Jest to jedna z najbardziej krętych, ale i bardziej niebezpiecznych ścieżek, jednak najciekawsza ze wszystkich, bo prowadzi ona ani w ślepą uliczkę, ani ku wyjściu na drugą stronę lasu. Osoba, która wytrwa całą drogę, dojdzie do drugiego wejścia do jaskini. Jednak nie tak łatwo owe wejście znaleźć, gdyż jest ono dobrze ukryte. Trzeba się nieźle nagłowić, aby dostać się do środka. Jeśli komuś się to nie uda, to wystarczy, że obejdzie grotę, a trafi na główne wejście. To jednak nie wszystko! W tym miejscu grasują bowiem złośliwe demony, które uprzykrzają życie wędrującym.
Rzuć K6 na ewentualne komplikacje:
1,2 - nic się nie dzieje. Demony najwyraźniej mają wolne albo znalazły inne ofiary. Bez problemu docierasz do celu! 3,4 - U twego boku zmaterializował się demon, który przypomina... małpę. Możesz ciskać w niego zaklęciami, ale niestety, żadne nie działają. Co jakiś czas leci w Twoim kierunku kokos albo ... coś, co ta magiczna małpka jadła dzień wcześniej. 5,6 - To chyba jakiś spisek! Małpka ma przyjaciół, którzy postanowili zamienić Twoje życie w piekło. Całą trasę pokonujesz, chroniąc się przed ciskanymi z każdej strony pociskami. To jednak nie wszystko! Wredne demony dobierają Ci się do kieszeni i kradną 10 galeonów. Po co demonom kasa, zwłaszcza ta magiczna? Dobre pytanie!
Przyglądała się, jak poprawiał przygniecioną bluzkę. Trudno było nie zauważyć, jego... cóż niecodziennego stroju. Jego zachowanie, jak i gust dały Victorie całkowita pewność, iż znalazłby wspólny język z jej siostrą. Ona również ubierała się oryginalnie w stosunku do swojej płci. - Więc jak rozumiem w Twojej opinii należę do tej drugiej grupy. - stwierdziła, unosząc przy tym brwi. - A cóż złego jest w takich butach? Masz do nich jakieś uprzedzenia? - zapytała wciąż tym samym tonem. Cóż, szpilki były jej ulubionym rodzajem obuwia, więc oczywiście opinia Valentina jej nie odpowiadała.
Słysząc jej wypowiedź, aż mu się zachciało śmiać, nie dał jednak tego po sobie poznać. - Tak, mam uprzedzenia do butów na obcasie - powiedział kiwając głową i zastanawiając się, czy ta dziewczyna w ogóle zdaje sobie z tego jak to śmiesznie brzmi. Cóż miało być w nich złego? Jak ktoś w nich chodzić potrafi to wyglądają zdecydowanie dobrze, jednakże nie każdy powinien je w ogóle wkładać na nogi. Począwszy od okropnych wrażeń estetycznych jakie by zapewniali, kończąc na poskręcanych kostkach. - Nie wiem do której należysz, jak na razie usiłujesz w nich chodzić. A z tego co widzę kiepsko Ci to idzie, więc pewnie pasujesz i do tej drugiej grupy - powiedział bez większego zastanowienia. Bo nad czym się tu rozwodzić?
Zmarszczyła brwi, widząc jak próbuje zapanować nad śmiechem. Najwyraźniej nie zrozumiał jej ironii. Ale mniejsza o to. Valentin uraził jej dumę. Jak on śmiał sądzić, iż nie potrafi poruszać się w tych butach?! To, że nie zauważyła głupiego kamyka jeszcze o tym nie świadczy! Victorie była prawdziwie wzburzona. Ale rzecz jasna, nie miała zamiaru tego okazywać. Przecież nie pozwoli mu myśleć, że taka błahostka ją zdenerwowała. Stuknęła lekko obcasem o pień. - Pomińmy moje upodobania i Twoje jakże trafne spostrzeżenia. - oczywiście nie mogła sobie odmówić ironii - Cóż za osobnik ma szczęście dzielić z Tobą domek? - zapytała, wciąż stukając obcasem o pień.
Oczywiście, że Valentin zrozumiał jej ironię, która dla niego brzmiała cóż... dość zabawnie. Dlatego też to co on sam mówił nie miało nic wspólnego z prawdą. Jakiegoż innego efektu oczekiwała? Chyba nie tego, że rudowłosy weźmie sobie jej słowa do serca i poczuje się śmiertelnie urażony? Nie robiło to na nim już wrażenia. Za dużo razy już w życiu się nasłuchał, aby przejmować się jakimikolwiek kłótniami, szczególnie, że prowadził je dość często. Ba, nawet chyba nieco je lubił. - Tym wielkim szczęściem został obdarzony niejaki Naciss - powiedział dość niechętnie. Raczej nazwiska dodawać nie musiał, nikogo innego w szkole o tym imieniu zapewne nie było. Ten przydział zdecydowanie w żaden sposób nie był szczęściem. Było to jakieś koszmarne dobranie, przez które tylko starał się bywać u siebie tak, aby mijać się z blondynem. Jego towarzystwo do szczęścia nie było mu potrzebne.
Skrzywiła się. Co prawda, nie miała okazji porozmawiać z blondynem dłużej, aczkolwiek o jego podbojach, strojach wymyślnych jeszcze bardziej od Valentina, czy też kwiecistym języku trudno było nie usłyszeć. Ją, owszem owy Narciss na pewno by irytował. Ale Valentina? Wydawać by się mogło, że są do siebie dosyć podobni. - Cóż. Myślałam, że kto jak kto, ale ty jesteś zadowolony z tego przydziału. - odparła, strzepując z rąk piasek, który został niezauważony wcześniej.
Śnieżka była odpowiednio szeroka jak na dwie osoby, więc bez problemu szedł z Ciri pod ramię. Niedaleko ścieżki zobaczył małą polankę, na której rosła miękka, zielona trawa. Pokazał ją Ślizgonce. - Co ty na to, pani? - wyszczerzył się radośnie. - Pięknie czy idziemy dalej?
- Pięknie... - szepnęła nieświadomie. Istotnie, polanka prezentowała się naprawdę dobrze. Idealne miejsce, by spocząć. - Zostajemy tu, panie - odparła. Doszli na polankę, więc Cirilla od razu usiadła na trawie. - Czas na masaż, panie - dodała.
- Oczywiście. - usiadł za nią i położył jej dłonie na ramionach. Powoli przesunął nimi w dół kręgosłupa, żeby po chwili wrócić z powrotem tą samą ścieżką. Delikatnie uciskał i masował odpowiednie miejsca. W pierwszej kolejności zajął się rozluźnieniem szyi Ślizgonki. Potem jego palce ześlizgnęły się na ramiona i łopaki. - Zamknij oczy i odpręż się. - polecił i usiadł wygodniej po turecku. - Pomyśl o czymś miłym co sprawia ci ogromną przyjemność.
Gdy poczuła dłonie Ravena, na swoim ciele, przeszedł ją dreszcz. Jednak zaraz, za jego poleceniem i pod wpływem dotyku chłopaka, rozluźniła się. Coś, co sprawia jej ogromną przyjemność... Odczuwanie tych wszystkich zapachów. Zapach morza, gdy stąpała po plaży, a jej włosy rozwiewał wiatr... Zapach piekącego się właśnie ciasta z jabłkami, wydobywający się z kuchni dworku. A raczej cynamonu, którym służąca posypała jabłka... Zapach świeżo skoszonej trawy... Róż, ulubionych perfum... Zmysł węchu mógł zapewnić wiele doznań, jednak niewielu mogło ich zaznać w pełni. - Nie przestawaj, proszę - mruknęła, zadowolona z rezultatów masażu.
Uśmiechnął się w odpowiedzi, ale wiedział, że Ślizgonka nie może tego zobaczyć. Przesunął swoje dłonie z ramion na środek pleców i talię. Naciskał palcami i zwinnie uciekał nimi wyżej i niżej. Masował przy kręgach kręgosłupa Ciri i po bokach ciała. Sprawiał, że mięśnie powoli się rozluźniały. Kciukami kręcił małe kółeczka, a palcami przesuwał delikatnie po plecach. Zszedł jeszcze niżej na boczki, nie przestając bawić się naprzemiennym uciskaniem i gładzeniem. - I jak? - spytał. - Myślisz o czymś przyjemnym?
- A nie widać? - zapytała tonem, w którym nie było nic ze zwyczajowej oschłości, jaką zwykła się posługiwać na co dzień. Był w nim spokój, rozluźnienie i ulga. Takie cuda sprawiał masaż w wykonaniu Ślizgona, dotyk jego dłoni, delikatny, a jednocześnie stanowczy. Oczywiście, myślała nadal o przyjemnych zapachach, otaczających ją na co dzień. Zapach lasu, żywicy... Słodki zapach kwiatów.... Dopiero spostrzegła się, że to nie wyobraźnia podsuwa jej wizje, ale naprawdę skądś wydobywa się słodka, lekko otumaniająca woń... - Czujesz?
Amaya tego wieczora wydawała się być bardzo rozentuzjazmowana. Chwilowa wizyta na basenie poprawiła jej momentalnie humor, co było widać, bo brunetka ciągle się lekko uśmiechała. Postanowiła wyjść na spacer, otulona muzyką świerszczy i szeleszczeniem liści, które były rozpraszane przez wiatr na całej ścieżce. Właśnie tam usiadła pod jednym z drzew, opierając głowę o jego korę i patrząc w gwiazdy z zadowoleniem. Zastanawiała się czy nie potrzebuje na tą chwilę towarzystwa. W jej głowie zaświtał głupi pomysł - chciała zacząć krzyczeć, żeby ktoś tu się znalazł i zwrócił na nią uwagę. Odmówiła sobie jednak, uważając to w końcu za beznadziejny pomysł.
Ryu wręcz uwielbiał Malediwy nocą, więc jak najczęściej próbował je o tej porze zwiedzać. Tylko wtedy słońce tak bardzo nie przeszkadzało, a widok na gwiazdy był cudowny. Tym razem, ubrany w skózaną kórtkę, t-shirt i czarne spodnie, przyszedł na ścieżkę do lasu. W Londynie, w tym ubiorze, nawet w południe było zimno. Tutaj jednak było zdecydowanie inaczej. Stąpał pewnie po ścieżce, a jrgo jedynym źródłem światła, były księżyc i gwiazdy. Nagle zauważył jakąś dziewczynę siedzącą pod drzewem. Szczerze nie spodziewał się towarzystwa, ucieszył się. Z tej odległości nie mógł rozpoznać twarzy dziewczyny, więc postanowił bezpośrednio się z nią przywitał. Nie chciał jej jednak przestraszyć. Szedł, głośno stąpając, w jej kierunku, aby mogła usłyszeć jego kroki. Zazwyczaj poruszał się cicho, i bezszelestnie, ale w taki sposób wystraszył by dziewczynę. Gdy był wystarczająco blisko, rzekł: -Cześć. - na jego twarzy pojawił się uśmiech, któego i tak pewnie nie dostrzeże.
Siedziała w zupełnej ciszy, rozkoszując się chwilą by przemyśleć sobie to i owo, aż gwałtownie odskoczyła, słysząc czyjś głos. Pisnęła cicho, bo naprawdę nie spodziewała się tu nikogo spotkać. W cieniu stał jej przyjaciel, Ryu. - Cześć - powiedziała jeszcze lekko piskliwym głosem, próbując uspokoić się. Chłopak doprowadził ją niemal do palpitacji serca, co było przerażające. W duchu jednak dziękowała, że ktoś się zjawił. No, ale to przecież nie był byle kto dla Amayi. I gdyby tylko wiedziała, że chłopak potajemnie się w niej podkochuje... - No...- zaczęła jakby niepewnie, odrywając głowę od kory i patrząc na niego wyzywająco - Jakoś mijamy się ostatnio... Jak ci się podoba na Malediwach ? Przejechała palcami po orzechowych włosach i podciągnęła do siebie kolana, ciągle jeszcze obserwując Ryu. - Piękna noc - skomentowała, ukradkiem wskazując na niebo, na którym nie było ani jednej chmury. Można było dokładnie obserwować gwiazdy znajdujące się na nim.
Wkurzył się lekko na siebie, gdy zauważył że ją przestraszył. Z tej odległości rozpoznał twarz jego przyjaciółki, Amayi. Kolejna gafa. I on niby chciał podbić serce tej dziewczyny? Jak na razie marnie mu to wychodziło... W końcu postarał się najlepiej jak mógł, ale to widocznie nie wystarczyło. Nawet nie chciał myśleć, co by było gdyby się do niej podkradł. Jego kąciki ust nieco się podniosły, słysząc jej piskliwy głosik, jednak uświadomił sobie, że dziewczyna jeszcze nie do końca do siebie doszła. -Bardzo się podoba. Gdyby nie pogoda, było by wręcz idealnie. Ale w końcu wszystko ma swoje zalety, jak i wady. - Zrobił kwaśną minę, gdy zauważył że gada jak filozof. Uśmiechnął się w duchu, gdy do głowy przyszła mu myśl, że on sam nie ma wad. Szybko jednak odpędził tą myśl, uświadomoiwszy sobie że przez swój urok zmienia się w samolubnego egoistę. - Mogę się dosiąść? - Posłał jej swój uroczy uśmiech, na który niewiele dziewczyn może się oprzeć.
Zaśmiała się cicho słysząc jego filozoficzne zdanie dotyczące plusów i minusów, jednak Ryu z pewnością nie mógł tego zauważyć. Poklepała miejsce koło siebie, dając znak że może się dosiąść. Faktycznie, jego uśmiech był bardzo czarujący, jednak Amaya była na takie sztuczki nieco odporna. W końcu wiele chłopców w Hogwarcie takowy posiadało, a ona musiała nauczyć się mówić sobie 'to tylko niewinny, mały uśmiech'. - Szczerze mówiąc to jakoś nie pałam miłością do tego miejsca... - powiedziała i wzruszyła ramionami, znów opierając głowę o korę - Chciałabym znaleźć się już na błoniach. Przy wielkim dębie... - mruknęła półszeptem, nie widząc potrzeby krzyczenia w tej chwili. Ta cisza odprężała ją, ale na szczęście nie usypiała. - A ciebie gdzie nosi o tej porze ? - zapytała rozbawiona, wlepiając błękitne tęczówki w gwiazdy. Pod wieczór mało uczniów zbliżało się w te tereny.
Usiadł obok Amayi w miejscu, które mu wskazała. Był stąd idealny widok na niebo. Na niebie wypatrzył różne konstelacje, które z łatwością można było dostrzec. Lubił astronomię, i zastanawiał się nawet, czy widok stąd nie jest lepszy od widoku z obserwatorium. Zauważył, że Amaya jest odporna na sztuczki chłopaków. Jego usta wygięły się w łobuzerskim uśmieszku. Będzie trudniej, niż mi się zdawało. - Pomyślał. Nie chciał też zniszczyć przyjaźni, więc nie próbował się do niej zalecać pochopnie. Po chwili uświadomiwszy sobie że nie odpowiedział na pytanie Amayi, zrobił to jak najszybciej: -Ja też, choć nocą jestem tu pierwszy raz. Nie miałem zbyt dużo czasu, bo nie jestem na Malediwach od początku. - Podciągnął nogi do klatki piersiowej. - Ale pod wielkim dębem jest najlepiej... A mu nie chciało się spać. Naspał to on się na wakacjach w domu. Jegon najgorszych wakacjach w domu. Teraz nie miał na to czasu, niedługo miały skończyć się kolonie, a on jeszcze nie zwiedził całych Malediw. -Po prostu, najbardziej lubię Malediwy nocą, kiedy tak nie grzeje, więc pomyślałem sobie, że spędze ten czas na zwiedzaniu. A co ciebie tutaj nosi o tej porze?
Kiwnęła lekko głową w jego stronę, jakby chciała mu powiedzieć, że go doskonale rozumie. - Tak samo jak ja. Jestem tu dopiero kilka dni... Zostałam brutalnie - tu się zaśmiała - zmuszona do tego, żeby wyrwać się na Malediwy do innych uczniów. Widać, że wszyscy mają swoje zajęcia i bawią się tu doskonale. W tamtym momencie parsknęła homerycznym śmiechem na wizję pijanych uczniów, zataczających się obok restauracji. - Mhmm... Widzę, że nie tylko ja jestem miłośniczką wielkiego dębu - zauważyła unosząc zabawnie jedną brew ku górze - nigdy przedtem mi o tym nie mówiłeś. W każdym bądź razie na ostatnim roku trzeba pozostawić jakiś ślad po sobie... Zastanawiam się co to może być - powiedziała cicho, zachwycając się jednocześnie pięknem gwiazd porozrzucanych na ciemnym niebie. Na pytanie Ryu wzruszyła ramionami. - Tak samo jak ja. Nie lubię dusić się w tym upale - wzdrygnęła się ostrzegawczo, w końcu zwracając swoje tęczówki na twarz chłopaka z zaintrygowaniem.
**
Oboje spędzili praktycznie całą noc na rozmowach i tarzaniu się ze śmiechu po ziemi. Później rozstali się do swoich domków, żeby spakować się, a zarazem niebawem ruszyć do Hogwartu.
Ignacy Mościcki
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 180cm
C. szczególne : Blizna na prawym policzku sięgająca do podbródka oraz oczy, które wyglądają jakby były lekko podbite
Zapewne wiele innych osób, które mogłyby się teraz znaleźć na miejscu Ignacego oraz Cassiana, dosyć szybko zaczęłoby zadawać sobie pytanie, czy wejście w pobliskie chaszcze, okalające wyspę, na której wylądowali uczniowie Hogwartu, faktycznie było takim dobrym pomysłem. Szczerze mówiąc, nawet po tych kilku minutach, spędzonych wśród egzotycznych drzew i krzewów, trudno by było z całą pewnością siebie zaprzeczyć lub zgodzić się z tym stwierdzeniem. Mieli tutaj do czynienia ze zbyt wieloma niewiadomymi. Jedną z takich kwestii mogłoby być, chociażby to, że puchon tak na dobrą sprawę nie do końca wiedział, dlaczego jego towarzysz tak bardzo nalegał na to, aby zagłębić się w las. Przecież, zamiast tego mogli dalej podróżować wśród asfaltowej drogi i koniec końców trafiliby na jakieś ludzkie osady. Jasne zależało im przede wszystkim na tym, aby dostać się do jakiejś wioski lub miasteczka, najlepiej takiego, w którym rezydowali czarodzieje, jednak chyba nie wzgardziliby nawet zwykłą stacją benzynową, prawda? Tylko tak na dobrą sprawę, co by nam to dało?, zaczął się zastanawiać chłopak. Nawet gdyby faktycznie znaleźli telefon, to do kogo mieliby niby zadzwonić? Magia skutecznie uniemożliwiała korzystanie z mugolskich wynalazków, więc połączenie się, chociażby ze szkołą czy kimkolwiek ze znajomych z magicznego świata, graniczyłoby z cudem lub było po prostu niemożliwe. Oczywiście, Cassian mógł spróbować skontaktować się ze swoimi rodzicami, skoro nie mieli zbyt wiele wspólnego ze światem czarodziejów, jednak raczej niewiele by mogli zrobić z Wielkiej Brytanii. Zamiast jakoś im pomóc, zaczęliby raczej dopytywać, czy ich syn, aby na pewno dobrze się czuje, skoro twierdzi, że znalazł się na jakiejś zapomnianej przez Merlina wyspie na środku oceanu. – Mam wrażenie, że źle do tego wszystkiego podchodzimy – stwierdził, po przeskoczeniu nad ściętym pniem drzewa. – Co my tak właściwie robimy? Nawet nie wiemy, czy jest tutaj jakaś ambasada naszych. Może powinniśmy jednak wrócić na plażę i szukać świstokliku? Ta magiczna podróż chyba żadnemu z nich nie wyszła na dobre. Nie dość, że Ignacy prawie się utopił, to jeszcze poprowadził ich nie wiadomo gdzie, a Cassian podążając tym samym tropem, wprowadził ich w jakąś totalną głuszę, z której mogą się już tak łatwo nie wydostać. Prefekta od razu owładnęło poczucie winy. Czyż nie powinien być głosem rozsądku? Eh, zamiast starać się zachować spokój, dał się porwać pierwszej myśli, jaka pojawiła się w jego głowie. Nie powinien był tego robić. Zdecydowanie nie.
Cassian niestety zdawał sobie sprawę z tego, że nie ratuje ich byle jaki kontakt z kompletnie przypadkową osobą. Wiedział, że potrzebują nadzwyczajnej pomocy kogoś, kto będzie im w stanie pokazać, którędy bezproblemowo mogą wrócić do domu. Nie wiedział i nie znał się na magicznych środkach transportu. Dodatkowo na wszystkie zdawał się mieć uczulenie, dlatego tym bardziej nawet nie chciał zagłębiać się w cokolwiek, co mogłoby spowodować jeszcze większe perturbacje niż to potrzebne.
W obecnej sytuacji był prawie pewien tego, że nie wzgardziłby ani teleportacją, ani świstoklikiem, który wywiódł ich tutaj. Chciał wrócić do zamku za wszelką cenę i odpuścić sobie wszystkie nieprzyjemności, które mogły płynąć z tego kompletnie przypadkowego i nieoczekiwanego zdarzenia. Nie chciał znów martwić się o Ignacego, czy o siebie, nie wiedząc, czy którykolwiek z nich przeżyje wylądowanie wprost w morzu. Nie chciał odczuwać niepokoju a następne, cenne sekundy wiedząc, że ich życie znajduje się w niebezpieczeństwie. Dlatego też uważał, że zdecydował się na może najśmielszą z możliwych opcji, ale i najbezpieczniejszą.
Jego również trapiły niespokojne myśli, które za wszelką cenę starał się maskować. Nie chciał pokazywać Ignacemu, że się boi, że naprawdę utknęli tutaj bez możliwości powrotu, że nie wydostaną się stąd na tyle szybko by jakkolwiek się uratować. Myślał nadzieją i to ona go kierowała. Przynajmniej jak na razie. - Wiem, ale... - Zawahał się na chwilę nie wiedząc, czy to co powie wyda się chłopakowi logiczne. - Generalnie to nawet jak znajdziemy świstoklik nie wiemy, kiedy ten się aktywuje. Mogą minąć godziny, tygodnie, a może i miesiące... To nie jest bezpieczne rozwiązanie. - Powiedział wpatrując się wprost niego i podchodząc kilka kroków, tak by zmniejszyć dystans. - Jeśli kogoś znajdziemy może zechce rzucić świstoklik tak, byśmy od razu trafili tam, gdzie chcemy. Dodatkowo znajdziemy wtedy jakiekolwiek schronienie i jedzenie. - Powiedział ściskając rękę na brzuchu. Co prawda jadł tuż przed swoim pobytem w szklarni, ale był strasznym głodomorem. Nawet teraz odczuwał dyskomfort po opróżnieniu swojej treści żołądkowej jeszcze na plaży, łaknąc przy tym kolejnego posiłku. - Spokojnie, damy radę. - Powiedział uśmiechając się w jego kierunku i kładąc frywolnie rękę na jego ramieniu.
Dopiero po chwili zorientował się jak lekko przyszło mu pozwolenie sobie samemu na coś takiego, dlatego momentalnie oderwał się od chłopaka i odwrócił na pięcie maszerując dalej, w głąb lasu, po chwili potykając się o korzeń, którego nie zauważył ze względu na zbytnie rozproszenie swojej uwagi. Poczerwieniał na twarzy już po raz wtóry tak potwornie, że nie wiedział jak właściwie ma się do Ignacego odwrócić by nie wywołać pytania, co mu się działo. - Ach... - Syknął momentalnie, chwilę przed upadkiem, odzyskując równowagę. - Mogliśmy iść asfaltem. - Mruknął i mimo tego, że wiedział, ile ryzykuje przysiadł na wolnym konarze odwracając się w jego kierunku. - Może mała przerwa? - Złapał się za stopę, starając się jakkolwiek na nią wpłynąć, by ta tak bardzo nie bolała.
Oczywiście, to nie było tak, że Ignacy wcale się nie martwił tym, jak mieliby wrócić na znajome terytorium i uważał ich obecne problemy za jedynie drobne niedogodności. Doskonale wiedział, że jeśli nie uda im się stąd wydostać, to mogą się wplątać w nie lada tarapaty, jednak nie mógł powstrzymać myśli, że była jakaś furtka; swoista dziura w ich sposobie rozumowania. Skąd ten świstoklik tak na dobrą sprawę znalazł się w Hogwarcie? Jeśli umieścił go tam nauczyciel, to bez względu na to, kto by to nie był, musiał zadbać o jakieś środki ostrożności, dzięki którym ewentualni podróżnicy mogliby spokojnie wrócić do miejsca, z którego wyruszyli. Ta myśl podtrzymywała go na duchu, a jednocześnie w pewien sposób upewniała w przeświadczeniu, że może wcale nie ma się czego bać, a po prostu powinni cieszyć się chwilą. Oh, jak bardzo chciałby mieć w sobie tyle beztroski, aby żyć w ten sposób, nie przejmując się wszystkimi możliwymi komplikacjami. – Jeszcze pięć minut temu chciałeś być jakimś rozbitkiem rodem z mugolskich filmów. A teraz od razu odsuwasz od siebie scenariusz, w którym będziesz musiał upolować nam obiad i zbudować szałas z błota i ilości? Słabo, młody – mruknął żartobliwie, idąc na równi z nim. Dopiero po tej drobnej zaczepce słownej zorientował się, że od czasu ich pierwszego spotkania w Luizjanie, ich relacja drastycznie się zmieniła. Nie było praktycznie śladu po krępujących powitaniach i niepewnych rozmowach. Zaczynali wkraczać do strefy normalności. Kiedy to się w ogóle stało? Może to była kwestia całej masy listów, które między ze sobą wymienili pod koniec wakacji, gdy oboje nie mogli znaleźć dla siebie miejsca? Z tych rozmyślań wyrwał go dopiero Cassian, gdy położył mu rękę na ramieniu. Uśmiechnął się pod nosem. A jeszcze niecałe dwa miesiące temu praktycznie od niego uciekał, gdy przez przypadek go obraził po imprezie na terenach, na których rezydowały wilkołaki Nowego Orleanu. Kto by się spodziewał, że gryfon stanie się taki frywolny? Zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, Beaumont wyskoczył do przodu, co wbrew pozorom nie było zbyt dobrą rzeczą, ponieważ chwilę później się potknął. Ignacy z trudem powstrzymał się od przewrócenia oczami, ale ukląkł przy koledze, przyglądając się jego ewentualnym obrażeniom. – Mam złą wiadomość – powiedział cicho, starając się nie uśmiechać. – Prawdopodobnie nie trzeba będzie amputować. Wybacz, ale nie będziesz miał pamiątki w formie swojej własnej wersji króliczej łapki na szczęście. To oczywiście żart! Dla pewności odsunął się kawałek, chcąc uniknąć ewentualnego ciosu wymierzonego w jego stronę. Tylko chciał rozładować atmosferę!
Cassian naprawdę odczuwał, że maskowanie niepokoju, który jak do tej pory udawało mu się skutecznie wygłuszyć, nie sprawdzi się na dłuższą metę dobrze... Potrzebowali ostoi, w której będą mogli się schronić, skryć i gdzie będą mogli statecznie i spokojnie pomyśleć. W innym przypadku myśli niepotrzebnie kłębiły się w podświadomości raz po raz ostrzegając o potencjalnej konfrontacji z faktycznym ich stanem, a ten zdaniem Cassiana wcale nie wyglądał za dobrze. Prawdę mówiąc... Trzeba było przyznać, że chłopak, który w szkole uchodził za niezmiernie stabilnego i często wręcz chłodnego w sytuacjach stresowych tracił głowę. Jego opanowanie miało się nijak względem okoliczności, w których czuł się bezpiecznie.
W tej sytuacji jednak, wewnętrzny głos kazał trzymać mu fason. Zacisnąć tak pięści jak i zęby i iść przed siebie nie zważając na żadne z przeciwności losu, które wydawać by się mogło prześladują ich od momentu, w którym chwycili za konewkę. Nie chciał pokazywać swoich wewnętrznych rozterek teraz. Nie tak od razu. Pomijając już fakt, że zapewne stanowiłoby potem to całkiem niezły pretekst względem ich kąśliwych dyskusji do wypominania mu braku hartu ducha, a to sprawiało, że był bardziej zdeterminowany by utrzymać się w ryzach. - Nam? - Zapytał unosząc brew. - A jaśnie pan zamierza w tym czasie..? - Zapytał spoglądając niepewnie w jego stronę. Oczywiście wiedział, że konwersacja przyobleczona w żart i to dość charakterny, w przypadku właśnie puchona to akurat dzień powszedni.
Cassian wiedział, że powoli pozwala sobie na zbyt dużo względem chłopaka. Co prawda zaczynał żywić względem niego powoli... Swego rodzaju specyficzną więź, której jeszcze nie był w stanie nazwać, ani nie wiedział, w którą stronę będzie w stanie ja pokierować - niemniej jednak... Czuł, że zbliża się to do niego wielkimi krokami i wielce prawdopodobne było to, że przyjdzie tak niespodziewania jak było to tylko możliwe. Czy się tego bał? Strasznie. Przerażała go każda myśl, która w jakikolwiek sposób wpływała na relację z Ignacym, bo nie chciał jej za żadną cenę stracić. Z drugiej strony... Nie wiedział czy potencjalna zmiana byłaby na gorsze. A co, jeśli na lepsze? I w ogóle o jakiej zmianie on myślał? Miał ogromny bałagan w głowie, a każdy nawet najmniejszy znak zdawał się popychać go ku zatraceniu.
Potknięcie się i bliskość fizyczna chłopakiem, która była jego skutkiem była igraniem z ogniem - tańcem nad przepaścią. Dopiero co pozwolił sobie na uspokojenie rozchwianych emocji. Nerwów i uczuć, które się w nim nagromadziły, żeby teraz... Wepchnąć się w paszczę lwa. Jedynie dzięki Merlinowi zapewne Ignacy zachował się tak... Jak na niego przystało. To pozwoliło sprowadzić chłopaka trochę na ziemię i uspokoić jego nerwy. - Bardzo śmieszne. - Wycedził krzywo się uśmiechając. - Nie masz dla mnie za krztę litości. - Dodał obruszony unosząc głowę z dumą ku górze i podnosząc się z ziemi. Chwilę po tym otrzepał się ze wszystkich pozostałości ściółki leśnej i ruszył, zdecydowanie wolniej, do przodu.
Mościcki uniósł jedną brew w górę, jakby zupełnie nie spodziewał się tego typu pytania. – Będę pielęgnować domowe ognisko, to chyba logiczne, prawda? – mruknął, jakby to była najbardziej oczywista rzecz na świecie. Ignacy sam nie wiedział, jaki właściwie ma na chwilę obecną stosunek do chłopaka. Lubił spędzać z nim czas, doceniał jego towarzystwo, jak i to, że w odpowiedniej chwili potrafił wtrącić sprytny komentarz, który był w stanie zbić go z tropu. Ba, starał się nawet specjalnie znaleźć te kilkanaście minut wolnego, aby móc się z nim spotkać w przerwie obiadowej, jednak gdyby się tak nad tym zastanowić, to nie kontrolował tego, co robił. Nie planował każdego swojego ruchu z wyprzedzeniem, dywagując w myślach godzinami nad tym, czy powinien pisać do Cassiana, czy też nie. Po prostu pozwalał, aby wszystko toczyło się swoim torem, bez przesadnej ingerencji z jego strony. Czy była to dobra decyzja? Nie miał pojęcia, jednak miał wrażenie, że dzięki temu wszystko rozwijało się dużo naturalniej. Przyzwyczajali się do swojej obecności, nie kwestionując coraz to dziwniejszych wypadków, które im się przydarzały, zamiast tego przystając na to, że taki jest stan rzeczy i po prostu muszą pogodzić się z tym, że świat musi zrobić swoje. Bez względu na to, gdzie miało ich to wszystko skierować. Odwzajemnił gest, również przywołując grymas na swoją twarz. Nie miał zamiaru się z niego wyśmiewać, bardziej niż było to konieczne, aby utrzymać żart w ryzach. Chodziło o rozładowanie atmosfery i niedopuszczenie do tego, aby gryfon pogrążył się w depresyjnych myślach na temat tego, że nigdy nie uda im się opuścić tej rajskiej wyspeki. – Gdybym miał, to działałoby to na naszą niekorzyść. Wtedy musiałbym, zamiast ciebie nam coś upolować i przyrządzić do jedzenia, a warto wspomnieć o tym, że nie jestem najlepszym kucharzem na świecie. Mógłbyś się zatruć lub w ogóle odmówiłbyś posiłku, co z kolei przełożyłoby się na to, że byś drastycznie schudł i nie miał już takiej dobrej sylwetki. Mógłbyś nawet umrzeć z głodu – odparował Ignacy, bez chwili zastanowienia. – Wyświadczam ci przysługę, młody. Poklepał Cassiana po ramieniu, na przemian otwierając i zamykając usta, jakby chciał coś dodać, ale nie do końca wiedział, co chciał przekazać. Zagryzł dolną wargę. Chciał mu jakoś poprawić humor, ale miał wrażenie, że wszystkie jego starania spełzały na niczym lub tylko pogarszały sprawę, dodając do wybuchowej mieszanki, kolejne krople irytacji. Marzył o tym, aby móc zaproponować mu drinka z palemką czy spędzenie najbliższych kilku godzin na opalaniu się nad basenem w pięciogwiazdkowym kurorcie, jednak okoliczności nie były dla nich łaskawe. Zamiast wylądować w jakimś przyzwoitym hotelu, trafili w sam środek niczego.
Lekko zagubione spojrzenie i zdziwienie występujące na twarzy Ignacego niewątpliwie dało Cassianowi mały przejaw satysfakcji. Jednak był cały czas w stanie go czymś zaskoczyć. To dobrze... Dobrze zwiastowało ich dalszej znajomości, czy może powoli powinien już powiedzieć... Przyjaźni. Chociaż ta stanowiła niejako kamień milowy ich relacji. Żaden z nich chyba nie wiedział jak bliżej określić to co ich łączyło, to co zawierali między sobą już od jakiegoś czasu i to w którym kierunku zmierzali. Nie były to też w pełni spontaniczne wybiegi, bo przecież mając na uwadze tak szeroko zakrojoną analityczną postawę przybierał Cass i to jak potrafił godzinami rozpamiętywać tylko jedno słowo... Nie raz i nie dwa dziękował i przeklinał samego siebie w myślach wiedząc jak bardzo zamieszał używając jedynie swoich słów. Czy chciał tego? Przeważnie nie. Nie uważał siebie za specjalistę od języka mówionego. Od języka jakiegokolwiek... Niemniej jednak chciał, by relacja z Ignacym... Jakoś się rozwijała. Coraz częściej jednak łapał się na tym, że finał tej relacji może wcale nie być dla niego tak oczywisty jak sobie z początku obierał za cel. I dlatego raz po raz ostatnim czasem gubił się we własnych przemyśleniach. - Ach... Na naszą korzyść. - Powiedział mrużąc lekko oczy. - To tak tylko w gwoli informacji, bo nie wiem, czy wiesz, ja też nie umiem gotować. Co więcej... Myślę, że nasze diety różnią się od siebie. - Jego ton nie był ani pretensjonalny, ani jakkolwiek zły. Po prostu starał się za wszelką cenę odwrócić uwagę od tego, że chłopak skomplementował jego sylwetkę, a rozpamiętywanie tego właśnie w tym momencie mogłoby im przynieść bardzo łatwą zgubę. Mogłoby Cassianowi, przeważnie Cassianowi.
Nie do końca wiedział, jak powinien czytać tę niepewność z twarzy Ignacego. Co takiego właściwie chciał teraz powiedzieć, co zajmowało tak bardzo jego głowę, że nie mógł tego z siebie wydusić. Z jednej strony mogłoby to być niesamowicie wręcz istotnego dla brzmienia właśnie tej rozmowy. Z drugiej zaś, to nadal był Mościcki, może po prostu szukał dobrego połączenia słów by w spokoju jeszcze raz jakoś zażartować z chłopaka? Ani jedna, ani druga rzecz generalnie Cassa by nie zdziwiła i do jednego i drugiego był dość mocno przyzwyczajony. Chłopak tak jak lubił żartować, tak lubił go zaskakiwać - tak reakcjami jak i niektórymi zdaniami, które wypowiadał. - To co... Dalej idziemy tak? - Zagaił chcąc wyrwać go z niekomfortowej sytuacji, jednocześnie w międzyczasie samemu się podrywając z ziemi. Liczył, że dzięki temu zaoszczędzą sobie kilku minut wstydliwej ciszy, która na ich obu mogłaby się odbić.
Ignacy także zmrużył oczy, naśladując gest siedemnastolatka. – Jesteśmy na wyspie i naprawdę trudno stwierdzić gdzie tak konkretnie jest najbliższa knajpa albo chociaż rynek lub sklep spożywczy – zauważył trafnie, na wzmiankę o odmiennych dietach. – Biorąc pod uwagę okoliczności, oboje musielibyśmy się przemęczyć, żeby utrzymać się przy życiu na tym, co pomieszkuje w tych chaszczach. Na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać, że na siłę próbuje negować każde jego słowo, aby zrobić mu na złość. Nie byłoby to jednak w najmniejszym stopniu zgodne z prawdą. Po prostu starał się bronić swojej opinii i nie zmierzał w stronę żadnego personalnego ataku. Być może to kolejne warstwy stresu i zaniepokojenia zaczynały się na siebie nakładać po tej całej magicznej podróży, przez co Ignacy stawał się coraz bardziej skłonny do pasywno-agresywnych komentarzy, ale naprawdę nie miał niczego złego na myśli. Zależało mu przede wszystkim na znalezienia jakiegoś rozwiązania w tym wszystkim, czegoś, co dałoby im nadzieję na to, że niedługo wrócą do domu. Byłby nawet skłonny przystać na to, aby jakieś bóstwo zesłało im gigantyczną sowę, na której grzbiecie mogliby polecieć z powrotem do Wielkiej Brytanii. Na tym świecie działy się już dziwniejsze rzeczy. Jego spojrzenie przemknęło błyskawicznie po sylwetce Cassiana, zatrzymując się raz jeszcze nieco dłużej w okolicach jego klatki piersiowej. Nieważne jak bardzo chłopak będzie starał się to teraz ukrywać, tak nie dało się już zaprzeczać, że był on dobrze zbudowany. Cholernie dobrze zbudowany. Kto by pomyślał, że wakacyjna praca na statkach mogła przynosić takie efekty? Na pewno nie Ignacy. W duchu musiał przyznać, że był to bardzo estetyczny widok i nie miałby nic przeciwko temu, aby widywać go częściej niż dotych... Przestań, warknął na samego siebie Ignacy, a jego policzki niemalże natychmiast zapłonęły żywym ogniem, gdy tylko zorientował się, dokąd zmierzają jego myśli. Skąd takie rozmyślania akurat w takiej sytuacji? Czy już zaczynał poddawać się jakiemuś zwierzęcemu instynktowi jego przodków? A może był to stres? A może po prostu nie potrafił zbyć powodu, dla którego mógł skomplementować gryfona? Eh, ciężki dylemat. – Ludzie mawiają, że jak ktoś stoi w miejscu, to się cofa – skomentował szybko, spoglądając szybko w stronę ścieżki, którą do tej pory zmierzali. – Idąc tym tokiem rozumowania, powinniśmy iść dalej, póki jeszcze możemy. Przyspieszając kroku i na chwilę zapominając o niedawnym upadku Cassiana, ruszył w dalszą drogę. Już po kilkunastu minutach marszu okazało się, że faktycznie dużo lepszym pomysłem byłoby poruszanie się asfaltem, ponieważ utknęli w tym niby-lesie na kilka godzin, ale w końcu udało im się dostać do małego miasteczka położonego na wyspie. Jak jednak udało im się z niego wydostać i przenieść z powrotem do Wielkiej Brytanii? To była już tylko i wyłącznie ich tajemnica, której nie mieli zamiaru nikomu zdradzać.
z/t x2
Hariel Whitelight
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 184
C. szczególne : podobny do Camaela, wręcz myląco gdyby nie oczy i pieprzyk nad górną wargą | pachnie perfumami z nutą sosny | nosi super buty, które tworzą za nim kwiatkowy korowód | zawsze ma kolorowe okularki na nosie
Moje postanowienie na wakacje było bardzo proste - nie przejmować się niczym. Malediwy wydawały się być doskonałym miejscem by wrócić do swobodnego stylu życia, który reflektowałem przed pójściem do Hogwartu. Irytuje mnie, że powrót do niego stawia mnie w tylu niekomfortowych sytuacjach. Chociaż może to mi się jedynie wydawało, może pechowe przypadki lubiły mnie śledzić, a nie przyszły ze mną wraz z osobami, które niefart prześladował nieustannie. Dziś jednak miałem wrażenie, że skumulował się kiedy tylko usłyszał, że postanowiłem wrócić do swojego "spokojnego" życia. Zakładam, że to przez mój niesamowity urok, bo gdziekolwiek nie kroczę nie mam spokoju i oto nawet dziś atencyjce demony próbują rzucać we mnie najróżniejszymi rzeczami! A przecież jedynie chciałem przejść się ładną dróżką. Gdzie ja wylądowałem. W momencie kiedy jakiś banan leci w moją stronę klnę i podbiegam do osoby najbliżej mnie, by zasłonić się drobną dziewczyną, którą widzę. Oczywiście, gdybym nie skupiał się na unikaniu demonów, zauważyłbym że nie powinienem tak niezbyt obcesowo podejść akurat do niej. No dobrze kiedy biegłem w jej stronę już wiedziałem dobrze kim jest, ale mogę udawać, że to nieprawda, kiedy trzymam ramiona rudowłosej krzycząc uwaga. - Co to za miejsce? Co jest? - pytam stojącej przede mną Hope i nadal nie puszczam jej ramion, przyglądając się Gryfonce. Wśród wszystkich moich postanowień, podejście do niej jak do koleżanki, było gdzieś na szczycie mojej listy. Nie chcę już myśleć o przykrościach związanych z zamkiem, a tym bardziej o tym, że czasem zbyt często napotykam Griffin gdzieś moich myślach. Chcę wrócić do października i września, gdzie wiedziałem na czym stałem. Co z tego, że ona nie. Muszę wrócić do codzienności bez unikania żadnych rudowłosych kobiet z poczuciem niepokoju. Delikatnie opuszam dłonie z jej ramion, przesuwając lekko po rękach dziewczyny w sposób niezbyt koleżeński, by musnąć długimi palcami jej skórę. Poprawiam na nosie różowe okulary (w końcu odpowiadające pogodzie, nie jak w trakcie zimowej Anglii) i stawiam krok do przodu. - Może to przez żółtą koszulę? - zadaję pytanie do osoby, która pewnie nie ma o tym pojęcia, ale przecież robactwo biegnie do tych kolorów. Może i to sprawia, że demony lgną do mnie w ten sposób. Podwijam jeszcze bardziej rękawy na chudych przedramionach. Chcę powiedzieć coś jeszcze, ale najpierw przyglądam się dziewczynie, by sprawdzić jak ona zareaguje na moją obecność.