Nie, nie jest to pomieszczenie wypełnione światłem - wręcz przeciwnie. Panuje tutaj idealny mrok, rozświetlany... świetlikami, które latają pod sufitem, dając żółto-zielonkawe, punktowe oświetlenie. Zapewne stąd nazwa pokoju. Podłoga nie jest z kamienia - położony na niej parkiet jest wymarzonym do tańczenia. Pod ścianami ustawione są sofy, a obok nich, na środku, stoi mały, drewniany stolik. W rogu znajduje się gramofon, który sam gra i w którym nie da się zmienić płyty. Puszcza on muzykę w zależności od charakteru i nastroju osób w nim przebywających. Podsumowując - idealne miejsce na potańcówkę.
Uwaga! Możesz rzucić kostką wyłącznie jeden raz! W każdym następnym wątku, który tu rozpoczniesz, kości oraz płynące z nich straty/korzyści już Ci nie przysługują!
Spoiler:
1 - Kiedy wchodzisz do pomieszczenia, zauważasz świetliki, które rozświetlają mrok otulający całokształt pokoju. O dziwo te znajdują w Tobie idealnego towarzysza - starają się otulić w jakikolwiek sposób światełkiem, tym samym siadając na ramionach, rękach, nogach, nawet włosach. Co najśmieszniejsze - nie możesz w żaden sposób pozbyć się nieproszonych wówczas gości. Efekt ten będzie utrzymywał się przez Twoje trzy następne posty.
2 - Gdy wchodzisz do pokoju, gramofon nie wiadomo dlaczego cichnie, mimo że znajdująca się w nim płyta normalnie kręci się i nic nie wskazuje na to, by się zepsuł. Może twój dzisiejszy nastrój jest dla tego miejsca wyjątkowo nieodgadniony? Muzyka rozbrzmi ponownie dopiero po trzech twoich postach.
3 - Niezależnie od przyczyny, w wyniku której znalazłeś się w tymże pokoju, bawisz się co najmniej doskonale. Rzuć jeszcze raz kostką: parzysta - w pewnym momencie zauważasz błysk na podłodze, a do Twojej kieszeni, kiedy to postanawiasz sprawdzić, co to jest dokładnie, wpływa wówczas suma dwudziestu galeonów!nieparzysta - nie zauważasz, kiedy to z kieszeni wysuwają Ci się monety, w związku z czym tracisz dwadzieścia galeonów. Odnotuj zmianę w odpowiednim temacie.
4 - Półmrok panujący w pomieszczeniu sprzyja psikusom. Ciężko stwierdzić, czy przysadzisty poltergeist wślizgnął się do pomieszczenia przed, czy po waszym przyjściu, lecz nadszedł moment, w którym postanowił uderzyć! Na szczęście nie miał przy sobie ani jednej łajnobomby... Najpierw twoje uszy przeszył piskliwy, irytujący śmiech, następnie zostałeś uderzony w głowę małą stopą Irytka, a na koniec pod twoimi nogami wylądował dźwięk niezgody, a poltergeist wyfrunął z pokoju, zatrzaskując za sobą drzwi. Przez następne dwa posty twoje rozmowy będą przerywane dźwiękami kłótni płynącymi z krążącej po pomieszczeniu bombki.
5 - płynąca z gramofonu muzyka pozytywnie wpływa na Twoje nerwy. W jakiś dziwny sposób wycisza Cię, uspokaja, relaksuje i sprawia... że przez swoje dwa najbliższe posty pragniesz mówić tylko prawdę. Czemu kłamstwo miałoby kalać to błogie uczucie relaksu? Uwaga - pojawia się jedynie pragnienie, to nie jest przymus.
6 - najwyraźniej wszystkie przedmioty martwe się dzisiaj na Ciebie "uwzięły". A to stolik znajduje się za blisko Twojej stopy przez co obijasz sobie mały palec, a to prawie się potknąłeś, bowiem nie zauważyłeś zwiniętego z tej strony dywanu. Zwieńczeniem tych drażniących nieszczęść jest fakt, że jakimś cudem - dowolny sposób - stłukłeś leżący na stoliku kubek, który dodatkowo poranił Ci dłoń. Piecze!
Autor
Wiadomość
Maximilian Felix Solberg
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 194 cm
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
Widział, jak z każdą kolejną minutą puchon robi kolejne postępy. Pewniej stawiał kroki i dużo lepiej wpasowywał się w płynący z gramofonu rytm muzyki. Zdecydowanie miał do tego dryg, mimo wszystkiego, co mógł wcześniej mówić. Max wiedział, że nie każdy musi być miłośnikiem tańca, ale podstawy zawsze wypadało mieć opanowane, chociażby na wypadek szkolnych imprez, gdzie czasem aż głupio było nie zatańczyć. Sam Solberg miał straszny mętlik w głowie, ale zabijał go wlewając w siebie hektolitry eliksirów i oddając się pracy. A raczej pasji, bo nikt mu przecież za godziny ślęczenia nad kociołkiem nie płacił. Przeprowadzał coraz więcej prób, które powodowane były tylko i wyłącznie jego ciekawością i miał wrażenie, że już niedługo zabraknie mu szczurów do użycia w roli testerów. Na szczęście nie był jeszcze aż tak zdesperowany, by próbować niektóre rzeczy na sobie. - O tak, te tory przeszkód to złoto. Brakuje mi ich. - Uśmiechnął się do własnych myśli i choć wiedział, że obecnie by zdechł jeszcze przed startem o tyle zawsze treningi z Avgustem poprawiały mu humor i były porządnym sprawdzeniem jego kondycji fizycznej. Nadal nie potrafił zrozumieć, jak to się działo, że u Antoshy radził sobie tak dobrze, a na meczach odnosił wielką porażkę. Obydwoje nosili ze sobą bagaż, którego nie łatwo było im się pozbyć. Pewne wydarzenia ugodziły w ich bardziej wrażliwą część świadomości i odcisnęły piętno, które dawało o sobie znać. Mimo to jeden i drugi wciąż stali na własnych nogach, wspierając się nawzajem, gdy tylko zaszła taka potrzeba. Max nie potrafił zapomnieć swoich załamań, które przeżył tuż po wizycie w Lesie i starał się robić wszystko, by nie wracać do tamtego stanu. Radził sobie z tym różnie, ale przynajmniej nie stał w miejscu. Codziennie próbował zrobić chociaż mały krok do przodu. Musiał. Nie przeszkadzały mu te małe pomyłki, które zdarzały się puchonowi. W końcu dopiero zaczynał, a nie miażdżył mu jakoś boleśnie stóp, więc Max cierpliwie prowadził go przez kolejne kroki w rytm muzyki. Nie pokazywał niewyobrażalnie trudnych figur, ot zwykłe podstawy urozmaicone obrotem, czy dwoma. Nie było co zaczynać od czegoś bardziej skomplikowanego. Czuł rozluźniające się mięśnie przyjaciela i pewniejszy chwyt jego dłoni, co tylko go ucieszyło. Wiedział, że Lowell nie czuje się aż tak swobodnie jak on w podobnych sytuacjach. -A no Stacey i Nick zaraz po tym jak mnie przygarnęli zapisali mnie do zespołu, by znaleźć mi sposób na poradzenie sobie z agresją i całą resztą. Nie powiem, spodobało mi się i zacząłem brać udział w konkursach. Dawne czasy... - Wspomniał z pewną nostalgią. Taniec towarzyski miał swoje plusy na wielu frontach i Solberg bardzo często z nich korzystał. Wiadome było, że na imprezach jego ruchy były zupełnie inne, ale wciąż wiedział jak wykorzystać umiejętności, by osiągnąć swój cel. Pewnie chwycił Felka, gdy ten zdawał się stracić równowagę. Nawet nie pomyślał, po prostu zadziałał odruchowo i na szczęście udało się zapobiec spotkaniu tyłka puchona z parkietem. - Pewnie byś sobie tyłek poobijał. - Uśmiechnął się w jego stronę, rozpoznając klasyczne nawiązanie. Jeszcze przez chwilę prowadził kumpla, by ten mógł wbić się znów w rytm, po czym obrócił go i zatrzymał się. -Nieźle Ci szło, chcesz spróbować poprowadzić? - Zaproponował, wciąż obejmując go w pasie. Czuł, że Felek na tyle opanował o co w tym całym walcu chodzi, że tak łatwo ich nie zabije. A przynajmniej Solberg miał taką szczerą nadzieję.
______________________
I thought that I could walk away easily But here I am, falling down on my knees
Felinus Faolán Lowell
Wiek : 25
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 178
C. szczególne : Na prawej dłoni nosi Sygnet Myrtle Snow i Pochłaniacz Magii. Spokojne spojrzenie, łagodna aparycja.
Może naprawdę nie szło mu wcale aż tak źle? No nie podejrzewał, by stał się podczas tych ćwiczeń królem całego parkietu, niemniej jednak też, nie chciał jakoś szczególnie przyczynić się do zmiażdżenia palców u przyjaciela. Co prawda mógłby rzucić Episkey, ale też, wolał uniknąć takiej sytuacji. Powoli szło mu trochę lepiej, w związku z czym odczuwał pewnego rodzaju satysfakcję, a dostosowywanie się do kolejnych ruchów nie sprawiało mu wcale aż tak większego problemu. Gdy rytm wszedł pod kopułę czaszki, niemalże sam wprawiał ciało do odpowiedniego tańca, w związku z czym nie czuł się zbyt skrępowany tym wszystkim. Nawet jeżeli przed nim znajdował się jego obiekt zainteresowań, do którego nadal podchodził normalnie, ale między membranami umysłów pojawiało się wiele innych myśli - spokojnych, subtelnych, nie będących czymś w rodzaju gwałtownych. Po prostu miłych, zagnieżdżających się delikatnie, a nie w sposób polegający na zbicie go i tym samym udowodnienie, jak słabe ogniwo w łańcuchu przedstawia. Wolał o tym nie myśleć - wolał przedstawiać samego siebie w iluzji idealnego świata, w którym to się nie znajdował. Bez problemów, bez skomplikowanych schematów, bez jakichkolwiek istniejących wątpliwości - tak, jak kiedyś. Nie przejmował się zatem, oddając mięśnie odpowiednim ruchom, które zdawały się być tym samym czymś w rodzaju widocznego wprawienia ich w prawidłowy, ludzki rytm. - Na szczęście mnie ta przyjemność ominęła. - uśmiechnął się pod nosem, wszak zastanawiał się nad tym, jak zginąłby na samym starcie. Nim by się jakkolwiek zaintrygował tym tematem, już dostałby na starcie coś w rodzaju widocznego wpierdolu, jak chociażby takiego polegającego na złamaniu nosa, kości, a przede wszystkim wylaniu mózgu na wierzch. Idealny koniec, nie ma co. Na pewno zależało mu na tym, by się na takich lekcjach pojawić, choć ostatnio go naprawdę kusiło spróbowanie własnych sił w tejże dziedzinie. Może po to, by być bardziej wysportowanym, a nie fajtłapą bez jakiegokolwiek poszanowania dla własnego zdrowia? Sam nie wiedział. Nie chciał być zależny, chociażby w przypadku pojedynkowania się na pięści, od innych. Cicho, mimowolnie wręcz, westchnął na myśl tego, jak słabym człowiekiem jest. Nie tylko pod względem fizycznych aspektów, lecz także psychicznych. Sam najchętniej skorzystałby z korzyści jakiegoś survivalowego wypadu, podczas którego musiałby walczyć o wszystko bez jakiejkolwiek możliwości użycia magii. Na pewno wzmocniłoby to różne partie jego mięśni, ale też, obarczone było ryzykiem utknięcia tam na zawsze, gdyby postanowił iść przede wszystkim sam. Stare dzieje odcisnęły piętno dość mocno na jego zdolnościach organizmu, które to musiał ewidentnie poprawić, by nie czuć się niczym ktoś, kto nie jest w stanie zdzierżyć jakiegokolwiek ciężaru. Ostatnio się trochę poprawiał, ale było to za mało. Musiał ćwiczyć więcej - nie bez powodu pewne myśli chodziły mu po głowie, aczkolwiek się do nich wcale tak łatwo nie przyznawał. Wbrew pozorom praca była wymagana, by mógł jakkolwiek przywrócić samego siebie do względnego porządku sprzed pięciu lat. Powoli pozwalał na to, by dźwięki wpływały na kontrolę nad jego ciałem, pozwalając się przede wszystkim prowadzić. Subtelnie, zmniejszając spięty nacisk na ramieniu i między palcami Solbega; wszystko szło w odpowiednim kierunku. - Powróciłbyś do tego czy obecnie niezbyt? - rzucił prostym pytaniem, kiedy to wiedział, że pewne rzeczy należało pozostawić z tyłu. Sam jakoś niespecjalnie się udzielał w aktywnościach, wszak mieszkał na wsi, a dojazdy do Londynu były perfidnie drogie - przynajmniej na kieszeń, którą wtedy posiadał wraz z Lydią. Pustą, bez jakichkolwiek oszczędności. Nie miał ogólnie możliwości - mógł sobie tylko wymarzyć wiele rzeczy, jako że miał gówniane dzieciństwo. Może nie do końca, wszak matczyna miłość istniała, ale też, nie miał możliwości większego rozwoju. Pod względem talentów i zdolności pozostawał zatem dość mocno z tyłu. Zazdrość jednak nie przepełniała jego tkanek - prędzej dziwne zrezygnowanie. - Zagoiłoby się, spokojnie. Znowu. - rzucił dość pozytywnie, wszak nadal pamiętał, jak upadł na tyłek ze znacznie większej wysokości, a i bez jakichkolwiek medycznych sposobów. Na ból pozostawał mocno odporny, sam natomiast nie potrafił samego siebie powstrzymać czasami od autoagresji, która się w nim przejawiała, mimo ostatnio dobrego humoru. Nie bez powodu zatem trochę pewniej chwycił Maximiliana, kiedy to oddawał się tańcowi, zanim nie usłyszał słów, które to spowodowały zasianie ziarenka wątpliwości. Czy powinien przejąć pałeczkę bycia osobą prowadzącą? Sam nie wiedział, kiedy to liczne pytania pojawiły się pod kopułą jego czaszki. Pokręcił jednocześnie głową, zastanawiając się nad tym, czy w ogóle powinien się tym wszystkim zajmować, niemniej jednak nie postanowił pozwolić stresowi przejawić się w tak prosty sposób. O ile przyzwyczaił się do bycia osobą prowadzoną, o tyle jednak kompletnie samego siebie nie widział w innej roli. Nie tylko ze względu na brak predyspozycji, a po prostu... pasowało mu to. I o ile na początku miał pewne problemy z zaakceptowaniem tego faktu, o tyle jednak teraz całkiem nieźle mu to odpowiadało - i wcale nie zamierzał się do tego przyznawać, kiedy to nadal Solberg obejmował go w pasie. I chociaż dotyk ten był całkowicie normalny, nie mógł powstrzymać się od wrażenia, że zabarwiał się w trochę innym kierunku - podsycony zainteresowaniem, które to wykazywał wobec przyjaciela. - Mogę, ale nie obiecuję, że pójdzie mi dobrze... - wziął ciężki wdech, zanim to nie zamienił się chwytem, z czym na początku miał problem. Skoro kumpel miał prawą dłoń na jego talii, a lewą ściskał palce, to po prostu miał zamienić tym samym odpowiednio kończyny. Przybliżył się trochę, by tym samym położyć prawą dłoń w prawidłowym miejscu, a lewą zacisnąć palce na tych należących do Solberga. Pozostawało teraz odpowiednio kierować Maximilianem, choć musiało to wyglądać z boku co najmniej śmiesznie, wszak różnica wzrostu pozostawała nadal nieźle widoczna. Spokojne oddechy, poruszanie ramionami, kroki zahaczające o minimalny margines błędu - może wcale nie będzie aż tak źle?
Kostki:
Jesteś prowadzony przez Felinusa w dość... niepewny sposób, wszak dopiero teraz ten ma możliwość przetestowania własnych możliwości w tym zakresie. Rzuć kostką k6, by przekonać się, jak to wszystko wygląda!
1, 2 - hej, nie jest wcale aż tak źle, jak mógłbyś się tego spodziewać. Jeden obrót może sprawił kłopot prowadzącemu, ale idzie całkiem nieźle z tym wszystkim. Stopy pozostają całe, a chwyt się trochę rozluźnia, kiedy to stres powoli zanika. Jak na pierwsze próby jest wręcz idealnie.
3, 4 - aj, karamba! Wybierz sobie dowolną, możliwą porażkę, która ewidentnie wskaże na to, że jeszcze przed Lowellem długa droga na to, by mógł prowadzić kogokolwiek, jakkolwiek. Może poślizgnięcie się? Nieprawidłowe umieszczenie dłoni? Nadepnięcie? Wybierz sobie.
5, 6 - przyszłość kariery tancerza u Puchona pozostaje pod znakiem zapytania. O ile bycie osobą prowadzoną nie sprawiło mu większego problemu, o tyle podczas bycia osobą prowadzącą ten napotyka na kolejne problemy. Trudno jest mu się skupić; kroki nie są zbyt rytmiczne.
Maximilian Felix Solberg
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 194 cm
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
Sam początkowo nie miał pojęcia czego spodziewać się po Felku. Skoro sam uważał, że nie potrafi tańczyć i nie posiada wyczucia rytmu, Max musiał mu chociaż częściowo zaufać. Jednak okazało się, że rzeczywistość wcale nie była taka tragiczna. Zdarzały się potknięcia, ale było to naturalne podczas nauki czegoś nowego. Samemu ślizgonowi atmosfera panująca w pomieszczeniu pomagała wczuć się w taniec. Może i nie miałby problemu z zachowaniem rytmu i stawianiem odpowiednich kroków bez tej całej otoczki, ale zdecydowanie mu to wszystko pomagało. Odpowiednie otoczenie potrafiło wyciągnąć z tańca emocje, które w teorii miały mu zawsze towarzyszyć, a walc z definicji raczej kojarzył się właśnie z podobną atmosferą. - Na szczęście? Ja tam im wiele zawdzięczam. Na pewno są lepsze niż zwykła, nudna siłownia. - Wiedział, że stan fizyczny puchona zdecydowanie nie zachęcał do korzystania z podobnych rozrywek, ale ostatnimi czasy Lowell naprawdę poszedł w tym temacie do przodu i może wcale by aż tak nie umarł na torze. Chociaż nie jeden profesjonalny sportowiec poległ pod okiem Antoshki. Bardzo łatwo było w krótkim czasie osłabić organizm, niestety powrót to pełnej formy był już dużo bardziej wymagający. Sam miał tego idealny dowód, po raz pierwszy w swoim życiu. Nawet pogrążając się w używkach, zawsze starał się dbać o formę fizyczną. Zajeżdżał się na treningach i indywidualnie podejmował różne formy aktywności. Nagle tego wszystkiego zabrakło i Max czuł się tragicznie widząc, jak sam odbiera sobie coś, z czego mógł być w miarę dumny. Zdziwiło go, jak łatwo Felek dał się kierować. Wiedział, że niektórzy mają problem z przekazaniem pałeczki nawet, jeżeli się starają, więc cieszył się, że pod tym względem nie musi siłować się z puchonem. Nie jest łatwo odłożyć na bok niechęć do bycia prowadzonym. Sam często musiał włożyć wiele wysiłku, by pozwolić komuś na przejęcie kontroli, choć z czasem szło mu to coraz łatwiej. - Dla czystej przyjemności tak. Chętnie powtórzyłbym sobie co nieco, bo po takim czasie wiele rzeczy mi umknęło, ale na zawody w życiu nie wrócę. Avgust przy trenerkach wydaje się być czasem łagodny jak baranek. - Zaśmiał się lekko, wspominając wykończonych tancerzy ze starszych grup wiekowych, którzy nie mieli czasu na cokolwiek poza treningami. Taniec zawodowy zdecydowanie nie był czymś lekkim i wymagał wiele poświęcenia. Po dłuższym czasie zaczął zauważać, jak wielkie szczęście spotkało go, że trafił akurat do domu Kolbergów. Stacey i Nick troszczyli się o niego i naprawdę starali się w pewnym sensie zrekompensować mu te wcześniejsze, mniej ciekawe lata. Niestety nie do końca im się to udało i mimo, że pomogli Maxowi rozwinąć wiele zainteresowań, nie byli w stanie naprawić niektórych szkód na jego psychice. - Wiadomo, ale nadal będę musiał znowu zrezygnować z cudownego witania Cię klepnięciem w dupę. - Wyszczerzył się, po raz pierwszy z własnej woli wspominając incydent Amortencjowy. Wciąż nie czuł się z tym wszystkim najlepiej i zbyt wiele pytań na ten temat kłębiło się w jego głowie, ale i tak nie mógł już nic poradzić na to, co zdążyło się wydarzyć. Wciąż jednak bał się przeglądać wiadomości na wizzie z tamtego czasu żeby uniknąć sobie zbyt dużej porcji zażenowania. Nie miał pojęcia o wielu poczynaniach Felka, co nie zmieniało faktu, że się o niego martwił. Wiedział o jego skłonnościach i zdecydowanie nie polepszało to żadnej sytuacji. Starał się jednak, nie pokazywać tego dopóki coś naprawdę nie jebło. Wiedział, że przejęcie przez Felka prowadzenia mogło zdarzyć się trochę zbyt wcześnie, ale wierzył, że ten jakoś sobie poradzi. Mógł skupić się przecież tylko na klasycznym kwadraciku, ale Solberg uważał, że mimo wszystko powinien zobaczyć, jak to jest z tej drugiej strony. Bycie osobą przejmującą w tańcu kontrolę wiązało się z kilkoma elementami, nad którymi druga osoba zdecydowanie nie musiała się zastanawiać, a to trzeba było choć trochę wyćwiczyć, gdyby Lowell chciał jednak kiedyś poprosić kogoś na parkiet. Dlatego też nie wahał się przed złożeniem mu tej propozycji. Wciąż obejmował Felka, nie do końca zastanawiając się nad tą sytuacją. Jakby po prostu był gotów dalej poprowadzić go w rytm muzyki, która nieprzerwanie dobiegała ze stojącego w sali gramofonu. - Nie wymagam perfekcji, po prostu marudziłeś, że jesteś babą, to masz. - Pokazał mu język, po czym posłusznie zmienił ustawienie kończyn tak, by teraz stać się osobą podległą przyjacielowi. Różnica wzrostu zdecydowanie była tutaj widoczna, ale Solberg nie czuł zbyt dużego dyskomfortu z tego powodu. - Pamiętaj, że działasz teraz jak lustrzane odbicie poprzednich kroków. Zaczynasz w przód i w lewo, zamiast w tył i w prawo. - Poinstruował krótko, bo mimo wszystko był to dość ważny szczegół. Sam ślizgon uważał, że pozycja kobiety w tańcach towarzyskich jest nieco bardziej skomplikowana do ogarnięcia. Potrzebował też chwili, by przestawić się do takiej sytuacji i powstrzymać odruch postawienia prawej stopy do przodu. Widział, że nie tylko on się początkowo pogubił. Lowell wydawał się stracić trochę pewności w tej sytuacji i nieco zgubić rytm, ale był to przecież początek.
______________________
I thought that I could walk away easily But here I am, falling down on my knees
Felinus Faolán Lowell
Wiek : 25
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 178
C. szczególne : Na prawej dłoni nosi Sygnet Myrtle Snow i Pochłaniacz Magii. Spokojne spojrzenie, łagodna aparycja.
Na słowa, które wydobyły się spomiędzy ust Maximiliana, miał ochotę rzucić niemrawy uśmiech, z podniesieniem tym samym brwi do góry; nie bez powodu. O ile rozumiał koncepcję treningów Antoshy, o tyle jednak nie widział tam samego siebie. Może udało mu się przetrwać dwie noce w mugolskim lesie bez jakiegokolwiek wsparcia różdżką, niemniej jednak wydolność fizyczna w jego przypadku nadal pozostawała na niezadowalającym go poziomie. Wolał uniknąć ośmieszenia się, wszak hobbystyczne uprawianie tego sportu, raz na jakiś czas, zdawało się nie mieć żadnego sensu. Już prędzej widział go właśnie na siłowni, gdzie po prostu mógł sam siebie podsycić pewnego rodzaju energią. Bez jakichkolwiek konfliktów w postaci braku doświadczenia na tym tle. Bez jakichkolwiek problemów wynikających z jego słabego przygotowania wobec mioteł, z którymi miał niezbyt wiele wspólnego. I chociaż starał się naprawdę zrozumieć koncepcję wielu wydarzeń, jak i własnych, ulubionych przedmiotów, o tyle jednak Quidditch nie zdawał się być dla niego wielce pociągającym. Wolał inne, mniej dynamiczne sporty. Gdyby mimo wszystko i wbrew wszystkiemu nie mogli się aż tak szybko leczyć, zapewne byłoby to czymś zakazanym. Niczym Buldoger, o którym to słyszał, ale nigdy nie miał okazji wziąć udziału. Nie bez powodu zatem skupił się głównie na tańcu, by nie pokazywać, że pod kopułą czaszki znajdowało się coś kompletnie odmiennego. - Ja tam chyba wolę siłownię. - powiedział, zaskakująco szczerze. Miał już tyle urazów wcześniej, że mogło go to nie interesować, niemniej jednak nie chciał sobie dokładać cierpienia i sprawdzać własnej granicy, której to nie zamierzał aż nadto przekraczać. Gdzieś musiał mieć umiar - a jeżeli chciał sprawdzić własny próg bólu, nie powinien powodować, iż pozostanie z niego tylko i wyłącznie kupa rozwalonego mięsa. Nie bez powodu zatem podejmował się treningów w spokojny sposób, nie chcąc się przeciążać. Bo o ile ćwiczenia są konieczne i wymagane, o tyle jednak nie do tego stopnia, by powodować znacznie większą ilość urazów, niż był w stanie wynieść chociażby z Luizjany na przestrzeni kilkunastu dni. Rozumiejąc koncepcję, nie był w stanie aż nadto się jej poświęcić - może to i dobrze? Pozwalał zatem się poruszać zgodnie z rytmem muzyki, nie czując aż takiego wstydu. Przynajmniej wtedy, gdy uścisk dłoni zelżał, a on sam dał się prowadzić zarówno dźwiękom, jak i Maximilianowi. Powoli, spokojnie, wczuwając się odpowiednio we własną rolę, nie zamierzał aż tak łatwo dać się rozproszyć. Zamiast tego skupił się również na rozmowie z kumplem. - W to nie wątpię. Ale hej, przynajmniej teraz możesz sobie trochę powtórzyć i nauczyć kumpla nieuka w tej kwestii. - zaśmiał się również, bo o ile nie znajdowali się w jakimś studiu tanecznym, o tyle jednak mieli okazję do powtórzenia paru kroków - a przynajmniej Maximilian. On musiał się wszystkiego nauczyć, no i o ile czuł się dobrze, o tyle jednak wiele pytań kłębiło się pod kopułą czaszki. Sam nie miał okazji na cokolwiek w dzieciństwie, w związku z czym obecna sytuacja mogła stanowić pewnego rodzaju rekompensatę, choć czy nie była również pewnego rodzaju karą? Nie wiedział, kiedy to starał się wykonywać naturalnie ruchy własnego ciała i mięśni, wprawiając je w taniec. Muzyka pozwalała mu się tym samym wyciszyć, kiedy to wykonywał od czasu do czasu obroty, czując się trochę lepiej w kwestii wykonywania poszczególnego układu. Pozwalało mu to odciągnąć myśli od głównych problemów, chociaż nie pozwalało na zakrycie blizn, z jakimi to musiał się zmagać na co dzień. Życie ludzkie różni się mimo wszystko i wbrew wszystkiemu od życia innych zwierząt. - Powitałeś tylko raz przecież. Nie kojarzę, byś kiedykolwiek indziej starał się tym samym witać mnie w taki sposób. - uśmiechnął się w dość perfidny sposób, wszak to była prawda. I o ile nie spodziewał się w ogóle dłoni w tamtym miejscu, o tyle jednak nie przeszkadzałoby mu to z oczywistych względów. Pamiętał doskonale, jak Solberg zachowywał się pod wpływem amortencji, niemniej jednak nie zamierzał mu tego w żaden sposób wypominać. Stało się to, co miało się stać - stawianie na szali ich przyjaźni poprzez głupi eliksir mogło być jedną z najgłupszych rzeczy, jakiej by się wówczas podjął. Poza tym, wcześniejsza sytuacja, która wydarzyła się podczas Wigilii, już bardziej byłaby pod tym względem rozpatrzona, aczkolwiek sam Lowell starał się o niej zapomnieć. Co wcale nie było takie proste, wszak podczas niej doszło nie tylko do wspólnego spędzenia czasu, ale także odcięcia się od pewnych zwyczajów, w związku z czym był cholernie dumny z Maxa. Przejęcie kontroli nad przyjacielem nie było wcale takie proste, jak mogło mu się tak naprawdę wydawać. Mimo to starał się - kiedy to pochwycił go i powoli prowadził, miał nadzieję na to, iż nie wykona żadnych poważniejszych błędów, w związku z czym cicho westchnął, jakoby chcąc tym samym dać upust własnemu stresowi, z którym miał obecnie do czynienia. Myślał zatem, starając się odpowiednio dobrać kroki, znowu wpatrując się w czubki własnych butów, zamiast wprost na kumpla. Nie potrafił odpowiednio stawiać podeszwy, chociaż czuł rytm - wszystko trochę mu się plątało, w mniejszym lub większym stopniu, w związku z czym próby podjęcia się tańca były trochę chaotyczne. - Taa, dzięki za te wspaniałe słowa wsparcia, na tobie zawsze można polegać. - zaśmiawszy się, nie bez powodu przeszedł do dalszej części kroków, w związku z czym musiał naprawdę wysilić własne, szare komórki, które wręcz wołały o pomstę do nieba. Stety niestety. - Ty wiesz, że niektórzy nie ogarniają nawet stron? - podniósł brwi, by tym samym niemrawo się uśmiechnąć, aczkolwiek on sam nie miał z tym problemów. Problemem było przyzwyczajenie się - bo mimo, że się starał, nadal popełniał błędy. Najróżniejsze, zahaczające o to, że właśnie pomylił się w krokach albo po prostu w rytmie, z którym miał do czynienia. Powoli, subtelnie, bez pośpiechu... no, miał nadzieję.
Kostki:
Tańczycie dalej, mimo wcześniejszych błędów i porażek. Lowell stara się jakoś nie spierdolić własnej roli, natomiast Ty - dostosować się do niego. Rzuć kostką k100, by przekonać się, jak poszedł cały układ i czy znowu coś nie wyskoczyło niespodziewanego.
1 - 25 - to miejsce nie jest ewidentnie normalne, jakoby przesączone dziwną magią. Mimo to starasz się nie zwracać na to uwagi, nawet jeżeli zauważasz, że świetliki coś za bardzo się na Was skupiają. Nim się obejrzałeś, a owady poczęły okrywać częściowo Twoje ubranie! Ewidentnie jesteś teraz wschodzącą gwiazdą wieczoru, nawet w krokach, bo idzie Wam zaskakująco dobrze. Czy jakiejkolwiek pory dnia, która znajduje się poza Komnatą Świetlików.
26 - 50 - nie, nie i jeszcze raz nie! Ponowne błędy zdawały się jeszcze raz stać czymś rzeczywistym, w związku z czym czujesz albo nadepnięcia, albo po prostu zbyt mocny lub luźny chwyt. Obrót? Masakra. No nie idzie Lowellowi najlepiej, nawet jeżeli starasz się najbardziej, jak oczywiście możesz. No cóż, może innym razem? Szkoda, żeby Cię potem stopy bolały, kiedy to nadal nie szło mu aż tak dobrze, jak w rzeczywistości powinno.
51 - 75 - znowu buty. Znowu coś z nimi jest nie tak - jakby nieznana klątwa się ich trzymała bardziej, niż możecie się spodziewać. Jeden z Was ponownie ma okazję wylądować na własnych, czterech literach, tylko kto? Rzut kostką k6 pozwoli Wam rozstrzygnąć ten spór. Osoba z niższym wynikiem zalicza piękny, zjawiskowy upadek. Jeżeli chcecie, to łapcie partnera, no chyba że nie zależy Wam aż tak na tych przywitaniach klepnięciem w dupę.
76 - 100 - perfekcyjnie! Nic złego się nie dzieje, Felinus się rozluźnia, a oboje możecie być z tego dumni, bo, jak się okazuje, Puchon nabiera smykałki również do tej czynności. Pozostaje tylko i wyłącznie liczyć na to, iż zachowa się to do końca układu... no, miejmy nadzieję, bo jednak jest tu tyle czynników rozpraszających, że łatwo w sumie zapomnieć o czymkolwiek innym. Raz, dwa, trzy... kroki nie mylą się nikomu z Was, a sami stanowicie całkiem nieźle zgraną parę taneczną.
Maximilian Felix Solberg
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 194 cm
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
Gusta i guściki różniły się od osoby do osoby i o ile Max nie przepadał za statyczną rutyną siłowni, potrafił zrozumieć, że niektórzy właśnie taką formę preferowali. Ślizgon sam uważał, że u niego podobne upodobania wychodziły raczej z kwestii faktu, że jak tylko zaczął interesować się bardziej sportem już siedział w Hogwarcie, a tutaj siłowni to raczej nie było. Mógł stworzyć sobie coś prowizorycznego, ale wolał udać się na bieg po błoniach, czy właśnie na treningi Quidditcha. Nie miał pojęcia, że Felek ostatnimi czasy wykazał zainteresowanie lataniem. Tylko raz widział puchona na miotle i to jeszcze, gdy ten postanowił być kurą, co raczej nie zapowiadała spektakularnych akrobacji. Do tego mieli wtedy zdecydowanie inne zadanie. - W Londynie masz ich aż nadto myślałeś, żeby się zapisać? - Zapytał zaciekawiony, harmonijnie stawiając kolejne kroki w rytm muzyki. Sam na pewno korzystałby z wolności mieszkania poza Hogwartem i swobodnego przemieszczania się w każde miejsce. Może i nie wykorzystałby tego na karnet na siłownię, ale już jakiś pakiet na basen by chętnie wykupił. Co prawda w Hogsmeade znajdowała się pływalnia, ale obecnie również była poza zasięgiem ślizgona. -Uważaj, bo jeszcze Ci wystawię paragon za tę lekcję. - Puścił mu oczko. Nigdy nie widział siebie w roli nauczyciela czegokolwiek i o ile cierpliwości i chęci mu raczej nie brakowało, o tyle po prostu nie uważał, by miał do tego odpowiednie podejście. Chociaż Felek mimo początkowego kręcenia nosem okazał się dość pojętnym i przyjemnym uczniem. -No bo później wyjebałeś w pizdu i wróciłeś ze zbitymi pośladami. Nie jestem sadystą! - Zażartował, chociaż raczej nie wyobrażał sobie, by na co dzień miał się tak z Felkiem witać. Kwestia Amortencji może i nie powodowała już wyraźnej irytacji u Maxa, ale zdecydowanie zostawiła w jego umyśle wiele pytań, na które rozpaczliwie szukał odpowiedzi. Niestety niezbyt dobrze szło mu zdobywanie ich i czuł narastającą z tego powodu frustrację. Potrzebował zrozumieć. W końcu był to tylko eliksir do cholery, coś na czym powinien się znać. Gdy Felek objął prowadzenie, Max starał się dość lekko trzymać zarówno jego ramię, jak i dłoń. Nie chciał poprzez zbyt mocny uścisk przejmować kontroli nad krokami. To puchon miał uczyć się roli partnera i w ten sposób zdecydowanie powinno być mu łatwiej. W razie potrzeby wystarczył ułamek sekundy, by wzmocnić uścisk w którymś miejscu. -No raczej! Solberg - najlepsze wsparcie na rynku. Tylko dwieście galeonów miesięcznie. - Zareklamował się, próbując podążać za krokami Lowella. - Wiem i nie potrafię tego zrozumieć. Znałem ziomka, co góry od dołu nie odróżniał, ale mogło to mieć coś wspólnego z tym, jak wyżarty dragami miał mózg. - Zaśmiał się do własnych myśli, po czym ponownie skupił się na tańcu. Nie skomentował uciekającego wzroku Felka w kierunku jego stóp. Wiedział, że taka zamiana ról wymaga więcej skupienia i wolał to niż zostać przez kumpla podeptanym. Szkoda tylko, że nagle cały talent i rytm puchona magicznie wyparowały. Max zauważył coraz większą ilość błędów i choć starał się kierować w stronę kumpla odpowiednie rady, te zdawały się nie do końca pomagać. - Po tamtej stronie nie jest tak łatwo, co? - Rzucił zastanawiając się, czy może przypadkiem nie męczy puchona zbyt długo. Sam wiedział, że po dłuższym czasie nogi zaczynały się same plątać, a muzyka zlewała w jeden jazgot, w którym ciężko było wyłapać jakiś rytm.
______________________
I thought that I could walk away easily But here I am, falling down on my knees
Felinus Faolán Lowell
Wiek : 25
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 178
C. szczególne : Na prawej dłoni nosi Sygnet Myrtle Snow i Pochłaniacz Magii. Spokojne spojrzenie, łagodna aparycja.
Pewne, męskie preferencje nadal znajdowały się w jego głowie, w związku z czym nie rezygnował do końca ze sportu, chcąc tym samym poprawić swoją wydolność. Mimo to... nie widziało mu się jakoś specjalnie trenować w towarzystwie innych osób. Choć pamiętał lekcję u nauczyciela mugoloznawstwa, gdzie to pobiegł poprzez Ścieżkę Zdrowia, wykazując się znacznie większą kondycją, o tyle jednak teraz pobolewał pod tym względem. Bo o ile wcześniej było jeszcze gorzej, a teraz się rozkręcał, nadal odczuwał skutki tego, iż nie jadł. Nawet jeżeli teraz wpierdalał wyjątkowo nadprogramowo i ostatnio wcale aż tak nie przybierał na wadze, to jednak pewne błędy przeszłości pozostały w jego ciele, objawiające się licznymi problemami. Chociażby próba oddania się w ramiona miotlarstwa wcale nie należała do najprzyjemniejszych, ewidentnie było to coś, z czego mógł być całkiem dumny. Bo nawet jeżeli wcześniej charakterem udawał piękną kurę, o tyle jednak udawało mu się utrzymać na miotle, więc progres po prostu był, zważywszy uwagę na to, jak wcześniej mu z tym wszystkim szło. I chociaż siłownia go kusiła, nie był do niej jakoś święcie przekonany, gdyż pozostawał świadom własnych słabości. Poza tym, z kimś byłoby mu ewidentnie łatwiej - a na razie nie miał z kim. Mógłby wyrwać Lucasa na jakieś ćwiczenia, ale też, zastanawiał się, czy prefekt będzie miał chwilę czasu, by poświęcić ją akurat na takie aktywności. Bardziej go chyba już interesował ten basen, ale znowu, blizny mogły zwrócić zbytnią uwagę... - Nie, sam jakoś nie jestem skory. - zaśmiał się, bo wiedział o przeciwnościach losu, jakie to reprezentował, by tym samym oddać się z powrotem tańczeniu, które to pozwalało mu nie tylko rozluźnić mięśnie, ale także je odpowiednio rozciągnąć. Nawet jeżeli pozostawało to zwykłym, towarzyskim tańcem, czuł, że pewne części ciała nagrzewają się w wyniku podjętej aktywności fizycznej. Cieszyło go to - wyrzut pewnych hormonów pozostawał nadal kwestią wyjątkowo wprawiającą go w dobry nastrój. - Paragon? Oho, a podatki odprowadzasz? - wystawiwszy język, starał się wykonać odpowiednie kroki wraz z rytmem wydobywającej się z gramofonu muzyki, niemniej jednak nie szło mu to za dobrze, w związku z czym mógł jedynie uważać na to, by nie podeptać przyjaciela w wyniku czystego zrządzenia losu. A z czasem rytm stawał się dla niego niezrozumiały, trudny do wychwycenia, niczym coś, co niby się przed nim znajduje, a nadal znajduje się zbyt daleko. - Oho, czyli jednak byś mnie klepnął, co? - ponownie rozciągnął usta w widocznym uśmiechu, który pojawił się pod nosem, a sam podniósł charakterystycznie brwi, jakoby chcąc powiedzieć, że wiadomo, o co w tym wszystkim chodzi. Nutka żartu przedostawała się mimo wszystko i wbrew wszystkiemu poprzez jego własną mimikę, w związku z czym mogło to zostać odebrane po prostu w humorystyczny, pozbawiony drugiego dna sposób. Poza tym, ile razy ze sobą żartowali na ten temat, by nie podchodzić do tego w wyjątkowo luźny sposób? Sam starał się nie zdradzać ze wszystkim, co znajdowało się pod kopułą jego czaszki, w związku z czym pozostawało wierzyć własnym umiejętnościom ukrywania emocji. Ciągle doskonalonym, ciągle istniejącym. - Panie, moja wypłata jest niższa... - zmarszczywszy brwi, sam nie mógł uwierzyć, że cena jest aż tak wysoka. I o ile wiedział, że Max (chyba) żartował, o tyle jednak nie widziało mu się stawiać aż tylu galeonów. Chyba musiałby sprzedać się na małe kawałeczki albo zapłacić w naturze, by tym samym było go na to wszystko stać. - Albo jest jeszcze coś śmieszniejszego. Że widzisz kolory dźwięków. Synestezja bodajże się to nazywa. - zamyśliwszy się, nie bez powodu wykonał kolejny błąd. Dalszy taniec zdawał się mimo wszystko i wbrew wszystkiemu nie wpływać zbyt pozytywnie na kroki. Te się właśnie myliły Lowellowi - nim się obejrzał, a widoczne błędy zdawały się przejąć kontrolę nad jego kończynami dolnymi, jak i górnymi. Nerwowo zacisnął mocniej dłonie, chociaż nie do końca był to kontrolowany odruch, kiedy bał się, iż ponownie traci równowagę i wszystko staje się zbyt chaotyczne. Westchnąwszy ciężko, Felinus wydobył z siebie podmuch powietrza, jakoby starając się tym samym zachować jakiekolwiek pozory prawidłowości w układzie. - A żebyś wiedział. - w pewnym momencie przystanął na chwilę, by tym samym dokładnie się przyjrzeć Maxowi w widocznym zastanowieniu, kiedy to wiedział, iż dalsza nauka nie ma sensu. Dłonie tym samym przerwały kontakt fizyczny, kiedy to oznajmił, że na obecną chwilę nie opłaca się dalej w to brnąć. - Wybiłem się z rytmu. Co powiesz na to, że kiedy indziej poćwiczymy akurat w tych rolach? - zapytawszy, stuknął parę razy czubkiem podeszwy o podłogę, wystawiając dłoń do przodu; na tej dłoni natomiast pojawił się świetlik, który wydobywał z siebie charakterystyczne, zielonkawe światło.
Maximilian Felix Solberg
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 194 cm
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
Gdyby tylko Solberg nie porzucił w kąt dawnego stylu życia zapewne zaproponowałby puchonowi jakąś wspólną aktywność. Niestety musieli się obecnie zadowolić tańcem, bo na nic więcej Max sił nie miał. Co prawda powoli planował wracać do treningów, ale najpierw musiał się odpowiednio wzmocnić, by nie paść na błoniach czekając, aż ktoś łaskawie doniesie go do szpitalnego. Zdecydowanie powinien wnieść wniosek o budowę basenu w tej durnej szkole. Wtedy nie musiałby się martwić zawieszeniem, a Felek bliznami, chociaż te łatwo było ukryć prostym zaklęciem transmutacyjnym, którego Max sam użył podczas ostatniego wypadu na pływalnię z Lucasem. -A Ty co, skarbówka? - Zapytał, nie odpowiadając na pytanie, choć dobrze wiedzieli, że to tylko słowne przekomarzania. Ostatnio coraz śmielej poczynali sobie w ten sposób na wizzie, co zdecydowanie przynosiło ślizgonowi potrzebne rozluźnienie. Nic tak nie poprawiało humoru jak tworzenie dziwnych scenariuszy w wyimaginowanym wizzengerowym uniwersum. - Nigdy nie powiedziałem, że tamten gest był spowodowany Chujortencją. - Co prawda akurat tak było, ale Solberg znany był z tego, że nie posiadał raczej granic w kwestii fizyczności i sam nie zdziwiłby się sobie, gdyby kiedyś w podobny sposób przywitał przyjaciela. Szczególnie, jeżeli byliby akurat sami. -Może i dziwką byłbym tanią, ale już na takie wsparcie trzeba sobie zasłużyć. - Kto jak kto, ale akurat Lowell mógł na Maxa zawsze liczyć. Powodów było wiele, ale nie to było przecież istotne. Tyle razem przeszli, że ślizgon nie wyobrażał sobie odrzucić tego nagle w kąt i mieć w Felka wyjebane. -O kurwa, ale faza. To bym przyjął! - Wcześniej nie słyszał o podobnej anomalii, ale pod wpływem kwasu zdarzało mu się mieć podobne wiksy. A to już krok od wyobrażenia sobie, co tacy ludzie mogli czuć na co dzień. Zdecydowanie Felek miał na dzisiaj dosyć. Rola prowadzącego wymagała nie tylko lepszej znajomości kroków, ale też na tyle pewności w rytmie, by pomóc drugiej osobie się w nim odnaleźć. Max widział, jak z każdym kolejnym taktem katastrofa się powiększa i wiedział już, że długo nie pociągną. -Jestem za. Jeżeli masz ochotę, to wiesz gdzie mnie znaleźć. - Ich ciała rozluźniły się i oddaliły od siebie, choć atmosfera spokoju wciąż panowała w sercu młodszego z tej dwójki. Ewidentni był jednak zmęczony wrażeniami z tego dnia i podejrzewał, że Felkowi też nie było łatwo po tym całym byciu wężem. -Ja zmykam do łóżka. Wracasz na chatę? Odprowadzę Cię do bramy. - Zaproponował, bo przecież i tak miał po drodze, a gdy Lowell wyraził swoje preferencje, powoli opuścili ten niezwykle romantyczny pokój ze świetlikami.
//zt x2
+
______________________
I thought that I could walk away easily But here I am, falling down on my knees
Nadal nie jestem zbyt entuzjastycznie nastawiony do pomysłu powrotu do szkoły i chociaż ostatecznie postanowiłem, że nie rzucę jej całkiem w pizdu, jak planowałem jeszcze niedawno, to odwlekam moment ponownego wzięcia udziału w lekcjach; do przekroczenia murów zamku zmusza mnie bezlitosna biurokracja, bo okazuje się, że muszę im dostarczyć jakieś zaświadczenie o niezdolności do czarowania żeby mogli mnie zwolnić z egzaminów na koniec semestru z części przedmiotów. Nie chce mi się, ale w końcu ruszam się z zamiarem załatwienia sprawy jak najszybciej i właściwie wszystko idzie gładko, do momentu w którym od pokonania pierdyliona schodów nie zaczyna kręcić mi się w głowie i muszę się na chwilę zatrzymać, a do tego właśnie zaczyna się przerwa, tłum uczniów wylewa się na korytarz, a ja nagle panikuję, że wśród nich znajdzie się Lowell i znowu zmusi mnie do konfrontacji z Maxem. Niewiele myśląc, wślizguję się do najbliższego pomieszczenia, a raczej wpadam do środka, na wstępie potykając się o wystający próg. Nigdy tu nie byłem, nie mam pojęcia, co to za komnata, ale biorąc pod uwagę to, że jest w niej ciemno, a ja bardzo tego nie lubię, to powinienem spierdalać jak najszybciej; jednak w delikatnym blasku rozjaśniających pokój świetlików jest coś przyjemnego i kojącego, w przeciwieństwie do tej wrzawy na korytarzu, z którego uciekłem. Ruszam w głąb pomieszczenia, wpadam na jakiś miniaturowy stolik i opadam na kanapę, dopiero teraz rejestrując, że gra muzyka, ciężkie, niskie, powolne dźwięki jakby ktoś na łożu śmierci postanowił jeszcze w ostatniej chwili zagrać na pianinie czy innym fortepianie - oczywiście nie mam pojęcia co to za utwór, bo nie jestem koneserem tego gatunku, ale podoba mi się to co słyszę. Kulę się w rogu kanapy, gapię na latające leniwie świetliki, a im dłużej tak siedzę, tym bardziej mam ochotę zostać tu na zawsze i na przykład zdechnąć w tych bardzo przyjemnych warunkach.
Przechodziła bokiem korytarza. Przyzwyczajona, że nie znajdowała już od dawna żadnej przyjaznej twarzy, przestała obserwować ludzi. Wpatrywała się w ziemię. Mijając kolejny szereg stóp, z maskowanym niezadowoleniem odkryła, że to już ta godzina. Ta, w której uczniowie wylewają się tłumnie na korytarze. Sam środek zajęć. Chociaż zmierzała na zielarstwo, podążyła zielonymi tęczówkami za stadem nóg do drzwi, oszacowała odleglość, oceniła hałas i… uznała, że nic się nie stanie, jak nie pójdzie na jedne zajęcia. W końcu przez sześć lat uczęszczała na nie regularnie. Dlatego teraz, wpadając na ten sam pomysł co wcześniej Boyd, skręciła w bok, pociągając za przypadkową klamkę do drzwi. Pokonała ledwie kilka kroków, wzrokiem obejmując ciemne pomieszczenie. Spojrzenie jeszcze nie przyzwyczaiło się do ciemności, więc nie mogła się spodziewać, że już za moment coś zimnego przeszyje jej ciało, a w sekundę później pisk rozedrze się po pomieszczeniu. Krzyknęła. Z zaskoczenia i bólu, kiedy Dźwięk Niezgody zawył jej obok ucha. Torba upadła jej na ziemię, a ona kucnęła, zasłaniając uszy i dociskając plecy do ściany. Potrzebowała kilku sekund, żeby zorientować się, co właśnie się stało. Pewną wskazówką było fluoryzujące na niebiesko ciało poltergeista, które trzasnęło drzwiami na wyjściu. Świetliki zgasły. Bomba turlała się po ziemi, powoli oddalając się od Caelestine w kierunku odległej ściany, ale dźwięk kłótni dalej był dojmujący. Głośny. W tle rozgrywała się dramatyczna muzyka, podszywająca dżwięki awantury dodatkową grozą. W normalnych warunkach być może rozpoznałaby utwór, ale teraz odciagajac od uszu tylko jedną dłoń, sięgnęła nią do kieszeni mundurka. Wyciągając różdżkę i odpalając Lumosa, nie spodziewała się tu nikogo spotkać. Nic więc dziwnego, że nie widząc jeszcze wiele w tym półmroku, kiedy łuna światła rozbiła się po pomieszczeniu, oświetlając twarz chłopaka, który znajdował się niecały metr od niej na kanapie, zaskoczona krzyknęła: — DEPULSO! Kanapa aż podskoczyła w miejscu od impetu zaklęcia, odrzucona siłą odśrodkową w tył. Zaś Boyda moc zaklęcia docisnęła z dużą siłą do obicia kanapy.
Muzyka gra nieprzerwanie, świetliki unoszą się pod sufitem w konfiguracjach, na które tym dłużej patrzę, tym więcej sensu wydają mi się mieć, jakby robiły to synchronicznie w rytm melodii, i aż nie mogę od nich oderwać wzroku, tylko śledzę ich poczynania jak zahipnotyzowany; chyba siedzę tu już dłuższą chwilę, bo zaczynam się powoli odprężać, wyciszać, skupiam się na latających jasnych punktach i moim własnym oddechu, tak że absolutnie umyka mi ciche skrzypnięcie drzwi i kroki. Orientuję się, że nie jestem w pomieszczeniu sam dopiero gdy melodię wypełniającą komnatę przerywa - i prawie zagłusza - głośny raban, który początkowo wydaje mi się tylko niezrozumiałym krzykiem, po czym przeradza się w wielką awanturę. Towarzyszy jej nagła ciemność, bo wszystkie świetliki gasną jednocześnie jak na komendę, nie jestem więc w stanie nawet zobaczyć, kto powoduje to zamieszanie. Nie mogę też się ruszyć, bo kiedy znienacka zaczyna otaczać mnie ta przerażająca otchłań, paraliżuje mnie strach, jakby jakaś niewidzialna siła przygwoździła mnie do tej kanapy. Nie mam przy sobie różdżki - i tak nie umiem czarować, więc coraz częściej zupełnie zapominam, żeby gdziekolwiek ją ze sobą zabierać, bo po co. Nie wiem co robić, wydaje mi się że to trwa całą, kurwa, wieczność, zanim blada łuna światła na powrót rozjaśnia pokój; moja ulga nie trwa jednak zbyt długo, bo prawie w tym samym momencie kolejne zaklęcie z impetem odrzuca sofę, a razem z nią mnie. Uderzam w oparcie i jestem taki zaskoczony, że nie udaje mi się utrzymać w pionie, spadam zupełnie bezwładnie na podłogę jakbym był jakimś pluszowym dementorem, którym ktoś rzucił o ścianę. Leżę jak śmieć na tym parkiecie, serce wali mi jak szalone i oddycham ciężko jak po wielkim wysiłku, ale wcale nie czuję znajomego przypływu adrenaliny, który powinien popchnąć mnie do stanowczej konfrontacji z kimkolwiek, kto postanowił zupełnie bez powodu mnie zaatakować. Nic ci nie jest, mówię sobie w myślach kiedy próbuję się uspokoić na tyle żeby wreszcie jakoś zareagować. Nic ci nie jest. Biorę ostatni głęboki wdech i jakoś zmuszam się, żeby się w końcu powoli podnieść do siadu, chociaż bardziej mam ochotę na przykład wczołgać się pod tę kanapę i tam zostać. Dźwięki kłótni wciąż wypełniają przestrzeń, a przede mną siedzi tylko jedna osoba, milcząca i dość niepozorna w dodatku. I okazuje się, że właśnie zostałem sterroryzowany przez Caelestine Swansea. - Już sobie idę. - odzywam się bardzo pokojowo, prawie prosząco, i nie jestem pewny, czy w ogóle mnie słychać, bo gniewne głosy w tle ciągle przekrzykują się wzajemnie. No i powinienem teraz zrobić to co powiedziałem, ale ciężko mi się ruszyć. Zerkam niepewnie na sufit, z nadzieją że świetliki się zapalą, tak jakby to miałoby mi pomóc w ogarnięciu się. Wiedziałem, no wiedziałem, że najlepiej byłoby już nigdy nie wychodzić z domu. Albo przynajmniej nie wchodzić do ciemnych pomieszczeń.
Nic nie widziała i nic nie słyszała. A jak już zobaczyła, wśród panującego półmroku męską, znajomą twarz Boyda, było już za późno, żeby cofnąć gwałtowny czar i udawać, że żadnego nie rzuciła. Wpatrywała się oszołomiona w kolegę, drżąc jeszcze na ciele i chociaż powinno braknąć jej sił, zamiast tego wymusiła na sobie podźwignięcie się do góry. Na chwiejących się nogach, podparła się dłonią na ścianie, przesuwając łunę światła z męskiej twarzy na ziemię. Coś wymruczała pod nosem, ale Boydowi nie dane było dowiedzieć się nigdy co takiego, bo dźwięki kłótni z toczącej się bombki dalej dominowały w pomieszczeniu. Cokolwiek nie powiedziała, Boyd jej nie odpowiedział, dlatego jego milczenie było trudne do zinterpretowania. Zawahała się, w końcu zbliżając się do kanapy, na której siedział. Mimo to, po krótkim momencie i ona znalazła się obok. Mówiła coś. Dalej. Jak na siebie bardzo dużo. A Boyd uparcie milczał, bo przecież nie umiał czytać z ruchu warg. Dlatego ostatecznie, choć z powątpiewaniem, oparła delikatnie dłoń na jego ramieniu, wsuwając obie nogi na sofę, żeby móc na niej przysiąść i pochylić się nad Boydowym uchem: — ... w porządku? To mogło być albo niezależne pytanie, albo dopełnienie jakiegoś wątku, którego początku Callahan najwyraźniej nie usłyszał. Niemniej, zielone, dziewczęce oczy wpatrzone teraz w półmroku w jego tęczówki, były wyczekujące. Odbijało się w nich rażące światło różdżki, przez co nie wydawały się nawet tak... zgaszone, jak co dzień. Odbijały się w nich nawet nienaturalne iskierki.
Słyszę tylko głośne, ostre, wżerające się w mózg dźwięki kłótni wywołanej najwyraźniej przez jakąś złośliwą magię, bo przecież widzę jak na dłoni, że z pewnością nie przez Caelestine, która znajdowała się teraz ze mną w komnacie; wydaje mi się, że dziewczyna coś do mnie mówi, ale nie jestem w stanie usłyszeć ani słowa, wszystko ginie w tych krzykach i wzajemnych pretensjach. Nie wiem, co robić, czekam więc, aż nastanie względy spokój; mimowolnie wzdrygam się, kiedy ręka dziewczyny ląduje na moim ramieniu, bo zupełnie nie byłem przygotowany na jakikolwiek dotyk. Ani na szept, który ląduje prosto w moim uchu, tak że wreszcie mogę zrozumieć, co mówi do mnie moja towarzyszka - nie wiem, czy to pytanie samo w sobie, czy może jakaś końcówka dłuższej wypowiedzi. Chwilę wpatruję się pustym spojrzeniem w jej zielone tęczówki, znajdujące się zaskakująco blisko moich, i w końcu odpowiadam: - Nic nie jest w porządku. - zupełnie tego nie przemyślałem, wyrwało mi się samo. - Chciałem tylko chwili spokoju, chciałem się oderwać od całego tego syfu, a ty rzucasz we mnie Bombardą i pytasz, czy w porządku? - wyrzucam z siebie moje pretensje z przymkniętymi powiekami i szeptem, jakbym się wstydził, że w ogóle je mam; bo czy posiadam do nich jakiekolwiek prawo? - Co ty tu robisz? Czemu przyniosłaś tu ten... pierdolnik? - pytam i odważam się ponownie na nią spojrzeć. Zakładam, że gorejąca w tle kłótnia to jej sprawka, choć szczerze wątpię, że przywlokła tu ten psikus celowo.
Caelestine nie spodziewała się takiej odpowiedzi. Owszem, wiedziała, że zaczęli ten wieczór złym wrażeniem, z obu stron. Boyd jednak, takim, jakiego go pamiętała, nigdy nie powiedziałby takich słów. Chociaż jeszcze chwilę temu prosiła w myślach o ciszę, teraz, kiedy Dźwięk Niezgody ucichł, pożałowała, że jego hałas nie zagłuszył wypowiedzi Callahana. Milczała, wpatrując się w jego stężałą twarz. Nie mógł sprawić, żeby mogła się poczuć jeszcze bardziej nieproszona. Cofnęła dłoń na swoje uda, przysiadając na stopach i wpatrywała się w milczeniu w jego twarz. Była zaskakująco spokojna. Ale chyba jak zawsze. To był jej problem. Że straciła swój dziewczęcy urok, a zamiast tego stawała się coraz bardziej wyciszona, burkliwa albo zrezygnowana. W tym momencie była po prostu zła. A jej policzki zaszły czerwienią, kiedy poprawiła go, mimo wszystko, cicho, nieśmiało: — Depulso. Nie rzuciłaby Bombardy na ucznia. Nawet tak bezczelnego jak Boyd. Zamiast jednak się zdenerwować, zrobiła coś gorszego. Uderzyła w intuicyjne zrozumienie jego położenia. Szybkie zlustrowanie jego sylwetki i zweryfikowanie plotek, szybka analiza emocji, jakie emanowały na jego twarzy i... słowa spłynęły z jej ust same... — To nie moja wina. Nic z tego nie jest moją winą. Nie moja wina, że straciłeś rękę. Że nie chcesz o tym rozmawiać. Że szukasz kogoś, na kim możesz się wyładować. I że wyklinasz, na kogoś, kto nie nosi Dźwięku Niezgody po kieszeniach, tylko czekając na okazję, żeby cię nim zdenerwować. Zerknęła na kulkę, która kręciła jeszcze bączki pod ścianą, aż w końcu uderzyła o nią i zatrzymała się w kącie pomieszczenia. Callahan chyba sam nie wierzył w ten zarzut, którym ją obrzucił, dlatego ona odwdzięczyła się obrzuceniem go krótkim, wymownym spojrzeniem, kiedy podpowiedziała mu: — To iryt... — ujące chciała powiedzieć, w kontekście jego złości, ale dokończyła tak, jak kultura wymagała — ...ek. Sama jednak nie mogła całkowicie oczyścić się z winy, więc zerknęła w zakłopotaniu na bok, doszukując się w tej sytuacji trochę niezręczności. — Rzuć mnie bombardą, jeśli to Ci poprawi humor. Naprawdę jej nie obchodziło czy gryfon potraktuje tą wypowiedź poważnie. Problem jednak był taki, że wcale nie sądziła, ze to naprawdę mogłoby mu pomóc. Wiedziała, ze nie. Jej by nie pomogło. Stłumiłoby ból tylko na chwilę albo go zaogniło. Dlatego, dodała szeptem: — Albo... — zawiesiła ton. Było coś w jego spojrzeniu. Coś bardzo jej bliskiego. Ten bardzo dobrze znany jej wyraz. Wołanie o wsparcie. Ciepło. Zrozumienie. Byłaby prawdziwą hipokrytką, gdyby nie odpowiedziała na ten krzyk. Dlatego, pomimo, że wcale na to nie zasłużył, poruszyła się w miejscu. Wychyliła się w przód, ponownie układając dłoń na jego ramieniu, możliwie jeszcze lżej niż wcześniej. Jednak o ile ten dotyk mógł być prawie motyli, o tyle, kiedy wsunęła się na jego uda, musiał poczuć jej ciężar i ciepło oplatających go ramion. Tak, zdecydowanie na to nie zasłużył, ale tak samo nie zasłużył na taki los, jaki zgotowało mu życie, dlatego krzyżując ręce na jego plecach, uczepiła się palcami jego koszulki, mówiąc coś co potrzebował usłyszeć od kogoś pobocznego. Może nawet od niej, bo nie miała powodu go okłamywać. Przecież nawet dobrze się nie znali, żeby mialo jej na tym zależeć. — Będzie w porządku.
To, że niespodziewane zaklęcie rzucone przez dziewczynę ostatecznie w jakimś stopniu wytrąciło go z równowagi było dobrym znakiem, jakimś nieśmiałym przebłyskiem powrotu do normalności, kiedy negatywne emocje targały nim z byle powodu; ostatnie miesiące spędził w takim dziwnym zawieszeni pozbawionym jakichkolwiek odczuć, że prawie zapomniał jak czuć to co teraz, to coś w rodzaju irytacji i zniecierpliwienia jej obecnością i słowami. Aż sam się zdziwił, kiedy niezprzyjemne słowa - choć, z drugiej strony, jak na niego, to wcale nie takie złe, zdecydowanie mógłby zareagować dużo bardziej buracko i gwałtownie, gdyby został tak znienacka zaatakowany jakiś czas temu - opuściły jego usta tak, jakby mówił je ktoś inny. Zorientował się natychmiastowo, że jest niemiły, że Caelestine nie przyszła tu robić mu na złość i że nie powinien jej robić żadnych wyrzutów, że to tylko jakiś głupi przypadek doprowadził do tego spotkania i że zrobi największą przysługę nie tylko sobie, ale i jej, jeśli teraz po prostu wyjdzie - ale wtedy dziewczyna powiedziała coś, czego zupełnie się nie spodziewał, i choć w pewien sposób parafrazowała jego myśli, bo doskonale zdawał sobie z tego wszystkiego sprawę, to wszystko było j e g o winą, to jednak słowa wypowiedziane na głos zdawały się brzmieć bardziej dosadnie. Nie spodziewał się po niej, że prosto z mostu wytknie mu absudralność jego zachowania, ale zdecydowanie to było coś, czego potrzebował. - Wiem. Przepraszam. - przyznał potulnie, bo co innego miał zrobić, skoro miała stuprocentową rację? Spuścił wzrok na własne dłonie po wymownym spojrzeniu dziewczyny i wyjaśnieniu, że większość rabanu jaki spowodowała swoim przyjściem było zasługą Irytka, chociaż nie miałby jej za złe, gdyby dokończyła tę wypowiedź w inny sposób. Pokręcił powoli głową, kiedy zaproponowała mu odwdzięczenie się zaklęciem - nie wiedział, na ile poważna jest to propozycja, ale zdecydowanie byłaby to ostatnia rzecz na jaką miałby ochotę. - Gdybym chciał w kogoś rzucać Bombardą, raczej zacząłbym od siebie, nie od ciebie. - mruknął, bo choć wcale nie chciał się wyżywać i obwiniać kogolwiek oprócz siebie, to gdyby się postarał, z pewnością mógłby. Mógłby zwalić część winy na Soblerga, bo swoją obecnością sprowokował go do wejścia do lasu, na Hampsona, bo nie odgrodził wejścia do lasu murem z drutem kolczastym, do gajowego, bo przyszedł z pomocą za późno, do swoich starych, bo nie wychowali go tak, żeby najpierw myślał, a potem robił, do siostry, bo swoim romansowaniem z Maxem zapoczątkowała cały ich idiotyczny konflikt, lista mogłaby być naprawdę długa, ale nie chciał tego robić. Nie widział sensu. Podniósł wzrok, gdy dziewczyna zawiesiła głos i z ogromnym zdziwieniem zarejestrował, że znajduje się w coraz mniejszej odległości od niego, chciałoby się powiedzieć, że aż nieprzyzwoicie małej, jak na zwykłą rozmowę z prawie nieznajomym, w samym geście jednak nie było nic nieprzyzwoitego - ot zwykła, ludzka bliskość. Czy jej potrzebował? Chciałby powiedzieć, że nie. Chciałby odsunąć od siebie Cesię, wycedzić, że nie chce jej litości, a potem wstać, pójść do lasu ukręcić łeb pustnikowi i wrócić w triumfie, że oto się zemścił i to koniec koszmaru. No ale... nie potrafił, bo był mały, żałosny i smutny. Uwierzyć w jej zapewnienia, że będzie w porządku, też nie potrafił, a zarazem nie miał siły, by zaprzeczyć. Dlatego po prostu siedział, korzystając bezczelnie z tej zapewne ulotnej chwili pokrzepienia. - Dziękuję. - powiedział tak cicho, że mogłaby go nie usłyszeć, gdyby nie znajdowała się tak blisko. Dlaczego jesteś dla mnie miła, miał ochotę spytać, bo to było dość nieoczywiste, biorąc pod uwagę początek tego spotkania i chyba całej ich znajomości; ale milczał, milczał bo nie chciał psuć tej spokonej chwili i nie chciał w odpowiedzi usłyszeć czegoś o żalu i współczuciu.
Nie chciała wzbudzić w nim poczucia winy, ale nie chciała być przypadkową ofiarą jego złości. Miała własne problemy. Nierozwiązane sprawy. Chociaż porzuciła sztukę, a kosztowało ją wiele poświęcenia, ból głowy nie ustawał. Migreny stawały się tylko silniejsze. Zioło przestało działać, kiedy nie wylewała myśli na płótno, a terapia w św. Mungu nie przynosiła szybkich efektów. Słowem, była w dupie i bez jego pomocy. Mimo to, nie wybrzydzała, kiedy objęła go w pasie, lokując twarz w jego ramieniu. Robiła to tak samo dla niego, jak i dla siebie, znajdując pretekst, żeby ten raz udzielić bliskości i ciepła komuś innemu, kiedy tak naprawdę sama go szukała. Mogła tego nie wiedzieć, kiedy decydowała się go objąć, ale teraz, kiedy już była blisko, dostrzegła ile egoizmu kryło się za tym gestem. Pomoc jemu - miała poprawić humor jej, bo człowiek jest dziwną istotą, która czuje się ze sobą lepiej, pomagając innym. Czuje się wtedy ważnym i potrzebnym… Dlatego mruknęła: — Nie dziękuj. To nie dla ciebie. Jeszcze się nie odsunęła. Było wygodnie. Pod pewnymi względami mniej krępująco, kiedy nie musiała patrzeć w jego twarz. Póki siedziała na jego kolanach, wpatrzona w ścianę za jego plecami, nie musiała zmagać się z tą niezręcznością, którą zapewne będzie czuła kiedy się odsunie. Póki co, to było tylko przyjemne ciepło i w jakimś stopniu paraliżujące odrętwienie - ponieważ podskórnie wiedziała, że robi coś wbrew sobie, że nie jest przyzwyczajona do dotyku. Jakiegokolwiek, a już z pewnością nie męskiego. — Co teraz planujesz ze sobą zrobić? Dlaczego spytała? Ponieważ nie miała pojęcia, co sama robić, kiedy porzuciła swoją największą pasję. Jaki miała cel? Jaki on miał cel? Nie było tajemnicą, że proteza ręki zakończyła jego karierę Quidditchową. Czy już miał na siebie pomysł, co teraz zrobić, gdzie dalej iść?
- A... No to... nie ma za co? - mruknął w odpowiedzi na jej mruknięcie. Nie spodziewał się, że ona też może coś z tego czerpać, że też potrzebuje bliskości choćby z kimś zupełnie obcym; nie miał pojęcia o jej problemach, o tym jak się czuła i że też potrzebowała pomocy. Właściwie nie wiedział o niej prawie nic, oprócz tego, że nazywa się Caelestine i pochodzi z artystycznej rodziny Swansea. I że nie lubi prostackich żartów ani ghuli. I że jakimś cudem potrafi zarówno porządnie przypierdolić zaklęciem i przynieść pocieszenie delikatnym uściskiem. Całkiem interesująca kombinacja, musiał przyznać, choć nie zagłębiał się to zbytnio w tym momencie, bo Ces zadała mu prosto z mostu pytanie, którego spodziewał się chyba jeszcze mniej niż tego przytulania. Powoli zaczynał się rozluźniać w tej dziwnej pozycji, przestawiać mózg na bardziej pozytywne, albo chociaż neutralne, myśli, a tu nagle jak grom z jasnego nieba: co zamierzasz ze sobą zrobić. Niby była to kwestia, którą powinien był się zająć od razu, bo przecież jasne było, że od teraz może sobie co najwyżej rekreacyjnie polatać na szkolnym boisku - ale on najpierw zwlekał z choćby zastanawianiem się nad tym, a jak już zaczął, wniosek był tylko jeden: - Nic. Nie wiem. - najchętniej rozłożyłby bezradnie ręce. Wiedział, że teoretycznie branży związanych z miotlarstwem było sporo i że ma nadal kilka opcji związanych z tą dosłownie jedyną rzeczą, na której się znał: mógł wrócić za ladę zakładu miotlarskiego, mógł zasiąść za biurkiem na jakimś niskim stanowisku w Departamencie Magicznych Gier i Sportów, mógł oprowadzać dzieci po Muzem Quidditcha, mógł spróbować swoich sił w loży komentatorskiej... A jednak żadna z tych możliwości nie wydawała mu się odpowiednia. Wszystkie brzmiały tylko jak bardzo nędzne nagrody pocieszenia, a on tyle lat pracował na to, żeby zdobyć puchar! Zdecydował więc nie robić nic. Wiedział, że w końcu będzie musiał, bo Fillin raczej nie będzie zachwycony utrzymywaniem go do końca życia, ale póki mógł, odwlekał podejmowanie jakiejkolwiek decyzji. - Nie chcę robić nic innego. - przyznał beznamiętnie i zerknął na Cesię. -No a ty co byś zrobiła jakbyś nagle już nie mogła malować? - spytał nico bezradnie; sto lat temu w pubie miała ze sobą szkicownik, więc zakładał że jest malarką, choć równie dobrze mógł się mylić. Nie wziął pod uwagę, że to równie nieaktualne co jego kariera i że pod tym względem oboje są chwilowo tak samo nikim.
Podświadomie, u niego szukała odpowiedzi na swoje własne pytania. Łatwiej było jej słuchać innych niż zrozumieć siebie. Miała jednak to nieszczęście, że niestety Boyd wiedział o tym, co zamierza robić teraz ze swoim życiem, dokładnie tyle samo co ona – nic. Byłoby kłamstwem, gdyby właśnie tego się spodziewała. Pomimo bycia naprawdę cyniczną, miała nadzieję, że on udzieli jej podpowiedzi na wszystko. Tymczasem okazał się bardzo ludzki i zupełnie niepomocny. Mimo to, siedzenie tu w jego towarzystwie wydawało się przez chwilę całkiem… przyjemne. Wiedząc, że są jeszcze takie osoby jak ona, popsute przez życie i pogubione, poczuła się ze sobą trochę lepiej. Dość, żeby w końcu oderwać ręce od jego pleców i osuwając się na jego udach w tył, spojrzeć na niego z niewielkiego dystansu, jaki narzucała długość jego podudzi do kolan. “Nic? Tak po prostu?” - zdawało się pytać jej spojrzenie, chociaż przecież bardzo dobrze wiedziała, co to za uczucie, nie mieć na siebie żadnego planu. Jej codzienność nie sięgała dalej nawet niż o jeden dzień. Tego dnia myślała o małych postępach. O tym, jak dzisiaj mierzyła się z kilkoma lękami - strach przed Irytkiem, strach przed niezidentyfikowanym napastnikiem, strach przed bliskością chłopaka, strach przed niejasną przyszłością. Żaden z tych lęków jeszcze całkiem jej nie załamał. Więcej. Wpatrywała się w tęczówki oczu Boyda bez zakłopotania, a z zastanowieniem, w myślach odtwarzając sobie jego słowa, które przeminęły, jakąś chwilę temu, a ona mimo wszystko dalej siedziała, milcząc, ważąc jego pytanie. Wzrok miała adekwatnie nieobecny, jakby faktycznie zanurzyła się w swoich fantazjach. Tylko, fantazje obecnie zastępowała brutalna rzeczywistość. Gryfon pytał ją, co zrobiłaby, gdyby nie mogła więcej malować… — Siedziałabym na kolanach obcego chłopaka, pytając, co zrobi ze swoim życiem, jeśli to, co najbardziej kochał straciło sens — mruknęła w końcu, wierząc w jego inteligencję i umiejętność wiązania faktów. Odpowiedź na jego pytanie brzmiała: nie mogę malować. — Też nie chcę robić nic innego — przyznała, opierając dłonie na swoich własnych udach i spuściła wzrok, bezwiednie wpatrując się teraz w krawędź jego koszulki, gnącej się na materiale spodni. — Co lubisz w Quidditchu? Próbowała zrozumieć, znaleźć jakieś aspekty tego sportu, które mogłyby go dla niej uatrakcyjnić. Nigdy nie była zwolenniczką miotlarstwa. Nie znała zasad najbardziej popularnej gry magicznej. To chyba mówiło samo za siebie. Nikt nie pamięta, jak Caelestine zdała latanie na miotle. To dlatego, że nigdy tego nie zrobiła. Nauczycielka zobaczyła panienkę Swansea na miotle i zdecydowała… że jeśli ta dziewczyna ma żyć, lepiej żeby drugi raz na miotłę nie wsiadała… — Kij jest twardy i wbija się w uda. Pęd powietrza szczypie w oczy. Upadek boli. Większość współgraczy mogłaby pachnieć lepiej… a kafel dotykało przed Tobą milion innych ludzi i milion razy lądował w brudnej ziemi. Czasem gorzej niż tylko ziemi. Za co kochasz ten brudny sport?
Zamilkł, gdy odpowiedziała na jego pytanie i mogłoby się wydawać, że zastanawia się o co jej chodziło - ale zrozumiał od razu, co ma na myśli, bo choć do najbystrzejszych nie należał, to wcale nie było trudno połączyć ze sobą te kropki i dojść do wniosku, że Caelestine jest w równie gównianym położeniu co on. - Co poszło nie tak? - zapytał, przyglądając się jej uważnie, jakby szukał jakiegoś widocznego defektu, który miałby jej uniemożliwić wykonywanie swojej pasji; ale ręce bezsprzecznie miała dwie, tego zaś co działo się w jej umyśle nie miał możliwości zbadać inaczej niż po prostu pytając. Był szczerze ciekawy, choć gdyby nie chciała mu o tym opowiadać, nie naciskałby, domyślając się, że to może być trudny temat. Dla niego zdecydowanie był. Zupełnie nie spodziewał się takiego obrotu spraw, nie domyśliłby się, że z dwójki zupełnie obcych, kompletnie różnych osób znajdą się nagle tak blisko i nie tylko z powodu pozycji, w jakiej siedzieli. Fakt, że dziewczyna przeżywa coś podobnego był jednocześnie nieco krzepiący, ale i zwyczajnie smutny - to, co ich spotkało, bezradność i bezczynność towarzysząca na każdym kroku i pustka w głowie gdy próbowało się zaplanować jakąś przyszłość, były naprawdę okropnym zestawem uczuć. Westchnął głęboko, zapytany o miłość do quidditcha - teoretycznie mógłby wychwalać zalety tego sportu dniami i nocami, w końcu praktycznie żył dla niego, ale wiedział, że każde wypowiedziane przez niego teraz słowo tylko przypomni mu o tym, jak wiele stracił. Zastanowił się chwilę nad sensowną odpowiedzią - z pewnością nie był w stanie sprzedać jej kwiecistej przemowy - i zaczął skubać bezwiednie brzeg rękawa. Trochę zrezygnowany, zamyślony, ze spuszczoną głową, w ogóle nie wyglądał jak typ, który na boisku sieje spustoszenie pałką i żelazną piłką. - Masz rację, quidditch może nie jest zbyt... elegancki i wygodny, ale... jak co jakiś czas zaboli, to nie wiem, czuję że żyję. - wzruszył ramionami; nie umiał tego inaczej wyjaśnić - Ten syf, co mu towarzyszy? Zmywam go z siebie po meczu i wychodzę z szatni jak nowonarodzony człowiek, nawet jak ledwo idę ze zmęczenia, to jest zajebiste uczucie. I lubię tę adrenalinę, jak nie wiem czy zaraz nie oberwę. Spaść z miotły albo dostać tłuczkiem też lubię, a jak się na nim wyżyję i potłukę kilka nosów na boisku, to nie muszę potem szukać wrażeń gdzie indziej. A, no i satysfakcja po wygranej. A po przegranej ten kop, który każe trenować podwójnie i starać się bardziej. - mówił cicho i powoli, ale nawet się rozgadał, choć nie spodziewał się, że uda mu się powiedzieć tak dużo. Oczywiście ogólny stres i ucisk w żołądku wcale nie mijały, wręcz przeciwnie, tylko się nasiliły, gdy myślał o tym wszystkim. - Powinnaś spróbować, zwłaszcza jak będziesz na coś... albo na kogoś... wkurwiona. - polecił jej, zdając sobie sprawę że dziewczyna i tak nie weźmie sobie do serca tej porady. Nie wyglądała na taką, która wierzyłaby w zbawienny skutek napierdalania w coś dla ukojenia nerwów. Oderwał się wreszcie od skubania rękawa i odbił piłeczkę, nie chcąc pozostać jedynym, który się uzewnętrznia: - Twoja kolej. O malowaniu.
Słuchała go. Nie jak pasjonatka sportu, którą nie była, a tak całkiem zwyczajnie. Ze zwykłym zrozumieniem, chociaż sama treść jego słów zdawała się jej bardzo obca i bardzo nieadekwatna do porywów, jakich sama szukała w życiu. Kierowała się innymi priorytetami niż on, poszukiwała innych wrażeń, ich braku tak naprawdę. Dla niej ważna była wrażliwość, emocje. Fizyczność, adrenalina i siła były jej bardzo dalekie, dokładnie tak samo, jak sporty kontaktowe. Nawet teraz, kiedy nie dotykała już dłońmi jego pleców, siedziała na jego kolanach, ale palce trzymała na swoich udach. Instynktownie, nie mając nawet o tym pojęcia, że unika nadmiernego kontaktu. Jednak nie o to chodziło, żeby zrozumiała każde słowo, każde uczucie i każdy impuls, jaki nim kierował, ale żeby wysłuchała, tak po ludzku, co mówił i potrafiła zrozumieć kłębiące się w nim emocje. Żal i smutek, że o Quidditchu mówił w czasie przeszłym. Kącik jej ust drgnął w lekkim uśmiechu. Był to jednak słaby uśmiech, smutny. Miał być pokrzepiający, ale poczuła jedność z jego odczuciami i zwyczajnie... zrobiło jej się przykro. Jego. Siebie. Rzeczywistości w jakiej żyli. Nie była jednak pewna, czy jej historia zasługuje na to samo współczucie. On nie dokonał żadnego wyboru. Los zdecydował za niego, że będzie musiał zrezygnować z rzeczy, którą najbardziej kocha, ona tą decyzję podjęła sama, świadoma tego, co może ją czekać jeśli nie zrezygnuje z malarstwa. — Śnił ci się kiedyś jakiś koszmar, z którego próbowałeś się obudzić? Wyobraź sobie uczucie ulgi, jakie towarzyszy ci, kiedy okazuje się, że to tylko sen... — zaczęła, żeby zrozumiał najpierw jej motywację, zanim poda mu powód, dla którego nie może już malować. — Mi od roku brakuje tego poczucia ulgi, bo wiem, że to co śnię, to prawda. To nie jest sen. To, że się obudziłam nie znaczy, że gdzieś ktoś nie umiera, matka opłakuje zmarłe dziecko, upokorzona dziewczyna nie potrafi spojrzeć na siebie w lustro... Jej wypowiedź była trochę chaotyczna, tak samo, jak jej myśli. Zbłądziła z pierwotnego kursu, przenosząc zdania na nieco inny tor. Poprawiła się przy tym w miejscu, na jego nogach i odetchnęła, zastanawiając się, jak ukrócić chaos, jaki miała w głowie i przekazać mu najważniejsze myśli. — Wszyscy mówią, że sztuka pomaga im się wyrazić. Ja tego nie rozumiem. Mój pędzel i mój styl wyraża mnie, ale ja wyrażam świat. Takim, jakim go widzę. Sztuka zawsze pomagała mi zrozumieć ludzi, bo ich nie rozumiem. Lubiłam uczyć się świata przez sztukę. Kiedy musisz wylać coś na płótno i chcesz, żeby Ci, dla których kierujesz ten obraz, poczuli się tak, jakby to była ich sceneria... zaczynasz lepiej ich rozumieć. Kiedy przyszły te sny... Te brutalne, krwawe sny, jasnowidzkie wizje, które przez nagłe poczucie opuszczenia Caelestine, nie pokazywała świata pięknym, tylko bardzo brzydkim, popsutym, skorumpowanym i przykrym... — Co mam zrozumieć o świecie, kiedy wszystkie barwy moich obrazów są czarne, mroczne i... obrzydliwe? Wzdrygnęła się na samą myśl o wizjach, którymi często malowała obraz. Dopóki te nie stały się niewygodne i nie zdewastowały jej życia. Nie zdominowały akwarelowych, łagodnych barw, jakimi wcześniej cechowała się jej sztuka. — Maluję to, co mam w głowie, a w mojej głowie ostatnio pojawia się więcej chłodu i obcości. Moje myśli przestały należeć do mnie. Należą do wszystkich, którzy wciskają mi tam obrazy, które nie są moje. Rozumiesz? Nie mógł dobrze zrozumieć. Nie powiedziała słów kluczy: "jasnowidz", "złowróżące obrazy". Ale dalej nie pogodziła się z tym, że nim jest... jasnowidzem. Dalej opierała się wizjom. Dalej w nocy zrywał ją ból głowy z łóżka, a odkąd zrezygnowała z malowania, ból był nawet silniejszy. Dość, by nauczyła się ignorować zwykłą aurę migreny, jaką miała na co dzień. I dość, żeby zaczęła popalać trawę częściej, gdzie popadnie.
dziękuję za uwagę, ztx2
+
Hope U. Griffin
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 165 cm
C. szczególne : Piegi na twarzy i ciele. Kilka blizn po szponach na ramionach i jedna na skroni, skrupulatnie zakrywana włosami.
— Krwawy Baron zdecydowanie nie miał najpiękniejszej duszy, ale nie było to chyba bardziej nieprzyjemne niż normalnie. Może wszystkie paskudne uczynki umierają razem z człowiekiem? Albo po prostu zło jest względne i tylko nam się wydaje, że powinno być czymś obrzydliwym... — zaczęła filozofować, ale nie potrafiła się powstrzymać od wyrażenia na głos tej myśli, skoro ta pojawiła się w jej głowie w odpowiednim momencie. Każdy lubił uważać się za dobrą osobę, podejrzewała, że złoczyńcy również tak o sobie sądzili. A jeśli nie, to czy to tym bardziej nie czyniło ich kimś dobrym? Nie odkupywało win? Chichocząc, machnęła lekceważąco ręką i pokręciła głową, początkowo chcąc zbyć tym jego pytanie. Kiedy jednak pierwsza fala rozbawienia minęła, a ona uspokoiła się nieco, przestała się tak zapierać. — Gdybyś tylko widział swoją minę. Chciałabym móc zobaczyć swoją! — zaśmiała się znowu, kolejny raz odtwarzając w głowie wszystkie niefortunne wydarzenia, które spotkały ich w tak niedługim czasie. — Przepraszam, Harry, powinnam była Cię ostrzec dużo wcześniej: takie sytuacje zdarzają mi się non stop i zawsze może być gorzej. — Nie wyglądała na przejętą mimo tego, że właśnie zwierzyła mu się z klątwy, takiej co to wcale nie brała się z Camelotu, co towarzyszyła jej od lat i najwyraźniej nigdzie się nie wybierała. Wręcz przeciwnie, uśmiechnęła się jak gdyby nigdy nic, uznając, że kilka siniaków jest niezłą ceną za kilka chwil szczerego śmiechu. — Nie boję się, prefekci mają tajną moc panowania nad chaosem — oznajmiła ze sztucznie pompowaną pewnością, bo przecież nie panowała nawet nad tym, jaką pracę domową ma do zrobienia na piątek. Nie kłamała jednak, nie bała się, a już na pewno nie obawiała się spróbować. — Co w tym śmiesznego? — obruszyła się nieco, kiedy wyśmiał możliwość prowadzenia zajęć. Owszem, fakt, że tak pomyślała był może niecodzienny i wyrwało jej się bez sensu, ale im dłużej o tym myślała, tym więcej dostrzegała w tym sensu. — Mamy koło realizacji twórczych, mógłbyś spróbować zorganizować jakieś spotkanie, może nawet zostałbyś przewodniczącym. Ostatnio nie dzieje się w nim nic ciekawego — wyraźnie ożywiła się swoim pomysłem i nie zamierzała tego tak zostawić. Oczywiście ogórkowe warsztaty zaliczały się do ciekawych rzeczy, ale pozostawały po stronie kulinarnej, ona zaś dołączyła do koła dla innego rodzaju sztuki. Liczyła chyba na to, że na spotkaniach uda jej się na nowo przełamać do śpiewu i niestety się zawiodła. Taniec wciąż nie wpisywał się w jej oczekiwania, ale nie byłby złą opcją. — Och? — rzuciła ewidentnie zbita z tropu, nie do końca nadążając za jego słowami, za to na szczęście dotrzymując mu kroku. — Och. Właściwie miałam iść do bib... och. Racja, nie mam. — Gdyby do rzeczy mądrych dało się ją przekonać z równą łatwością co do głupot i marnowania czasu, byłaby najwybitniejszą Gryfonką ostatniego stulecia. Zachichotała, pozwalając mu wpierw się poprowadzić, a potem zasłonić sobie oczy. Ostrożnie weszła do środka sali, nie mając pojęcia czego ma się spodziewać. W pierwszej chwili ujrzała przetykaną świetlikami ciemność, w drugiej... przebrzydłą mordę Irytka, który najwyraźniej schował się tu przed Baronem. Pomieszczenie wypełnił jego piskliwy chichot, dostała w głowę poltergeistową stopą (fuj!), a pod jej stopami wylądował jakiś przedmiot. Przeżyła chwilę grozy, kiedy myślała, że to łajnobomba, ale na szczęście operował dzisiaj inną amunicją. Przez kilka sekund stała w miejscu jak spetryfikowana aż w końcu odwróciła się do Harry'ego, chichocząc. — Zepsuł cały nastrój. Mówiłam, jestem pechowa — przekrzykiwała się z odgłosami kłótni, które rozchodziły się po pomieszczeniu. Starała się je ignorować, zamiast tego skupiając się na wnętrzu pomieszczenia. Wyciągnęła rękę ku jednemu z pobliskich świetlików, w niemym zachwycie przyglądając się jak oświetla jej skórę. — Pięknie — wydusiła z siebie w końcu, prawdopodobnie ginąc w trwającej tu kakofonii.
Hariel Whitelight
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 184
C. szczególne : podobny do Camaela, wręcz myląco gdyby nie oczy i pieprzyk nad górną wargą | pachnie perfumami z nutą sosny | nosi super buty, które tworzą za nim kwiatkowy korowód | zawsze ma kolorowe okularki na nosie
- Ja zakładam, że złe uczynki i dobre... wszystko się zeruje. Myślę, że po śmierci nie ma żadnego znaczenia dla nikogo czy byłeś dobry czy zły. Najgorzej być najwyraźniej niezdecydowany - mruczę jeszcze ostatnie słowa bez entuzjazmu, śledząc wzrokiem białą sylwetkę barona. Pobiliśmy się razem z Irytkiem, pofilozofowaliśmy, do tańca i do różańca, taka z nas para. Kiedy w końcu Hope tłumaczy z czego się chichocze, odpowiadam również podśmiechujkami pod nosem, automatycznie zakrywając dłonią usta. Wzruszam lekko ramionami, kiedy dziewczyna przyznaje się do krążącej nad niej klątwy. Każdy miał jakieś przywary i jestem niemalże stuprocentowo pewny, że moje były znacznie gorsze. Po prostu nie były widoczne gołym okiem. - Nie przeszkadza mi to - stwierdzam więc jedynie uprzejmie i rzucam pełne zwątpienia spojrzenia, kiedy mówi o mocy panowania nad chaosem. Wyjątkowo gryzło się to z jej słowami jeszcze kilka sekund temu, o pędzącym za nią szpagatami pechowi. - Przemyślę to. Jeśli wypadnę z Twoich łask będę pamiętał, że w ten sposób mogę do nich wrócić - rzucam bezmyślnie i prędko łapię jej dłoń, by zabrać z tego korytarza. Na początku aż się zastanawiam czy próbuje mnie przedrzeźniać kiedy powtarza och za ochem. Radośnie przystępujemy próg pięknej komnaty, ale bardzo romantyczna chwila psuje się dosłownie w sekundę. Z przerażeniem patrzę jak stopa (bardzo fuj) Irytka ląduje na Hope; a ledwo odsłoniłem jej oczy i ruszyłem się dwa kroki do przodu, by stanąć obok niej. Przez chwilę otępiały patrzę na całą sytuację, w której poltergeist postanowił zemścić się na prefektce. Dłońmi znowu zakrywam usta kompletnie zszokowany. Kiedy jednak opuszczam ręce natychmiast wybucham długim, niepohamowanym śmiechem. Wręcz zginam się w pół i nie mogę się powstrzymać od ciągłego rechotu. Aż kucam na ziemi, staram się ukryć twarz w trzęsących się ramionach. Kiedy już myślę, że się uspokajam znowu wybucham śmiechem. Ocieram łzy rozbawienia z Hope, po drodze biorę jakieś leżące znikąd 20 galeonów. - Boże to trzy czwarte wypłaty Marli - mówię do Griffin nadal śmiejąc się jak szaleniec, więc pewnie trudno było to zrozumieć przy tej całej kakofonii. - Jak to uciszyć? - pytam Hope kiedy na reszcie się uspokajam, podchodzę do niej i obejmuję od tyłu rękami, a do tego kładę brodę na jej ramieniu. Nie możemy przecież tańczyć w takim rabanie!
Hope U. Griffin
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 165 cm
C. szczególne : Piegi na twarzy i ciele. Kilka blizn po szponach na ramionach i jedna na skroni, skrupulatnie zakrywana włosami.
Chyba bardziej zgodnie z prawdą byłoby przyznać, że i ona jest ogromnym chaosem, chociaż zupełnie tego nie chciała i nie planowała. Rozważała to nawet, tę szczerość, ale ostatecznie wolała zgrywać twardą prefektkę, do której było jej daleko, i którą chyba nigdy nie uda jej się zostać. Czy dwa chaosy oznaczały niemożliwy do opanowania bałagan, czy wręcz przeciwnie, miały szansę wzajemnie się okiełznać? Patrząc na ich dotychczasowe wspólne dokonania, chyba nie było sensu liczyć na spokój, dzisiejsze spotkanie tylko potwierdzało tę teorię, kiedy z jednego bałaganu wchodzili prosto w kolejny. — Wypadniesz? — powtórzyła po nim, przyglądając mu się podejrzliwie. — Lepiej po prostu postaraj się nie wypaść. — Nie wydawało jej się to prawdopodobne. Właściwie przy całym zakrzywionym obrazie siebie, jaki miała w swojej głowie, kompletnie nie postrzegała go jako kogoś, kto mógłby wypaść z jej łask, spodziewała się, że prędzej on znudzi się jej towarzystwem. Starała się nie patrzeć na niego w taki sposób i z każdą spędzoną z nim chwilą było to łatwiejsze. Miała widocznie talent do zakrzywiania wielu obrazów jednocześnie. Początkowo wcale nie podzielała jego rozbawienia, kiedy oberwała stopą przez twarz, ale całe zdarzenie było tak kuriozalne, że nie potrafiłaby zachować powagi. Zresztą śmiech Hariela był niezwykle zaraźliwy, miała okazję przekonać się o tym już co najmniej kilka razy. — Pożyczysz to tacie Marli? Skąd, na Merlina, znasz tatę Marli? — coś tam wyłapała w tym chaosie, coś sama wymamrotała w odpowiedzi, ale wszystko przeplatało się z odgłosami kłótni, walki, a nawet przekleństwami dobiegającymi zewsząd, uniemożliwiając wzajemne zrozumienie. Wyczuwalnie drgnęła, napięła się, gdy pojawił się za jej plecami, nie spodziewając się tej nagłej bliskości; szybko rozluźniła się, zmiękła w jego objęciach z towarzyszącym temu rozlewającym się na ustach uśmiechem. — Nie mam pojęcia — odpowiedziała ze śmiechem, ale sięgnęła różdżką, by chociaż spróbować. Rzuciła silencio, rozświetlając pomieszczenie blaskiem zaklęcia, potem spróbowała drętwoty, a na sam koniec zmiażdżyła bombkę trampkiem. Nie wiadomo, czy jej działanie po prostu dobiegło końca, czy mugolski sposób okazał się szalenie skuteczny, ale dźwięk w końcu ustał, sprawiając, że westchnęła z ulgą. — Proszę bardzo — powiedziała tonem, jakby wyświadczyła mu niewiarygodną przysługę i obróciła nieznacznie głowę, by sięgnąć wargami jego policzka, który następnie musnęła. — I co teraz, nauczysz mnie tańczyć? Nie sądzę, żeby to było możliwe.
Hariel Whitelight
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 184
C. szczególne : podobny do Camaela, wręcz myląco gdyby nie oczy i pieprzyk nad górną wargą | pachnie perfumami z nutą sosny | nosi super buty, które tworzą za nim kwiatkowy korowód | zawsze ma kolorowe okularki na nosie
To prawda dwa chaosy prowadziły płynnie do jeszcze większego z każdym spotkaniem - jednak dla mnie zdecydowanym plusem było to, że się nie nudziłem przy spotkaniach z Hope. A wszystko mi świadkiem - nic nie potrafiłem znieść gorzej niż nudy w relacji z drugą osobą. Pytanie tylko czy Griffin liczyła na spokój w swoim życiu, bo jeśli z czasem zmieni zdanie na ten temat, powinna przemyśleć nasze urocze spotkanka. Może jeszcze musi dorosnąć do chęci stabilnych, pewnych związków. Może ja też. - Oczywiście - mówię tylko z miłym uśmiechem i kiwam lekko głową. Nie chcę mówić, że w mojej opinii już mogłem narobić sobie kłopotów. Nie ma co za bardzo afiszować się ze swoją szczerością, wystarczy jej odpowiednia dawka, by wszystko szło łatwiej dla nas wszystkich. Trudno cokolwiek komukolwiek zrozumieć w tym szumie wokół nas. Ale wychwytuję jakieś słowa Hope, starając się dotrzeć do sedna sprawy. - Znasz tatę Marli? A ona go zna? - pytam, bo nigdy nic nie słyszałem o jej ojcu, więc tym bardziej się dziwię, że moja towarzyszka ma o nim jakiekolwiek pojęcie. Aż łatwiej mi uspokoić śmiech przez te plotkarskie rewelacje. Gryfonka prędko rozluźnia się w moich objęciach i wpływam na nią tak niesamowicie, że nawet udaje jej się uciszyć te okropne hałasy. Podejrzewam, że to mugolska metoda była lepsza - w końcu czasem magiczne przedmioty nie zakładały takiego podejścia. - Mi się nie uda? Naprawdę, nadal nie wierzysz w moje możliwości? - pytam z uśmiechem, który pojawił się natychmiast po jej pocałunku. - Już chyba trzeci raz razem tańczymy. Dziś planuję podnieść Cię aż do tego szalonego sufitu - oznajmiam podnosząc głowę do góry by zerknąć na migoczące świetliki. Biorę Hope w objęcia i natychmiast wykonuję kilka kroków, które ćwiczyliśmy pierwszego dnia naszej znajomości. Na chwilę przerywam, by puścić lecącą w tle piosenkę. Zaczynam więc nasze nowe kroki i kiedy w końcu udaje mi się lekko pokopać odrobinę Hope po nogach, pokazując jak ma się poruszać. Spoglądam na nią z uśmiechem. - Hej, nie chcesz ty mnie zaprosić w jakieś świetne miejsce? Z okazji niedawnych moich urodzin, wyjść gdzieś poza Hogwart? - pytam pomiędzy naszymi powtarzanymi, prostymi kroczkami.
Hope U. Griffin
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 165 cm
C. szczególne : Piegi na twarzy i ciele. Kilka blizn po szponach na ramionach i jedna na skroni, skrupulatnie zakrywana włosami.
Nawet nie wpadłaby na to, że może nie być jedną dziewczyną, z którą zaczął zadawać się na przestrzeni niecałego miesiąca. Niczego jej nie obiecywał, jak już dziś uzgodnili, ale dał jej do zrozumienia, że niczego nie wyklucza. I choć nie była to jasna deklaracja, to zdążyła ułożyć to w głowie na swój sposób – sposób wyraźnie inny niż jego. Nawet ze wszystkimi swoimi kompleksami i problemami nie spodziewała się, że mogło być inaczej. — A nie? — zdziwiła się szczerze, tym razem paradoksalnie słysząc go całkiem dobrze. Właściwie niewiele o niej wiedziała, więc może nie powinno jej to aż tak dziwić. Harry zdecydowanie znał ją lepiej... a po ostatniej imprezie – o ile nie wcześniej – zdecydowanie bliżej. Zmarszczyła nos, przypominając sobie ten widok, choć pozostawała niezmiennie świadoma, że nie miała prawa mieć pretensji o grę. — Skąd właściwie znasz Marlę? Z klubu? — zagadnęła, chcąc brzmieć jakby wcale jej to nie obchodziło; nie miała pojęcia, czy jej to wyszło. Coś tam wiedziała, że dziewczyna jest barmanką, ale jak na siedemnastolatkę przystało, nie bardzo miała pojęcie o nocnym życiu Hogsmeade. Pokręciła głową z uśmiechem. — Nie wierzę, że dobry nauczyciel to gwarancja sukcesu. Gdyby tak było, śmigałabym z transmutacją jak szalona — poruszyła znacząco brwiami, aż gratulując sobie tak gładkiego komplementu dla dwóch Whitelightów jednocześnie. — Za pierwszym razem podeptałam ci stopy, a drugi ledwo pamiętam — przypomniała mu z rozbawieniem, przyglądając się bezkarnie jego twarzy, gdy ten był zajęty kontemplacją sufitu. W nikłym świetle świetlików wyglądał jeszcze bardziej intrygująco niż zwykle; mimowolnie rzuciła sobie wyzwanie odszukania wszystkich znanych jej, zdobiących jego twarz pieprzyków skrytych w półmroku pomieszczenia. Z tego wszystkiego umknęło jej, że zamierza ją gdziekolwiek podnieść i może tak było lepiej dla nich obojga. Starała się nadążyć za jego krokami, ale czuła się, jakby tańczyli ze sobą po raz pierwszy w życiu, tak bardzo niczego z tego nie zapamiętała. — A więc jesteś jeszcze starszy? Na Merlina, muszę wziąć więcej lekcji póki jesteś w stanie tańczyć — zakpiła delikatnie, bo wszak uzgodnili na eliksirach, że to stary Harry, a ją wciąż bardzo to bawiło. Zaraz jednak spoważniała, a przynajmniej odpuściła sobie dalsze żarty. — Mogłeś powiedzieć mi o nich zanim minęły, zdążyłabym sprawić Ci jakiś prezent. Czy ty... — wspięła się na absolutne wyżyny skupienia, aby nie podeptać go tak jak za pierwszym razem. Wciąż było jej głupio, kiedy sobie o tym przypominała i naprawdę wolałaby uniknąć podobnej żenady. Z kompletnego braku podzielnej uwagi zamilkła na chwilę, aż zaczęła na nowo nadążać za jego rytmem. Dalej miała problem, by po prostu dać mu się poprowadzić. Niezwykły paradoks, zważywszy na uległość w każdej innej kwestii. — Czy Ty chcesz żebym zabrała Cię na randkę zamiast zaprosić mnie samemu? — dokończyła swoją myśl, uśmiechając się do niego na złagodzenie swoich słów. W końcu jednak uniosła pytająco brew — No chyba, że to nie randka?
Hariel Whitelight
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 184
C. szczególne : podobny do Camaela, wręcz myląco gdyby nie oczy i pieprzyk nad górną wargą | pachnie perfumami z nutą sosny | nosi super buty, które tworzą za nim kwiatkowy korowód | zawsze ma kolorowe okularki na nosie
Cóż, mogło być mi jedynie głupio, że pozwoliłem jej myśleć w taki sposób. I szczerze mówiąc nawet może rozważyłbym rozwiązanie tej kwestii i wyjaśnienie sobie paru rzeczy. Jednak póki co nie uważałem tego za konieczne. Spróbuję wyjść obronną ręką ze wszystkiego kiedy nie tylko ja zorientuję się w sytuacji, ale też reszta dziewczyn. Wzruszam ramionami na pytanie o ojca Marli. Wydawało mi się, że Gryfoni tworzą taką paczkę, że wiedzą o sobie większość rzeczy. - Nigdy o nim nie słyszałem - mówię jedynie, chociaż nie jestem szczególnym wyznacznikiem i najlepszym na świecie ziomkiem Marli, zakładałbym że wspomniałaby o nim chociaż raz w rozmowie, a nie przypominam sobie, by to się zdarzyło. Ponownie mimowolnie nawet rozsiewam jakieś mniej lub bardziej prawdziwe plotki. Kręcę głową na pytanie Griffin. - Nie. Trzymała się całkiem z Nanael, znam ją od niej jak od czasu do czasu łaziłem gdzieś z nimi - zdradzam sekret swojej znajomości z blondynką. Czy wyczułem dziwne nuty w pytaniu Hope? Nie, ale też może podświadomie łatwiej mi było je zignorować. Na komplement Gryfonki, którym udało jej się obdarować zarówno mnie jak i brata, uśmiecham się jedynie miło. Mój osobisty sposób na nieodpowiadanie w sytuacjach kiedy coś mi nie pasuje, a nie mam ochoty tego wypominać, nie wiem czy Hope udało się zauważyć jak nagminnie tak działam. Nie lubię kiedy ktoś z kim spędzam czas dodatkowo wyjątkowo idealizuje mojego brata. Wystarczająco już długo to robiłem w mojej głowie, nie chciałem walczyć o jego atencję przy każdej dziewczynie, która nas porównuje. Marla na przykład nie kryła specjalnie z rozmarzonym wzrokiem wlepionym w Camaela. Może dlatego nigdy nie próbowałem wyjść poza ramy przyjaźni i ewentualnych pijackich pocałunków. - Więc nie chcesz spróbować? Uważasz się za przypadkiem beznadziejny? Skoro umiesz ładnie śpiewać, masz w sobie coś z artystki- stwierdzam i błądzę wzrokiem po świetlikowym suficie. Dopiero czuję na sobie wzrok dziewczyny i zerkam na nią pytająco. Uśmiecham się tym razem szczerze na widok jej piegów w tym ładnym półmroku i z większą werwą zabieram się do nauki jej kroków. - Nie chciałem się przyznawać do tego jaki ze mnie leciwy, stary dziad - mówię całkiem niepoważne; jednak co miałem podejść do Hope i mówić - hej, mam dziś urodziny, może jakiś prezent?. W zasadzie to brzmi podobnie do mnie. Na chwilę gubimy się w krokach przez co moja towarzyszka nie może dokończyć swojego zdania. Na jej pytanie marszczę brwi z zastanowieniem. Och, nie lubiłem jakichkolwiek metek, niebotycznie mnie stresowały. - Hope, nie umiesz tańczyć - oznajmiam oczywistą, ozywistość, zatrzymując się na chwilę, zanim nie odpowiedziałem dziewczynie. - Mogłabyś dać mi prowadzić, bo z Tobą u steru nic z tego nie wyjdzie - dodaję boleśnie szczerze, po czym próbuję po raz kolejny tych samych kroków i równocześnie szukam w głowie dobrej odpowiedzi. - Chcę... spędzić czas z kimś kogo lubię i kto mnie pocieszy po kolacji z rodzicami, która na pewno będzie porażką... czy chcesz, żeby to była randka? - pytam trochę niepewnie, starając się wybadać na czym stoję i w którą stronę powinienem iść. Trudne jest to całe lawirowanie wokół tematów.
Hope U. Griffin
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 165 cm
C. szczególne : Piegi na twarzy i ciele. Kilka blizn po szponach na ramionach i jedna na skroni, skrupulatnie zakrywana włosami.
— Oczywiście, że chcę, zwłaszcza teraz — zapewniła go pospiesznie i stanowczo, przyznając się do przekornej i kompetytywnej, typowo gryfońskiej zresztą natury. Nic nie kusiło tak, jak zakazane, nic nie determinowało jak słowa, że jest skłonna się poddać. — To kwestia piosenki. Walijski jest śpiewny, więc wszystko ładniej brzmi, no i go nie rozumiesz. Chyba. — wytłumaczyła się prędko, nie potrafiąc tak po prostu przyjąć komplementu. Uciekła wzrokiem, spłoszona zarówno tym, że została przyłapana, jak i samą pochwałą i właściwie z chęcią uciekła na moment w taniec, jeśli można tak nazwać ich wzajemne przepychanki. Kiwnęła tylko głową ze zrozumieniem w kwestii przemilczenia swoich urodzin. Powinna się dziwić? Sama też obchodziła je tylko z Ruby i Percivalem. Aż z nimi. A była to przecież siedemnastka, która zwykła być obchodzona hucznie, tak jak chociażby ostatnio. Zatrzymała się chybotliwie, w połowie kroku, jakoś tak niezgrabnie, jakby miała się przewrócić. Widać zamiast robić postępy, tylko dodatkowo się uwsteczniała i już nawet ze zwykłym staniem na nogach miała problemy. Spojrzała na niego pytająco, szczerze zaskoczona tym bezpośrednim stwierdzeniem; przez moment była skłonna się naburmuszyć, pewna, że tak po prostu ją tu teraz zostawi – zupełnie samą pośrodku świetlikowej sali, w ciemności, z zerowymi umiejętnościami tanecznymi. — Ostrzegałam przecież — przypomniała mu, mimo wszystko nieco obrażona; dzielnie starała się nie dać tego po sobie poznać, choć była w tym rzecz jasna bardzo kiepska. Mimo jej humorów bezpośredniość przyniosła chyba odpowiedni efekt, bo rzeczywiście dopasowała się do jego kroków, tocząc przy tym potężną wewnętrzną walkę. — Och. — Źle odczytała jego zamiary i oczywiście od razu zaczęła pluć sobie w brodę, że dała się ponieść wyobraźni. Cała ta rozmowa o poznawaniu się, a potem spóźnienie na zaklęcia... wszystko to sprawiło, że uwierzyła, że to może być randka. Na Merlina, oczywiście, że tego właśnie chciała – że tego by chciała, gdyby brzmiał na bardziej przekonanego. Spąsowiała, dziękując mu w duchu za wybór miejsca, w którym nie było to właściwie widoczne. — Chcesz mi o tym opowiedzieć? O kolacji i o tym czemu miałaby być okropna? — zmieniła temat, zamiast udzielić odpowiedzi, mając szczerą nadzieję, że Ślizgon po wpływem jej pytań skupi się na sobie i swoich problemach, zamiast na niej i jej niepewnej minie. Nie pytała go oczywiście tylko z tego powodu, była ciekawa, bynajmniej nie ze względu na fascynację Whitelightami, lecz samym Harielem.