, ale także pozbawić życia? Czy mogłem narazić się komuś podczas któregoś z wyjazdów?, zachodził w głowę. Wprawdzie nie przypominał sobie, aby rozsierdził swoimi wizytami w różnych zakątkach globu jakiegoś zwariowanego obrońcę historii i zabytków, ale kto wie, może faktycznie był na czyimś celowniku? Otworzył powoli oczy, pozwalając, aby jego rozbiegane spojrzenie zaczęło dziko błądzić z jednego zakątka sklepu w drugi, aż w końcu spoczęło za oknem, prześlizgując się z jednego przechodnia na drugiego. Czy ta kobieta z wielokolorową chustą na głowie byłaby w stanie zrobić mu krzywdę? A może ten postawny blondyn, kupujący cały wagon papierosów tylko czekał, aż Vinz wyściubi nos na zewnątrz, aby zaciągnąć go w pobliski zaułek i teleportować do jakiejś meliny na obrzeżach miasta, aby tam go skatować i obserwować jak uchodzi z niego życie? Może jeśli spróbują pozbawić mnie orga..., dorzucił w myślach, gdy nagle zgubił wątek. Coś się zmieniło. Wyczuł to i od razu począł taksować otoczenie wzrokiem, który w końcu utkwił w sprzedawcy, który właśnie zaczynał wygaszać jedno z kadzideł. Z jakiegoś powodu, Vonnegut nie był w stanie przestać patrzeć na tę z pozoru prostą czynność. Tak jak pozostałości kadzidłowego dymu powoli rozpływały się w powietrzu, tak i irracjonalny, jak się okazało, strach przestawał mieć Vinzenta w swojej mocy. Ignorując towarzyszący mu wciąż delikatny niepokój, podniósł się z miejsca i podszedł do wygasłego już kadzidła, obserwując je z zainteresowaniem. Czyżby to właśnie była przyczyna jego dziwnego nastroju? Nieznane mu dotąd połączenie rzadkich ziół, żywicy i minerałów? Był świadomy tego, że tego rodzaju mieszanki mogą mieć najróżniejsze właściwości, a niektóre z nich można było znaleźć nawet w mugolskich sklepach, jednak nigdy wcześniej nie doświadczył czegoś równie intensywnego. Efekt był bardzo silny. A może on był za mało odporny? Zmarszczył brwi. W niepowołanych rękach taki artefakt mógłby zmienić się w dosyć dyskretną broń lub środek manipulacji, jednak w innych mogło stanowić ciekawostkę. Potencjalny obiekt badań. Na samą myśl zaświeciły mu się oczy. Wprawdzie nie był żadnym mistrzem eliksirów, a i w szklarniach nie przesiadywał jakoś często, jednak potrafił sobie wyobrazić, że gdyby udało mu się nawiązać współpracę z osobą o odpowiednich umiejętnościach, mógłby dowiedzieć się masy interesujących rzeczy. Może dzięki rozłożeniu tego specyfiku na części pierwsze mogliby dokopać się do składnika, który wywoływał taką trwogę? Czy w starych księgach o historii tego regionu były jakieś wskazówki na ten temat? Nie chciał przepuścić takiej okazji. Przypominając sobie naprędce zwrot powitalny w lokalnym języku, zaczepił sprzedawcę i zaczął go wypytywać o kadzidło. Mężczyzna wydawał się stosunkowo zadowolony z tego, że może porozmawiać z kimś o swoich produktach i rozgadał się na tyle, że nawet ściągnął z półki parę innych specyfików, najwyraźniej licząc, że te także mogą przykuć uwagę Vinzenta. Niemca interesowała jednak ta konkretna mieszanka i w procesie długiego targowania się, udało mu się ją nabyć, przy okazji kupując jeszcze jedno zwykłe kadzidło. Opuszczając sklep, nie miał pojęcia, czy sprzedawca nawet wiedział, że sprzedawca nawet wiedział, że sprzedaje kadzidło zdolne zaszczepić strach w sercach osób postronnych. A może to po prostu Vinzent miał pecha, że artefakt zadział na niego dużo mocniej? Cóż, czas pokaże, ponieważ młody czarodziej nie miał zamiaru zmarnować tej szansy. Skoro nie udało mu się dostać na spotkanie z egipskim profesorem, dla którego przebył taki szmat drogi, to może, chociaż po powrocie do Niemiec uda mu się poznać tajemnicę tego niepozornego zawiniątka, które teraz spoczywało w jego kieszeni?
Akceptuję!
Vinzent M. Vonnegut
Wiek : 29
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 180cm
C. szczególne : stara blizna przecinająca lewą brew, nieułożone kręcone ciemnobrązowe włosy
Październik zapowiadał się całkiem obiecująco. Vinzent nie tylko zaadaptował się do warunków panujących w Hogwarcie, ale także aktywnie asystował na zajęciach Historii Magii oraz robił co w jego mocy, aby znaleźć wspólny język zarówno z uczniami, jak i kadrą akademii magii. Wprawdzie w ostatnich dniach klątwa utrudniała mu w znacznym stopniu życie, jednak i tę niedogodność uczył się pokonywać. Oczywiście, nie przyzwyczaił się do nieoczekiwanej utraty wzroku w losowych porach dnia, ponieważ trudno byłoby przejść z czymś takim do porządku dziennego w ciągu kilku dni. Mimo to, zdecydował się walczyć ze swoim strachem i nawet parę razy udało mu pod wpływem przekleństwa teleportować się prosto do mieszkania bez żadnych problemów! Prawdziwy sukces! Pomimo tego, że w jego życiu sporo się w ostatnim czasie wydarzyło, nie potrafił przestać myśleć o sprawie inskrypcji z tajemniczego głazu, która miała dotyczyć Camelotu. Cały czas czekał na jakieś wieści z Biura Tłumaczy, czy nawet z pierwszych stron Proroka Codziennego, jednak żadne nowe informacje nie nadchodziły. Niepokoiło go to. Czy popełnił błąd, przyjmując to drobne zlecenie? A może jego wiedza na temat run nie była na tyle zadowalającym poziomie, aby uznać jego raport i wysnute w nim wnioski za wystarczająco dobrze uzasadnione? Nie mogąc pozbyć się tych myśli z głowy, mężczyzna zdecydował się napisać do rodzinnego domu, a konkretnie do swojej matki. Już na etapie studiów doskonale wiedział, że starożytne runy nie były jego konikiem, jednak nie mógł dłużej ignorować tych braków w wiedzy. Nie chciał prosić o pomoc innych specjalistów z kadry Hogwartu i publicznie przyznać się do tego, że akurat na tym polu brak mu umiejętności na wysokim poziomie. Stąd właśnie wziął się pomysł napisania do rodziców. Vinzent wiedział, że w posiadłości w Monachium wciąż powinno znajdować się narzędzie, które mogło mu niezmiernie pomóc. Za czasów nauki w Trausnitz jego matka sprowadziła specjalnie dla niego z zagranicy zestaw oryginalnych kamieni runicznych skrywających w sobie pierwotną magię. Wprawdzie w zamyśle przedmioty te miały służyć czarodziejom obytym w tej dziedzinie magii, jednak nawet dla zwykłego nastolatka stanowiły nie lada ułatwienie. Trudno było mu ubrać w słowa uczucia towarzyszące używaniu tego artefaktu, jednak gdyby musiał to jakoś sprecyzować, to stwierdziłby, że “udrażniały jego umysł”. Pozwalały na obejście najbardziej skomplikowanych problemów na około, pomagając znaleźć prawidłową odpowiedź. Niektórzy uznaliby to za oszustwo lub drogę na skróty, jednak rodzice zgodnie stwierdzili, że artefakt nie zadziałałby odpowiednio w rękach osoby, która nie miała bladego pojęcia o runach. Ponoć, aby kamienie runiczne były jakkolwiek pomocne, użytkownik musiał posiadać, chociaż podstawową wiedzę na ich temat. Merlinie, spraw, aby wciąż były w domu, pomyślał z nadzieją, kreśląc kolejne zdania na kawałku pergaminu. Wątpił w to, aby rodzice pozbyli się zestawu, jednak nie mógł wykluczyć, że w ciągu ostatnich lat nie trafił do bliźniaków. Gdyby miał wybierać, stawiałby, że Tilio prędzej zainteresowałby się tą pomocą naukową. Wanda prędzej zdecydowałaby się na poprawianie egzaminów w środku wakacji niż powiadomienie rodziców o swoich tragicznych ocenach. Pod koniec swojej wiadomości, Vinzent zdecydował się podzielić z matką swoimi wątpliwościami względem miejsca przebywania artefaktu, a następnie zakończył list gorącymi pozdrowieniami. Naprawdę miał nadzieję, że runy wciąż spoczywały w którymś z kufrów na strachu, a nie upchnięte w szafce nocnej w Trausnitz. Na samą myśl o tym, ile listów musiałby wypisać, zanim dostałby je w swoje ręce, westchnął ciężko. Oczywiście, w ostateczności mógł zaryzykować szybki wypad za granicę, jednak wiązałoby się to z wydatkami, nerwami i późniejszym nadrabianiem zaległości w pracy. Przewrócił oczami. Kiedyś życie było dużo prostsze...
~*~
— Mamy nadzieję, że przesłany przez nas upominek pomoże ci w nauce do egzaminów — mruknął do siebie zaledwie osiemnastoletni Vinzent, czytając na głos list, który otrzymał podczas śniadania wraz z dołączoną do niego paczką. Prawdę mówiąc, nie spodziewał się tak szybkiej odpowiedzi z domu, jednak doceniał wysiłki rodziców. Ze snutej przez matkę opowieści, wynikało, że wysłała co najmniej tuzin listów, odwiedziła sąsiadów i skontaktowała się z krewnymi z zagranicy, aby znaleźć coś, co mogłoby mu pomóc przy nauce starożytnych run. W jego oczach szkoła postawiła już na nim praktycznie krzyżyk. Nauczyciele chętnie mówili mu jaki materiał powinien opanować, ale niekoniecznie zapewniali narzędzia i przybory, które mogłyby proces nauki ułatwić. Podejrzewał, że było to w dużej mierze spowodowane tym iż byli święcie przekonani o tym, że wystarczy delikatnie popchnąć go w odpowiednią stronę, a koła maszyny same pójdą w ruch i szybko na własną rękę przyswoi materiał, z którym zalegał. W końcu, skoro z większością przedmiotów dotyczących Historii Magii radził sobie bez większych problemów, to Starożytne Runy nie powinny być zbyt dużym wyzwaniem, prawda? Vonneguta przerażał przede wszystkim drastyczny przeskok względem wymagań z siódmego roku nauki w szkole, a pierwszego roku studiów. Wprawdzie słyszał od starszych znajomych, że na tym poziomie edukacji wymaga się dużo większej wiedzy i zaangażowania, jednak nie spodziewał się, że będzie miał na tych zajęciach aż takie problemy! Najgorsze w tym wszystko było to, że w gruncie rzeczy sama koncepcja tłumaczeń pism zapisanych pismem runicznych na język obowiązujący w szkole nawet mu się podobała! Nie tylko wymagało to kreatywności, dużej wiedzy o języku, ale także umiejętności dostosowania przekładu do odpowiednich norm kulturowych i zachowania przy tym oryginalnej myśli autora. Nie wiedzieć czemu to same runy stanowiły problem. Mógł spędzać nad książkami całe dnie i noce, ale przyswojona wiedza zdawała się uchodzić z niego, akurat, gdy przychodziła pora napisać test, nie mówiąc już o płynnej prezentacji swoich umiejętności przed resztą grupy i profesorem. Poproszenie o pomoc rodziny wydawało się jedynym logicznym rozwiązaniem, jakie mu pozostałe. Nauczycieli pytał, rówieśników pytał... Wykorzystał wszystkie opcje dostępne w gmachu Trausnitz, więc musiał sięgnąć dalej. Tym bardziej ciekawiła go zawartość otrzymanej paczki. Wiedział, że rodzice byli dosyć pomysłowymi i zaradnymi ludźmi, jednak nie miał bladego pojęcia, co takiego udało im się odnaleźć w tak krótkim czasie. Po zdarciu papieru zabezpieczającego ujrzał przed sobą elegancką szkatułkę, która wyglądała jak opakowanie na biżuterię jednej z najdroższych sklepów magijubilerskich. Może zaczęli sprzedawać jakieś pierścienie albo naszyjniki, które ułatwiają zrozumie..., nie zdążył nawet dokończyć tej myśli, ponieważ automatycznie podniósł wieko. W środku znajdował się cały zestaw kamieni z wyrysowaniu runami, a każdy z nich znajdował się w osobnej przegródce. Vinzentowi zaświeciły się oczy na ten widok. Wyglądały przepięknie, ale przy tym było w nich coś niezwykle przyciągającego. Nie mogąc się powstrzymać, sięgnął po jeden z kamyczków, obracając go w dłoniach. Były nieco ciężkie, ale także zdawały się lekko... wibrować? Być może tylko mu się wydawało, ale był przekonany, że czuł energię magiczną prześlizgującą się po wyrysowanym na kamyku symbolu. Czyżby to była ich tajemnica? Były zaklęte bądź przesiąknięte magią? Okazja do sprawdzenia tej teorii pojawiła się zaledwie parę godzin później, podczas zebrania kółka naukowego. W ramach ćwiczeń mieli przetłumaczyć i przestudiować tekst dotyczący jednego z konfliktów czarodziejów. Z początku Vinzentowi szło jak zwykle, czyli nie najlepiej, jednak gdy zaczął wykorzystywać kamienie zaszła pewna zmiana. Nie można było powiedzieć, że runy same podsuwały mu odpowiedzi lub pozwalały na bezproblemowe odczytanie inskrypcji sprzed wieków. Zamiast tego zdawały się modyfikować jego sposób myślenia, podpowiadając mu gdzie powinien spojrzeć, aby znaleźć odpowiedź. Wiesz, co oznacza ten symbol. Musisz tylko sobie przypomnieć, zdawały się mówić.
~*~
Odpowiedź z Monachium przyszła po kilku dniach. Jak się okazało, zestaw run faktycznie znajdował się w posiadłości i nikt nawet nie pomyślał o tym, aby zabrać je lub wysłać do Trausnitz, więc mogły bez żadnych problemów wrócić do ich ostatniego właściciela. Szkatułka wyglądała nieco inaczej niż kiedyś. Była nieco poobijana, zakurzona, a drewno jakby straciło swoją dawną barwę. Same kamienie nie straciły jednak ani trochę na swojej mocy. Ba, można było mieć wrażenie, że w ciągu ostatnich lat wręcz ich siła wzrosła, ponieważ teraz można było ją wyczuć, nie uchylając wieczka nawet na milimetr. Vinzent uśmiechnął się pod nosem. Ten mały pakunek z całą pewnością okaże się niebywale przydatny w najbliższych miesiącach.
akceptuję!
Eugene 'Jinx' Queen
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 173
C. szczególne : Przekłute uszy; czasem noszony kolczyk w nosie; drobne i mniej drobne tatuaże; pomalowane paznokcie; bardzo ekspresyjny sposób bycia; krwawy znak
Odkąd pamiętam, każdą wolną od głupich pomysłów chwilę spędzałem na obserwowaniu nieba; bezchmurnego, deszczowego, nocnego, totalnie obojętnie. W przeciwieństwie do astronomicznych zapaleńców, to nie zjawiska atmosferyczne mnie fascynowały, ale bezkres nade mną. Lubiłem wyobrażać sobie, że kiedyś się znajdę tam, na samym szczycie, gdzie nic już więcej nie będzie mnie przerastać. Z biegiem lat zrozumiałem, że także moje wielkie zamiłowanie do ptaków, smoków, a nawet owadów jest skutkiem innego, o wiele poważniejszego przyciągania. Przyciągania do powietrza. - Eshe, Eshe, czy ja też mogę? Proooszę - marudziłem za każdym, serio każdym razem, kiedy tylko pojawiały się plotki o cienioskrzydłych atakujących okolicę, a ludzie z miasteczka przygotowywali się na wyprawę w góry, by ubić stwora. Bardzo chciałem na własne oczy zobaczyć jego powolny, dumny lot, równie piękny co niebezpieczny. I za każdym razem, kiedy widziałem młodych ludzi skaczących na bungee. Moment całkowicie bezwładnego spadania przy świadomości, że lada chwila lina poderwie osobę ponownie do góry, wydawał mi się czystą magią. Za każdym razem, kiedy widziałem dzieciaki wspinające się na szczyty drzew. Na to czasami mi pozwalano, przynajmniej kiedy mama nie patrzyła, ale sam przestałem się z nimi bawić, gdy w wieku dziewięciu lat pchnąłem innego chłopca, bo chciałem, żeby poleciał. Oczywiście tego nie zrobił, nie miał skrzydeł.
***
Byliśmy raz na wycieczce w poszukiwaniu młodych buchorożców; coraz częściej zdarzało się, że stworzenia podchodziły blisko osad ludzkich, najwyraźniej poszukując jakiegoś łatwego pożywienia. Nawet się do tego przyzwyczailiśmy, zamiast przeganiać i zabijać buchorożce, wystarczyło omijać określone okolice w późnych godzinach. W końcu nikomu w tych czasach nie było lekko - tak mawiała moja matka. Wstaliśmy bardzo rano, uzbrojeni w aparaty i dobre humory. Nigdy wcześniej nie widziałem buchorożca na żywo, więc miało to być dla mnie wielkie wydarzenie. To nie była moja pierwsza wyprawa z Eshe, znałem ich zasady, by nigdy nie płoszyć, nigdy nie podchodzić zbyt blisko... Oczywiście, że zdradziła mnie brawura. Sądziłem, że jestem już tak dojrzały, tak cierpliwy, tak samodzielny... Widząc zarys potężnej sylwetki stworzenia w pobliżu, zignorowałem przeczucie, podciągając się bliżej, nie zwracając uwagi na resztę otoczenia. Kliknięcie amatorskiego aparatu w ciszy poranka rozbrzmiało w zwierzęcych uszach jak wystrzał salwy z różdżki. Cofnąłem się przestraszony, ale ostry róg już mierzył w moją stronę, a łoskot biegu tonowego stworzenia poruszał całą ziemię. Ledwie słyszałem krzyk Eshe, ledwie poczułem, jak zostaję poderwany do góry, a nagły wiatr smaga mnie w policzek. - Co to za buty? - zapytałem potem Eshe, trącając jedno z trzepoczących skrzydełek, kiedy siedzieliśmy już w domu. Widziałem kilka razy, że je nosił, sądziłem jednak, że to tylko wymyślna ozdoba. Nie myślałem, że ten charakterystyczny dla niego lekki i płynny krok, może pochodzić od butów, unoszących go zawsze te kilka milimetrów ponad powierzchnią ziemi - prawdopodobnie dlatego jego podeszwy zawsze były czyste a piasek nie wchodził pomiędzy palce. - Talaria, uskrzydlone sandały - odparł wtedy zdawkowo, ewidentnie widząc niebezpieczeństwo w błysku moich oczu. Zdawało mi się czasem, że Eshe zna mnie lepiej nawet od Holly. - Skąd je masz? Mógłbyś wzbić się w nich tak wysoko jak latają ptaki? - Nie aż tak... Ale na tyle, by ściągnąć łobuza z wysokiej gałęzi? Tak - Widziałem uśmiech w kąciku jego ust, mówiący mi, że być może kiedyś to sprawdził - ja jednak zupełnie tego nie pamiętałem. - Dostałem je od partnera biznesowego. Wszyscy wiedzieli, że jestem najwolniejszym biegaczem w całej wiosce, więc były mi przydatne dawniej... kiedy nie zajmowałem się fotografowaniem zwierząt. Kiedy je zabijał dla rogów i pazurów, Holly mi mówiła. Wiedziałem jednak, że bardzo tego żałował, więc nie wyciągałem nigdy tego przeciw niemu. Wyobrażałem sobie, że z takimi butami zupełnie niczego nie trzeba się bać, skoro tak szybko jak wiatr można umknąć w górę. - Mogę? - zapytałem oczywiście, nim zdążyłem się powstrzymać. Cichy śmiech Eshe podpowiedział mi, że spodziewał się tego pytania. - Jeszcze nie teraz, Jinx.
***
Nie wiem, co mnie podkusiło, by przełamać pospiesznie lak, gdy tylko rozpoznałem na kopercie schludne pismo, przynoszące tak wiele wspomnień. Głosy moich przyjaciół zlewają się w mojej głowie w jeden szmer, gdy całym sobą chłonę treść wiadomości; ledwie kilkadziesiąt słów, a tak wiele znaczących.
Drogi Genie,
17 urodziny to ważny dzień dla każdego czarodzieja - dziś wkraczasz w dorosłość i bierzesz za siebie pełną odpowiedzialność. Mam nadzieję, że nie masz mi za złe tego, jak potoczyły się rzeczy... Ale Merlin mi świadkiem, że próbowałem. Próbowałem przekonać Holly, żebyście nie wyjeżdżali, próbowałem się z Tobą skontaktować listownie za jej zgodą i raz nawet byłem w Wielkiej Brytanii, ale Holly zagroziła mi zaangażowaniem wizengamotu, skoro ma teraz znajomych w Ministerstwie. Wiem, że nic by nie wskórała, ale nie chciałem się szarpać, sam wiesz, jaka potrafi być narwana. Naprawdę przepraszam, że nie mogę osobiście złożyć Ci życzeń. Liczę jednak, że kiedy już się z nimi zaprzyjaźnisz i skończysz szkołę, to pomogą Ci wrócić do domu. Jest wiele spraw, o których chciałbym z Tobą porozmawiać, ale myślę, że będzie lepiej, jeżeli zostawimy je na czas, gdy osobiście się spotkamy. Tymczasem ucz się pilnie i korzystaj z młodości. Wszystkiego najlepszego.
Eshe
P.S.: Pod żadnym pozorem nie pokazuj tych butów matce i nie mów jej, że do Ciebie napisałem. Uważaj na głowę!
To nie jest odpowiedni moment na uczucie, które zaczyna ściskać mnie w klatce piersiowej, zupełnie jak wtedy, kiedy założyłem się z Rocco, który z nas jako pierwszy wespnie się po rozłożystym drzewie w ogrodzie Swansea; oczywiście poślizgnąłem się już na samym stracie, lądując na plecach bez oddechu. Teraz też czuję, że w moich płucach brakuje powietrza i w żaden sposób nie mogę tego przezwyciężyć. Składam więc list i dobieram się do pudełka, bo przecież po to tu wszyscy jesteśmy; by cieszyć się urodzinami moimi i Rocco. - Wow, nie widzieliśmy się kilka lat, a on mi wysyła na urodziny używane buty. Ten to ma gest - komentuję, wyciągając z pudełka sandał ozdobiony skrzydełkiem; z lekka kiczowaty i średnio użyteczny przy wiecznie padającym w Anglii deszczu, dokładnie taki, jaki zapamiętałem, dokładnie taki, jak mi się spodobał. I oczywiście zachowuję się tak, jakbym nie pamiętał, jak poważny jest to podarek; ku uciesze obsiadających mnie znajomych, kontrolnie wącham wewnętrzną podeszwę przed zawyrokowaniem: - Okej, przynajmniej nie pachną na używane. Nikt nie musi mnie namawiać do przymierzenia hermesowskich bucików; mam już na sobie wielką czapę z lwią głową i nową pelerynkę, tak elegancką, że nawet szpetny Salazar wyglądałby w niej jak ta lala. Strzelam teatralnie palcami zanim naciągam wyżej skarpety z podobiznami Lockharta - bo umówmy się, to jest ikona - i zakładam na stopy skrzydlate buty, które natychmiast dopasowują się do mojego rozmiaru. Dreszcz ekscytacji już przyprawia mnie o gęsią skórkę. - No i jak wyglądam? - zagaduję wesoło Marlenę, by wyciągnąć kilka ochów i achów, wdzięcznie pozując raz z lewej strony, raz z prawej, raz zarzucając peleryną i wykonując niemal baletowy obrót. - No dobra, spróbujmy to uruchomić. Abrakadabra, skrzydełka ruszcie się? Rozkazuję wam latać...? Eee, o wiem! - Wskakuję na oparcie kanapy, uznając, że sandały muszą po prostu poczuć trochę wiatru, by się rozbudzić z podróżniczego letargu - w końcu swoją wyprawę w pudełku rozpoczęły w Afryce. Zeskakuję z tej niesamowitej odległości jednego metra; już niemal czuję w stopach elektryzującą energię, już czuję się panem wszechświata, dopóki sekundę później nie ląduję ciężko na podłodze. - Och cmon. Nie wykluczam, że Eshe po prostu wysłał mi zepsute buty, żeby zrzucić potem winę na mnie; zrobiłem tak w piątej klasie, prosząc Rocco żeby odniósł za mnie do szatni na szybko sklejoną miotłę po tym jak rąbnąłem nią o ziemię. Nie poddaję się jednak od razu - podskakuję, trącam palcami skrzydełka, żeby je ocucić, ale nic nie działa, dopóki nie siadam po prostu na ziemi i faktycznie skupiam się na tym, co chcę osiągnąć. Wizualizacja to podobno jedna z lepszych metod osiągania postawionych sobie celów. Oczami wyobraźni widzę więc siebie, lewitującego tryumfalnie kilka centymetrów nad podłogą - pamiętam przecież jeszcze z jaką lekkością robił to zawsze Eshe. Oddycham spokojniej, pochwytując nieśmiały ruch skrzydełka. No i oczywiście, że się ekscytuję. Kto by się nie podekscytował? Sandały muszą jakoś wyczuć impuls, który przeze mnie przebiega, bo nagle się podrywają, tak jak chciałem na początku... a nawet bardziej. Zdążam tylko cicho zakrzyknąć, zanim nogi wyrywają się spode mnie i lecą tam, gdzie nawykła być głowa. Szkoda tylko, że reszta mojego ciała nie nadąża i w konsekwencji ryję ostro głową w podłogę. Całe szczęście, że lwia czapka amortyzuje to uderzenie. Zresztą, szczerze, kogo obchodziłby ból głowy, kiedy połowa mojego ciała beztrosko sobie szybuje. Technikę muszę jeszcze dopracować, ale już teraz mogę z szczerym zachwytem zakrzyknąć "zajebiste!"
Akceptuję!
The author of this message was banned from the forum - See the message
Aurelia Leveret
Rok Nauki : VI
Wiek : 19
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 165 cm
C. szczególne : Noszę pierścień Hannibala na palcu serdecznym lewej ręki.
Jeszcze będąc dzieckiem słyszałam historie o magicznym pierścieniu. Jako magomedycy, moi rodzice marzyli o posiadaniu jednego z nich, by móc pomagać rannym. Temat został szybko zakończony, no bo przecież czym by mógł być taki przedmiot, jak jedynie bajką? Przestałam o tym myśleć, pochłonięta innymi, "ważnymi" rzeczami. Pamięć pozostała, skryta w zakamarkach umysłu, jakby czekała na odpowiedni moment, by ponownie ujrzeć światło dzienne.
Stało się tak, gdy czytałam jedną z pozycji, poświęconej magii leczniczej. Była to jedynie wzmianka, ot ciekawostka, zamieszczona na marginesie strony. Zamyśliłam się, wiedząc, że gdzieś już słyszałam o tych pierścieniach. Zaczęłam szperać dalej, traktując to bardziej jako zabawę niż faktyczne poszukiwania. Pytałam bibliotekarki i nauczycieli, czy słyszeli coś na ten temat, uzyskiwałam dość różne informacje, w większości zakończone protekcjonalnym uśmiechem i próbą zbycia. Ponownie temat został potraktowany jak bajka dla dzieci. Zapewne i ja bym tak uczyniła, gdyby nie mały zgrzyt. Dowiedziałam się, że jedna z pozycji znajduje się w dziale ksiąg zakazanych. Wzbudziło to moją ciekawość, no bo co książka z informacjami dla dzieci robi w sekcji dla ksiąg niebezpiecznych? Byłam zbyt młoda, by uzyskać zgodę na dostęp, więc kontynuowałam poszukiwania pod innym kontem. Będąc uczennicą nie miałam zbytniego pola manewru, poza Hogwarcką biblioteką miałam do wyboru zbiory moich rodziców. Musiałam poczekać do wakacji, by móc rzucić na nie oko.
To był chyba jedyny rok, w którym chciałam, by wakacje przyszły jak najszybciej. Tęskniłam za rodziną, to oczywiste, jednak czas w domu spędzałam na ogół sama. Tym razem okazało się to przydatne, bo nikt nie przeszkadzał mi w wertowaniu ksiąg. Natknęłam się nawet na stare zapiski dotyczące pierścieni, co pchnęło moją uwagę dalej. Poruszyłam ten temat przy stole podczas obiadu, otrzymując dziwaczne spojrzenia ze strony rodziców. Jeszcze dziwniejszy były, kiedy ich poprosiłam o wycieczkę do Francji, do miejsca, gdzie podobno znajdował się jeden z artefaktów. Plan początkowo niezbyt się spodobał, ale skoro w zasadzie nigdzie nie jeździliśmy na wczasy, to jakoś dali się przekonać. Jedną podróż świstoklikiem później i kilka godzin chodzenia bez konkretnego celu później, stwierdziłam, że była to strata czasu. Nie znalazłam nic, kompletnie nic, nawet jednej wskazówki. Z drugiej strony, gdyby to było takie proste, to przedmiot już dawno zostałby odnaleziony. Musiałam zrobić dobrą minę to przegranej gry i spędzić czas z rodzicami na już nie tak ciekawym zwiedzaniu.
Dalszy ciąg poszukiwań był możliwy dopiero na szóstym roku nauki. Wciąż z dużą dawką nieprzychylności do mojego buszowania po dziale zakazanym, zdołałam wysępić przepustkę na tą jedną, upragnioną księgę. Byłabym głupia, spodziewając się znaleźć tam odpowiedzi na wszystkie pytanie, ale zdecydowanie było tam zawarte więcej informacji niż gdziekolwiek indziej. Wskazane miejsca były porozrzucane po całym świecie, a nawet jeśli jedno z nich było prawdziwe, to poszukiwania zajęłyby mi kolejne trzydzieści lat jak nie więcej. Pojawiło się pytanie o sens całego przedsięwzięcia. Czy byłam gotowa poświęcić praktycznie całe dorosłe życie na gonitwą za bajkami? Chwilowo pozostawiłam je bez odpowiedzi, ale wiedziałam, że prędzej czy później będę musiała to zrobić. A zegarek nieubłagalnie biegł do przodu.
Odpowiedź odnalazłam w bardzo nietypowym miejscu i czasie. Wakacje po skończeniu szóstej klasy, magiczna kraina Avalonu. Sam fakt, że mogłam stąpać po tej świętej ziemi był dla mnie niepojęty. Spotkałam się tam z wieloma cudami jak i przekleństwami, popisując się głupotą i swoją skrytą odwagą. Podczas jednej z wędrówek natknęłam się na jaskinię. Każda część mojego czaroślinkowego ciała podpowiadała mi, że wejście tam to bardzo głupi pomysł. Oczywiście rzuciłam lumos i wparowałam do środka. Droga ciągnęła się dość długo, a im dalej oddalałam się od wejścia, tym większe odczuwałam większe ciarki. Niepewność tego co spotkam, zdrowy rozsądek dzwoniący na alarm i światło różdżki, jakby coraz bardziej niknące w gęstniejącej ciemności. Szłam na coraz bardziej galaretowanych nogach, także przewróciłam się na napotkanych schodach. Całe szczęście było ich z cztery. Stęknęłam, łapiąc się ręką za swój głupi łeb w miejscu, gdzie na pewno pojawi się guz. Poświeciłam dookoła różdżką, ku swojemu zdziwieniu dostrzegając czyjś grobowiec. Kolejny powód by stąd jak najszybciej uciec. Ja natomiast, podobnie do bohaterów filmów gatunku horror, podeszłam bliżej, dostrzegając odsuniętą płytę grobowca. Ponownie przeszły mnie ciarki, a w umyśle pojawiły się wizje bycia zjedzoną przez wampira, inferiusa, zombie lub innego potwora. Zajrzałam do środka i...w zasadzie, to był pusty. Już miałam włączyć tryb ucieczki z wrzaskiem, gdy w świetle różdżki coś mi mignęło. Zaryzykował i sięgnęłam po przedmiot, jak się okazało, pierścień. Schowałam go do kieszeni i czym prędzej wybiegłam z krypty, jaskini, czy gdziekolwiek się znajdowałam.
Za oglądanie przedmiotu zabrałam się dopiero kilka dni później. Potrzebowałam czasu dla siebie, by przestać rozmyślać o swoim czynie jak bezczeszczeniu grobowca. Skoro nie ja odsunęłam płytę, a w środku nikogo nie było, to nie powinnam czuć się winna, prawda? Wyciągnęłam pierścień i przyglądnęłam się mu w świetle słonecznym. Gdy szczęka mogła mi odpaść, to właśnie by to zrobiła. Przetarłam oczy i szybko sięgnęłam do torby, grzebiąc po notatniku, mnąc przy tym jego strony i mało ich nie rozdzierając. Dotarłam do wklejonego zdjęcia pierścienia i położyłam obok niego moje znalezisko. Patrzyłam to na jedno, to na drugie, czując, że mało brakuje by straciła przytomność. Na moim notatniku leżał najprawdziwszy pierścień Hannibala. Skąd się on wziął w tamtym grobowcu, tego za cholerę nie wiedziałam. Byłam obecnie zbyt szczęśliwa, by rozmyślać na tym faktem i ewentualnych konsekwencjach, które były z tym związane.
Akcept
Boris Zagumov
Wiek : 42
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 177 cm
C. szczególne : Blizny po gniciu na szyi, klatce piersiowej i górze brzucha, rytualny krwawy znak na małym palcu prawej ręki, naszyjnik Ariadne zawsze zawieszony na piersi oraz mocno zmęczona twarz z widocznie podkrążonymi oczyma, które wydają się zapadać w sobie
Jednym z celów w życiu Borisa, poza odnalezieniem dziadka i oczywiście utrzymaniu się w Ministerstwie Magii, było dostanie się w posiadanie jarzębinowej ferulii, którą do tej pory widział jedynie na stronicach ksiąg oraz na obrazie, który wisiał nad jego rzadko rozpalanym kominkiem. Dzięki temu magicznemu artefaktowi mógłby praktycznie bez przeszkód spełnić swoje najważniejsze założenie, które podjął jeszcze przed przyjazdem do Wielkiej Brytanii i osadzeniu się na przedmieściach Londynu, to jest wypłoszeniu zaginionego członka rodziny z ukrycia i uwolnieniu ojca. Liczył, że gdy dowiedzą się, że jego rodzinna “czarna owca” weszła w posiadanie tak potężnego artefaktu, dzięki któremu można zdziałać niewyobrażalnie wielkie czyny, zbierze się na odwadze i wyciągnie rękę, by odnowić kontakt. Wierzył, że będzie w stanie zapewnić im bezpieczne miejsce do życia, albo przynajmniej zyska dźwignię w negocjacjach na temat uniewinnienia starszego pokolenia mężczyzn z jego rodu. Gdyby to z kolei się nie udało, magia, do której dostęp by uzyskał, mogłaby mu pozwolić na odbicie ojca z Azkabanu, a następnie zatarcia śladów jego udziału w tym czynie. Postawił już dawno temu pierwsze kroki ku temu, by osiągnąć swój cel, jednym z nich chociażby było przekupienie, dokładnie kwotą było trzysta galeonów, które miały zapewnić mu informacje oraz milczenie osoby je dającej, właściciela starego antykwariatu, o którym dowiedział się wertując w wolnym od pracy czasie stronny raportów związanych z nielegalną lub podejrzaną działalnością związaną z przemycaniem wartościowych dzieł literackich, w zapyziałej dzielnicy mugolskiej stolicy kraju - Nokturnie. Dzięki temu udało mu się otrzymać informacje, które zawierały wskazówki co do tego, kto mógłby albo bezpośrednio dać mu dostęp do ferulii, albo skierować go do następnej osoby lub miejsca, gdzie byłby w stanie pogłębić swoją wiedzę na temat posługiwania się jarzębinowym starociem. Po uważnym przeczytaniu informacji znajdujących się w rozdziale poświęconym o interesującym go przedmiocie, dowiedział się, że taką osobą może być czarodziej ze Szkocji, którego imię było dla Borisa nieznane na ten moment. Nie było to wiele, ale musiało mu wystarczyć - przynajmniej na obecną chwilę. Wiedział jedynie tyle, że dawno temu, utrzymywała ta osoba kontakt z pewną ekstrentyczką, do której musiał się najpierw dostać. W końcu opanowanie tak potężnego przedmiotu nie mogło należeć do łatwiejszych rzeczy, ale z drugiej strony Rosjanin nie był kimś, kto łatwo odpuszcza, zwłaszcza, że już posunął się do pewnych czynów, które gdyby wyszły na światło dzienne, mogłyby zagrozić jego karierze. Chociaż nie był taki pewien, czy w pewnym sensie terroryzowanie właściciela przybytku o wątpliwej legalności byłoby czymś, co mogłoby go wpakować w większe kłopoty, kiedy w przeszłości udawało mu się wykaraskać z większych bagien. Zawsze też mógł liczyć na wsparcie ze strony swoich dawnych kolegów i koleżanek z Durmstrangu i Rosji, którzy z pewnością udzieliliby mu pomocnej dłoni. Mówiąc o bagnach, właśnie tam prowadził go Przewodnik po Zakazanych Artefaktach, w którym autor opisał pewnego rodzaju wiedźmę żyjącą na opustoszałych moczydłach nieopodal Glasgow, jednego z większych miast na północy tej nieprzyjaznej dla ludzi i zwierząt wyspie. Podobno ta niepozorna, tajemnicza kobieta prowadziła w swoim czasie konwersację z sir Johnatanem, a przynajmniej jedynie to imię jako jedyne pojawiało się na stronach obok słowa “ferula”, gdzie ten chętnie opisywał jej swoje czyny, których dokonał za pomocą artefaktu. Był to dobry trop, jeśli miał jak najszybciej dowiedzieć się, gdzie ta osoba żyła i czy byłaby w stanie dobrowolnie oddać w jego ręce ten przedmiot. Samo upomnienie się o urlop nie było niczym trudnym, ponieważ już od dawna nikt go nie kwestionował, a tym bardziej nie wygłaszał głośno swoich przemyśleń dotyczących sposobu działania Zagumova. Najtrudniejszą z rzeczy było, co powinno być oczywiste dla każdego, odnalezienie i wydobycie potrzebnych rzeczy od tajemniczej osoby przebywającej w odosobnieniu. Gdy tylko dotarł na przedmieścia miasta, niezwłocznie zaopatrzył się w prowiant i niezbędne eliksiry, które najprawdopodobniej mogły mu się przydać podczas wędrówki w nieznane. Nie zamierzał wypytywać się lokalnych mieszkańców o informacje dotyczącej baby z bagien ani nawet nie chciało mu się nasłuchiwać plotek. Powodem do pierwszej z podjętych decyzji, dotyczących pozyskiwania wywiadu, było to, że nie chciał się rzucać niepotrzebnie w oczy, kiedy to oficjalnie miał wypoczywać w domowym zaciszu, z dala od zgiełku miasta, a za rozumowaniem, które prowadziło do podjęcia drugiej decyzji stał fakt, że Rosjanin nie uważał, by osoba, o której mało co słyszano była w stanie zaszkodzić mężczyźnie. Jak się okazało, ta decyzja mogła zaważyć na byciu lub niebyciu pracownika Ministerstwa Magii. Przez pierwsze kwadranse wędrówki zgubnymi ścieżkami, prowadzącymi pomiędzy niebezpiecznymi i głębokimi bajorami znajdującymi się na mokradłach, Boris nie napotkał większych przeszkód, poza nieznanymi mu wodnymi zwierzętami oraz nieprzyjaźnie wyglądającymi okazami flory, które wodziły za nim oczyma, a przynajmniej takie sprawiały wrażenie. Problemy zaczęły się piętrzyć, gdy dotarł do swoistej palisady zrobionej z martwych, wyblakłych drzew, które nawzajem oplątywały się jak węże, starając się nawzajem albo udusić, albo zmiażdżyć. Po znalezieniu przejścia i wkroczeniu w nie, z pozoru wszystko wskazywało na to, że nie dość, że niedługo dojdzie do poszukiwanej przez siebie osoby, to jeszcze ujdzie z tej brawurowej akcji w jednym kawałku i bez żadnych bezpośrednich niebezpieczeństw na drodze - mylił się. Dosłownie za chwilę przyszło mu się mierzyć z diabelskimi sidłami, które w błyskawicznym tempie zaczęły wychodzić spomiędzy szczelin, które utworzyły się, gdy drewniana przeszkoda zaczęła się poruszać w sposób nie do przewidzenia. W pierwszym momencie czarodziej spanikował, nie wiedząc, z czym tak naprawdę ma do czynienia, by po chwili pozbyć się z pozoru niebezpiecznego zabezpieczenia przed intruzami prostym zaklęciem, jakim było Lumos. Gdy tylko przedostał się na drugą stronę, jego oczom ukazała się chatka, mała spróchniała i zapadająca się w ziemię struktura, która była z pozoru opuszczona i nawet to stwierdzenie przekonałoby Rosjanina do zawrócenia, gdyby nie fakt, że z otworu, który kiedyś zapewne był kominkiem wydobywała się cienka smuga dymu. Gibkim krokiem udał się w stronę budowli i otwierając ostrożnie drzwi wszedł do środka, gdzie zastał starszą, porośniętą mchem kobietę, która bujała się powoli na starym, skrzypiącym krześle, trzymając w ręku fajkę i ogrzewając się przy ledwo co tlącym się ogniu. - Dobry wieczór. - rozpoczął od powitania, ale nie zamierzał tylko na nim kończyć - w końcu pozostawał świadom, dlaczego i po co tutaj przybył. Nic dziwnego zatem, iż zdecydował przejść po do zdecydowanie ważniejszej kwestii całej swojej wędrówki. - Myślę, że wie Pani, po co tutaj przyszedłem. - zwróciwszy się do staruszki, pamiętał o dobrych manierach. Nie chciał w końcu zrazić do siebie kolejnej osoby, zwłaszcza tak delikatnej i to jeszcze kiedy potrzebował od niej wyciągnąć ważne dla siebie informacje. - Tak... Wiedziałam, że w końcu ktoś się zjawi. - powiedziała dość słabym głosem, wskazując przy tym na niewielkie pudełeczko stojące na rozlatującym się taborecie. W nim natomiast znajdowały się różnego rodzaju pisma i listy, które najwyraźniej miały stanowić kolejną lekturę dla Borisa, musiały być one bezpośrednio związane z tajemniczym jegomościem.. Nie zamierzał się dopytywać skąd i jak się dowiedziała o jego przyjściu, czy tylko pomyliła go z kimś innym, w końcu jej stan mógł wskazywać na pewne problemy ze wzrokiem, słuchem i rozumem, dlatego też, po rozpaleniu mocniejszego ogniska w palenisku wyszedł, żegnając się krótko. Nie zamierzał sprawiać kobiecie kłopotów, a też nie wypadało mu wyjść bez wyświadczenia przysługi komuś, kto nie stawiał żadnego oporu mężczyźnie. Zawsze mógł liczyć przecież na więcej problemów, a jeżeli stan zdrowotny staruszki wskazywał na możliwość wykorzystania przewagi na tym tle, wszystko na razie układało się po jego myśli. Droga powrotna do Londynu minęła mu zaskakująco szybko, zapewne dlatego, że z podekscytowania myślał jedynie o tym, by w jak najbliższej wolnej chwili usiąść do czytania konwersacji pomiędzy dwiema osobami, która znajdowała się obecnie tuż przed nim. O ile pergamin był już podniszczony i pożółkły, a pismo trudniejsze w rozszyfrowaniu, o tyle udało mu się zrozumieć sens wysyłanych wiadomości. Miał nadzieję, że rzekomy Johnatan jest już martwy albo w takim stanie, że nie będzie problemu z przejęciem jarzębinowej ferulii. Z informacji, które udało mu się odczytać, wynikało, że zamieszkiwał opuszczoną fortyfikację na Wyspie Man. Oczywiście było to dość dawno temu, dlatego wyruszył tam uzbrojony w cierpliwość i dobrą wiarę, co nie było łatwe do podtrzymania, zwłaszcza gdy zobaczył w jakim stanie znajduje się dawna siedziba rycerza, który miał mieć przedmiot pożądania pracownika Ministerstwa Magii. Wnętrze kamiennej budowli niestety wcale nie było lepsze: wszystko sypało mu się na głowę, a wilgoć i rośliny rozdzierające ściany na małe kamyczki były wszechobecne, co wskazywało na dotknięcie upływem czasu przez los struktur miejsca, w którym się znajdował. Pozostawało iść dalej. Ni stąd, ni zowąd usłyszał ciche postękiwania. Na jego szczęście nie było to nic co mogło zagrozić mężczyźnie, ponieważ była to jedynie niematerialna forma jednego z dwojga korespondentów, który podobnie jak jego żeńska odpowiedniczka nie był zbyt rozmowny. Boris miał sposób na to, jak wymusić na zjawie określoną reakcję i wywołać na jej twarzy większą gamę emocji, wyciągając z własnego, podręcznego inwentarza korespondencję. To spowodowało, iż duch zareagował i wydobył z wewnątrz siebie coś więcej - reakcję, być może niedowierzenie, prawdopodobnie zdenerwowanie. Było to mimo wszystko chwilowe uniesienie, ponieważ pozory szczęścia zostały szybko zastąpione przez poczucie grozy, w momencie w którym duch rzucił się na niego z rękoma, próbując chwycić go za gardło. Boris był jednak szybszy: miał różdżkę w gotowości, wiedząc, że świat czarodziejski ma swoją mroczniejszą stronę, dlatego, po użyciu Isgonia Prizrakov, niematerialna istota zaczęła krzyczeć gardłowym, chrypkim głosem. Było to prawdopodobnie coś dla niej niespotykanego, aby dusza po śmieci nadal odczuwała ból. Reakcja wpierw była prosta - ucieczka. Zjawa przeniknęła przez ściany, chcąc pozbyć się tego uczucia za wszelką cenę. Zagumov nie zamierzał zmarnować tej okazji i udał się jak najszybciej na poszukiwania ferulii. Musiał ją znaleźć. Nie widział teraz żadnej innej opcji, aby odpuścić, a co najgorsze - zareagować za późno, dokładając sobie dodatkowej roboty i kolejno trwających poszukiwań. Po dłuższej chwili zapoznawania się z fortyfikacją znalazł ją w komodzie, w najwyższej komnacie niewielkiej budowli. Gdy tylko wydostał się na zewnątrz, z dala od ducha, zaczął jednocześnie śmiać się i płakać ze szczęścia, które ogarnęło go po zrealizowaniu sobie, że osiągnął dawno planowaną rzecz. Wysiłki w końcu nie poszły na marne, a tak naprawdę stały się urzeczywistnieniem włożonej w to wszystko energii. Jedyne co mu pozostawało, to powrót do domu i wdrożenia dalszych planów w życie.
Akcept
Jesús O. del Espiño Reyes
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 22
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 190cm
C. szczególne : Dołeczki w policzkach, żywa gestykulacja (+ chwilami język migowy), mocny akcent, podwójny tatuaż armband na prawym przedramieniu; szpila prawdy jako wisior
Podrywam się gwałtownie, niemal upuszczając książkę, w której chowam mojego wizbooka; ojciec wparowuje do salonu, niezrażony gorącem kubańskiego lata. Nawet nie sprawdza, czy rzeczywiście posłusznie czytam książkę o magicznej symbolice, która ma pomóc mi w interpretacjach wizji, chociaż wcześniej zaglądał do mnie kilka razy, ciągle powtarzając jakie to ważne. Teraz nawet się do mnie nie odzywa - idzie prosto do swojego gabinetu, zapominając o odłożeniu przewieszonej przez ramię torby czy zamknięciu drzwi. Wychylam się na kanapie na tyle, na ile mogę, samą dłonią zasłaniając uśmiechające się do mnie z wizzengera zdjęcie Esmeraldy, która pewnie za taką profanację wyklęłaby mnie na sześć sposobów. Przez chwilę niewiele widzę, aż wreszcie ojciec siada przy swoim biurku i mogę dostrzec w jego dłoniach drobną szkatułkę. Nie wygląda na szczególnie cenną, chociaż niewątpliwie jest stara, więc też może nie okazywać swojej wartości na pierwszy rzut oka. - Puszka Pandory? - Żartuję sobie, nie mogąc wytrzymać, więc podnosząc się z sofy, by podejść chociaż do drzwi ojcowskiego gabinetu. Tajemniczy obiekt w rękach łamacza klątw niby nie jest niczym dziwnym, ale akurat Pancho Espiño Pérez jeśli już przynosi jakiś artefakt do domu, to chwali się nim na prawo i lewo. - Wiesz czym jest szpila prawdy? - Nie wiem. Nie znoszę kiedy to robi - kiedy oczekuje ode mnie wiedzy, której wcale nie muszę posiadać. Nie dostaję żadnego wyjaśnienia, ojciec przegania mnie z gabinetu samym machnięciem ręki, a ja wcale nie mam ochoty się z nim teraz wykłócać. Wychodzę, przewracając oczami i po drodze na tyle dyskretnie, na ile umiem, zgarniając jedną z jego książek, w której znajduje się cała masa wyszukiwanych przez niego artefaktów. Liczę na to, że znajdę tam jakąś odpowiedź, ale na próżno. Jeszcze tego samego wieczoru mogę zobaczyć szpilę prawdy na żywo, chociaż początkowo zupełnie nie zwracam na to uwagi. Pierwszy raz próbujemy nowej metody przewidywania przyszłości i faktycznie, przy pomocy mojej własnej krwi, udaje mi się dostrzec "coś", czego absolutnie nie rozumiem. Przy zapisywaniu wizji dostrzegam kątem oka wcześniej zaobserwowaną szkatułkę, teraz otwartą i ewidentnie pustą; dopiero dociera do mnie, że ojciec przecież rzeczywiście dał mi do nakłucia palca jakąś tajemniczą szpilę. Zaniepokojony świadomością, że artefakt może być piekielnie stary, zdejmuję z palca chusteczkę, którą wcześniej go zawinąłem, by nie zakrwawić krawędzi misy z wodą, w której szukałem obrazów przyszłości - nie widzę jednak żadnego śladu po ukłuciu. - Zrozumiałeś już? - Dopytuje ojciec, widząc moje zagubione spojrzenie, więc też znając odpowiedź. - To niezwykle cenny artefakt, Jesús. Ta szpila potrafi wiele więcej, niż tylko upuścić krew bez zostawiania ran - zapewnia, ale nie wyjaśnia mi wiele więcej, zamiast tego podając mi swój notes - zwykle tak cennie chroniony i noszony niemalże przy piersi, że głupio mi go wziąć do ręki nawet teraz. Oczywiście, i tak go biorę, nie pokazując po sobie żadnej sekundy zawahania. Z zapisków dowiaduję się o bogatej historii szpili, która powiązana jest z ofiarami mezoamerykańskich społeczności; o testowaniu krwi i wymuszaniu prawdy z tych, którzy mieli oddać swoje życie najprzeróżniejszym bóstwom. Rany po szpili zasklepiały się najprawdopodobniej po to, by jedyne obrażenia na składanym w ofierze ciele były intencjonalne i rytualne, podczas gdy ten test stanowił sam wstęp do prawdziwej ceremonii. Ofiary miały się spowiadać z ostatnich grzechów, w pełni przyznawać się do swojej wiary, a przede wszystkim udowadniać, że faktycznie były godne objętej roli. Lektura jest wciągająca, a jednak jakaś część mnie wcale nie chce czytać dalej - w końcu teraz nie mam pojęcia dlaczego ojciec pozwolił, bym użył tego artefaktu na sobie. Przeglądam kolejne zapiski, coraz bardziej niecierpliwie, by zrozumieć co jest tak fascynującego w drobnej, kościanej szpilce. Dowiaduję się o jej zdolności krótkotrwałego wymuszania prawdy, ale moje oczy błyszczą w zaciekawieniu dopiero pod wzmianką o udowadnianiu czystości krwi. Nie zważam na późną godzinę i od razu udaję się do ojca, by poprosić go o dostęp do szpili. Kłuję się raz jeszcze w palec i dopiero dostrzegam, że ten krwawi bardziej niż kiedykolwiek, co wcześniej musiało mi umknąć; nie panikuję tylko dlatego, że ojciec kontrolnie mi się przygląda. Biorę głębszy wdech, obserwując jak rana zaczyna się zasklepiać, a następnie przyglądam się samemu ostrzu - zabarwionemu teraz czystą, wyraźną czerwienią. - Ujawnia również specjalne dary. Możesz porównać jutro swoją krew z tą twojego brata - u Cristiano zabraknie śladów, które zapewnia twoje jasnowidzenie - wyjaśnia Pancho, a ja już wiem, że rzeczywiście to sprawdzę, chociaż nie spodziewam się, by mój brat był tym zachwycony. Przede wszystkim potrzebuję jednak kogoś, kto będzie miał brudną krew i pokaże mi jak wygląda ta skrajność na szpili... więc pożyczam ją od ojca kiedy tylko mogę, za każdym razem zapewniając go, że to tylko w celu używania jej do wywoływania wizji. Mówię mu, że jej możliwość wymuszania prawdy zdaje się na mnie pozytywnie działać, bo rozjaśnia mi myśli i później łatwiej mi interpretować tę przyszłość, którą wymuszę - on jest zachwycony, a ja sam nie wiem ile w tym prawdy, a ile kłamstwa. Wiem tylko, że wykorzystuję szpilę przy każdej możliwej okazji, przypadkiem niezauważanie zahaczając nią o ramię jakiegoś czarodzieja w okolicznej menażerii, czy zawieszając ją okazjonalnie na cienkim wisiorku, by drasnąć przy jakiejś okazji Esmeraldę. Badam dostrzeżone ślady, rozróżniam odcienie czerwieni, a przede wszystkim czuję się dobrze z samą świadomością, że mam możliwość zdobycia jeszcze większej wiedzy, niż do tej pory. Kiedy ojciec mówi, że mogę zabrać szpilę ze sobą na wyjazd do Hogwartu, nie mogę powstrzymać drobnego uśmiechu. Pancho dalej nie wie jak często przez te dwa lata korzystałem z jego cennego artefaktu; nie musi wiedzieć, skoro i tak daje mi to, czego chcę. Wręcza mi szkatułkę, każe uważać i powtarza, bym nie nadużywał mocy szpili prawdy, a ja... cóż, przytakuję mi, bo tego ode mnie oczekuje. Zawieszam kosteczkę jako wisiorek na łańcuszku i nie zdejmuję go, o ile nie jest to absolutnie konieczne.
- Aż ciężko uwierzyć, jak szybko te lata zleciały, prawda? - Prawda. Ariadne poprawiła czapkę absolwenta, ułożoną na gładkich, jasnych włosach. Ceremonia dobiegła końca i wychowankowie Ilvermorny z radością podchodzili do siebie, poklepywali po plecach lub składali ostatnie prezenty wybranym nauczycielom. Wickens nie było stać na upominki dla każdego członka grona pedagogicznego, nawet gdyby chciała wszystkich uhonorować. Niesamowicie doceniała ich pracę. Zdecydowała się więc na jeden, ale drogi podarunek dla swojego faworyta. Profesor John Paulson od początku do końca edukacji Ariadne w Ilvermorny, po przeniesieniu z Salem, nauczał ją magii leczniczej. Prawdopodobnie to dzięki niemu zapałała tak wielką miłością do uzdrawiania, że już od kilku miesięcy uczęszczała do niego na prywatne korepetycje, ponieważ chciała zostać uzdrowicielem. Zawsze lepiej dogadywała się z prowadzącymi zajęcia niż rówieśnikami. Na lekcjach nigdy nie sprawiała kłopotów, była pracowita i spokojna. Każdy lubił obserwować jak uczeń na poważnie podchodzi do przedmiotu, którego się naucza. A profesor Paulson był do rany przyłóż. Po tym, jak już porozmawiali z entuzjazmem, wymienili się uściskiem dłoni oraz Ariadne wręczyła swój prezent, emocje zaczęły opadać. Wkrótce ludzie postanowili się porozchodzić. Pewnie, aby świętować w domach. Ariadne też czekała impreza. Impreza! Dziewczyna uśmiechała się od ucha do ucha na myśl, że niedługo świstoklikiem pomknie do Wielkiej Brytanii, gdzie z przyjaciółką będą szaleć przez całą noc. - Od razu zamierza Pani aplikować na kurs? - zagadnął profesor, gdy zmierzali razem do wyjścia ze szkoły. - Nie mam tyle pieniędzy. - wyznała Ariadne, na moment mocno się zawstydzając. Starszy mężczyzna zaoferował, że może ją w tym wspomóc, a nawet odezwać się do kilku swoich kontaktów w szpitalach. Jasnowłosa jednak stanowczo pokręciła głową. - Złapię trochę pracy, zarobię i wtedy spróbuję. Profesor Paulson uśmiechnął się z wyraźną dumą. Śnieg przysypywał ulicę nieustannie. W tej części Fairbanks znajdowała się jedna z ulubionych kawiarenek Ariadne. Panowała w niej przyjazna, ciepła atmosfera, która kontrastowała z szalejącą na zewnątrz zimą. Jednak Wickens nadal odczuwała w całym ciele przeraźliwy chłód. Nawet wybranie stolika przy kominku w żadnym stopniu nie pomogło. Skończyła właśnie mówić o wydarzeniach ostatnich paru tygodni. Profesor Paulson siedział naprzeciwko, pijąc wielki kufel kremowego piwa i milczał przygnębiony. Zdawało się, że cisza niedługo zmiażdży dziewczynę. Wyglądała niezwykle mizernie. Podkrążone oczy i opuszczone kąciki ust sprawiały, że chciało się ją zwyczajnie przytulić. Zaparzona kawa ostygła już całkowicie, ale dalej pozostała nietknięta przez jasnowłosą. - Przykro mi. - powiedział w końcu profesor. A później zaczął mówić i tym razem to Ariadne słuchała. O dziwo, całkowicie rozumiał dlaczego zrezygnowała z pokierowania swoją karierą w stronę zostania uzdrowicielem. A jednak starał się również podnieść wiarę dziewczyny w magię leczniczą, nawet jeśli bardzo ją ostatnio zawiodła. John oznajmił, że jako aurorka z pewnością również świetnie się sprawdzi, ponieważ słyszał od profesora Gerberga, jaki ma talent w kwestii Obrony Przed Czarną Magią. A w pewnym momencie stwierdził wręcz, że może jej pomóc. - Dla Pańskiej przyjaciółki niestety nic nie mogę zrobić. - wyjaśnił od razu, widząc nagły blask w oczach Ariadne, który jednak błyskawicznie zgasł. - Ale pamiętam, że mój dziadek, choć nie był nigdy aurorem, zajmował się czymś podobnym, jak tym co Pani chce robić. Ojciec opowiadał, że zawsze zabierał ze sobą wszędzie pewien artefakt. Rzekomo miał ukazywać prawdziwą postać ludzi. Na przykład czy ktoś jest animagiem, zmienił się pod wpływem eliksiru wielosokowego, użył metamorfomagii, siedzi schowany pod peleryną niewidką albo próbuje innych trików. Rozumie Pani. Bardzo przydatna rzecz dla kogoś, kto chce walczyć z przestępcami i oszustami. Nigdy nie widziałem tej rzeczy na oczy, bo też po co by mi to w ogóle było, ale jestem skłonny poszukać w rodzinnej rezydencji. - Nie rozumiem. - Ariadne zamrugała kilkukrotnie. - Chcę to Pani podarować, oczywiście. - uśmiechnął się profesor, zanurzając siwe wąsy w kremowej piance. - Przepraszam, ale nie zasługuję na coś tak potężnego... Profesor zacmokał i strzelił palcami w kierunku jasnowłosej. - Widzi Pani? Właśnie dlatego uważam, że Pani należycie się tym obsłuży. Lepsze to niż pozwolić, aby się kurzyło w starej szufladzie. Niech mi Pani wyśle sowę, kiedy już będzie w Wielkiej Brytanii na stałe. Ariadne kiwnęła tylko niemrawo głową. Nie umiała w ogóle cieszyć się z tej szczodrej oferty swojego byłego nauczyciela. Jedyne o czym myślała to przyjaciółka, która niedawno została potraktowana straszliwą klątwą. Nawet rozmowa z przyjacielem nie mogła ukoić głębokiego smutku. Pachniało pieczonymi jabłkami. Ariadne stała w kuchni przed piekarnikiem, uwijając z układaniem naczyń na stole. Ze względu na to, że ojciec Very w gotowaniu był naprawdę słaby, to ona zwykle zajmowała się obiadem. Teraz spędziła jeszcze więcej czasu przy przygotowaniach, bo mieli mieć gościa. A raczej ona miała mieć gościa, jako że ojciec wyszedł gdzieś w sobie tylko znanym kierunku, a Vera gorzej się czuła i spała głęboko w swoim pokoju. Ariadne ustawiła poczęstunek, kiedy ktoś zadzwonił do drzwi. - Dzień dobry, profesorze. - odezwała się na powitanie, wpuszczając od razu do środka mężczyznę. Po ciepłych przywitaniach zasiedli do stołu, żeby zjeść. Czas upływał im szybko oraz miło, tak że Ariadne zdążyła zapomnieć, że profesor Paulson przybył tu z dość ważną sprawą. Dopiero po godzinie mężczyzna odchrząknął i jej o tym przypomniał. - Och. Naprawdę nie musi Pan mi tego dawać. - powiedziała, raz jeszcze próbując odwieść go od tego pomysłu. - Doceniam Pani skromność, ale proszę przestać się tak opierać. Voilà. - wyciągnął z torby jakiś nieduży futerał. Wickens mimo wszystko odczuła zaciekawienie. Nie słyszała nigdy o podobnym artefakcie, więc nie wiedziała czego się spodziewać. Przysunęła się bliżej, ujmując podane jej do dłoni znalezisko. Otworzyła etui i zobaczyła okulary. Całkiem zwyczajne na pierwszy rzut oka. Miały cienkie szkła oraz lekko pozłacane oprawki. Wyglądały bardzo ładnie. Ariadne była dalekowidzem, więc nosiła okulary do czytania. Nie stanowiło to dla niej nowości. - Proszę śmiało założyć, choć nie zobaczy raczej Pani nic podejrzanego. - zaśmiał się profesor, gestem zachęcając dziewczynę do założenia prezentu. - Podobno te magiczne okulary są wzorowane na sztucznym oku Alastora Moody'ego. Muszę przyznać, że wyglądają dużo bardziej przyjaźnie niż to okropne oko. Jak Pani w nich do twarzy. Ariadne uśmiechnęła się nieśmiało. Świat pozostawał takim, jakim widziała go bez okularów. Znana jadalnia, doskonale znany profesor Paulson. Mężczyzna przeprosił, że nie może ich przetestować w tym momencie, ale zapewnił, że w trakcie jej pracy na pewno przyjdzie kiedyś taki moment, gdy okażą się nieocenione. Dziewczyna nie wiedziała, co powiedzieć. Zdjęła okulary i odłożyła z pieczołowitością do futerału. - Bardzo dziękuję, profesorze. - powiedziała cicho, czując ogromną radość, że zna tak wspaniałego człowieka. - Postaram się mądrze z nich korzystać. Profesor skinął głową. Był tego pewien. Ariadne przyglądała się później ponownie okularom, ale nadal nie umiała odgadnąć, jaką magię na nie nałożono. Ciekawiło ją, jak sprawdzą się w praktyce. Niemniej, na ten moment pozostawały bezpiecznie ułożone na dnie torebki dziewczyny.
12 lipca 2022 Do mojego powrotu do Hogwartu zostało jeszcze półtora miesiąca a ja już tęsknie za murami tego zamku oraz jego niepowtarzalną atmosferą. Kiedy pomyślę sobie, że za 2 lata będę musiała go opuścić na stałe czuję się niczym sosna, nad którą zawisł topór drwala. Muszę coś ze sobą zrobić inaczej zwariuję z powodu myśli kłębiących się w mojej głowie niczym rój natrętnych much.
14 lipca 2022 Byłam dzisiaj nieopodal kamieni z kręgu. Idealnie wpasowana w tłum przebywających tam mugoli przypatrywałam się po raz nie wiadomo który neolitycznym głazom wzniesionym tu od niepamiętnych czasów, a moje myśli błądziły wokół zupełnie innych tematów. Nagle usłyszałam strzępy rozmowy. -… właśnie dlatego przejechałem setki kilometrów. -Masz przed sobą wspaniałe budownictwo epoki neolitu, a zamierzasz spędzić czas w lesie patrząc się na ptaki? -Ten ptak jest niezwykły. Nikt nie wie co to za gatunek, widziała go tylko mała grupa ludzi. Prawdopodobnie jest to zupełnie nowy gatunek. Muszę go znaleźć. -Jesteś postrzelony stary – roześmiał się pierwszy mężczyzna i położył rękę na ramieniu drugiego. - Chodź napijemy się piwa. Dlaczego wcześniej na to nie wpadłam? Teraz kiedy nudzę się w czasie wakacji mogłabym zająć się obserwacją mugolskich zwierząt! Obserwacja ptaków chyba jest lekkim i przyjemnym zajęciem.
18 lipca 2022 Właśnie skończyłam czytać książkę dotyczącą ornitologii, którą wypożyczyłam z biblioteki mugoli. Jest to całkiem skomplikowane zajęcie jednak jeśli nie chcemy być profesjonalistami to można z tego czerpać nawet przyjemność. Wystarczy zaopatrzyć się w wolny czas. Dodatkowo wychowawczyni z sierocińca pozwoliła mi pożyczyć rower i wygrzebała skądś nawet starą lornetkę. Jutro zaczynam obserwację!
22 lipca 2022 Od kilku dni jeżdżę po okolicznych lasach i przyglądam się ptakom. To rzeczywiście fascynujące zajęcie. Kiedy tak leżę przyczajona w krzakach z lornetką przy oczach i podglądam ptaki czuję się niczym dopuszczona do tabu ich prywatnego życia. Co prawda jeden raz dostałam laską po łbie od starszego pana, który nakrył mnie w krzakach z lornetką i ubzdurał sobie, że chcę podejrzeć jego ptaka. Jakby jeszcze taka dziewczyna jak ja była zainteresowana takim staruszkiem! Niemniej reszta obserwacji przebiegła bezproblemowo.
28 lipca 2022 Naprawdę wkręciłam się w te obserwacje. Nie zdawałam sobie sprawę, że w okolicznych lasach mieszka takie zatrzęsienie ptaków! Jest tu całe mnóstwo gatunków. Większość z nich potrafię już nazwać jedynie od czasu do czasu posiłkując się encyklopedią ptaków. No nic. Szkoda czasu na pisanie. Od jutra zmieniam terytorium – będę obserwowała ptaki w North Wessex Downs AONB więc muszę wstać rano żeby tam dotrzeć o logicznej godzinie.
30 lipca 2022 Większość gatunków taka sama jak u mnie chociaż udało mi się zaobserwować również kilka nowych. Jutro jadę tam ponownie.
8 sierpnia 2022 Przez ostatnie dni obserwowałam ptaki w North Wessex Downs AONB. Niemniej na chwilę obecną muszę przerwać na kilka dni moje obserwacje. Jadę z grupą z sierocińca do Szkocji na kilkudniową wycieczkę w góry. Mam nadzieję, że również tam uda mi się zaobserwować kilka ciekawych gatunków.
12 sierpnia 2022 Chodzenie po górach jest całkiem przyjemnym zajęciem, a ponieważ łączę je z obserwacją ptaków czuję tym większą satysfakcję. Nad brzegiem niedaleko od wyspy Handy widziałam nawet coraz rzadsze w dzisiejszych czasach wydrzyki arktyczne. Mimo, że wszyscy w grupie jesteśmy czarodziejami (zarówno opiekunka jak i uczniowie) zatrzymaliśmy się w schronisku dla mugoli. Dzięki temu odbyłam dzisiaj niespodziewane ale bardzo miłe spotkanie. Dzisiaj wracając wraz z grupą do schroniska byłam już bardzo zmęczona. Nie marzyłam o niczym innym jak o położeniu się do łóżka. Kiedy tak siedziałam razem z innymi w jadalni i jadłam ospale kolację zobaczyłam w kącie pomieszczenia mężczyznę, od którego usłyszałam słowa, które skłoniły mnie do obserwacji ptaków. Czemu tu jest? Czy udało mu się odkryć nowy gatunek? Ma jego zdjęcia? Senność od razu mi przeszła. Udałam, że muszę iść do toalety po czym przysiadłam się do mężczyzny i uśmiechnęłam się najmilej jak potrafiłam. Spojrzał na mnie zdziwiony. -Czy my się znamy? - zapytał. -Pan mnie pewnie nie pamięta ale ja pana jak najbardziej. Jakiś miesiąc temu usłyszałam pana rozmowę z kolegą w Averbury. Nazywam się Ivy Jones. Mówił pan o jakimś nowym gatunku ptaka. Udało się panu go znaleźć? Mężczyzna uśmiechnął się skrępowany. -Och tak niemniej nie okazał się on wcale nowym gatunkiem. Był to najzwyklejszy kruk a czerwone ciapki na jego ciele były prawdopodobnie spotkaniem z jakimś świeżo pomalowanym płotem bądź ławką. Często tak się dzieje. -Co pan rozumie przez często? -Och jaki pan? Mówi mi Fred. -A więc co rozumiesz przez często Fred? -Otóż pochodzę z bogatej szlacheckiej rodziny. Nie muszę pracować, a moją pasją jest zwiedzanie świata i obserwacja ptaków. Zaobserwowałem i mam zdjęcia tysięcy gatunków z całego globu. Mam jednak marzenie, by odkryć nowy gatunek. Wyszukuję więc wzmianki o zaobserwowanych dziwnych ptakach i jeżdżę na miejsca, w których je ponoć widziano. Niemniej do tej pory zawsze okazywało się, że plotki były nieprawdziwe lub jak w ostatnim przypadku, że to zwykłe gatunki, które wydały się z jakiś powodów niewprawnym obserwatorom dziwne. Tutaj również przyjechałem z tego powodu. Ale nie chcę cię zanudzać. -Ależ nie! Wcale mnie nie zanudzasz! To twoje słowa sprawiły, że sama zaczęłam obserwować ptaki. To niezwykle fascynujące zajęcie. -Cieszę się, że zaszczepiłem w kimś pasję, którą podzielam – uśmiechnął się mężczyzna. -To co z tym ptakiem? - przypomniałam. -Ach tak. Świadkowie twierdzą, że jest on wielkości łabędzia i posiada złoto-czerwone pióra. Założę się, że jest to jeden z gatunków papug oraz, że uciekła ona od jakiegoś prywatnego hodowcy. Niemniej wolę to sprawdzić. Spędziliśmy ze sobą miło czas dyskutując o ptakach niemal do północy. Ponieważ jutro mamy mieć czas wolny wybiorę się na obserwację tutejszej populacji ptaków.
20 sierpnia 2022 No i się doigrałam. Chociaż teraz kiedy patrzę na Iskierkę siedzącą na stoliku obok mojego łóżka wiem, że było warto. Ale od początku. Następnego dnia rzeczywiście wybrałam się na obserwację ptaków. Pogoda dopisywała a ja po niespełna godzinie marszu dotarłam do urokliwej dolinki otoczonej przez góry. W dole leniwym nurtem płynęła rzeczka, a obok biegła ulica, na której widać było jedynie wolno sunącą ciężarówkę. Usiadłam na szczycie wzgórza, na którym się znajdowałam, wyjęłam butelkę z wodą i chwilę odpoczywałam napajając się widokiem. Mimo, że pierwsze lata życia oraz każde wakacje spędzałam w otoczeniu mugoli i potrafiłam się w nim odnaleźć głęboko w sobie czułam, że to nie jest mój świat. Nie wiem jakbym mogła się w nim odnaleźć. Dokładnie przyglądając się widokowi zobaczyłam w dolince biały budynek. Postanowiłam tam zejść i zapytać się miejscowych o tutejszą faunę. Po godzinie dotarłam do budynku, który okazał się kościołem. W pobliżu zabudowań kręcił się mężczyzna z brodą, w którym domyśliłam się kapłana. Podeszłam do niego. -Dzień dobry – wolałam zacząć rozmowę neutralnie nie widząc jakiego wyznania jest kapłan. -Dzień dobry – odpowiedział również obracając się w moją stronę. - W czym mogę ci pomóc dziecko? - zapytał pogłębiając moje przekonanie, że jest to ksiądz. Mało kto oprócz duchownych zwraca się tak do obcych w dzisiejszych czasach. -Nazywam się Ivy Jones. Przyjechałam tutaj z grupą na kilkudniową wycieczkę – wyciągnęłam rękę. -Ojciec Mark – uścisnął moją dłoń. A więc miałam rację! Był księdzem. I to bardzo silnym co poznałam po uścisku dłoni oraz opinającym się na klatce swetrem. Mimo środka lata rzeczywiście nie było tutaj szczególnie ciepło. -Pasjonuję się ornitologią i chciałam się ojca zapytać czy jest może gdzieś tutaj miejsce, w które warto się wybrać? Kapłan zastanawiał się przez chwilę. -W pobliskich górach pełno jest zwierząt w tym i ptaków. Jednak najwięcej znajduje się chyba na Czarnych Skałach – wskazał pobliską górę. - Na twoim miejscu właśnie tam zacząłbym obserwację. Wstrzymałbym się jednak z tym do jutra. Zapowiadali na dzisiaj deszcz, a w górach bywa wtedy niebezpiecznie. -Spokojnie ojcze – odpowiedziałam z pewnością. - W końcu mieszkamy na Wyspach Brytyjskich. Deszcz to dla mnie codzienność. Po tych słowach szybko oddaliłam się od miejsca zdarzenia, by duchowny nie próbował mnie dalej powstrzymywać. Deszcz? Phi! Jakby mało było deszczu w naszym pięknym kraju. Zresztą nie jestem z cukru i się nie rozpuszczę. Tak przynajmniej myślałam wtedy pewna siebie. Czas na obserwacji mijał mi bardzo szybko. Po pewnym czasie ze zdziwieniem uświadomiłam sobie, że jest ciemno. Spojrzałam na zegarek. Wskazywał dopiero 13:38. Zdecydowanie za szybko na zachód słońca nawet zimą, nie wspominając, że mamy lato. Spojrzałam w górę. Nad głową miałam wiszące nisko burzowe chmury. W oddali przetoczył się grom. Gdy spojrzałam na horyzont ujrzałam ścianę deszczu powoli zmierzającą w moją stronę. Spojrzałam z powrotem w stronę drogi. Szlag! Byłam zdecydowanie za daleko, by tam dotrzeć przed ulewą. Lepiej znaleźć schronienie wśród gór. Duchowny wspominał co prawda o deszczu jednak do głowy mi nie przyszło, że zmierza do mnie prawdziwa nawałnica. Przypomniałam sobie, że niedawno mijałam formację skalną, gdzie na samotnym szczycie obserwowałam gniazdo orłów. W pobliżu była ściana górska a w niej widziałam wejście do jaskini. Podążyłam czym prędzej w tamtym kierunku. Kiedy dochodziłam na miejsce pierwsze krople deszczu zaczynały już spadać na skały czyniąc z nich niebezpieczną śliską powierzchnię, a wiatr szarpał moim kapturem starając się za wszelką cenę zerwać mi go z głowy. Szczęśliwa dotarłam do jaskini i usiadłam w jej wejściu zdecydowana przeczekać ulewę, a następnie wrócić do schroniska. Zresztą miałam jeszcze prowiant i termos z herbatą więc w ostateczności mogłam tu czekać nawet kilka godzin. Usłyszałam pisk ptaka i spojrzałam w tamtym kierunku. Mój wzrok padł na skały i zmartwiałam. Coraz silniejszy wiatr sprawił, że gniazdo orłów wraz ze znajdującymi się w nim pisklętami przesunęło się niebezpiecznie blisko krawędzi. Matka krążyła nad nimi niespokojna i najwyraźniej nie wiedząca co robić. Spojrzałam na horyzont. Ściana wody była tuż, tuż. Przełknęłam ślinę. Muszę się spieszyć. Lekkim truchtem podążyłam w stronę skały i zaczęłam się wspinać. Palce z trudem chwytały śliskie występy, a stopy ślizgały się na powierzchni. Wiatr nie ułatwiał sprawy starając się oderwać mnie od skały. Uparcie parłam jednak do góry. Spojrzałam w górę, by sprawdzić ile mi zostało. Przez krople zalewające mi oczy dostrzegłam, że orlica zniknęła. Najwidoczniej zwyciężył instynkt przetrwania i poleciała szukać schronienia dla siebie. Gniazdo niemal zsunęło się z półki skalnej. Pisklęta darły się w niebogłosy. Wtedy poczułam ból. Noga mi się obsunęła, a druga, na którą spadł cały ciężar ciała wykręciła się pod dziwnym kątem. Wiedziałam co to znaczy, gdyż już kiedyś to przeżyłam – skręciłam kostkę. Przez chwilę zawisłam tylko na rękach walcząc nie tylko z własnym ciężarem ciała ale również z bólem. Palce zsuwały mi się z krawędzi. Wtedy usłyszałam dziwną pieśń. Pieśń, która dodawał mi otuchy. Zdrową nogą wymacałam ustęp, na którym się podparłam. Wiedziałam jednak, że nie dam rady. Czyżby umierała? To stąd ta piosenka? Osunęłam się w ciemność. Obudziłam się w pokoju w schronisku. Nade mną pochylała się opiekunka wycieczki. -Aleś napędziła nam stracha dziewczyno. Nigdy więcej tego nie rób – powiedziała widząc, że otwarłam oczy po czym mocno mnie przytuliła. -Co… co się s-stało? - powiedziałam z trudem. -To raczej ja powinnam się o to zapytać. Wyszłaś rano a przed południem ni z tego, ni z owego usłyszałam huk w Twoim pokoju. Wbiegam więc, patrzę a tutaj leżysz nieprzytomna na środku pokoju, przemoczona do suchej nitki, noga wykrzywiona pod dziwnym kątem, na łóżku leży gniazdo pełne piskląt a pod sufitem polatuje sobie feniks! -F-feniks? Opiekunka ruchem głowy wskazała kąt pokoju. Na szafie siedziała sobie w najlepsze szkarłatno-złoty ptak wielkości łabędzia i wpatrywał się we mnie. -Czeka tutaj cały czas – powiedziała nauczycielka. Feniks łagodnie sfrunął z szafy i usiadł mi na klatce wpatrując mi się prosto w oczy. -Kiedyś czytałam długi artykuł o feniksach. Wydaje mi się, że wybrała sobie ciebie na swoją towarzyszkę. Musiałam zrobić coś naprawdę szlachetnego, że to zwierzę zdecydowało się na taki krok. Wracając do twojej nogi niestety na chwilę obecną nie mam jak poinformować medyka o tym, że potrzebujemy pomocy więc dopóki nie wrócimy musisz się przemęczyć korzystając z mugolskich metod leczenia. Zresztą nawet gdy będziesz już zdrowa to i tak najprawdopodobniej będziesz musiała oszczędzać nogę przez kilka dni a najlepiej do końca wakacji. Dalsze wycieczki po górach zdecydowanie odpadają. Póki co zostawiam was samych – powiedziała po czym wyszła zamykając za sobą drzwi. Patrzyłam w czarne paciorki oczu feniksa wpatrujące się we mnie. -Naprawdę chcesz ze mną zostać? Feniks w odpowiedzi potarł swoją głową o mój policzek. Zaśmiałam się krótko. -Rozumiem, że to znaczy tak. Trzeba wymyślić ci jakieś imię. Czy pasuje ci Iskierka? W odpowiedz feniks uniósł się pod sufit i zaczął krążyć niespiesznie po pokoju wyśpiewując swoją pieśń. Bez trudu zrozumiałam co chciał przez to powiedzieć.
Mam uwagę dotyczącą ostatniego fragmentu - proszę o wyjaśnienie, że opiekunka wycieczki jest czarownicą i dlatego wie o feniksach. Na chwilę obecną całe podanie jest o spędzaniu czasu wśród mugoli i obserwacji zwykłych ptaków, więc ten fragment o magicznym leczeniu i wyjaśnienia o feniksie od opiekunki zupełnie nie pasują!
Jak jest zaznaczone w karcie postaci Ivy wychowywała się w domu dziecka dla czarodziei a w podaniu jest zaznaczone, że wycieczka jest z domu dziecka więc początkowo nie pomyślałem o tym żeby napisać, że opiekunka jest czarodziejką. Niemniej już poprawiłem - adnotacja jest na początku drugiego akapitu tekstu z 12 sierpnia.
Akceptuję!
Basil Kane
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 182
C. szczególne : heterochromia, wiecznie pogryzione wargi
Średniowieczne materiały źródłowe mówią, że monastyr Nendrum, leżący na wschodnim brzegu Irlandii Północnej, powstał około piątego wieku. Według podań mugolskich w X wieku przestał służyć mnichom, a kilkaset lat później został porzucony nawet jako kościół dla wiernych z okolicznych wsi. Obecnie jest to mało popularna atrakcja turystyczna dla miłośników podróży szlakiem obiektów sakralnych... ...a przynajmniej czarodzieje północnej Irlandii dokładają wszelkich starań, by dokładnie tak to wyglądało. Na terenie, który dla mugoli prezentuje się jako zielona polana, usiana szarymi blokami starych głazów i resztkami budynków, jedynie formą przypominającymi gdzie leżały fundamenty monastyru znajduje się czarodziejski resort będący pod opieką rodziny Ulisterów od przeszło dziesięciu wieków. Piękna lokacja czaruje swoim urokiem, będąc oazą nie tylko dla unikalnych irlandzkich roślin, ale też wyjątkowych magicznych stworzeń, dla których życie w ukryciu jest jedyną szansą na przetrwanie w tych okolicach.
2007 Lato w pełni, słońce wisiało wysoko, niczym złota brosza, przypięta na kurtynie nieskazitelnego błękitu nieba. Doskonały dzień w życiu doskonałego dziecka, doglądanego przez niemniej wspaniałą siostrę, pod czujną pieczą doskonałej rodziny. Stół na tarasie zastawiony był półmiskami wypełnionymi owocami i oliwkami, na drewnianej desce obok lśniły w słońcu sery, a gąsiorek z winem chłodził się magicznym zaklęciem, regularnie wymieniając się na świeży i pełen, kiedy tylko odsłaniało się jego denko. Sielski klimat podkreślał ciepły, nadmorski wiatr, który w tej magicznej bańce pozwalał czarodziejom cieszyć się z lata, nawet jeśli Irlandia nie rozpieszczała temperaturami. Bryza niosła znad plaży zapach gorącego piasku i słonej wody, opłukującej wielkie, omszałe głazy wygrzewające się w płyciznach. Basil podniósł wzrok, by spojrzeć na matkę i ojca, siedzących w drewnianej ławie i pamiętał ich uśmiechy tak dobrze, jak pamiętał lśniący bielą, falujący na wietrze obrus. Niewiele pamiętał z dzieciństwa, jego głowa wybierała wyłuskiwać z archiwum pamięci tylko te dobre dni. Lato nad Nendrum. Wbiegł po kamiennych schodkach, po których rozniosło się brzmienie jego bosych stóp, uciekając przed Uną, zachwycony tym, jak jej piękne włosy połyskiwały, falując w słońcu jak płynne złoto. Wskoczył ojcu na kolana, śmiejąc się z tego, że wrzucił jej za koszulkę chrząszcza, czego dziewczynka nie omieszkała donieść ich matce. Roziskrzone, dwubarwne spojrzenie podążało za psidwakiem przecinającym plażę w pogoni za jakimś dachowcem, kiedy mały Bazyl podskakiwał w ekscytacji, czekając na zamówiony, magiczny deser. I, mimo że świeciło słońce, pogoda była zachwycająca, mimo szczęścia, które do dziś czuł w opuszkach palców kiedy wspominał tamto lato, pamiętał też to zimno, które pojawiło się znienacka i osiadło duszącym ciężarem na jego młodej piersi. Przez chwilę przez myśl chłopca przeszło, po usłyszeniu skrzypnięcia tarasowych drzwi resortu, że to zaklęcie ochładzające wnętrze wydostało się przez szczelinę i otuliło ich swoimi niespodziewanymi dłońmi, kiedy się jednak obejrzał, dostrzegł niewysoką kobietę w zbyt dużej ilości tiulu i biżuterii, o włosach białych jak papier i twarzy ukrytej za wielkimi okularami w kształcie prostokątów. - Saraid. - odezwała się jego matka do kobiety, podnosząc się z miejsca i kładąc dłoń na głowie Uny. Jej głos brzmiał, jakby tę kobietę znała, a jednak nie czuł w tym przywitaniu nawet cienia sympatii, co wzbudziło jego wielką ciekawość. Nieznajoma podeszła bliżej, cmokając na słońce i machnięciem wysuszonej ręki przyzywając rozłożysty parasol zupełnie znikąd, zajęła miejsce przy suto zastawionym, wakacyjnym stoliku. - Znaleźć was wcale nie jest tak łatwo. - zaskrzeczała tonem pełnym pretensji, poprawiając swoją suknię w kolorze ciemnego granatu. Basil przyglądał się materiałowi, który wyglądał, jakby falował niezależnie od wiatru, a w jego ciemnych falach dostrzegał pojedyncze błyski szlachetnych kamieni, przypominających gwiazdy.- Cairell, mieliście przyjechać na wakacje do mnie. - zwróciła się do mężczyzny, który dotychczas siedział cicho, kompletnie ignorując jego żonę i jej powitanie- Dobrze wiecie, że chcę porozmawiać z waszymi dziećmi. - słysząc jej ton nawet mały Basil przestał już podskakiwać na kolanach ojca. Dosięgnął go zapach jej ciężkich perfum i egzotycznego tytoniu, z którego skręcane były jej czarne papierosy- Jedno albo drugie musi przejąć schedę po swoim dziadku. - w końcu zdjęła z twarzy okulary, odsłaniając ostre spojrzenie wodnistych oczu, z których jedno pokryte było dziwnym, szarym bielmem. - Saraid, są jeszcze za młodzi, może za rok... - zaczęła ostrożnie matka, na co starsza kobieta cmoknęła jedynie z niezadowoleniem, unosząc rękę w geście braku cierpliwości. - Úna, tak? - spojrzała na dziewczynkę, po wzroście oceniając, że jest starszym dzieckiem. Wprawdzie oboje byli jej wnuczętami, ale nigdy nie miała w sobie tyle zainteresowania, by o nich pamiętać.- Chodź. Resztę wakacji spędzisz z babcią. - odsłoniła pożółkłe od papierosów zęby, wsuwając okulary na powrót na pomarszczoną twarz i podniosła się z krzesła.- Chyba, że masz coś przeciwko, Cairell? - uniosła namalowane brwi tak wysoko, że można było je dostrzec znad okularów. Ojciec milczał dalej, pokręcił jedynie przecząco głową- Świetnie, to leć się spakować. - cmoknęła na dziewczynkę ponaglająco, gdy ta złapała matkę za rękę, szukając w jej spojrzeniu wyjaśnień.
2015 - Co to znaczy, że zaręczona?! - krzyk matki był tak głośny, że słyszał go ze swojego pokoju, gdzie leżąc na podłodze, patrzył w sufit, na pływające po nim magiczne gwiazdozbiory. Ich kłótni z Uną było ostatnio tak dużo, że przestał nawet pytać o to, co jest problemem. Przestał nawet zastanawiać się, czy kiedykolwiek się pogodzą. Z początku jeszcze robiło mu się czasem niedobrze, kiedy słyszał, jak starsza siostra płacze, zamknięta w swoim pokoju. Teraz odepchnął od siebie nawet to. Sięgnął po jedną ze schowanych pod łóżkiem książek i otworzył na założonej stronie, gdzie skończył czytać o rodzajach drewna wykorzystywanych do tworzenia różnych typów sportowych mioteł. - Po moim trupie! - głos ojca był niski, wibrujący tak mocno, że prawie czuł, jak jego gniew drży w deskach podłogi, brzęczy w klamkach i szybach okien. Ich dom był magiczny na swój sposób i choć Basil chciał wierzyć, że jego pokój jest specjalny, to wiedział, że dom O'Cathainów był odzwierciedleniem swojego pana. Tak długo jak ojciec miał być głową tej rodziny, dom będzie taki, jakim widział siebie Cairell. Wizg klątwy, której błysk oświetlił wieczorne podwórko czerwoną łuną, przeszył powietrze. Później drugiej, trzeciej. Trzaśnięcie drzwiami, krzyki, kolejna klątwa, trzask aportacji. Westchnął, przewracając rozdział na kolejną stronę i zagryzając boleśnie wargi niemal do krwi. Wzruszył dziwnie ramionami, jakby sam sobie chciał powiedzieć, że to normalne i Una znów wróci w środku nocy i będzie płakać, a jutro na śniadaniu będą udawać, że nic się nie stało. Nie było jej na śniadaniu, ani tym, ani jak się miało okazać żadnym następnym. Na próżno szukał zapachu piwonii, którym charakteryzowały się jej kremy. Zamiast nich wyczuł ciężkie perfumy i słodki odór egzotycznego tytoniu, który jak trauma wydarł z pamięci wspomnienie tamtych dziwnie zniszczonych wakacji.
2016 Siedział na krawędzi łóżka i zagryzał wargi niemal do krwi, patrząc, jak skrzat pakuje jego podróżny kufer. Ledwie wrócił ze szkoły, a ojciec z matką uparli się, by spędził wakacje u babci. Nie chciał jechać do babci, babcia śmierdziała papierosami i nie wysyłała prezentów ani na urodziny, ani na święta. Była bezwartościową babcią, szczególnie że kolega z dormitorium opowiadał, jak jego babcia piekła co roku korzenne ludziki, które tańczyły wokół choinki tak długo, aż się ich nie zjadło. Jednak nie oponował, patrzył tylko, jak jego ubrania się same składają, a wieko zatrzaskuje. Chwilę potem do pokoju wszedł ojciec, wyganiając pomarszczonego skrzata gestem ręki. Przysunął sobie nieduże krzesło stojące koło biurka i usiadł naprzeciwko swojego jedynego syna. - Tato, po co Ci różdżka? - zapytał Bazyl, patrząc ojcu w twarz. Cairell westchnął, ukrywając twarz w rękach. Ta stara wiedźma domagała się, by wymazał wszystkim członkom rodziny wszelką pamięć o Unie. Była skazą, brudem, który tak długo jak był pamiętany, psuł krew i czystą energie magiczną O'Cathainów. Podniósł swoją różdżkę, kładąc rękę na czole synka. - Breasal. - powiedział cicho- Musisz mi coś obiecać, synku. - opuścił po chwili różdżkę i ujmując policzek chłopca, spojrzał mu w oczy. Basil chciał prychnąć i rzucić "no weź się, tato!" ale desperacja, kryjąca się w spojrzeniu Cairella zdusiła mu głos w gardle. Mężczyzna pochylił się, by cichym szeptem przedstawić chłopcu swoją prośbę, tak cichym, że Basil do dziś pamiętał bardziej ruch jego warg, niż rzeczywiste brzmienie słów. Jakby dom miał to usłyszeć, jakby cień Saraid miał ich tu dosięgnąć. Milczeli obaj, patrząc na siebie bez słowa, aż w końcu chłopiec spuścił wzrok i odpowiedział, równie cicho, "obiecuje".
Nikt nie czekał na niego, kiedy świstoklik wypluł go pod omszałym, kamiennym domem Saraid. Żaden skrzat, nawet nie babka. Ciągnął więc kufer do frontowych drzwi, w które zastukał niepewnie, rozglądając się po podwórzu. Wszystko wyglądało tu na martwe, uschnięte i dawno porzucone, a fakt, że sterczał pod drzwiami ponad kwadrans, nim usłyszał szczęknięcie zamka, utwierdzał go w tym, że to miejsce jest jakąś upiorną pomyłką. Zgarbiona skrzatka posłała jego kufer gdzieś daleko w głąb domu, który wewnątrz okazywał się istnym labiryntem korytarzy, ponaglająco pstrykając palcami, by podążył we wskazanym kierunku. W półmroku nie widział, dlaczego skrzat zachowuje się tak dziwnie, dopiero kiedy weszli do otulonego papierosowym dymem salonu, wyglądającego jak wnętrze wielkiego, cygańskiego wozu dostrzegł, że usta stworzenia są zaszyte magiczną nicią. Wzdrygnął się, gryząc w wargi i zmrużył oczy w tym dymie, szukając postaci Saraid. - Siadaj. - zaskrzeczała i ze swojego fotela machnęła dłonią, posyłając krzesło, które podcięło mu nogi w kolanach i przysunęło go bliżej stolika. Rozkładała na nim tarota, patrząc na karty swoim jedynym widzącym okiem. Drugie pozostawało tak nieruchome jak martwe w swoim kolorze- Powiedz Breasal, zdarza Ci się kłamać? - mruknęła z petem w buzi, kładąc kolejną z kart. Odwrócona dwójka buław. Niepokój. Niezdecydowanie. Upór. - Nie. - skłamał, ale zaraz zapiekł go język- Tak. - poprawił się, a na koniec wzruszył ramionami, nie wiedząc za bardzo, o co chodzi. Babka wyciągnęła do niego talię, chcąc, by wybrał kartę. Drobna ręka sięgnęła w głąb i wysupłała coś o obrazku, którego nie rozumiał. Upuścił go na stół, kiedy zobaczył, że namalowana kobieta wyszczerzyła do niego ostre zęby. -Odwrócona królowa monet. - Saraid zaśmiała się gorzko swoim okropnym głosem, który Basil miał pamiętać już do końca swojego życia- Świetnie. Otwórz to pudełko i wyjmij znajdujące się w nim przedmioty. - rozkazała, wskazując krzywym palcem na szkatułkę stojącą pomiędzy innymi podejrzanymi drobiazgami, poustawianymi na tym ozdobnym stoliku. Nie mogąc powstrzymać ciekawości, ale też będąc zupełnie zdezorientowanym, chłopiec sięgnął do szkatuły i wyjął leżące z niej pióro. Sparzyło go ono w palce bólem, jak wtedy, kiedy użądliła go pszczoła, jednak choć chciał - nie dał rady go upuścić. Syknął z bólu wykrzywiającego mu całe, dziecięce ramię, a ku swojemu zdziwieniu drugą ręką automatycznie sięgnął po zwitek pergaminu. - Powiedz mi, Breasal, co jest Twoją najskrytszą tajemnicą... - podjęła babka, a chłopiec, krzywiąc się w przerażeniu, zaczął pisać po pergaminie to, czego wstydził się najbardziej. Szepnął ciche zaprzeczenie pod nosem, szybko jednak umilkł, widząc kątem oka skrzatkę, która pokręciła do niego przecząco głową ze smutnymi oczami.
2022 Stał pod domem babki, dopalając błękitnego gryfa. Przez te wszystkie lata nie nauczył się jej kochać, nie nauczył się też chcieć tu przychodzić ze względu na dobro swojego ojca i matki. Wypuścił z parsknięciem kłąb dymu, trzymając rękę na kołatce i wzdrygnął się, myśląc o tym, że czekają go znów dwa miesiące wakacji w towarzystwie skrzata z zasznurowanymi ustami i upiornej babki, która dawno temu powinna była kopnąć w kalendarz. Trzymała się życia jak pijawka i niech go kudłoń kopnie, nie raz i nie dwa myślał, jak mógłby jej pomóc z tym problemem. Oczywiście żaden z jego planów nie mógł mieć szans na powodzenie, bo ta stara wiedźma raz do roku wyciągała z niego wszystkie informacje, włącznie z marzeniami życzeń jej śmierci, mógł więc jedynie pocieszać się myślą, że przynajmniej wiedziała, jak bardzo jej nienawidził. Wyrzucił peta w krzaki i zamiast pukać do drzwi, cichą alohomorą odblokował zamek, po czym wszedł do środka, zostawiając kufer na zewnątrz. Co za różnica, czy miał ciuchy na zmianę. I tak wszystko jebało tymi cholernymi cygaretkami. Kiedyś podprowadził jej jedną i na merlina prawie umarł po dwóch buchach. Przeszedł labiryntem korytarzy, które chcąc nie chcąc znał już na pamięć, aż dotarł do okropnie zadymionego salonu, w którego kominku zawsze palił się zielony ogień, a wszystkie powierzchnie płaskie zastawione były dziwacznymi artefaktami i upiornymi skarbami starej Saraid. Przewrócił oczami, siadając przy stoliku i wyciągając rękę do szkatułki, by mieć to gówno już za sobą i móc zaszyć się gdzieś w bibliotece, zająć sobą albo poganiać żaby za domem, cokolwiek byle móc oddychać lepszym powietrzem, kiedy jego oko zatrzymało się na podniszczonych kartach tarota. Jego dłoń zawisła nad nimi, palcem powoli przesunął po stosie, rozkładając je w wachlarz, po czym ostrożnie wysunął jedną i spojrzał na obrazek. -Pięć mieczy. - powiedział na głos. Porażka. Niepowodzenie. Trudny przeciwnik.- A pierdole Twojego tarota. - cmoknął z niezadowoleniem, przedzierając kartę na pół i podnosząc się z miejsca. Chwycił szkatułkę w rękę i pospiesznie wybiegł z domku, nim dotrze do niego, że to, co robi, było absolutnie nieodpowiedzialne i zapewne przyniesie jakieś potworne konsekwencje. To był jednak problem Bazyla z przyszłości, Bazyl z teraz chciał się tylko dostać do Londynu i spędzić wakacje na srogim opierdalańsku.
Akceptuję!
Harmony Seaver
Rok Nauki : VII
Wiek : 18
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 156 cm
C. szczególne : Wiecznie obecny, promienny uśmiech (SeaverSmile™). Często chodzi z łyżwami przewieszonymi przez ramię. Bransoletka z charmsami. Tatuaż na lewym przedramieniu - fiolka zamknięta zwojem, z którego wypływa syrenka, otoczona falami. Blizna w kształcie kluczy nad sercem.
Rok 2013 Mała Harmony nie mogła się doczekać, stojąc w kolejce do wejścia. Jej rączki tak mocno zacisnęły się na kupionym trzy miesiące wcześniej bilecie, że już na dobre zdążyła pognieść kod kreskowy, dobrze, że jej rodzice mieli dodrukowane kopie wszystkich dokumentów. Gdy wreszcie przyszła ich pora na okazanie wejściówki, dziewczynka podskoczyła tak wysoko, podając bilet do okienka, że aż jej czapka spadła, uwalniając burzę blond loków. Jej podekscytowanie kipiało w każdym jej ruchu, a oczy lśniły jak niebo usiane gwiazdami w bezchmurną noc. Pani otworzyła im bramkę, a Harmony wbiegła do środka, zostawiając państwa Seaver za sobą. Była przed czasem, na długo przed czasem, ale chciała JUŻ zobaczyć całe lodowisko. Pragnęła wiedzieć, jak przygotowują je do zawodów, jak wygładzają lód i jak łyżwiarki rozgrzewały się przed ostatecznym sprawdzianem ich umiejętności. I wtedy wpadła prosto pod nogi pierwszej do wyjścia szóstki. Smukła, acz wspaniale umięśniona kobieta złapała ją w swoje delikatnie ręce. I była tak piękna, że przypominała bardziej łabędzia z baśni, niż zwykłą, ludzką istotę. Jej włosy były cudownie upięte, makijaż błyszczał się pod światłem reflektorów a jej strój wyglądał, jakby szyli go w skarbcu Banku Gringotta. Była czystą perfekcją, która poświęciła jej chwilę na miły gest, pogłaskanie po jej rozwianych lokach i uśmiechnięcie się, nim lekko, subtelnie i, jak wszystko co robiła, z gracją odsunęła dziewczynkę z drogi. Gdy weszła na lód i zrobiła pierwszy krok, wyglądała jak łabędź, który rozpostarł skrzydła i zebrał się do lotu. Serce Harmony zabrzmiało dźwięczniej niż ryk przejętych kibiców. Złapała się za pierś i ścisnęła piąstkę tak mocno, jakby miała podrzeć kurtkę, ale nawet to nie było w stanie zatrzymać jej przyspieszonego oddechu, który wręcz gonił za tymi łyżwiarkami. To był moment, w którym pokochała ten sport na całe życie i wiedziała, że prędzej jej serce pęknie, niż będzie umiała z niego zrezygnować.
Tydzień później, rok 2013 Państwo Seaver przez cały tydzień oglądali zachwyconą Harmony, sunącą na najbardziej śliskich skarpetkach po salonie i odgrywającą program łyżwiarki, którą zobaczyła tamtego dnia. Jednym spojrzeniem odmieniła całe jej życie i tchnęła w nią nową pasję. - Remy – powiedział z rozbawieniem jej ojciec i złapał ją na ręce, wykręcając nią w powietrzu obrót, udawali w ten sposób, że wykonywała różne skoki. – Fantastycznie zakończony skokiem przejazd, a teraz leć się ubierać, nie zdążysz na trening. - Ale przejazdu nie kończy się skokiem! Tylko piruetem! – zaprotestowała tak stanowczo, że Laurence odstawił ją na ziemię i pozwolił jej obrócić się kilka razy. - Czy teraz możesz się przebierać? - Myślisz, że trenerowi spodoba się mój układ?! – zapytała rozentuzjazmowana, przebierając nogami w miejscu. - Myślę, że się nie dowiemy, jeśli się spóźnisz! – postraszył ją i pogonił do pokoju, obydwoje śmiali się przy tym w głos. Po chwili Laurence wrócił do salonu i usiadł koło żony. Daphne wciąż przeglądała pliki wszystkich trenerów. Wybrali najlepszego możliwego, który zgodził się zaakceptować siedmiolatkę. - Co myśmy najlepszego zrobili? – spojrzała na męża z niedowierzaniem, doskonale wiedziała, że dziewczynka już sobie tego sportu nie odpuści, widziała to w jej zapalonych ambicją oczach. Mężczyzna pocałował ją w głowę i pomasował spięte plecy. Wiedział, że jego żona martwiła się o przyszłość córki. Była czarownicą i nie mogła wiązać swojej całej kariery tylko z mugolskim światem. A jednocześnie była tak absolutnie zakochana w tym sporcie, że nie mogli jej odmówić. - Coś, co będzie od nas wymagało częstych wypraw na zawody – zażartował lekko, bo ani przez chwilę nie miał wątpliwości, że ta mała istotka podbije serca tłumów w przyszłości.
Rok 2015 Dziewięcioletnia Harmony cała się trzęsła. Jeszcze nigdy nie sądziła, że można było przeżywać tyle emocji na raz. Śmiała się, płakała, bała, chciała piszczeć, ale musiała usiedzieć w miejscu, na małej kanapie w Kiss&Cry. Była tak sparaliżowana i zamknięta w czasie, że nawet nie czuła ramienia trenera, który starał się ją wybudzić z transu, powtarzając, że wykonała wspaniałą robotę. Nie dostrzegała kamer, które starały się uchwycić jakąś drobną interakcję do telewizji. Nie słyszała oklasków, jakie dobiegały do niej z trybun. Patrzyła tylko na tablicę. Wielki napis „waiting for judges” świecił na nią prześmiewczo tysiącem diod. To były sekundy, które nawet po dodaniu nie tworzyły minuty, ale w nich zamknęła się jej wieczność. W wieczności tej jej dusza zamarła a serce biło jak szalone, próbując wyskoczyć jej z klatki. I chociaż oddech nie uspokoił się jeszcze po występie, ten rytm był nadawany przez emocje, nie sportowe zmęczenie. - Z wynikiem 90.86 za program dowolony i wynikiem ogólnym 115,57 zawody Solistek Junior Novice wygrywa Harmony Seaver! Harmony nie wiedziała, co się działo później. Prawie nie pamięta, jak trener złapał ją na ręce i zaczął podrzucać w powietrzu. Nie miała też pojęcia, jakim cudem kwiatowa korona od jej ojca nie spadła z jej głowy. Miała wrażenie, że oddech wrócił jej dopiero po ceremonii dekoracji, kiedy ciężar złotego medalu na szyi i pucharu w ręce uświadomiły jej, że to wszystko nie był sen.
Rok 2016 Na początku ferii brat Harmony wrócił do rodzinnego domu, nadchodził drugi semestr jego pierwszego roku nauki w Hogwarcie i nie mógł doczekać się, żeby o wszystkim opowiedzieć swojej siostrze. Rozmawiali dniami i nocami, miała wrażenie, że mamrotali nawet przez sen, a mimo to ani razu chłopiec nie wspomniał o tym, by ktoś jeździł tam na łyżwach. A przecież starał się opowiadać o wszystkim, co tylko mogłoby dziewczynę zainteresować. W końcu przy jednym rodzinnym obiedzie nie wytrzymała. - A ŁYŻWY? – przerwała mu kolejną historię o podbojach Krukonów w Quidditchu i ich niezwykłych zawodnikach. – CZY KTOŚ JEŹDZI NA ŁYŻWACH?! Państwo Seaver zamilkli niezręcznie i spojrzeli na swojego starszego syna, który nie miał aż tak dużych oporów, przed powiedzeniem prawdy siostrze. Oczywiście, że jedną z pierwszych rzeczy, o które zapytał, były właśnie drużyny łyżwiarskie. Ale… - Czarodzieje nie jeżdżą na łyżwach – powiedział bardzo spokojnie i powoli wstał od stołu, żeby podejść do Harmony. Wiedział, jak bardzo to kochała. I myślał, że wiedział też, że mogło ją to zaboleć. Ale nie miał pojęcia jak bardzo. To był pierwszy i jedyny raz gdy dziewczynka popłakała się z frustracji na myśl o dołączeniu do społeczności czarodziejskiej. Nikogo nie wpuszczała do swojego pokoju. Przytulała wszystkie swoje puchary, łyżwy i patrzyła na kwiatowe korony. I nie potrafiła odpowiedzieć sobie na pytanie, jak czarodzieje mogli nie chcieć czegoś tak wspaniałego w swoim życiu. Następnego dnia zeszła dziarsko na dół, z szerokim uśmiechem, gotowa do podbicia całego świata. Jedyną oznaką, że płakała, były jej napuchnięte oczy, w których jednak nie gościła już ani jedna kropelka smutku. - Musi być coś, podobnego do łyżwiarstwa – oznajmiła dobitnie, tupiąc nogą dla zwiększenia znaczenia swoich słów. Państwo Seaver odwrócili się od kuchennych garów i spojrzeli na nią z mieszaniną wielu uczuć, których wtedy dziewczynka nie umiała jeszcze rozpoznać. Po latach dopiero miało jej przyjść zrozumienie, że był to strach. – Czarodzieje muszą mieć jakiś zamiennik łyżwiarstwa figurowego – powtórzyła jeszcze bardziej gromkim głosem. Tego dnia nikt jej jednak nie powiedział prawdy.
Rok 2017 Atmosfera w domu rodziny Seaver była napięta. Małżeństwo poprosiło przyjaciół, by zabrali ich dzieci do siebie, kiedy trudny temat znowu został poruszony przez Laurence’a. - Nie! – wykrzyknęła Daphne, aż podnosząc się od stołu. – Wystarczy jej niebezpiecznych sportów! Już chce grać w Quidditcha! Wystarczy! - Ona to kocha Daph! – próbował z nią jakoś argumentować, ale cały jego spokój się skończył, a miłość do córki nie pozwalała mu przerwać prób przekonania małżonki. - Łyżwy! Laurence ona kocha łyżwy! Niech jeździ na tych łyżwach! Niech gra w przeklętego Quidditcha! Niech podróżuje z nami lub sama po świecie! Ale na więcej się nie zgodzę! Nie będę patrzeć, jak łamie sobie ręce w jeszcze jednym sporcie! - Daph! – uderzył pięścią w stół, nie potrafiąc inaczej rozładować złości i frustracji, jaka w nim rosła. – Zawsze! Daph, zawsze pozwalaliśmy naszym dzieciom wybierać – i faktycznie to pomogło, spróbował znów spuścić z tonu i podszedł do żony. Kobieta chwilę protestowała, ale w końcu pozwoliła się dać złapać za ramiona. – Ona nie widzi życia bez jazdy figurowej, a w świecie magii nie ma dla niej innej sportowej drogi niż to. - Nie może po prostu jeździć na łyżwach? – jęknęła ciężko, opuszczając głowę na pierś męża. Wdychając jego zapach czuła, że odzyskiwała kontrolę nad swoimi pędzącymi myślami. - To oznacza dla niej wykluczenie z życia w magicznym świecie. Nie może się tam utrzymywać, zarabiając w ludzkiej walucie za ludzki sport. A przecież wiesz, że kocha też magię. I nie było już o czym dyskutować. Harmony chciała poznawać świat ludzki, czarodziejki i przy tym wszystkim jeździć. A to mógł pogodzić tylko jeden sport.
Rozpoczęcie roku 2017/18 w Hogwarcie, rok 2017 Po całym świętowaniu nowych uczniów Hogwartu czekał zasłużony odpoczynek, następnego dnia mieli przecież postawić swój pierwszy krok na ścieżce czarodziejów. I tylko świeżo mianowana Gryfonka nie poszła jeszcze spać. Państwo Seaver znaleźli jej najlepszego dostępnego trenera zarówno mugolskiego łyżwiarstwa jak i sportu, który mógł zająć jego miejsce w czarodziejskiej części serca dziewczyny. Była późna godzina, kiedy przez bramy Hogwartu wpuścili tego specjalnego gościa. Mężczyzna był wysoki, dobrze zbudowany, o rozwianych, czarnych włosach, a na jego twarzy zagościł pełen oczekiwań uśmiech, gdy zobaczył młodą adeptkę sportów. Stała dumnie, ale z niewymuszoną gracją, jej uśmiech był aż zaraźliwy a wielka, wybuchowa osobowość aż emanowała z niej energią. Mężczyzna nie znał jej osobiście, miał okazję jedynie obserwować jej nagrania z zawodów, ale nawet gdy nie znajdowała się na lodzie, tylko stała tutaj, przed nim, zaciskając piąstki tak mocno, że aż jej knykcie zbielały, wiedział, że ma do czynienia z kimś o niezachwianej determinacji. - Ty jesteś Harmony? – zapytał z dziwnym akcentem. - Tak! – odparowała wyniośle, ale zupełnie bez próżności, emanowała pewnością siebie, a uśmieszek jaki przybrała zdradzał jej zuchwałą ambicję. - Dobrze widzieć, że nie brakuje Ci ducha – pokiwał głową z uznaniem i sam dał się porwać energii tej malej duszyczki, kiedy odpowiedział jej takim samym uśmiechem. Nie wypowiedział jeszcze tego nagłos, ale właśnie wtedy upewnił się, że chciał ją trenować. – Podobno chcesz uprawiać jazdę figurową na wodzie? - Tak! – nie straciła ani sekundy na odpowiedź. - Hmmm – pokiwał głową, nie umiejąc ukryć lisiego zadowolenia. Znał ją osobiście od kilku chwil, ale wiedział, że z taką postawą mógł ją doprowadzić daleko. – Zdajesz sobie sprawę, że to dużo więcej, niż ci się wydaje? Twój sezon będzie dwa razy dłuższy. Ledwo skończysz zimowe zawody łyżwiarskie, a już będziemy jechać z tym samym programem na zawody na wodzie. A pracować będziemy trzy razy więcej, niż robisz to aktualnie. Nie przyjmuję do siebie hobbistów. Pracuję tylko z zawodnikami. Oznajmiał to twardo, prawie oschle, stawiając przed nią jasno i szczerze realia pracy nad tymi sportami. Ale jedyna, na czym Harmony się skupiła to: - Będziemy? – a kiedy wypowiedziała te słowa, wszystko co wybrzmiało to prawdziwa, sportowa miłość.
Dzień później, w roku 2017, do Harmony przyleciała sowa jej rodziców, niosąc potężną paczkę, w której znajdowały się jej pierwsze buty do jazdy figurowej na wodzie.
akceptuję
Medusa O. A. Nyx
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 156cm
C. szczególne : Codziennie inny kolor włosów i fryzura; mocny makijaż;
- Och, to Iris, dba o moją rodzinę od zawsze - odpowiadam lekko, gdy tylko ktoś zapyta o przelatującego nad moją głową feniksa. Nie myślę już co powiedzieć, w końcu Iris zagląda do mnie tak często, że zaczynam tłumaczyć jej obecność zupełnie automatycznie. Nie chcę mówić na głos, że to moja przyjaciółka, bo mało kto jest w stanie to zrozumieć - ludzie przywiązują się częściej do psów czy kotów, sowy za to postrzegają niekiedy bardziej jak pracowników, niż zwierzęta. Ja sama wcale nie mam ręki do stworzeń magicznych, nie zachwycam się każdym mijanym na spacerze psidwakiem i nie marzę o bieganiu do uzdrowicieli zwierzęcych z tysiącem puszków... Traktuję Iris jak członka rodziny - czasem pewnie nawet lepiej. To ona dotrzymywała mi towarzystwa wtedy, gdy rodzice zajmowali się pracą, gdy zostawałam dniami czy tygodniami sama. To ona zaglądała do mojego dormitorium, gdy płakałam nad niezaliczonym egzaminem z Transmutacji. To ona przecinała rozświetlone ostrymi promieniami słońca niebo nad wykopaliskami, podczas których wyklinałam cały magiczny świat, niezadowolona z osiąganych efektów. To na nią zawsze mogłam liczyć, bo pojawiała się nawet wtedy, kiedy wcale tego nie oczekiwałam. Matka kiedyś opowiadała mi, że tak właściwie nikt nie wie kiedy Iris dołączyła do jej rodziny - była w pobliżu gdzieś od pokoleń, zwykle nawiązując najlepszą relację z kobietami, których wiernie broniła. Podobno jej łzy uzdrowiły moją prababkę, gdy ta została niemal śmiertelnie ranna, a moja matka używa różdżki z rdzeniem z pióra Iris. Niektórych obserwuje z oddali, innych trzyma się blisko, a ja wierzę, że po prostu wyczuwa kto jej potrzebuje. Chcę być dla niej dobra choć w połowie tak, jak ona jest dla mnie. Pamiętam mój pierwszy szok, gdy jeszcze za dzieciaka obserwuję stającego w płomieniach feniksa. Jestem wtedy zupełnie sama i nie mogę powstrzymać łez, wylewam je całymi strumieniami, nie rozumiejąc jak wyjaśnić matce co się wydarzyło. Planuję pogrzeb, zapisuję na długim pergaminie przemowę, której nikt poza mną nie usłyszy... i kątem oka dostrzegam iskrę, która zdaje się tlić we mnie do teraz. Iris jest nadzieją, że wszystko będzie dobrze - wraca do życia, podszarpuje lekko złotym dziobem za rękaw mojej koszuli i zerka ciemnym spojrzeniem chyba wgłąb mojej duszy. Wiem, że chociaż nie może przeczytać mojej przemowy, to doskonale wie co w niej napisałam. To właśnie jej "śmierć" zachęca mnie do wyszukania informacji na temat feniksów - nie jest to wcale takie trudne, w końcu otoczona jestem książkami pełnymi mitów i opowieści, a matka stanowi dodatkowe źródło wiedzy. Dopytuję, czytam, zapisuję, byle tylko móc odwdzięczyć się Iris i zwyczajnie ją rozumieć, móc jej pomagać, być dla niej. Z czasem dociera do mnie, że więcej czasu feniks spędza ze mną, niż z moją matką. Potrafi dostarczyć moje listy, obserwować moją pracę, odprowadzać mnie na zajęcia... Uczę się jej zachowań, a ona moich. Czasem znika, gdy nie poświęcam jej wystarczająco dużo uwagi, gdy jestem zbyt zajęta i gdy zatracam się w pracy czy nauce. Czasem muszę się na nią zdenerwować, bo przeszkadza, rozprasza i hałasuje, najwyraźniej wyczuwając, że powinnam oderwać się od tego, nad czym aktualnie się zafiksowałam. Pytam matkę, czy coś się zmieniło - wyjaśnia, że kiedyś rzeczywiście prosiła Iris o zaglądanie do mnie, teraz już nie musi. Nie wiemy czy to poczucie obowiązku, czy może intuicja stworzenia podpowiada, że to ja bardziej potrzebuję towarzystwa; wiemy tylko, że Iris dalej dba o naszą rodzinę. Ja mogę mieć tylko nadzieję, że już nigdy nie będzie musiała upuścić łzy dla naszego dobra, że na jej pióra nikt nie zapoluje tak, jak ponoć robili to za czasów mojej babki. Nie mam za to wątpliwości, że teraz - gdy wiem już, że Iris jest bardziej moją towarzyszką, niż mojej matki - podszkolę się jeszcze bardziej, by móc ją chronić tak, jak ona zawsze chroniła mnie.