Nieopodal głównego, dużego jeziora znajduje się kolejne, jednak o wiele mniejsze. Zupełnie nie nadaje się do pływania na nim łódkami, jednak w zamian za to, woda w nim jest niezwykle lazurowa i aż zaprasza do kąpieli. Dodatkowo otacza je piasek, tworząc niemal idealną plażę. Dookoła tego miejsca jest także gęsty lasek, dzięki czemu jeziorko jest nieco na uboczu. Tym samym mało kto, oczywiście poza tubylcami, wie w ogóle o jego istnieniu. Idealne miejsce na wypoczynek.
O taak, wszystko to, co tam Effka wymyśliła, było świętą prawdą. Że kręciła się obok nowego Boryska, że aż razem pili... dobra, wiele by wymieniać, a ja przecież nie będę się powtarzać po raz kolejny, w końcu w poprzednim poście było prawie to samo. No. Ale zgadzam się, ogólnie. Zdziwiło ją, że Eff aż tak ostro zareagowała. Owszem, spodziewała się, że niespecjalnie jej się to spodoba ale nie, że od razu sobie pójdzie... obrażona zapewne na nią. Może trochę przesadziła. Trochę, odrobinę, ale jednak. Przez chwilę poczuła się winna, że za jej sprawą wszystko potoczyło się tak, ale inaczej, ale ponieważ Bell była Bell, to zaraz zapewne o wszystkim zapomni, jak to się działo zazwyczaj. Wyrzucała z głowy wszystkie takie uczucia, bo tylko niepotrzebnie przygnębiały. Co prawda, jeśli zobaczy się z siostrą na tyle szybko, że ta wciąż będzie o to zła, to zapewne przypomni całą sytuację, będzie krzyczeć czy coś... nie, miała jednak nadzieję, że już prawie nic nie będzie pamiętała. Uśmiechnęła się do Borysa, ale ten chyba już tego nie zauważył, bo podszedł w stronę jeziora. Bell odstawiła kieliszek na stolik obok i zrobiła nawet kilka kroków w jego stronę, bo pomyślała, że coś powie, ale jej uwagę zwróciła Kurtka, która usiadła tuż obok niego. W ogóle, wyglądało na to, że już od jakiegoś czasu ich obserwowała, widziała odejście i Effki i wcale się nie dziwię, że jej uczucia były takie jakie były, bo... no dobra, nie rozwijajmy tego już bardziej, bo nie wiadomo co wyjdzie. W każdym razie, pojawienie się Courtney, doprowadziło do tego, że Bell już nie miała zamiaru denerwować Boryska swoją obecnością, tylko odwróciła się i sobie poszła. Nie chciała jeszcze stąd odchodzić, mimo że ta impreza jak na razie wyjątkowe jej nie przypominała, rozejrzała się tylko po przybyłych, właściwie niewiele się zmienili od kiedy tu przyszła. Wciąż był Andrzej z Quentine, dołączył do nich tylko Ianek i chyba próbowali tańczyć, ale im specjalnie nie wychodziło. Samael natomiast, coś pił i dawał jeść swojemu psu. Od kiedy to on miał psa? Podeszła do niego i jak zwykle, położyła mu rękę na ramieniu nim się odezwała. - Samael, masz psa. - To zdecydowanie było stwierdzenie niż pytanie. - Jak się wabi? Spojrzała nieco sceptycznie na potrawę, którą właśnie zżerał, chociaż tak naprawdę za bardzo jej to nie obchodziło. Przecież i tak za mięsem nie przepadała, a zwierzak się naje i dobrze. Kiedy już skończył, pogłaskała go i podrapała za uszami, podobno tak lubią, przynajmniej jej pies, co go miała dawno-dawno temu i w domu lubił.
Może właśnie o to chodziło. Może potrzebowali kopniaka w dupę, aby się w końcu do siebie przekonać, aby poznać oczywistą oczywistość, aby w końcu docenić siebie nawzajem. Może to miał być swoisty sprawdzian, a może zwykła przestroga, albo po prostu odpowiedni sygnał, że to JUŻ i TERAZ i powinni działać. Cokolwiek to było... Było już za późno. Zapętlili się w swojej złości, poczuciu krzywdy, bólu, rozczarowania. Czy było cokolwiek takiego, co mogłoby im wrócić do równowagi? Cholera wie. Być może się tego nie dowiedzą. Jaka szkoda, że sobie tego wszystkiego w porę nie wyjaśnili. Jaka szkoda, że obydwoje popełnili masę błędów, które ich czegoś nauczyły, fakt, ale czy pozwalały na to, aby odrzucić przeszłość i iść dalej? Razem bądź osobno? Czy to się za nimi nie ciągnie tak bardzo, że uprzykrza im życie? No właśnie. Tak, w tym wszystkim byli swoistymi masochistami, którzy zamiast odpuścić, ciągnęli to dalej i dalej, tonęli w bagnie coraz głębiej. Courtney była mądrzejsza i mogła odpuścić, a więc skoro i ona dalej w to brnęła, to po prostu nie było ratunku. Za bardzo się nakręcili, za bardzo poddali się swoim wrażeniom, nie dopuszczając myśli do siebie, że "to ja jestem winien, przynajmniej po części". Nie, to ten drugi był winny, ja jestem czysty, to on mnie zranił. Tak. A zranili siebie nawzajem i nie chcieli się do tego przyznać. Albo po prostu tego nie widzieli. Bo żadne z nich nie zadało sobie trudu, aby wszystko wyjaśnić. Jakie życie byłoby wtedy prostsze. - Ja? - spytał zdziwiony, mrugając gwałtownie i naprawdę nie wiedząc, o co jej chodzi. Jaka znowu Bell, co ona znowu wymyśla... już miał załamać ręce, kiedy mówiła dalej. Chciał też przytaknąć na jej pytanie, kiedy... oberwał w twarz. Nie zdążył jakoś konkretniej zareagować, bo już leciał w tył. Odruchowo złapał się Courtney, co poskutkowało tym, że obydwoje wpadli do jeziora. Pięknie. Kurwa.
Bardzo prawdopodobne. Każdy potrzebował jakiegoś zrywu. Tak jak śniący potrzebuje go, by się obudzić. A może… oni naprawdę śnili? Wyobrażali sobie rzeczy, które nie miały miejsca. Za każdym razem patrząc na siebie z na siłę wywoływaną nienawiścią tylko po to, by nie móc spojrzeć prawdzie w oczy. Ktoś powiedziałby, że zachowują się jak dzieci. Zamiast wybaczyć, nakręcali się nawzajem. Obrażając się, tupiąc nóżką. Zabrakło tylko jednego… momentu, w którym jak gdyby nigdy nic sobie wybaczają i puszczają w niepamięć to, co się wydarzyło. Wychodzi na to, że nawet dzieci są od nich mądrzejsze. Cóż za… upokorzenie? Hmm… na to wygląda, choć oczywiście żadne z nich tego nie czuje. Wstyd? Oczywiście, ale przed tym, że dało się temu drugiemu zwieść. Poczucie straty? To właściwe – ukryte głęboko w ich umyśle, przykryte pościelą tego fałszywego – straty dumy, bo w końcu ten drugi upokorzył i zostawił, jak zostawia się zabawkę. Nie przychodzi do głowy, że błądzą i są w tym tak strasznie do siebie podobni. Courtney była zbyt dumna, żeby przyznać się do błędu. Zawsze tak było. Nie przechodziło przez jej usta to jedno, proste słowo – przepraszam. Nawet, kiedy naprawdę czuła się winna i miała świadomość tego, że powinna to powiedzieć – nie dało się. Bo trzeba schować dumę do kieszeni, a tak postępować przecież nie można! Wszak to oznaka słabości! Gówno prawda. Ale jak zawsze nie zdawała sobie z tego sprawy. Oszukiwała samą siebie, po raz kolejny i kolejny. Głupie skłonności masochistyczne. On żywiąc się myślą o niej jako źle wcielonym, ona marząc o tej chwili. Tej, która właśnie się ziściła. I co najdziwniejsze – nie dawała ani satysfakcji, ani szczęścia, jak wcześniej podejrzewała. A co? Po raz kolejny to samo. Złość. Na siebie, że go zraniła. Na niego, że ją sprowokował. Na LSD, że pomogła mu na balu. Na świat, że się na nią uwziął. Na wszystkich i wszystko. - Nie, ja. – Przewróciła oczami, dając mu do zrozumienia, że to pytanie było nadzwyczaj głupie. Zamierzała mu wykrzyczeć, że jest skończonym idiotą, że użala się nad sobą jak baba, cokolwiek… byle mówić. Byle nie pozwolić sobie na chwilę milczenia, która sprawiłaby, że na chwilę zatonęłaby w jego oczach. Ale nie zdążyła. Dlaczego? Otóż wpadła do wody, wprost na niego, wprost na jego tęczówki. Kiedy ostatni raz w nie patrzyła? Oprócz balu, bo to było raczej nieprzyjemne wspomnienie. Ach tak, w fontannie. Właśnie – w wodzie. Bo woda oczyszcza i pomaga się odrodzić, czyż nie? A może… a może jest dla nich jakiś ratunek? Chciało jej się tak patrzeć w te jego oczyska i patrzeć, ale przecież nie może dać po sobie poznać, że coś się w niej złamało, no! Zaczęła więc się dość nieudolnie zbierać ze studenta. - Nie dość, że głupek, to jeszcze gapowaty. - Mruknęła pod nosem, ale tak, żeby oczywiście usłyszał, o czym klapnęła na tyłek obok niego. - Mogę wiedzieć, po jaką cholerę mnie tu pociągnąłeś?! Chyba nie jesteś aż tak... niemądry, żeby myśleć, że dam radę cię utrzymać, co?!
Czy śnili? Jeżeli tak to był to wyjątkowo paskudny sen. Z którego lepiej było się obudzić. Ale niestety, to była przykra rzeczywistość, którą w dodatku sami sobie sprawili. Własną upartością i dumą, której Borisowi też nie brakowało. Chociaż... nie, on pękał coraz bardziej, z każdą jedną chwilą ogarniała go panika. I pytanie: co ty idioto mówisz? Gdyby tylko wiedział, nawet jedną, małą cząstkę z tego, co myślała, zapewne wyglądałoby to teraz inaczej. Może nawet by się przemógł i wyciągnął pierwszy do niej rękę. Kiedy wpadli razem do wody, był cholernie wściekły. Chociaż nie, po chwili cały gniew, napięcie z niego uleciało. Kiedy jednak Courtney się odezwała, poczuł się wkurzony na nowo, upokorzony, no po prostu jak idiota. Wstał z pozycji leżącej, ociekając wodą. Ubrania lepiły się do niego niemiłosiernie, a on patrzył chłodno na dziewczynę w jeziorze. Po chwili jednak jego oczy złagodniały, bo Boris czuł, jak ogarnia go rozpacz. Nie miał pojęcia, co zrobić. - Masz rację, jestem głupi, gapowaty i niewarty tego, byś raczyła ze mną tańczyć na balu końcowym. Po co się zgadzałaś, co? Chciałaś mi zrobić na złość? Zranić? Świetnie, udało ci się, jesteś z siebie zadowolona? - mówił, czując, że robi z siebie idiotę nie tylko przed nią, ale też i przed innymi ludźmi. Chociaż akurat teraz miał to gdzieś. - Ale nie, to to tam pikuś. Marnizna. Gorzej, kiedy taki debil zakochuje się w cudownej królowie patrzącej na wszystkich z góry. Mam nadzieję, że chociaż dobrze się bawiłaś moim kosztem, przynajmniej ktoś na tym zyskał - ciągnął dalej ten żenujący jego zdaniem temat. Tak, pogrążał się coraz bardziej. Ale wraz z tymi oskarżeniami, które wyrzucił, poczuł się cholernie bezradny. - Naprawdę przykro mi, że musiałaś się ze mną użerać tan cały czas. Obiecuję, że jeżeli się jeszcze kiedyś gdzieś spotkamy, to zniknę tak szybko jak się pojawiłem - dodał na koniec, beznamiętnym tonem. Było mu już chyba wszystko jedno. Nagle wszystko przestało go obchodzić. Courtney, ludzie wokół, to, że zrobił z siebie pośmiewisko po raz kolejny w krótkim odstępie czasu, że wyszedł na CIENIASA, znowu, że znowu czuje się tak jak na tamtym cholernym balu, a raczej gorzej. Szybkim krokiem wydostał się z jeziora, by cisnąć w stronę... nie wiadomo jaką, ale byle jak najdalej od tej imprezy. Chyba zaszyje się w pokoju pod łóżkiem i do końca wakacji nie będzie stamtąd wychodzić. Gdyby nie Lunarie, pewnie już byłby w drodze do Rosji. Bo wierzył, że Tamarę udałoby mu się przekonać do wyjazdu. Wszak to były ich rodzinne strony.
- AZAZEL, PAN ZNISZCZENIA - rzekł Samael tubalnym, potężnym głosem, wznosząc dłonie do niebios, reflektując się i wskazując palcem na ziemię, na piekło. AZAZEL, PAN ZNISZCZENIA szczeknął wówczas dwukrotnie, a potem, rozbrojony pieszczotami Bell, polizał ją po dłoniach. Ślepiec pociągnął nosem i upił łyk nalewki. Zakrztusił się i odchrząknął. - Nie no, sam Azazel. Całkiem przyjemny - mruknął niby od niechcenia, ale można było wyczuć, że przywiązał się do psa, tylko nie chce się przyznać. - Normalnie zwał się Cuksik, ale jestem zdecydowanym przeciwnikiem znęcania się nad zwierzętami. Nad ludźmi - w porządku. Ale nie nad zwierzętami, no. Pokiwał głową, poprawiając szalik. Wyglądał prawdopodobnie jak idiota, szaleniec w szaliku, w środku lata, w Nowej Zelandii. Ale cóż poradzić, taki jego urok. Wcale nie było mu jakoś gorąco. Było w sam raz. A eksponowanie swoich blizn nie było jednak jego wymarzonym zajęciem na wieczór. - Uratuj mnie, Bellatrix - rzekł Marvolo Riddle śmiertelnie poważnym tonem. - Znajdź mi tu coś, co nie jest przesłodzoną, owocową nalewką. I powiedz, czemu zebrało się tu dziś tak dużo kretynów? Zazwyczaj było ich trochę mniej przy jeziorze. Na tyle mało, że mogłem ich dyskretnie topić. A teraz to wiesz. Klapa. Za dużo świadków. Że też wszystkim zebrało się na posiadanie sprawnych narządów wzroku, doprawdy - mruknął z teatralnym rozgoryczeniem.
Ze snów nie zawsze da się wybudzić samemu. Potrzeba czegoś… kogoś, kto pomógłby unieść powieki i powrócić do rzeczywistości. A może raczej pokazać, że sen nie jest rzeczywistością, a jedynie wytworem wyobraźni? Nieważne. Nigdy nie byłam dobra w takich rozmyślaniach i już się plączę. Court chowała swoją dumę do kieszeni tylko w samotności i ciszy. Kiedy nikt nie widział jej łez, nie słyszał, jak mówiła do siebie o własnej głupocie. Wtedy rozmyślała też nad tym, co ona do cholery czasami wygaduje i po co to wszystko? Jej życie przypominało sztukę teatralną, gdzie grała główną rolę. Kiedy publiczność oczekiwała jakiegokolwiek zrywu, ciągle tkwiła w jakimś rodzaju odrętwienia. Widzowie znudzeni powoli opuszczali jej teatr, a ona nawet nie zdawała sobie z tego sprawy. Sam problem nie tkwił w jej nieświadomości, a raczej obojętności. I miała talent do nieświadomego upokarzania ludzi. Niektóre sceny z danego aktu wymykały się spod kontroli scenariusza i żyły własnym życiem jeszcze bardziej działając na nerwy niknącej publiczności. Tyle że… show must go on. Nie można przerwać sztuki w połowie. Kiedy Boris się podniósł oblała ją kolejna porcja wody. Jeszcze bardziej mokra, jeszcze bardziej upokorzona i zła. Woda nie zawsze oczyszcza. Czasami jeszcze bardziej podburza ludzi. A jednak… chłodne spojrzenie studenta dało jej do myślenia. Co ona do cholery robi? Co oni robią? Przecież to nie tak miało wyglądać. Powinni byli usiąść i na spokojnie porozmawiać… wyjaśnić pewne sprawy. A nie drzeć się na siebie w jeziorze. Zmarszczyła brwi. Trzeba przyznać, trochę ją zdziwiło zachowanie chłopaka. Cały czas na niego patrząc, dźwignęła się na nogi. - Boris… ja… ja nie… - Zanotować w dzienniku. Panna Anderson zapomina języka w gębie. To chyba nie zdarzyło się jeszcze nigdy, ot co. Potrząsnęła głową. – Chciałam iść z tobą na ten cholerny bal końcowy! Chciałam z tobą tańczyć, chciałam się dobrze bawić. Ale zamiast tego ratowałam ćpunkę od śmierci z moim wrogiem. Nie można sobie tego lepiej wyobrazić. Zostawiłam cię, bo musiałam sobie wszystko przemyśleć, rozumiesz? Do cholery, naprawdę nie chciałam cię zranić. Nie zdawała sobie sprawy, że tak to odebrał. Myślała, że po prostu ją zostawił. Bo mu się znudziła, bo… bo… whatever. Że chciał się na niej za coś odegrać. Nieważne, za co po prostu myślała, że uroił sobie coś w tej tygrysiej głowie i dlatego chciał ją zranić. Pięknie. Druga notatka w dzienniku – panna Anderson chowa dumę do kieszeni dla drugiej osoby. Również pierwszy raz w historii. No co miała zrobić? Pozwolić mu ją zostawić? Niedoczekanie. Więc poleciała za nim, jak idiotka. Pasowali do siebie. Dwa debile, cieniasy, idioci czy jak tam jeszcze. Chwyciła go za ramię, tym samym zmuszając go do zatrzymania się. Stanęła przed nim ze smutnym uśmiechem, wyciągając w jego kierunku rękę. Zupełnie jakby… - Cześć. Jestem Courtney Anderson. Nie jestem żadną królową, jestem skończoną idiotką. Zraniłam, choć nieświadomie, wspaniałego faceta, dzielnego tygrysa i cudownego przyjaciela. Może to i marne pocieszenie, ale naprawdę mi z tego powodu przykro i… chciałabym go przeprosić. Naprawdę przeprosić. Za to, że wtedy zrobiłam coś tak cholernie głupiego. - Notatka trzecia: panna Anderson pierwszy raz dobrowolnie kogoś przeprasza. –Nie wiesz może czy mi wybaczy? Bardzo mi na tym zależy. A po głowie chodzi tylko jedno zdanie „Boże, błagam, niech tak będzie.”. Nie była grzeczną dziewczynką, chodzącą na msze święte, modlącą się do Stwórcy ani czytającą Biblię. Właściwie nawet w niego nie wierzyła. Ale teraz cholernie potrzebowała jego pomocy i miała nadzieję, że jednak jej pomoże. Głupie, głupie z niej dziecko.
Bell otarła rękę o sukienkę i podała Azazelowi ziemniaka ze stołu, chyba był zadowolony takim obrotem sprawy po stanął na dwóch łapach, opierając się o stół i prawie ściągając obrus, po czym złapał jedzenie, kiedy ruda je podrzuciła. - Azazel, Pani Zniszczenia, też ładnie. Tak dostojnie, każdy by się go bał... Od kiedy go masz? No tak, ludzie to co innego, psy są wspaniałe, chociaż może nie aż tak jak żyrafy - stwierdziła, jak zwykle uwzględniając w swojej wypowiedzi, które zwierzęta są jej ulubionymi. Szkoda, że nie można było na nich jeździć jak na koniu albo chociaż prowadzać na smyczy, Bell z pewnością by to robiła. Podążyła wzrokiem za dłoniami Samaela i spojrzała na szalik. Pewnie gdyby to nie był on, dla żartu ściągnęłaby go czy coś, no ale w pewnym sensie go rozumiała. Dobra, nie rozwódźmy się nad tym bo coś głupiego wyjdzie. Uśmiechnęła się, kiedy nazwał ją tak samo jak na ostatniej lekcji niepamiętamczego. Może to było Mugoloznastwo? - Oczywiście, Marvolo - odrzekła, niczym prawdziwa Bellatrix L. do prawdziwego Marvola R. i zaczęła wąchać kolejne dzbanki, butelki, szklanki, kieliszki i co to tam było, z zawartością, która mogła być alkoholem. Wyglądało na to, że wszystko, albo przynajmniej wszystko to co sprawdzała, było owocowe i słodkie. Patrzy, a tu proszę, jakiś cwaniak postawił pod stołem butelkę, myśląc, że nie znajdzie się chętny, żeby ją wziąć. Bell-złodziej, niestety ją zabrała i wróciła zadowolona do Samaela. Tfu, do Marvola Riddle'a. - Ta da - wręczyła mu butelkę z przezroczystym płynem. - Co do twojego pytania o kretynów. Naprawdę nie wiem czemu ich tak nazywasz, niektórzy nie są tacy straszni. No, może niektórzy. Zrobili imprezę... dla urozmaicenia wakacji. Jak chcesz, możemy pójść potopić się w dużym jeziorze, będzie nawet łatwiej niż tutaj - zaproponowała, na jego uwagę o wzroku tylko lekko się uśmiechając.
A Boris z kolei miało się wrażenie, że nie miał dumy za grosz. Plątał się w swoich uczuciach, bywał chamski i opryskliwy, by potem rzucać melodramatycznymi tekstami rodem z "Mody na sukces", przy wszystkich, na imprezie, w jeziorze. Nie no, doprawdy, jeżeli kiedykolwiek miał swoją dumę, swój honor, to teraz nie miał go już za grosz. Woda metaforycznie wszystko z niego wypłukała. Został sam, biedny Lavrov, sierota i zakała społeczeństwa. Uroczo. Dlatego jedyne, co mógł zrobić, to po prostu stąd wyjść i nie pokazywać się ludziom na oczy jakiś czas, może by zapomnieli...? Ta, guzik. Ale chyba poczułby się lepiej. Jednak nie było mu to dane, bowiem Courtney Anderson, której przed chwilą zaserwował pakiet jakże różnorakich oskarżeń, zatrzymała go w drodze do... dokądś tam. Miał dziką ochotę spytać ją, co sobie takiego obmyśliła i czy było warto, ale potem się zreflektował, że nie miała na to czasu. Bo musiała ratować Szarlotkę. Wraz z... Lunarie? Dobrze domniemywał? Czemu nic mu nie powiedziała? To wszystko w ogóle było jakieś popieprzone i dziwne i ogólnie nie miał pojęcia, co powiedzieć i jak zareagować, dlatego stał jak ciul ociekający wodą i kiwał mozolnie głową. Nie ma to jak wyszukana reakcja, naprawdę. Zresztą o rany, on chciał stąd zniknąć, bo przeczuwał, że dalej będą się kłócić, a on już nie miał na to siły. Na nic nie miał siły. Naprawdę. Poczuł się wykończony tym całym spotkaniem, marzył o zaszyciu się w ciemnej dziurze. Popatrzył zdziwiony na jej wyciągniętą rękę, a potem uniósł wzrok na nią i zamrugał gwałtownie. Chwilę trwało, zanim ogarnął, o co chodzi, co ona w ogóle robi. Stał tak dłuższą chwilę w konsternacji, nie wiedząc (ponownie) jak zareagować. Sekundy mijały nieubłaganie, tworząc ciężką, gęstą atmosferę, prawie nie do przebicia. A potem nagle wszystko zmętniało. Szczerze wątpił, aby wrócili do poprzedniej relacji, czy nawet aby mogli być przyjaciółmi, ale... tak, chciał, aby chociaż zakopać topór wojenny, aby nie musieć się ciągle obrażać, ranić dotkliwie. Zatem uścisnął jej ciepłą, mokrą od wody dłoń i uśmiechnął się ledwo dostrzegalnie. - Słyszałem, że jemu też jest przykro i również przeprasza, bo zachował się jak idiota, a potem wszystko było ciężko odkręcić. Cieszy się, że to nareszcie koniec kłótni - odparł spokojnie, zastanawiając się nad słowami, choć i tak zdawały mu się kiczowate, ale trudno. Trzymał jej rękę nieco dłużej, niż powinien, ale w końcu się ocknął i ją puścił, robiąc zmieszaną minę. No, ale co teraz? - Lepiej już pójdę - wydukał wreszcie cicho, uniósł jeszcze kąciki ust do góry z wielkim trudem. - Trzymaj się - dodał szybko i odwrócił się w celu... bez celu.
-Podziękuję... Zdecydowanie odcinając się od picia alkoholu. Nie żebym nie lubił ot na przyjęciach nie rzadko zdarzało się wypić co nieco i następnie zająć się celem ale ... Jakoś nie miałem ochoty pić z tą dziewczyną. Wolałem zachować pewien dystans. Obie wizytówki jakie jej podałem należały do krewniaków więc tak czy inaczej jej pieniądze ( Od tysiąca do ośmiuset Galeonów ) wylądują na koncie rodziny Kruk a ona będzie jeszcze nam winna przysługę. Nie musiała jednak wiedzieć o tych niewielkich szczegółach, ba nawet nie powinna. Z uśmiechem sięgnąłem po szklankę czerwonego soku tak udanie imitującego krew jak tylko jest to możliwe... Tanie zagranie ale cóż niech ma mnie za pozera... - Proszę nie martwić się wysoką ceną każdy z tej dwójki to specjalista więc załatwią sprawę tak że wąż będzie jak żywy ... Właśnie właśnie czy to nie ty jesteś tą byłą dziewczyną Mistrza Aleksandra?
Gdy odmówił drinka tylko wzruszyła obojętnie ramionami. Nie to nie łaski bz, co się będzie prosić... Upiła trochę ze swojego kieliszka i zachichotała na uwagę o cenach. -Chłopcze, dla mnie pieniądze to pryszcz. Ojciec da mi każdą sumę, bylebym nie wchodziła mu w drogę.- mówiła pewnie, z lekką nuta arogancji w głosie. I wtedy spytał o Aleksandra. Szczerze mówiąc dawno go nie widziała i nie wiedziała co się z nim dzieje. Ale on spytał czy byłą jego DZIEWCZYNĄ! Skąd to przypuszczenie? Przecież nigdy nie zachowywali się jak para... No może wtedy na balu jak tańczyli, ale wtedy i tak byli tylko para znajomych... tak wtedy jeszcze byli znajomymi, później zostali tak jakby przyjaciółmi... -Nie byłam jego dziewczyną, tylko przyjaciółką.- odpowiedziała uśmiechając się do siebie.- A co, słyszałeś o mnie?- spytała znów upijając kilka łyków.
- Ten tamten z ośrodka mi go dał. Bo wiesz, zauważył chyba, że pomagam sobie magią, połowę przedmiotów stojących mi na drodze wyrzucając na boki przez windgardium leviosa, więc trochę się przestraszył i postanowił zapewnić mi mugolską formę zabezpieczenia przed wpadnięciem na słup. Mlasnął cicho i skrzywił się, wciąż nie mogąc znieść kwaskowatej słodyczy tropikalnej nalewki. Miała na dodatek zupełnie dziwny posmak. Jakby dodali tam... czegoś... czegoś... niezidentyfikowanego. Samael miał z reguły bardzo kapryśny gust względem jedzenia, więc wielu rzeczy nie był w stanie rozpoznać. Gdyby tylko wiedział, że to coś miało kiedyś skrzydełka. Ale nie ma co się martwić, bo zacna Bellatrix uratowała sytuację. Gdy wręczyła mu butelkę, pociągnął nosem ze wzruszenia. - Zawsze byłaś moją ulubioną Bellatrix, Bellatrix - wyznał jej w sekrecie, przytulając butelkę do siebie. Nie to, że był miłośnikiem alkoholu. Tak naprawdę, to Krukon pił bardzo rzadko. Tylko okazjonalnie, na imprezach. I musiał jakoś tuszować fakt, że ma chyba najsłabszą głowę w murach Hogwartu, a kilka łyków wódki już wprowadza go już w stan lekkiego upojenia. Dlatego siorbnął mały łyczek, mlasnął znów, niczym zawodowy koneser i pokiwał głową, w neutralnym uznaniu dla trunku. - Hm - mruknął, rozważając słowa Bellatrix L. Sięgnął palcami do podbródka i pogładził niezrażoną zarostem skórę jak posągowy myśliciel. - No nie wiem. W sumie dziś mam średnią ochotę na topienie się. Jutro chętnie, ale dziś... miałem inne plany. Wiesz, żyć, tym podobne. Oparł dłoń o stół, co by nie wypaść z położenia równowagi, co też zdarzało mu się czasami w trakcie picia. Doskonałym przykładem mogło być przewrócenie stolika podczas balu pożegnalnego. - A właśnie - powiedział nagle, jakby powracał do tematu, który urwali na rzecz rozprawiania o topielcach, chociaż w rzeczywistości nawet go nie podjęli. - OWUTEMy, co nie. Ja nie myślę o niczym innym - dodał głośniej. Niechaj wszyscy wiedzą, że Krukoni wciąż bronią kujońskiego honoru domu! Bo tak naprawdę nie znał już chyba żadnego Krukona, który faktycznie przykłada się jeszcze do nauki. - Tylko jeszcze o tym, że jesteśmy zajebiści i znów zdobędziemy puchar domów.
-Niewiele powiedzmy że jako dżentelmen mój mały kuzyn nie opowiada o swoich Przyjaźniach i związkach z kobietami. Jeśli się bałaś plotek nie nic nie mówił ale ... Niepokoi mnie jedno czemu z miłego bywałego na balach człowieka stał się ponurym i wrednie nastawionym typem melancholika. Spojrzałem na nią z krzywym uśmieszkiem szukając jakichś reakcji na jej twarzy. -Słyszałem od kilku osób że niszczysz ludzi. Upiłem łyka napoju by móc kontynuować i dać sobie czas na zebranie myśli. - Inni mówią że jesteś jak rzep który doczepia się do ludzi a spore grono uznało cię za Voldemorta w spódnicy. Uśmiechnąłem się na sam pomysł widoku tego mrocznego dupka z przed lat w żeńskich ciuchach. Ot komiczny widok lecz raniący moje poczucie estetyki... - Nie mam pojęcia ile z tego jest prawdą fakt jednak jest taki że masz raczej złą opinię panno Marion. Więc pytam zrobiłaś mu coś ?
Niezbyt lubię teleportację z kimś dodatkowym. Zawsze mam wtedy dziwne uczucie, że coś może pójść nie tak, jak powinno. A na rozszczepienie się ochoty nie mam. Tym razem jednak znaleźliśmy się gdzieś w okolicach jeziora, każdy w jednym kawałku. Nawet ubrania zachowaliśmy.... Już z daleka docierały do mnie pierwsze nuty jakieś współczesnej muzyki. Skrzywiłam się nieznacznie. Osobiście wolałam klasykę, a nie tą "rąbankę", którą zwykle serwują na imprezach. Nic to, jakoś przecierpię. Uśmiechnęłam się promiennie i chwyciłam mocniej za rękę towarzyszącego mi blondyna. - I jak Haraldzie, gotów na przedstawienie? ja osobiście nie mogę się doczekać. Dobrze, że nie ubrałam długiej sukienki. A jeszcze lepiej, ze Aleksander miał w szafie dość spory wybór. Kiedyś przycisnę go do muru i wydobędę z niego całą prawdę, jeśli o zawartość rzeczonego mebla chodzi. Powoli zbliżaliśmy się do miejsca imprezy.
Uśmiechnął się szczerze jako błękitnooki blondyn, po czym spokojnym basem odmiennym od swego zwykłego głosu z śladami niemieckiego akcentu- Main Liebe nie musisz mnie pytać, gdy przychodzi mi towarzyszyć twej osobie- puścił oko- wszak nie po to przyjechałem się z Tobą spotkać, zresztą z inicjatywy Twego Ojca, wiesz jakie ma zapatrzenia na nas - delikatniej podał ją dłoń - Prowadź zatem, chętnie poznam twoich znajomych. Nie pozwólmy im czekać.- Stał przed nią uśmiechnięty Harald Andersson, nie był już Aleksandrem nie posiadał swych manieryzmów odruchów i sposobu bycia, teraz stał tu przyjaciel z młodości Sigrid.
Ostatnio zmieniony przez Aleksander Brendan dnia Wto Sie 02 2011, 13:25, w całości zmieniany 1 raz
Aleksander? Ponury i wrednie nastawiony typ melancholika? Coś jej się nie zgadzał... Zmarszczyła brwi i spojrzała na Nataniela z niedowierzaniem. Zaśmiała się, gdy powiedział co o niej słyszał. -Ja ci nie powiem ile z tego jest prawdą, sam się przekonaj.- powiedziała z uśmiechem. I wtedy spytał czy coś zrobiła Aleksandrowi. -Wiesz, nie dziwię się, że masz takie obawy, jednakże obrażasz mnie mówiąc takie rzeczy. Jak już wspomniałam, Aleksander był moim jedynym przyjacielem, o ile można to tak nazwać. Nie miałam powodów, żeby cokolwiek mu robić, tak wiec moja odpowiedź brzmi nie.- odpowiedziała przybierając znów maskę zimnej arystokratki, która jest ponad wszystkim.
Uśmiechnęłam się uroczo i zręcznie manewrując pomiędzy uczniami, wyciągnęłam mężczyznę na środek parkietu. - Ostatnio chyb nasz taniec został przerwany. Nie uważasz, że powinniśmy kontynuować? I nim zdążył zaprotestować tańczyliśmy spokojny taniec, przytuleni do siebie. W tym wcieleniu również był sporo wyższy, a co najważniejsze dla osób postronnych był nie do rozpoznania. Był doskonałym tancerzem i równie wyśmienitym aktorem. rozpoczęłam ryzykowna grę, ale miałam zamiar ją kontynuować. Tym bardziej, że ostatnio naprawdę nic ciekawego w moim otoczeniu się nie wydarzyło.
Nachylił się ku jej twarzy, prawą dłonią odgarniając jeden z jej niesfornych czarnych kosmyków włosów z twarzy, po czym spojrzał w jej piękne czarne oczy, w nozdrzach poczuł zapach jej perfum z Amortencji, uśmiechnął się tajemniczo. - Jakbym mógł Ci odmówić meine Liebe- wypowiedział swoim głębokim basem, z delikatnym niemieckim akcentem.- Wiesz przecież, że jeśli chodzi chodzi o taniec, a szczególnie z Tobą to przebędę pół świata dla takiej okazji.- objął ją delikatnie, by ruszyć z nią w spokojne i upajające tany.
Obserwowałem ją już od dłuższego czasu jak kroczyła wraz z przystojnym nieznajomym. Początkowo zdziwiłem się nawet owszem po tym jak znikła spodziewałem się jej raczej w nieco innym towarzystwie więc nic dziwnego że obserwowałem z ciekawością co nowego uknuła ta złośnica. Gdy zaczęła tańczyć poczułem jak coś wzbiera we mnie. Chciałem tam być razem z nią a nie siedzieć tu i mówić z jakąś nowo poznaną byłą znajomą Aleksandra lecz... Siedziałem by uspokoić serce i bezzasadną zazdrość. Nie była moją własnością, lecz towarzyszką i to ona dyktowała warunki. To jasne że skoro nie pytała o moje interesy i koneksje ja nie mogłem robić jej wymówek. Miała takie samo prawo do prywatnego życia i znajomych jak ja. Kocham ją i każda chwila w jej otoczeniu gdy pozwalała mi być koło siebie jest jak piękny sen z którego nie chcę się nigdy budzić. - Przepraszam ... Pani wybaczy. Wstałem od stolika i ruszyłem już spokojny na parkiet. Nie chciałem przerwać jej tańca ani zrobić sceny więc nie śpieszyłem się zbytnio. Chciałem jedynie spędzić z nią nieco czasu i poznać tego intrygującego człowieka jaki był wraz z nią. Coś w jego ruchach intrygowało mnie były tak znajome a zarazem inne. - Ciekawe Wyszeptałem pod nosem z fascynacją patrząc na jej ruchy i radość w oczach. Nie ociągając się już ruszyłem na parkiet mieszając się z tancerzami i ruszając w ich kierunku ...
Panicz Kruk zdawał się nie zwracać uwagi na jej odpowiedź. Grzecznie przeprosił i po prostu sobie poszedł! Elenę ogarnęła "lekka" wściekłość. Popatrzyła w tym samym kierunki co on i zobaczyła jakąś dziewczynę tańczącą z jakimś mężczyzną. Ona ją nie interesowała raczej jej towarzysz... Tańczyli i w jego ruchach Elena widziała coś znajomego... Nie wiedzieć czemu kojarzył jej się ze wspomnianym wcześniej Aleksandrem. Ta sama gracja, pewność ruchów... To musiał być on. Ale to nie był on! A może jednak... przecież żyli w świecie czarów. Tu wszystko było możliwe. Elena wstała i za pomocą jednego przechylenia kieliszka wypiła resztę napoju. Jeszcze raz rozejrzała się dookoła i pewnym krokiem wróciła do domku.