Korytarz na pierwszym piętrze jest chyba najbardziej oświetlony ze wszystkich. Wszystko dzięki ogromnym oknom przez które wpada światło słoneczne, a także jasnym, niemalże żółtym ścianom. Na samym końcu znajdują się spore drzwi wykonane z ciemnego drewna. Prowadzą do Skrzydła Szpitalnego, miejsca przez uczniów dość często, mimo ze niechętnie, odwiedzanego.
Ostatnio zmieniony przez Bell Rodwick dnia Sob Wrz 06 2014, 17:29, w całości zmieniany 1 raz
Dziewczyna sprawiała wrażenie nieprzywykłej do rozmowy z ludźmi. Albo dziwnie milczała, albo rzucała pod adresem rozmówcy jakieś dziwne insynuacje. Teraz jeszcze wypominała mu, że się nie przedstawił, a sama też tego nie zrobiła. Czasami nie rozumiał zachowania większości osób, nawet mimo bycia empatą i płynących z tego korzyści. Tak jak w tej chwili. - Warner - powiedział, powstrzymując chęć wzruszenia ramionami. Starał się nie zdradzać jakichkolwiek odruchów czy przyzwyczajeń. A jakoś specjalnie nie zależało mu na ukrywaniu imienia, skoro już dziewczyna sama o tym wspomniała. Skrzyżował ramiona i oparł się bokiem o parapet okna, przy którym stał. Spojrzał na dziewczynę. Teraz wypadało, aby i ona się przedstawiła.
Jeanette powtórzyła imię chłopaka kilkakrotnie w myślach i doszła do wniosku, że jego rodzice musieli mieć dziwne upodobania, bo to nawet nie brzmiało jak imię. A może on zwyczajnie oszukiwał? Nie miała jak tego sprawdzić, więc postanowiła nie drążyć tematu. Warner. Ciekawe. Po kilku sekundach ciszy podczas których oddała się wewnętrznej konwersacji, postanowiła się odezwać. Co prawda nie pytał o imię i raczej go to nie obchodziło, ale usilnie chciała tym nie przejmować. - Jean. - Nie miała zamiaru podawać pełnej wersji, bo definitywnie preferowała zdrobnienie. - Warner to... dość nietypowe imię. - Przez przypadek wypowiedziała na głos to, co odkąd usłyszała słowo "Warner" krążyło jej po głowie. Starała się jednak udawać, że powiedzenie tego było planowane i znowu zaczęła z krępacji zginać i rozprostowywać palce.
Cisza, która zapanowała po wypowiedzeniu przez chłopaka jego imienia niemalże brzęczała w uszach. Nabrał przeświadczenia, że dziewczyna usilnie stara się wszystko analizować, nawet jeśli nie ma ku temu powodów. Imię to imię. Może niecodzienne, ale po co na siłę szukać w nim drugiego dna? Uniósł brew i spojrzał na zamyśloną dziewczynę. - Imię jak imię - powiedział dosyć obojętnie. - Hipisi nazywali swoje dzieci jeszcze dziwaczniej - dodał po chwili, stwierdzając oczywisty fakt. Obiło mu się o uszy, że niektóre dzieci dostawały imiona po miejscach, w których zostały poczęte. To dopiero dziwaczny zwyczaj. Nie wyobrażał sobie nosić imienia Salon, Londyn albo jeszcze jakiegoś dziwniejszego. Starał się nie zwracać uwagi na wyczuwalne od dziewczyny jakby skrępowanie. Chociaż zupełnie nie rozumiał, czemu mogła czuć się niezręcznie.
Ewidentnie nie uważała, że to "imię jak imię". Ciekawe, jak się żyło z takim nietypowym... Co prawda nie znała drugiej osoby o imieniu Jeanette, ale wiedziała, że istnieją jej imienniczki, a o żadnym Warnerze nigdy w życiu nie słyszała. Miała w zwyczaju doszukiwanie się drugiego dna przez większość konwersacji, więc analizowała wszystkie wypowiedzi rozmówcy, a nie miała chwilowo nic innego do analizy. W sumie robiła to z braku innego zajęcia. Obróciła w palcach notes i uśmiechnęła się lekko. - Właśnie porównałeś się do hipisów? - spytała, przekrzywiając głowę. Nie żebym uważała to za zabawne - dodała w myślach, nie zamierzała jednak wypowiadać tego na głos.
Tak, dziewczyna zdecydowanie była typem analityka. Niemalże widział obracające się w jej umyśle zębatki i sprężynki, próbujące znaleźć cokolwiek dziwnego i podejrzanego w jego słowach. Powstrzymał jednak chęć pokręcenia głową i tylko dalej przypatrywał się Krukonce. - Nie, nie porównałem siebie do hipisów. Zauważyłem tylko, że mają zwyczaj nadawania swoim dzieciom jeszcze dziwniejszych imion niż moje - powiedział powoli, aby dziewczyna zrozumiała, co konkretnie miał na myśli. Zawsze mu się wydawało, że mówi prosto i zrozumiale, ale chyba było to błędne przeświadczenie. Poruszył ramionami w celu rozluźnienia ich. Takie stanie dłuższy czas w jednym miejscu bywało meczące.
- Dziwniejszych niż twoje, czyli porównujesz je do siebie - odparła spokojnie Jean. - Albo do swojego imienia, jak wolisz. Wydawało jej się to oczywiste, ale najwyraźniej nie wszyscy byli tego samego zdania. Poza tym pod spojrzeniem chłopaka straciła całą pewność siebie, którą posiadała w raczej przeciętnych ilościach i poczuła się nagle zupełnie głupio, choć wierzyła w słuszność swojej teorii. Pokręciła głową na swoje własne zachowanie i to, jak źle mogła zostać odebrana pewnie już kilkanaście razy w trakcie tej rozmowy. Założyła za ucho kosmyk włosów. - W sumie jak uważasz. I tak wiem, że mam rację.
Nie skomentował słów dziewczyny. Nie miał zwyczaju prowadzić niekończących się dyskusji tylko po to, aby udowodnić swoją rację. Tak samo jak nie tłumaczył swojego zachowania. Dla niego to było jasne, dla innych nie musiało. Tym razem też nie zamierzał prowadzić wojny na słowa. Każde z nich miało swoją rację, w nią wierzyło i najlepiej będzie jeśli tak pozostanie. W pewnej chwili poczuł zmianę w uczuciach dziewczyny. Dla niego to wyglądało na niepewność, ale ponownie w najbliższym otoczeniu nie widział powodu do takich uczuć. - Ty masz swoją rację, ja swoją i niech tak pozostanie - odpowiedział dyplomatycznie. Nie lubił pustych sprzeczek i kłótni. A już na pewno z tak błahych powodów.
- Okeeej... - powiedziała ostrożnie. Taki kompromis chyba jej pasował i wyjątkowo mogła się zgodzić. Przez chwilę musiała się zastanowić, czy nie zawiera żadnego haczyka, ale nawet po dokładnej analizie nie miała pomysłu, o co mogłoby w nim chodzić. Może on po prostu nie chciał się kłócić. To by było ciekawe. Jean tak naprawdę nie przeszkadzała cisza, mogła po prostu stać i się patrzeć, ale w tym wypadku jakoś nie dawała rady, być może przez fakt, że obiekt obserwacji patrzył na nią. - Nie wolisz się przejść czy coś? - zaproponowała, w ogóle nie rozważając wcześniej tej opcji. - Stanie jest... nudne.
Analizowanie wszystkiego przez dziewczynę zaczynało być zabawne. Zaczynał się zastanawiać, czy ona cokolwiek robi spontanicznie. Póki co nie wyglądało na to. Rozmyślała nad każdym jego słowem i swoim. To musiało być męczące, bo więcej czasu zajmowało jej myślenie nad tym, co powiedzieć, niż normalna rozmowa. Propozycja przejścia się zaskoczyła go. Może jednak miała w sobie okruchy spontaniczności. Zamyślił się na chwilę. I tak nie miał zamiaru wracać jeszcze do dormitorium. - Czemu nie. Jakieś specjalne życzenia co do celu? - zapytał, unosząc jedną brew.
Jean skarciła się w myślach, że tak nagle wyskoczyła z tym przejściem się - to była kompletnie nieprzemyślana decyzja, a ona takich nie lubiła. Chociaż spontaniczność bywała ciekawa, ale tylko u innych. Zazwyczaj wolała mieć w zanadrzu zawsze dobrze zaplanowane za i przeciw. Pomyślała, gdzie właściwie chciałaby pójść i doszła do wniosku, że musi być dość późno. Sama się sobie dziwiła, ale w sumie nie chciała kończyć tego spotkania i nie miała żadnego logicznego powodu. Jednak kiedyś trzeba było. - Możesz mnie odprowadzić nawet pod sam pokój wspólny Krukonów, jeśli chcesz. - odparła, obracając w dłoniach notatnik. Przyszła tu z nadzieją, że wreszcie go jakoś mądrze zapełni i znowu nic z tego nie wyszło.
Widział, że intensywnie nad czymś myśli. Wątpił, że tak ją zajęło rozmyślanie nad rzekomym celem ich przechadzki. Dziewczynę musiało zatem zajmować coś innego. Co prawda z łatwością przychodziło mu odczytywanie ludzkich uczuć i emocji, ale wglądu w myśli innych osób nie miał, więc pozostawało mu czekać, aż Krukonka coś powie. - Czemu nie. Mogę przejść się i tam - odpowiedział, kiwając krótko głową i czekając, aż dziewczyna ruszy pierwsza. Zauważył jednocześnie, że miała chyba jakieś tiki nerwowe związane z notatnikiem, ponieważ ciągle się nim bawiła.
z/tx2
Ostatnio zmieniony przez Warner Anderson dnia Nie Lis 12 2017, 16:49, w całości zmieniany 1 raz
Opierała pergamin o kamienną, zamkową ścianę, przytrzymując go lewym przedramieniem, w dłoni zaś trzymała kałamarz. W prawej dzierżyła pióro i próbowała jeszcze na szybko dopisać kilka zdań do eseju, który lada moment chciała zanieść do gabinetu nauczyciela Historii Magii i już nawet była w drodze, ale coś jej się przecież nagle przypomniało. Była bardzo niezadowolona czego efektem była ponura mina. Cały esej starannie wykaligrafowany a końcówka nabazgrana zupełnie jakby to pisała nie ona. No trudno, ważne, że merytorycznie utrzymuje wysoki, jak na Carmen przystało, poziom, toteż dziewczyna nie oczekiwała oceny innej niż Wybitny. Tak. Panna Lowell czyli uczennica dobrze ucząca się i stroniąca od dziecinnych skandali musiała mieć wszystko pod kontrolą. To nic, że ta praca domowa wcale nie była zadana na dziś. To nic, że generalnie miała na to jeszcze całe dwa tygodnie. To nic, że... Nie no, zaraz, halo! Przecież wcale nie musi się spieszyć, może sobie wrócić do dormitorium i na spokojnie to przepisać. Jeśli choć raz okaże się mniej nadgorliwa niż zazwyczaj, to lochy się nie zawalą. Z tą też myślą nadal przytrzymując pergamin przy ścianie próbowała zakręcić kałamarz, ale jeden nieostrożny ruch, oraz wrodzona, lekka niezdarność i cały atrament barwił teraz jej buty, spodnie i ten nieszczęsny esej, który przez to wszystko wylądował w samym środku ciemnogranatowej kałuży. Ślizgonka opanowała przekleństwo, które cisnęło się na jej usta. Zamknęła oczy i policzyła w myślach do pięciu, po czym wzdychając przeciągle wyciągnęła różdżkę, by spróbować uratować przynajmniej buty. Już olać spodnie, nie były one największym problemem z racji tego, że i tak były zwyczajnie czarne, ale białe trampki, skąpane w atramencie to już nie lada wyzwanie. Dziewczyna przyklękła i wyszeptała pod nosem zaklęcie czyszczące, ale chociaż bardzo się starała, nie umiała tak do końca poradzić sobie z zabrudzeniem. Czy ten dzień może przynieść coś gorszego?
Nienawidził historii magii – owszem, lubił czytać i zdobywać nowe informacje, a także potrafił spędzać całe godziny w bibliotece, studiując księgi o Hogwarcie i świecie czarodziejów sprzed wieków. Uwielbiał wyobrażać sobie życie czarodziejów kilkaset lat temu, analizując nawet coś tak trywialnego jak codzienne porządki. Był ciekawy, czy formuły zaklęć różniły się od dzisiejszych czy może wręcz przeciwnie – od zarania dziejów używali jednych i tych samych nazw, nadanych dawno temu przez wybitnych twórców zaklęć. Jednak jeśli przychodziło do napisania referatu albo spamiętania setek dat wojen i konfliktów czarodziejskich, odechciewało mu się. Zawsze oddawał pracę domową na czas i przygotowywał się do sprawdzianów, ale nie przynosiło mu to żadnej satysfakcji. Ot, przepisywał nudne fakty z podręcznika i dodawał kilka zdań podsumowujących. Historia magii była zupełnie innym przedmiotem od transmutacji lub zaklęć; tam liczył się spryt, ambicja i koncentracja. Wystarczyła chwila nieuwagi i już otrzymywali efekt zupełnie odwrotny od zamierzonego. Podczas zaklęć towarzyszyła mu ekscytacja, w końcu nigdy nie wiedział, jaki efekt otrzyma, biorąc pod uwagę zbierające zakłócenia nad całą Anglią – pisząc wypracowanie na historię magii beznamiętnie pociągał piórem po pergaminie. No, w każdym razie, mijał teraz klasę historii magii i uśmiechał się w duchu, że zrezygnował z tych zajęć po SUMach; zajęć, na których nie dowiedziałby się niczego nowego. W każdej chwili mógł pójść do biblioteki i wypożyczyć interesującą go książkę, przeczytać przed snem jeden z rozdziałów i nie marnować czasu w klasie na pierwszym piętrze. Szedł sobie tym korytarzem, zmierzając mu wieży Ravenclawu, ponieważ czekały go dwa okienka lekcyjne, gdy nagle rzuciła mu się w oczy pewna komiczna scenka rodem z tych kiepskich komiksów, które czytała jego przyrodnia siostra. Filigranowa blondyneczka stała przy ścianie, jedną ręką trzymała pergamin i pióro, w drugiej natomiast dzierżyła przechylony kałamarz. Najwyraźniej usiłowała go zakręcić, ale palce jej się omsknęły i cały atrament wylądował na jej ręce, butach i podłodze. Przyklękła, zostawiła pergamin i pióro, a następnie wyciągnęła różdżkę i rzuciła zaklęcie czyszczące. Niestety, niezbyt skuteczne. Parskął śmiechem i przykląkł obok niej. – Następnym razem odrób pracę domową poprzedniego wieczoru, a nie pięć minut przed rozpoczęciem zajęć – rzucił pod nosem, wyciągając własną różdżkę i mamrocząc pod nosem odpowiednie zaklęcie. Tym razem z nieco lepszym efektem od tego, jaki uzyskała Ślizgonka, co wywnioskował z naszywki na jej szacie. Zerknął na pergamin z referatem dziewczyny i westchnął ciężko. – Historia magii, co? Nuda, nie? – dodał. Wstał, dzierżąc w dłoniach czysty już kałamarz i pióro, a drugą rękę wyciągając w kierunku dziewczyny, coby pomóc jej wstać. Był dżentelmenem, czasami.
Niech to szlag, ten przeklęty atrament. Jeszcze specjalnie będąc w sklepie na Pokątnej w sierpniu upierała się przy tym, by otrzymać jak najlepszy i najtrwalszy, oznajmiając, że nie opuści tego przybytku, dopóki takowego nie dostanie, a teraz proszę. Obróciło się to przeciwko niej i to z zdwojoną siłą. Nowe trampki nadawały się już tylko do wyrzucenia i chociaż bez trudu mogła wysłać do matki sowę z prośbą o nowe, to chyba jednak wybierze opcję noszenia tych poplamionych, byleby tylko nie musieć się nikomu z niczego tłumaczyć. Bo co by powiedziała? Że jest nienormalna i gdyby mogła to potykałaby się o własne nogi na prostej drodze? Niedoczekanie... Carmen tak nie robiła. Carmen taka nie była. Jeśli jednak była na tyle naiwna, by wierzyć, że to już wszystko, co mogło ją dziś spotkać najgorszego, to niestety musiała przyznać przed samą sobą, że się grubo pomyliła. Gdyby spojrzenie mogło zabijać, nogawki Caspara zginęłyby śmiercią tragiczną. Jego irytująca obecność to ostatnie, na co panna Lowell miała teraz ochotę, tym bardziej, że akurat musiał ją zastać w takim stanie. Była ślizgonką. Ślizgoni raczej nie lubią, gdy nakryje się ich w chwili słabości, a ten oto panicz Whitley nie dość, że się na nią właśnie w takiej sytuacji natknął, to jeszcze, o zgrozo, przykląkł, żeby jej pomagać! Zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć, jej trampki już lśniły idealną bielą, za co powinna być pewnie chłopakowi wdzięczna, ale nie przyszło jej nawet do głowy, by jakoś to okazać ani gestem, ani słowem. Zamiast tego, na jego uwagę zareagowała w typowy dla siebie, opryskliwy sposób. - Następnym razem nie bądź takim mądralą, chyba, że masz w skrytce góry galeonów na dentystę - powiedziała i machnęła różdżką, by posprzątać resztę bałaganu, nie zaszczycając krukona nawet jednym spojrzeniem. Dopiero wtedy schowała nadal poplamiony jeszcze nieco, nieszczęsny esej, oraz kałamarz i pióro, które podał jej Caspar. Nie mogła do końca stwierdzić, czy go nienawidzi, czy tylko nie lubi. Chyba to drugie, bo przynajmniej nie był szlamą. Miał za to okropną przypadłość, którą drażnił Carmen niezmiernie - przesadny optymizm. Albo wesołość. Jak zwał, tak zwał, chodziło o to, że ktoś z takim kijem w tyłku jak panna Lowell nie doceniała tego ani trochę, uważając to za największą wadę na świecie. Właśnie dlatego nie skorzystała z pomocnej dłoni, wyciągniętej przez chłopaka. Nie pozwoliła jej na to ślizgońska duma. Wyprostowała się, otrzepując uprzednio kolana i poprawiła torbę na ramieniu. - Nie twój interes. Co ty tu w ogóle robisz? Wieża Ravenclawu jest chyba gdzie indziej? Pomóc ci trafić do dormitorium? Nie obiecuję, że w jednym kawałku. Dobra, tak szczerze to mu trochę zazdrościła. Że go nic nie drażniło, tak jak ją. Że nie chodził na wiecznym ciśnieniu, tylko podchodził do wszystkiego tak luźno i swobodnie. Mimo wszystko nie mogła mu tego okazać, bo i tak widział ją już jak nie potrafiła sobie poradzić z prostym zaklęciem, a to i tak za dużo, jak na jeden raz. Nagle jednak naszło ją, by się wytłumaczyć. Przecież nie może zostawić Caspara z przeświadczeniem, że była jakąś głupią idiotką. Ona umie, ale tak się złożyło akurat, że nie to. - Nie miałam czasu się uczyć tych domowych zaklęć. Stanowczo wolę te, które przydają się w walce. - Ma dodać jeszcze coś o tym, że czyszczenie czegokolwiek to zajęcie dla skrzata?
W żaden sposób nie chciał sprawić, aby Carmen czuła się obrażona. Nie uważał, że zrobił coś złego – wręcz przeciwnie, przecież chciał jej pomóc. Początkowo zmarszczył brwi, gdy odebrała swoje rzeczy z jego rąk bez żadnego dziękuję nasuwającego się na usta, a później westchnął ciężko, kiedy usłyszał tę niezbyt wyszukaną odzywkę. Tak to już było z kobietami, ciągle im coś nie pasowało. Brandy usiłowała przefarbować go na rudo, a Carmen beształa za próby pomocy. No i jak tu żyć z tymi babami? Miał dobre serduszko i nie posiadał żadnych złych myśli na temat Ślizgonki, miała u niego czystą kartę. A on najwyraźniej sobie czymś u niej przechlapał, tylko jeszcze nie wiedział, czym i jak. Chciał się dowiedzieć, ale nie był przekonany, czy to jest najlepszy do tego moment. Gdyby spojrzenia mogły zabijać, padłby trupem na środku tego korytarza niczym trafiony Avadą Kedavrą. Chociaż wolałby zostać trafiony jakimś zaklęciem niż znosić te wredne spojrzenia spod oka wszystkich kobiet. Czemu dziewczyny nie potrafiły wyjaśniać spraw jasno, raz a dobrze? Zamiast tego wolały grać w te swoje giereczki, podchody i zagadki. – Dzięki za komplement, wiedziałem, że uważasz mnie za autorytet – parsknął od razu w odpowiedzi, bez mrugnięcia okiem przyjmując fakt, iż Carmen nie skorzystała z jego wyciągniętej ręki. Cóż, jej strata. Rozumiał, że bolała ją zraniona duma, ale mogłaby okazać troszeczkę człowieczeństwa. Chociaż odrobinkę. – No i nie martw się o moje konto bankowe. W ogóle nie martw się o niczyje konto bankowe, przynajmniej dopóki nie zaczniesz szukać męża. Pewnie będziesz chciała znaleźć bogatego czarodzieja, prawda, z wielkim domem, ogrodem i przynajmniej dwoma skrzatami domowymi? – mówił dalej, a raczej plótł trzy po trzy, skoro już znalazł towarzyszkę do rozmowy. Niezbyt zainteresowaną, ale ciągle towarzyszkę. Wskazał palcem wskazującym na siebie. – Jakby co, to ja. Zgłoś się w odpowiednim czasie – puścił jej perskie oczko i zaśmiał się gardłowo. Podwinął rękawy swojej szkolnej szaty i włożył różdżkę z powrotem do kieszeni. Postanowił pominąć wzmiankę Carmen o dentyście; nie wiedział zbytnio kim jest ów dentysta, ale jeśli chodziło jej o to, że Caspar straci wszystkie zęby, to zbytnio się nie przejmował. Łyżeczka Szkiele-Wzro powinna w zupełności wystarczyć. W przeciwieństwie do większości swojej rodziny Caspar nie zwracał absolutnie żadnej uwagi na czystość krwi. Nie obchodziło go, czy ktoś był mugolem, czy arystokratą. Dla niego zawsze liczył się charakter, mimo że w większości przypadków nie miał szansy na dokładne poznanie jakiejś osoby z powodu swojego gadulstwa. Trochę przykre, ale prawdziwe. – Chcesz mnie odprowadzić? – spytał znowu Caspar z szelmowskim uśmiechem na ustach. Och, czy on zawsze miał taki dobry humor? Ciekawe, co musiałaby zrobić Carmen, aby przestał się uśmiechać albo zamknął się w sobie. Jednak, cóż, wiemy na pewno, że musiałaby się bardzo natrudzić; mało co wytrącało go z równowagi, był już solidnie zahartowany przez Brandy i jej cięty język. Posłał Carmen kolejne, nieco zaczepne spojrzenie. Podniesie rękawicę czy też nie? W końcu Ślizgoni nie słynęli z tchórzostwa, tylko ostrożności. To Gryfoni robili głupie rzeczy, tłumacząc się brawurą i odwagą. Taa, dobre sobie. – Nie w jednym kawałku? W takim razie tylko pod warunkiem, że mnie pozbierasz, dobra? – powiedział znowu, udając lekkie zaniepokojenie. Podobno był dobrym aktorem, zwłaszcza, jak wciskał komuś kit. – Jak nie chcesz sobie brudzić rączek to żadnych się nie ucz – dodał na koniec, wzruszając ramionami. Doceniał to, że Carmen miała w sobie na tyle odwagi, aby zacząć się tłumaczyć, ale nie musiała, naprawdę. On rozumiał kobiety. Czasem.
To, że Caspar nie miał złych zamiarów było Carmen oczywiście doskonale wiadome ALE ona była osobą, która nad wyraz nieufnie i niefajnie podchodziła do uczniów z innych domów niż Slytherin. Wiadomo, Ravenclaw jeszcze nie był taki zły, można było przymknąć na nich oko. Znaczy, na takich jak Whitley, bo do tego domu to różni trafiali jak i do tych czerwonych frajerów. Wydawać by się też mogło, że wszyscy znają nastawienie panny Lowell i wiedzą, że raczej się nie rozchmurza, jest wiecznie z czegoś niezadowolona, a gdy poprosisz ją o na przykład przesunięcie swojego ślizgońskiego tyłka to odpowiedź na pewno będzie odmowna. No i Caspar też powinien to wiedzieć. Widać było, że ewidentnie nie brał do siebie jej jadowitego tonu, co oczywiście irytowało dziewczynę jeszcze bardziej, ale sprawne oko mogłoby chyba dostrzec cień na jego twarzy. Jakby trochę, nieznacznie, naprawdę minimalnie, zrobiło mu się przez chwilę przykro, że nawet nie podziękowała. - Autorytet? - parsknęła. Też coś. To, że był od niej starszy, nie czyniło go od razu jakimś idolem, ani kimś, kogo można było, lub wypadało naśladować. Wręcz przeciwnie - to Caspar mógł uczyć się od Carmen opanowania, zamiast zawsze i wszędzie suszyć zęby. Mógłby uczyć się od niej też tego, że czasem można było być trochę wrednym, bo zbyt miękkie serce w tych czasach często wcale nie popłacało. Miał tego właśnie najlepszy przykład, chciał dobrze, a wyszło jak zwykle. Podczas gdy mówił o pragnieniach dziewczyny dotyczących majętności jej domniemanego przyszłego męża, jej mina mówiła tylko jedno – co? Gdy na końcu zaś wyraził swoją kandydaturę wypuściła szybko powietrze z płuc niedowierzając kompletnie. Nie dość, że był irytujący, to na dodatek niespełna rozumu. No czubek. Ona i on? Ona… z nim? Wróć. Ona z kimkolwiek? - Niedoczekanie – odparła może aż nazbyt pewna siebie. Nie mogła zarzucić mu, że źle wyglądał, albo, że był mało inteligentny – nie był. Carmen po prostu odrzucało na samą myśl, że ktoś miałby chodzić za nią krok w krok. No i pewnie chciałby ją zmieniać, żeby nie była taka aspołeczna. Skrzyżowała przedramiona na wysokości piersi i z uśmiechem samozadowolenia dodała jeszcze: - To, że byś ze mną nie wytrzymał, jest bardziej niż pewne. Nie to, żebym kiedykolwiek miała w planach w ogóle brać cię pod uwagę, ale tak po prostu mówię. Zwariowałbyś. No niby przeciwieństwa się przyciągają, ale Caspar i Carmen byli totalnymi skrajnościami, a to już zakrawa o katastrofę. Jeśli nie chciał mieć wykupionego karnetu do św. Munga, niech lepiej cofnie swoje deklaracje. Po drugie, mąż? Serio? Miała dopiero 16 lat, to, że była nad wyraz poważna nie oznaczało, że marzy już o rodzinie, domu, stabilizacji! No i w ogóle skąd on mógł wiedzieć, czego panna Lowell oczekiwała od faceta. Na merlina, nie była aż tak interesowna jak próbował jej wmówić. - Wystarczy mi jeden skrzat, a dom może być bez ogrodu. Nie lubię kwiatów – wyjaśniła więc dosadnie. Niech wie. Sama nie cierpiała na brak pieniędzy toteż nie martwiła się, by w życiu czegoś jej kiedyś zabrakło. – Wiesz, to ubogie desperatki lecą na kasę, chcąc wyrwać bogatego czarodzieja i mieć potem nudne życie. Dla twojej wiadomości mam większe ambicje życiowe, niż zawód żona. Na kolejne jego słowa prawie parsknęła śmiechem. Mógł sobie pogratulować, bo to już nie lada wyczyn. Pokręciła po tym głową utwierdzając się w przekonaniu, że Casparowi w istocie musiało brakować piątej klepki, skoro pytał ją o takie rzeczy. - Odprowadzić cię? A co, zgubiłeś mapę? Z jakiej okazji to JA miałabym odprowadzać CIEBIE?
Faktycznie, diametralnie się od siebie różnili – Carmen była nieufna, a Caspar potrafił podarować porządny kredyt zaufania każdej napotkanej osobie. Czasami zahaczało to o lekkomyślność, jednak Whitley nie był aż tak głupi na jakiego wyglądał. Wręcz przeciwnie, był rozsądny i wiedział doskonale, kiedy należało się wycofać, a kiedy pociągnąć za odpowiednie sznurki. Ktoś potrzebował pożyczki? Nie było nawet najmniejszego problemu. Galeony, książka, pomoc w pracy domowej? Zwykle nie był to dla niego żaden kłopot – w końcu lubił pomagać innym, nawet nieodpłatnie. Problem zaczynał się dopiero w momencie, gdy został przez kogoś oszukany. Wtedy objawiało się jego drugie oblicze, robił się szorstki i niezbyt przyjaznymi metodami odzyskiwał swoją własność. Każdy wiedział, że z Casparem albo robi się interesy albo omija się go szerokim łukiem. – Nawet nie próbuj zaprzeczać – posłał jej uroczy uśmiech. Gwoli ścisłości – Caspar nie był żadnym nadętym chłopakiem z wybujałym ego, który zawsze musiał postawić na swoim, a pieniądze robiły mu z mózgu sieczkę. Nie sugerował, że jest najlepszym, najmądrzejszym i najbardziej interesującym chłopakiem w Hogwarcie; nawet tak nie myślał. Codziennie stroił sobie żarty ze wszystkich wad młodzieży, a ktoś, kto nie znał go osobiście, faktycznie mógł go wziąć za zbyt pewnego siebie Krukona, którego zbyt mocno fascynuje Gryffindor i niezbyt chwalebna odwaga głupca, czyli znak rozpoznawczy domu Godryka. Jednak jak już zdążył zauważyć, Carmen brała go zbyt serio. On przecież nie mówił poważnie. Uśmiech nie znikał z jego ust, a jego serduszko w gruncie rzeczy się cieszyło, gdy widział jak Carmen z każdym kolejnym słowem irytuje się coraz bardziej. Powinien przestać, żeby nie wybuchła. Nie chciał, żeby wybuchła; z drugiej strony wyglądała uroczo, gdy się złościła. – Miło, że się mną przejmujesz, ale uwierz mi, nie musisz się o mnie martwić. Nie z takimi jak ty dawałem sobie radę – żachnął się i machnął ręką z lekceważeniem, kątem oka obserwując Ślizgonkę, aby dokładnie przyjrzeć się jej reakcji. Nie reagowała jak większość dziewczyn, z którymi rozmawiał. Była nieco sztywniejsza, to fakt, ale zastanawiał się, czy kiedykolwiek się śmiała? Czy wiecznie miała na buzi tę skrzywioną mordkę? Kiedyś czarownice w wieku szesnastu lat miały już dzieci, to tak na marginesie. A wracając do właściwego tematu – owszem, byli przeciwieństwami, każde z nich lubiło zupełnie co innego i zapewne nie potrafiliby ze sobą wytrzymać dłużej niż kilka godzin, ale to mogło również oznaczać, że dzięki temu nie będą się razem nudzić. W końcu jak to mówią Gryfonki z piątego roku, lepsza kłótnia niż lutnia. Cokolwiek by to miało znaczyć. – W takim razie masz niskie wymagania. A może polujesz na kogoś rudego? – rzucił nagle, marszcząc czoło. Może Brandy nie bez powodu chciała, żeby zmienił kolor włosów na pomarańczowy? Nie, nie powinien w ogóle myśleć o Brandy w takiej sytuacji. Brandy była ewenementem i tylko jej mógł się podobać Ron Weasley. Carmen była chyba normalniejsza. Chociaż z nią Caspar nie mógł droczyć się tak, jak to robił z Powell. Gdy Carmen parsknęła śmiechem, uśmiechnął się szeroko, z dumą. Udało mu się, w końcu! – Sama to zaproponowałaś, ja tylko przystaję na twoją propozycję – wytłumaczył znowu z chytrym uśmiechem. – Poza tym, kurczę, jesteś taka nowoczesna. Nie chcesz męża, chcesz być niezależna... Dlaczego więc nie chcesz też walczyć ze stereotypem i odprowadzać chłopaków do dormitorium, a nie odwrotnie? Hmm? Czyżby na tym polu kończyło się twoje pragnienie zmieniania świata? – mruknął, opierając się przy tym o ścianę i posyłając Ślizgonce ciekawskie spojrzenie.
To chyba logiczne, że do obcych osób należało podchodzić nieufnie, prawda? To nic, że tymi obcymi osobami byli ci sami uczniowie, których codziennie, niezmiennie od kilku lat mijało się na korytarzu. Tak naprawdę Carmen czasami nie ufała do końca samej sobie, a co dopiero komuś i Caspar nie był tu żadnym wyjątkiem. To, że jej pomógł, albo, to, że czasami widywali się w Wielkiej Sali nie czyniło z niego kolegę panny Lowell. Wręcz przeciwnie – generalnie nie chciała mieć z nim do czynienia zbyt mocno. Szkolne obowiązki? Przeżyje, ale na brodę Merlina, niech on jej da już spokój. Na dodatek te jego mało śmieszne teksty. Wciąż próbował i próbował, a ślizgonka tylko coraz bardziej się irytowała. Raczej nie doszłoby tu do wybuchu złości, Carmen nie pozwalała sobie na zbytnie okazywanie emocji. Prędzej po prostu wzruszyłaby ramionami i poszła w swoją stronę nie kontynuując dalej bezsensownej rozmowy. Szczerze mówiąc dokładnie to przeszło jej właśnie przez myśl, ponieważ z każdą sekundą nabierała przeświadczenia, że tylko traci tu swój cenny czas. A co do autorytetu… - Szczerze mówiąc, za większy autorytet uważam już kij od miotły, niż ciebie – powiedziała dosadnie, mając nadzieję, że Caspar w końcu zrozumie aluzję. Carmen nie była zainteresowana niczym, co chciał jej zaoferować – żadnego rodzaju znajomość nie wchodziła w grę. Mogła go co najwyżej tolerować, a on powinien ten fakt odbierać jako wielką łaskę z jej strony. - Skoro tak twierdzisz… I tak nie będzie ci dane sprawdzić, więc skoro myślisz, że masz klucz do serc wszystkich dziewczyn, to dalej żyj w tej swojej bajce. – By zaakcentować swoją wypowiedzieć posłała mu wymuszony uśmiech, nie sięgający absolutnie oczu. Panna Lowell miała takie opanowane do perfekcji, będąc zmuszona czasami uciekać się do niego kilka razy dziennie. Sztuczny uśmiech na lewo, sztuczny uśmiech na prawo… Jedynie do nauczycieli zwracała się normalnie. Co tam, dla nich była zawsze wyjątkowo miła, bo przecież od tego zależały jej oceny. SUMy zdała na bardzo wysokim poziomie, podobnie musiało być z OWUTemami, a do tego trzeba przygotować sobie odpowiedni grunt, ot co. - Rudego? – Znów gadał od rzeczy. Jakiego rudego? Skąd mu się to nagle wzięło? On musiał mieć serio nie po kolei w głowie. Carmen na próżno szukała logiki w pytaniu chłopaka, a kiedy po dłuższej chwili jej oczywiście nie znalazła, odpuściła, bo przecież znów marnowała tylko czas. - Widzę, że pojęcie sarkazmu jest ci obce – skwitowała. – Sam się odprowadź, ja też tak zrobię. To chyba najlepsze wyjście i dla mnie i dla ciebie – powiedziała, po czym obróciła się na pięcie i poszła w stronę lochów zastanawiając się, jakim cudem jej trampki po zaklęciu Caspara były jeszcze bielsze, niż w chwili, gdy je w ogóle kupiła.
Daniel odstawił Delilah dopiero wtedy, gdy znaleźli się na korytarzu na I piętrze; zatrzymał się przy oknie, kucając, aby mogła bezpiecznie z niego zejść. Dygotał z zimna, czując jak mokry, nieprzyjemny w dotyku sweter, przykleja się do jego chłodnej klatki piersiowej. Czuł, że z jego słabą odpornością, jutro skończy z gorączką, w szczególności dlatego, że nie wziął kurtki. I w tym samym momencie pomyślał też o Del i miał tylko cichą nadzieję, że ona przejdzie przez to bez uszczerbku na zdrowiu. Nie chciał, żeby opuszczała tak ważnych dla niej zajęć. Dan spojrzał przez okno na tę dziką pogodę i westchnął ciężko, mieląc w ustach przekleństwo. Mógł to przewidzieć i umówić się z siostrą w jakimś miejscu, w którym ani nie będą zagrożeni deszczem, burzą czy wichurą, ani nie będzie im zimno. Brunet odsunął mokre włosy na bok, które pod wpływem wilgoci wyprostowały się i wyglądały jeszcze gorzej niż zwykle - normalnie to Garver nigdy nie przejmował się włosami, pozwalał swoim pozwijanym kosmykom żyć własnym życiem, ale teraz wyglądały naprawdę okropnie. Od święta je układał, kiedy miał wenę i nie był aż tak leniwy. Przemoczony do suchej nitki, odetchnął ciężko i usiadł na ziemi, opierając się plecami o ścianę, tuż obok okna, aby w każdej chwili móc przez nie wyjrzeć. Poklepał miejsce obok siebie, po czym spoglądając na nią kątem oka, uśmiechnął się wesoło. - Kiepska pora na spacery, nie sądzisz? - zagadnął, jakby przed chwilą wcale nie uciekali przed piorunami i wichurą. Dan skrzyżował nogi, po czym zagryzając wargę, złapał bliźniaczkę za dłoń. - Miałem ci coś pokazać, więc zrobię to teraz - powiedział łagodnie. - Tylko na mnie nie krzycz i nie mów, że jestem głupi. Myślałem nad tym długo, ale uznałem, że to… to kolejne co chcę zrobić - rzucił niewinnie, po czym wolną ręką odsunął rękaw swetra jak najwyżej, ukazując starszej Garver swoje zaczerwienione przedramię, na którym niewielką czcionką wytatuowano “Delilah”. Spojrzał na nią wyczekująco, oczekując jakiejkolwiek reakcji. - Tylko mnie nie bij, że zrobiłem sobie kolejny tatuaż, bo w przerwie świątecznej zamierzam zrobić kolejny, o tutaj. - Pokazał jej miejsce na drugiej ręce. - I myślę nad jeszcze jedną rzeczą, ale już nie dotyczy to bezpośrednio mojego ciała, więc się nie martw za bardzo. Powiem ci o niej, jak tylko upewnię się, że to wypali - powiedział wolno, zniżając głos, aby brzmieć bardziej tajemniczo. - Więc co o tym myślisz, Del? - zapytał, przechylając głowę na bok.
Wbrew pozorom, nieroztropnie jest ignorować magiczne łańcuszki, które otrzymuje się za pomocą sowiej poczty, gdyż pozornie głupia formułka może okazać się niebezpieczną klątwą - tak było w tym przypadku. @Daniel Garver spokojnie rozmawiał z siostrą, gdy zupełnie niespodziewanie poczuł kłujący, trudny do zniesienia ból w jamie ustnej. Krukon tworzył usta i zobaczył, że jeden z jego zębów wypadł na posadzkę, a z ust powoli zaczęła się sączyć krew.
Przypominam, że zignorowanie akcji MG wiąże się z utratą galeonów!
Zeszła z pleców bliźniaka wręcz w ekspresowym tempie. Nie chciała go więcej obciążać. Obydwoje byli przemoczeni, zmarznięci, ale mogli wyłącznie obwiniać tylko siebie. Czego oni spodziewali się po październiku? Cieplutkich promieni słonecznych, świecących na nich aż do nocy? Najwidoczniej przeliczyli się. Obydwoje nie byli w dobrym stanie, ale Delilah bardziej przejęła się zdrowiem brata niż swoim. Z ich dwójki to Daniel miał słabszą odporność. Nie chciała, aby dobry tydzień zalegał w łóżku z temperaturą, chociaż to już było niewykluczalne. Teraz mogła jedynie zabiegać o to, żeby nie było aż tak źle. Widząc jak siada pokręciła gwałtownie głową. - Bardzo kiepska, ale nie siadaj. Chodź się przebrać, dobrze wiesz, jak słabą masz odporność, a przemoczone i zimne ubrania na pewno ci nie pomogą. - Pociągnęła go lekko za rękę, jakby chcąc zmotywować brata do wstania, ale widząc te swoje nieskuteczne działania, usiadła obok Daniela na kolanach, patrząc na niego wyczekująco. - Cokolwiek nie zrobiłeś, i tak jesteś głupi - powiedziała, wywracając przy tym oczami. Patrzyła z zainteresowaniem, gdy podwijał rękaw, ale dobrze wiedziała, co chce mu pokazać. Nowy tatuaż. I z chęcią by wywróciła po raz kolejny oczami, ale po chwili ukazała się ta cała niespodzianka, przez którą Delilah zaniemówiła. Tak jak chciała zacząć mu gadać, że niedługo będzie cały czarny od ciemnego tuszu to teraz… no kurde, nie popierała tego nadmiernego tatuowania się brata. Zwłaszcza tego wielkiego viva la revolution na jego klacie, ale teraz czuła się wzruszona. Daniel był dla niej ważny, rodzeństwo było niemal nierozłączne, a tatuaż zostawał niewymazywalny. To tak, jak mieć tę osobę cały czas blisko siebie. A kiedyś w końcu trochę się od siebie oddalą, kiedyś nadejdzie czas, że nie będą razem mieszkać, może któreś z nich wyjedzie? Deli nie myślała o tym, bo te wizję były dla niej smutne, ale czuła, że jej oczy są bardziej mokre niż powinny. Pociągnęła nosem, mając nadzieję, że to katar jedynie spowodowany różnicą temperatur pomiędzy dworem a ciepłym korytarzem. - Ja, jeśli mam być szczera, to nie wiem co powiedzieć. Nigdy nie pomyślałabym, że wpadnie ci do głowy tak szalony pomysł jak wytatuowanie sobie mojego imienia - powiedziała szczerze. Nie raz umiał ją zaskoczyć. I to był jeden właśnie z tych momentów. - Jesteś szalony, naprawdę. Ale to piękne, kochane i słodkie i ogólnie… naprawdę nie wiem jak wyrazić co czuje, bo równie dobrze możesz zaraz dostać ode mnie w łeb - skwitowała z pełną powagą. - I o co chodzi z tym planem niedotyczącym twoje ciała. Tylko nikogo nie morduj - rzuciła w żartach, ale posłała mu ostrzegawcze spojrzenie. Po chwili jej brat się pewnie dosyć mocno skrzywił, w każdym razie, pewnie poczuł ten niewyobrażalny ból. - Co się dzie- nie zdążyła do końca zapytać, bo zaraz zobaczyła, o co chodzi. - O cholipka, Daniel. - Wstała szybko, ciągnąc brata do góry i nie przyjmując protestów. - Musimy iść do skrzydła szpitalnego. Jasny Merlinie, mówiła ci ostatnio, że za dużo pijesz. To przez te twoje ciągłe, alkoholowe libacje z Hoseokiem. Obydwaj jesteście... aish. - Pokręciła głową z dezaprobatą i czuła, jak z nerwów zaczyna boleć ją brzuch. No to się dorobił głupek jeden.
Delilah od zawsze przejmowała się za bardzo szczególnie wtedy, gdy chodziło o jego osobę. Było to na swój sposób słodkie, bo była jego siostrą, w dodatku bliźniaczką, więc bądź, co bądź do czegoś to zobowiązywało. Jak na razie oddanie robiła to co powinna, czyli martwiła się o jego sprawy; czasami jednak irytowało go to, że traktuje go jak porcelanę, choć wszyscy doskonale wiedzieli, że nie był ani do końca czysty, ani do bólu delikatny. Gdy Del nie patrzyła to jakoś radził sobie sam ze swoimi problemami, jeszcze się nie zabił, ani nie został pobity czy porwany, tak samo tylko sporadycznie chorował. Nie powinna się o niego aż tak martwić, nawet jeżeli ma słabą odporność. Nie dał jej się pociągnąć; siedział twardo jak głaz, nie ruszając się nawet o centymetr. Wywrócił lekceważąco oczami i powstrzymał głośne pociągnięcie nosem, bo zaraz znów dostałby zjebę od siostry, że ma na poważnie ruszyć tyłek z posadzki i iść do dormitorium. No, a on wyczerpał swój limit kroków na dzień, teraz nie ruszy się stąd przez następne dwanaście godzin. Przecież biegał! Musiał załadować swoją energię, bo gdy Daniel biega to znaczy, że coś się dzieje, a spieprzał z błoń tylko dlatego, że nie chciał, aby walnął w niego piorun. I tak ma szopę na głowie, nie chciał, żeby jego piękne włosy sfajczyły się do końca. W końcu jakby coś mu się stało, to kto by się zajął jego kaktusami? Hoseok? Powierzyłby swoje roślinki prędzej profesorowi run niźli swojemu przyjacielowi, który nie miał ręki do jego dzieci. Jak na tak leniwego człowieka to ta niedługa podróż z huśtawki do zamku, była naprawdę, naprawdę wyczerpująca. - Jak taka będziesz to już nic ci nigdy nie powiem i tyle z tego będziesz miała - powiedział poważnie, po czym pokręcił głową z niedowierzaniem. - Przestań panikować. Nawet jeżeli się przeziębię to nic się takiego wydarzy, odchoruje i będzie po sprawie. - Wzruszył lekceważąco ramionami. - Poza tym to ty byłaś na mnie, jesteś bardziej mokra, więc ty powinnaś się ubrać w ciepłe ubrania. Ja jestem prawie suchy - rzucił niewinnie, potrząsając głową; zaśmiał się krótko, by zaraz znów skupić wzrok na bliźniaczce, która przysiadła obok. Nie uważał, aby był to jakiś szczególnie szalony pomysł. Po prostu kierował się uczuciami i faktem, że jest to jego siostra bliźniaczka. Razem się urodzili, razem dorastali, razem żyli i przyjaźnili się przez cały ten czas. Nawet jeżeli ich drogi mogłyby się niedługo rozejść to wiedział, że ich relacja przetrwałaby rozłąkę. Delilah zawsze pozostanie wielką częścią jego serca. Była osobą, która go po części ukształtowała. Wiedział, że nic nie było w stanie zmienić tego jak ją traktował, bo tylko ona będzie zawsze jego oczkiem w głowie. - Znowu chcesz mnie bić? - rzucił z pretensją. - Jestem zajebistym bratem, czekam na medal czy nagrodę roku, a ty mówisz, że zaraz dostanę w łeb, no wiesz! - westchnął teatralnie i zasłonił tatuaż rękawem. Uśmiechnął się tajemniczo, zwieszając głowę, by spojrzeć na swoje splecione dłonie. - Jeszcze nikogo nie zabiję. Chyba, że Hoseoka jeżeli będzie źle traktował Petunię, Matyldę albo Daehyuna - powiedział najpoważniej na świecie. - Ostatnio stale się skarży, że ma pokłute ręce. Co za cienias, nie ma w sobie za grosz delikatności - prychnął, marszcząc z niezadowoleniem nos. Po chwili westchnął cicho i poklepał siostrę po ramieniu. - To coś większego, Del. Chcę wybrać pewien kierunek w swoim życiu i wyznaczyć pewną ścieżkę, ale nie chcę zapeszać, więc nic nie mówię, ale masz za mnie trzymać kciuki! - mruknął, łapiąc ją za kosmyk włosów i lekko pociągając, jak to robił, gdy był jakieś dziesięć lat młodszy. I wtedy Daniel poczuł jakby dostał w twarz i to dosłownie. Coś jakby ewidentnie przywaliło mu pięścią w policzek; brunet jęknął, automatycznie podnosząc dłoń do ust. Było to tak nagłe i zaskakujące, że na początku nie wiedział o co chodzi i dopiero po chwili przypomniał sobie o tym głupim łańcuszku, który zignorował. W końcu nie brał na poważnie takich bzdur, które… najwidoczniej okazały się prawdą. Dan zmarszczył brwi, wypluwając na wysuniętą dłoń swojego zęba. Zakrwawionego zęba. Serce Garvera zaczęło szybciej bić, gdy poczuł w ustach rdzawy posmak krwi, która zaczęła wypływać z jego ust i miał wrażenie, że zaraz zwymiotuje. - Kurwa, k-krew mi- - rzucił, gdy poderwała go niemalże bezwładnego z podłogi. Bał się krwi. Może nie tyle co czyjejś, ale swojej, bo jeżeli chodziło o jakieś rany, czy śmiertelne choroby był przerażony, a teraz nie wiedział co się z nim dzieje. Odwrócił się od siostry, by wypluć krew, gromadzącą się w jego usta wprost do ręki. - Niedobrze mi - wymamrotał. Wcale nie panikował. W końcu był męski, do cholery. - To n-nie przez alkohol - wypalił, wycierając swoim białym rękawem sweterka zakrwawione usta. - Ja pierdole, Delilah, a co jak mi w-wszystkie z-zęby wypadną? - zapytał przerażony, mrugając szybko oczami. - Na Merlina - jęknął, wpatrując się w swoje odbicie w oknie, otworzył szeroko usta, sprawdzając czy wszystkie zęby są na swoim miejscu. Krew nadal sączyła się z jego ust, ale wolniej. Daniel złapał za dekolt od swetra i zasłonił nim usta oraz nos. - Wiesz co jest najlepszym lekarstwem na takie coś? Wino - odparł, a przez okrycie jego słowa mogły zabrzmieć jak bełkot. - Pójdę… coś wypić. Albo położyć - rzucił, przytrzymując sweter. I sprawdzić czy moje zęby są na miejscu, dodał w myślach. Przecież, gdyby Hoseok go zobaczył to wypominałby mu to do końca życia. - Moje piękne zęby - jęknął przerażony najgorszą wizją, przestępując z nogi na nogę jak małe dziecko.
W gruncie rzeczy Daniel był dla niej młodszym bratem. Co prawda o kilka minut, ale i tak! Ostatnio martwiły ją jego wyskoki na picie z Wangiem, przez co obydwóch miała ochotę bez skrupułów zdzielić po łbie. To nie było chyba złe, że tak się o niego martwiła, prawda? Może niejednokrotnie przesadnie, ale naprawdę obawiała się stanem jego układu odpornościowego jak i wątroby. Chciała mu pomagać, chociaż nie chciała wtryniać się w jego życie. Wiedziała, że to męczące i miała jednak nadzieję, że gdy będzie przesadzać aż za bardzo, to jej o tym powie. Bo chociaż ona sama to kontrolowała, to wrodzona nadopiekuńczość w pewnym momencie może wyjść spoza kontroli. Dobrze, że przynajmniej siedział. Dobrze, że Daniel nie kazał siebie nieść, przez wyczerpany limit kroków. Bo biedna Delka - nie całe metr sześćdziesiąt pięć i czterdzieści sześć kilo wagi - nie dałaby rady unieść brachola, chociażby bardzo się starała. Chyba że liczy się ciągnięcie na nogi, to traktując bliźniaka jak ekskluzywny mop Hogwartu, od razu wyczyściliby zakurzone podłogi na korytarzach. - Jasne, jasne - powiedziała i siadając obok brata, oparła głowę na jego ramieniu. - To w takim razie będziemy razem chorzy. - Wzruszyła lekko ramionami i po chwili zmarszczyła niezadowolona brwi. - Spróbowałbyś coś przede mną ukrywać - dodała, co było hipokryzją z jej strony. Wymagała prawdy od Daniela, kiedy sama nie opowiadała mu szczegółów swojego życia. A raczej pomijając pewne kwestie, przez które mogliby ucierpieć jej najbliżsi, bo na pewno Danny nie byłby zadowolony z przyczyny kłótni Delilah i Taehyunga. Żadne z nich nie doprowadziłoby do upadku ich relacji. Po pierwsze, była ona po prostu bardzo silna. Nie dosyć, że wiązały ich więzy krwi, to dodatkowo wieloletnia przyjaźń. Czasami myślała, że Daniel zna ją lepiej niż ona siebie i pewnie się nie myliła. To było aż przerażające, ale na tym właśnie polegało też zaufanie. Ta ich bliskość była jedyna w sobie i niezbywalna. - Nie chcę cię znowu bić. Teraz wychodzę na wyrodną siostrę, dzięki - odpowiedziała ze smutkiem, patrząc jak chowa swój tatuaż i uśmiechnęła się do niego lekko, aby po chwili znowu potraktować jego ramię jak najlepszą poduszkę. - Przeszło ci kiedyś przez myśl, że może jesteś przewrażliwiony na punkcie swoich kaktusów? - zapytała. Ziewnęła, zakrywając od razu buzię ręką. - A tam, nie miej do niego pretensji. Mam nadzieję, że chociaż trochę cię pilnuje podczas waszych wyjść do Hogsmeade. - Bo miała nadzieję, że nie jedynie w celach dopingujących, chociaż nie ukrywała, że rozważała i tę opcję. - Będę trzymać kciuki. Przecież wiesz, że cokolwiek wybierzesz w swoim życiu to i tak będę cię wspierać. Albo ściągać no dobrą drogę, ale liczę, że zostało ci jeszcze trochę rozumu - zaśmiała się, nieszczególnie zwracając uwagę na to pociągnięcie. Cóż, to była kwestia przyzwyczajenia? Zdezorientowana odsunęła się gwałtownie, podnosząc głowę z jego ramienia i spojrzała na brata. Tak jak przed chwilą ziewała, to teraz czuła, jak energia do niej wraca. A bardziej adrenalina, że coś się dzieje, sprawiła, że od razu mogła wstać na nogi. - To coś ty znowu nakombinował, Daniel? - westchnęła z zniecierpliwieniem. - Nie wypadną ci wszystkie, zgłupiałeś. Może gdzieś przywaliłeś mocno, że ci się zaczął ruszać, a teraz... wypchałeś go językiem? - zapytała, po czym gwałtownie pokręciła głową. To nie były przecież mleczaki. Daniel już raczej wszystkie zęby miał stałe, a na pewno te na przodzie, więc czemu nagle miałyby zacząć mu wypadać? - Wino? Chyba oszalałeś do reszty. Kładąc też prędzej się zakrwawisz. Idziemy do pielęgniarki, chłopcze - powiedziała i chwytając go za rękę wolnej ręki, pociągnęła brata za sobą. Choćby miała go siłą tachać przez cały zamek to go tam zabierze. Jeszcze jej się wykrwawi i co to będzie?
Spokojnie. Odbijało się echem w głowie Maili, kiedy @Mefistofeles E. A. Nox prowadził ją przez skrzydło szpitalne. Dziewczyna próbowała się uspokoić, przechodziła przez to tak wiele razy, a z każdym kolejnym było coraz gorzej. Wypadli na korytarz, Maili oparła się o ścianę i zsunęła po niej, zupełnie nie będąc zdolną do dalszych ruchów. Nie potrafiła jasno myśleć, to co działo się z nią w tamtej chwili można było podpiąć pod największy koszmar. Straszny sen, z którego za wszelką cenę chcesz się wybudzić, ale coś ci na to nie pozwala. Nie wiedziała dokąd prowadzi ją Nox. Prawdę mówiąc nie potrafiła nawet o tym do końca myśleć. Próbowała unormować swój oddech, ale każde jej staranie kończyło się niepowodzeniem. Porażką, która sprawiała, że wciąż narastająca panika przejmowała nad nią kontrolę. Nawet nie poczuła jak z jej oczu zaczęły płynąć łzy. Jedna za drugą, bez żadnej przerwy. Maili chciała, żeby ten horror się skończył. Widziała swojego starszego brata idącego w jej kierunku i uśmiechającego się w ten swój specyficzny sposób. Przeżywała własną tragedię, której nie mogła dzielić z innymi. - Jeden, dwa, trzy... – liczyła szeptem, powtarzając liczby jak mantrę, próbując wybudzić się z tego transu. Jedyne czego chciała było skończenie się ataku. Zmagała się z nimi od tylu lat, a nadal nie potrafiła poradzić sobie z tym sama. Rejestrowała obecność Mefistofelesa, ale nie do końca wiedziała co ona oznacza. Nie była to znajoma sylwetka najlepszego przyjaciela, który pomagał jej tak wiele razy. Oddychała szybko i ciężko, ale oddechy jakby nie zdawały się na nic. Były czynnością wykonywaną zupełnie intuicyjnie, ale nie rejestrowaną przez jej organizm. Równie dobrze mogła po prostu nie oddychać. Nie potrafiła utrzymać kontaktu wzrokowego ze ślizgonem. Patrzyła gdziekolwiek, a wszystkie obrazy były rozmazane. Maili nie wiedziała czy to przez łzy czy coś innego. - ...cztery, pięć, sześć... – liczyła dalej, łudząc się, że to w czymś pomoże. – ...siedem, osie... – nie potrafiła skończyć, nie mogła doliczyć do dziesięciu. Spokojnie. Słyszała w głowie. Chciała być spokojna, pragnęła tego najbardziej na świecie, ale było to nieosiągalne. Jedyne o czym mogła myśleć była panika, która wypełniała ją całą. A ona nie miała siły się opierać.
Mefistofeles E. A. Nox
Wiek : 27
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 185
C. szczególne : Tatuaże; kolczyki; wilkołacze blizny; bardzo umięśniony; skórzana obroża ze złotym kółkiem; od 14.02.2022 pierścionek zaręczynowy!
Największą karą dla Mefisto była bezsilność, a w tej chwili doskwierała mu wyjątkowo boleśnie. Może i zareagował szybko, może i wyprowadził Maili z zatłoczonego skrzydła szpitalnego... Ale niewiele więcej mógł zrobić. Swego czasu dowiedział się sporo na temat ataków paniki, żeby w razie czego komuś móc pomóc (a ludzie uważali go za bezdusznego potwora!). Domyślał się, że pewnie jest ostatnią osobą, którą Puchonka chce mieć teraz u swojego boku, ale nie był w stanie zagwarantować jej nikogo lepszego. Nie spodziewał się tak gwałtownego ruchu z jej strony i pozwolił, aby osunęła się po ścianie - amortyzował ją przy tym i nim się zorientował, to już klęczał obok. Nie rozumiał, czemu spływające po jej policzkach łzy tak dogłębnie go ranią, czemu widok spanikowanej dziewczyny wytrącał go z równowagi. Przypominała mu spłoszone zwierzę, przerażone tak, że nie było w stanie nic zrobić. Nikomu i niczemu nie życzył tak okrutnej bezsilności. Podobno pomagało uspokajanie i przekierowywanie koncentracji na coś stałego. Liczenie zupełnie rudowłosej nie wychodziło, ale liczyła się determinacja. Mefistofeles przyłożył jej dłoń do swojej klatki piersiowej, siląc się na dłuższe i spokojniejsze oddechy, które mogłaby wyczuć bez większego wysiłku. - Spokojnie, Maili - rzucił miękko, pozwalając aby ciepły ton jego głosu otulił Puchonkę. - Spokojnie. To tylko chwila. Oddychaj ze mną - poprosił, gładząc kciukiem wierzch jej dłoni. Nie miał pojęcia czy miała jakieś wyuczone postępowanie w tej chwili, czy potrzebowała czegoś od niego - był obok i oferował jej wszelką możliwą pomoc, ale radził sobie tak jak tylko mógł ze względu na swoje umiejętności. Mefisto bardzo rzadko okazywał tyle empatii i starał się nie zastanawiać nad tym, dlaczego tak uległ przerażonemu spojrzeniu panny Lanceley. W tej chwili liczyło się tylko to, aby znalazła spokój.
Maili miała wrażenie, że zamiast wychodzić na powierzchnię, tonie jeszcze bardziej. Czekała aż dotknie dna, które sprawi, że poczuje ulgę. Tylko jakim kosztem? Zawsze liczyła. Kiedyś ktoś jej powiedział, że liczenie pomoże. Dlaczego więc tym razem nie pomagało? Musiała skończyć, musiała dojść do dziesięciu, a wydawało się to najmniej możliwą rzeczą na całym świecie. Serce biło jej jak oszalałe, a ona nic nie mogła z tym zrobić. Czuła taką niemoc kontrolowania swojego ciała jakby jej duch i umysł były zupełnie innym bytem. - Ale.. ja... nie mogę... – powiedziała prawie niesłyszalnie, odpowiadając na słowa chłopaka, mówiące, że ma oddychać. Właśnie w tym tkwił problem, nie mogła wziąć nawet jednego pełnego oddechu. Powietrze, które miało wypełniać jej płuca, uchodziło z niej jak z przebitego balona. Nadmuchanie go ponownie było po prostu niemożliwe, niewykonalne. Tak się teraz czuła – jak przebity balon. Próbowała posłuchać jego słów, zacząć oddychać w jego rytmie, ale jej ciało jej nie słuchało. - Pomóż mi. – wyszeptała, ale z jej ust prawie nie wydobył się żaden dźwięk. Chciała to zatrzymać, sprawić, że fala paniki się cofnie, jakby w formie odpływu. Przymknęła oczy i skupiła się tylko na jednym. Tutaj nawet nie chodziło o skończenie koszmaru, ona po prostu chciała się uspokoić. Powoli, jej serce zwalniało, ale była to prawie niezauważalna zmiana. Oddech wciąż miała ciężki, ale można było powiedzieć, że zrobiła ten pierwszy krok, który miał za sobą pociągnąć całą resztę. Ledwo przytomnym wzrokiem odszukała twarz Mefistofelesa i wbiła twarde spojrzenie w jego zielone tęczówki, szukając w nich oparcia, punktu zaczepienia, pewnego rodzaju azylu.