Jeżeli macie dostatecznie dużo pecha i chęci, żeby wędrować po owym Nowozelandzkim Lesie, jest szansa, że jakimś zgubnym trafem dotrzecie aż tu – do opuszczonego i nawiedzonego domu nad moczarami! Niegdyś (a właściwie dawno temu) mieszkało tu stare małżeństwo wraz ze swoimi piętnastoma kotami. Po ich śmierci (małżeństwa, nie pupili) rozniosła się pogłoska, że owa staruszka praktykowała magię Voodo, a obecnie pozbawione opieki koty atakują każdego śmiałka, który odważy się wejść do opuszczonego i rozpadającego się już domu. Ale… Kto by wierzył plotkom?
Ostatnio zmieniony przez Brooklyn Toxic dnia Sro Lip 13 2011, 15:52, w całości zmieniany 1 raz
Suuuper! Ona tu się cieszy, że widzi Bellosławę, bo to w końcu ktoś znajomy, a ta cisnęła w nią przewodnikiem, jak w jakiegoś Puchona! Naprawdę, szczy wszystkiego! Na całe szczęście Toxic jest tak wspaniałomyślna i miłosierna, że wcale na Krukonkę się nie pogniewała, zwłaszcza, że Bruk miała nindżowskie zdolności skradania, a Bell pogłaskała ją po bolącym czółku. - Naprawdę wyglądam tak strasznie? - zażartowała. - Tutaj prędzej stawiałabym na jakiegoś ducha albo poltergeista, podobno całkiem ich tu sporo. - Cóż, przynajmniej uczniowie nie tęsknili za zamkiem, bo gdyby nie gorący klimat Nowej Zelandii, to było prawie jak w Hogwarcie. A że prawie robi wielką różnicę, to już inna sprawa. - Beeell, helloł, ja nie czytam - wyjaśniła, przewracając oczami. No ale nie dało się ukryć, że owa wzmianka o bucie ją zainteresowała! W końcu przedmioty w kształcie obuwia są strasznie fajne. Weźmy na przykład takie... Włochy, o! Bruk przytakiwała tylko, ale taka wyprawa byłaby super sprawa! Raz, że by się nie nudziła, dwa, że miałaby sesję z pomnikiem w kształcie buta i trzy, że przecież po drodze pozbierałaby jakieś ciekawe ziółka do eliksirów! Zgodziła się niemalże od razu! No, a właściwie, to jak owy facet wywalił je ze sklepu, bo tylko tarasowały przejście i nic nie kupowały, no cóż. - Taaa, rozumiem cię. Nie mogę znaleźć prawie nikogo. No albo imprezują, albo męczą się z kacem w pokojach, a jeśli nie, to ja nie wiem! - powiedziała, wzruszając ramionami. Nagle coś, a raczej ktoś, bo był to jakiś staruszek, zwrócił się do nich o pomoc. Bruk już chciała rzucić 'Och, przykro mi z powodu Mruczusia, może porwał go jakiś Azorek? Wybaczy pan, chciałyśmy właśnie iść zobaczyć buta!', no ale w Bell musiała oczywiście odezwać się super Krukońska altruistka i jako pierwsza zgodziła się pomóc szukać kota. A (już nie) Ślizgonka, rzuciwszy Bell spojrzenie spod byka, chcąc nie chcąc, również przytaknęła, bo nie chciała znów zostać sama. Już planowała biadolenie na szlachetne pobudki prefektki, no ale pomyślała, że po co marnować taki ładny dzień! Znajdą Mruczusia, oddadzą sympatycznemu panu z laską i pójdą oblukać ten pomnik. Toxic oddała mężczyźnie swój wiklinowy koszyk, prosząc o popilnowanie, a chwilę potem ruszyła razem z Bell w stronę lasu. Wędrowały tak i wędrowały, a brunetka dziękowała Salazarowi, że do kiecki zdecydowała się ubrać trampki, bo sandałki w tym lesie mogłyby okazać się tak zgubne, jak podejście do dementora bez umiejętności wyczarowania patronusa! Po drodze oczywiście kilka razy zabłądziły, no i pomyliły wschód z północą, ale to nic, bo w końcu jakoś dotarły nad owe bagna, w czym utwierdził je nieprzyjemny odór towarzyszący mokradłom. A dopiero potem w oczy rzucił im się o stary (i straszny) dom, do którego prowadził mostek. - O RETY - wybąkała tylko Brooklyn, bo choć nie była fanką architektury, to owy opuszczony budynek zrobił na niej niemałe wrażenie. - Wchodzimy? - spytała. Dobra, chciała powiedzieć 'To może ty idź poszukaj Mruczusia, a ja postoję na czatach!', no ale była Ślizgonką, nie mogła wyjść na tchórza!
Musiała wytłumaczyć Bruk, że to nie ze względu na wygląd pomyliła ją z dementorem, ale przez to mhroczne i ciche skradanie się. Co tam, że dementorzy nie gadają, teraz zupełnie o tym nie myślała. Szczerze mówiąc, Bell nie miała pojęcia, że Bruk nie czyta. W końcu była taka inteligentna i w ogóle... ach, jak to możliwe! W takim razie, musiała dostać takie zacne geny, że wszystko samo jej przychodziło. To było trochę nie fair w stosunku do innych, ale tym akurat rudowłosa się nie przejmowała, bo przecież jako krukonka też była sama z siebie okropnie mądra, hyhy. Co do buta, to był fajny z powodu swojej oryginalności. Bo ile można tych dziwacznych pomników tubylców, które wszystkie są niemal identyczne? No właśnie, szybko się przejadają a taki kolorowy but... cudeńko! Bell nie była przecież wzorowym prefektem, a już z pewnością nie na wakacjach, ale pomyślała sobie, że szukanie kota może być całkiem ciekawym zajęciem. No, wiec spojrzała spode łba na Brooklinkę, która coś tam już chciała okropnego wypalić, całe szczęście się powstrzymała, bo inaczej by ją kopnęła w nogę, a co. Więc poszły przez las i szły szły szły, aż zaczęło się robić już nieco nudno. Ile można przedzierać się przez krzaczory? Bell chciała już zacząć marudzić, że nie ma siły i może jednak lepiej wracać, bo zabłądziły, ale staruszek źle im wytłumaczył jak mają dotrzeć kiedy zobaczyły to. A było na co patrzeć. Przez chwilę, dziewczyna stała, oglądając to wszystko, ale jednocześnie okropnie chcąc wejść do środka. - No pewnie, że wchodzimy - odparła bez wahania, kiedy tyko Bruk zadała to pytanie. Miała taaaaką wielką, ogromną ochotę, żeby zwiedzić to wszystko. Tymczasowo, znalezienie Mruczka spadło na dalszy plan. - Widzisz, mówiłam ci, że warto tu przyjść. Już po chwili, wspinała się po trzeszczących schodkach, popchnęła drzwi do środka, które ledwo trzymały się na zardzewiałych zawiasach... Rozejrzała się ostrożnie po wnętrzu, czyli małym pokoiku, w którym wciąż stało trochę podstarzałe umeblowanie. Rozbite lustro... stolik, kanapa, dywan, lampka z dawno przepaloną żarówką. Oczywiście, wszystko okropnie zakurzone, pokryte pajęczynami i takie tam. No i były schody, w końcu jakoś trzeba było dostać się na kolejne piętra, które widziała z zewnątrz. - Wow - powiedziała cicho, wlepiając spojrzenie w lustro, w którym właściwie nic nie dało się zobaczyć. - To rozpoczynamy zwiedzanie, co? Krukonka uśmiechnęła się szeroko i zaczęła wchodzić po schodach, które były w nieco lepszym stanie niż te na zewnątrz.
Hm, skoro Bell była taka pewna, że wchodzą, to Bruk nie będzie się sprzeczać. No, a przynajmniej nie głośno, bo w myślach twierdziła zupełnie coś innego, no ale cóż. Najpierw trochę powłóczyła nogami, że niby ma słabą kondycję i nie nadąża za Krukonką, no ale po jakimś czasie stwierdziła, że to głupie i musi wyglądać dość mało wiarygodnie, bo aktorka z niej marna. Przyspieszyła więc trochę, zrównując się krokiem razem z Bell. Weszła za nią do opuszczonego (miejmy nadzieję) domu i rozglądnęła się po pomieszczeniu. Miejsce, w którym teraz się znajdowały był chyba kiedyś salonem albo pokojem dziennym, a sądząc po umeblowaniu byli właściciele budynku musieli być albo staroświeccy, albo baaaaardzo wiekowi. - Woooow, wow – powtórzyła mało ambitnie Brukosława, podchodząc do jakiegoś regału, na którym zalegała pięciocentymetrowa warstwa kurzu. Ona też chwilowo zapomniała o Mruczusiu, szczególnie jak pod tym całym brudem dostrzegła pozłacane oprawki książek. Co z tego, że nie cierpiała czytać, skoro te książki były takie ładne! Stwierdziwszy, że chyba nikt nie będzie miał nic przeciwko (no bo niby kto? Hehe) przetarła grzbiety ksiąg dłonią, żeby odczytać tytuły. Bezskutecznie, bo gdy tylko chmura pyłków wzbiła się w górę zaczęła kichać. Raz, drugi, trzeci, czwarty. - Jeeeeej, większy tu syf niż pod moim łóżkiem – mruknęła zdziwiona, że w ogóle coś jest w stanie przebić 'porządek' w jej dormitorium (byłym dormitorium, chlip, chlip). Podniosła się z kucek i polazła schodami w górę, za Bell. A u góry? Jeszcze więcej brudu i jakieś podejrzane szmery (zawiało grozą, prawda?). Znajdowały się na jakimś korytarzu, z którego można było wejść do innych pomieszczeń. - Um, rozdzielamy się? Miałyśmy znaleźć tego Miałkusia. Miałkuś! Kici-kici-kiciiiiiiiii - zawołała, rozglądając się za chociażby cieniem kota. Nic, tylko te głupie szmery. - O SLYTHERINIE, BELL!!! A co, jeśli ten facet to seryjny morderca, tak naprawdę nie ma tu żadnego kota, a on właśnie zwabił nas w swoją pułapkę?! - szepnęła przerażona, chwytając Krukonkę za ramię. A wszystkim dobrze znany, mroczny DJ zapuszczał właśnie w tle budzący grozę theme song ze 'Szczęk'.
Taak, im wyżej wchodziły, tym bardziej podejrzanie to wyglądało i robiło się naprawdę strasznie. Nawet Bell zaczęła się trochę bać, ale jako-tako tego po sobie nie okazywała. Bo Bruk, jako ślizgonka (zapomniałam o tym wcześnie wspomnieć, hyhy) była przecież tchórzem! Właśnie takie cechy przypisuje się przecież mieszkańcom tego domu, sprytni, ale jak przyjdzie co do czego, to uciekają przed niebezpieczeństwem. Na propozycję rozdzielenia się, ruda tylko pokręciła głową. Nie wiedziała co teraz Bruce odbiło, ale to na pewno był zły pomysł. Bo... chociażby, jakby któraś z nich wpadła do jakiejś dziury! W końcu cały ten dom było z lekka spróchniały, łatwiej byłoby się wydostać z czyjąś pomocą, no nie? Zaczęła się rozglądać niespokojnie, mają nadzieję dostrzec owego Miałkusia-Mruczusia, kto to tam wie jak naprawdę miał na imię. Wszystko jedno, bo go ani widu, co innego ze słuchem. Ona też słyszała te podejrzane szmery i naprawdę skłonna była teraz uwierzyć w teorię Bruka. Tylko patrzeć, jak zaraz zleci na nie jakaś klatka i uwięzi... spojrzała do góry, ale nic takiego nie zauważyła. I kiedy muzyka stawała się coraz mhroczniejsza i głośniejsza, że prawie zagłuszyła podejrzane szmery, Bell zobaczyła kota. - Patrz, to Mruczuś - powiedziała prawie całkowicie uspokojona, podeszła nawet do niego. Niestety za wcześnie, bo zaraz zza szafki wyszedł kolejny kot i kolejny i kolejny. Na dodatek miały okropne kły (niczym wampajery) i przeraźliwie syczały. - O Roweno, Roweno Roweno - szeptała, widząc, że Slytherin jakoś nie raczył im pomóc. - Bruk, zrób coś! Ścisnęła mocno ślizgonkę i zamknęła oczy, nie myśląc nawet co powinna zrobić.
I kot tu był tchórzem, skoro nie chciał się rozdzielać? Bruka chciała poszpanować, że niby się nie boi, wejść sama do jakiegoś pokoju ii wyjść, no ale skoro Bell to nie było na rękę, to ślizgonka nie zamierzała się sprzeczać. Hm, kiedy już Miauczuś czy tam Mruczuś wyszedł zza komody (czy co tam było) Bruka puściła ramię krukonki i aż miała ochotę pacnąć się ręką w głowę, że wysnuła tak idiotyczny pomysł o staruszku-mordercy! Potem jednak, kiedy tylko Bell zbliżyła się do szafki, zza której zaczęły wyłazić jakieś koto-mruczusio-podobne stworzenia (tylko o wiele straaaszniejsze!) przez głowę Bruklin zaczęły przewijać się jeszcze bardziej mroczne i przerażające scenariusze rodem ze Szczęk, Krzyku, Klątwy czy innych równie zacnych klasyków mugolskiego kina grozy! Odruchowo odskoczyła trochę w tył, chwiejąc się przy tym niebezpiecznie, a że Bell w porę ją złapała, to przynajmniej nie zaliczyła gleby! - ROWENA CI TU NIE POMOŻE! – huknęła prawie tak efektownie jak Rrrrrosadowski, przyłapując się na tym, że drżącą ze strachu dłonią złapała za tą Bell. Faktycznie, ślizgoni to kozacy, ale jak przyjdzie co do czego (chwile grozy i te sprawy), to pokazują, gdzie ich miejsce, czyli za plecami kogoś innego! - SLYTHERINIE, w innej sytuacji rzuciłabym cię pierwszą na pożarcie z nadzieją, że na mnie nie będą już miały ochoty, ale jesteś prefektką, nie chcę kłopotów!!! – wrzasnęła gorączkowo, starając się zagłuszyć złowieszcze posykiwania i za wszelką cenę nie patrzeć w stronę komody. Po jakimś czasie (kilka sekund, żeby nie było, że ma spóźniony refleks) Bruk ogarnęła, że zamiast tak stać i gadać powinny coś zrobić; rzucić w szczękowe koty trampkami, czy coś! Może i wychowankowie Salazara nie grzeszą odwagą, ale nie można odmówić im sprytu i umiejętności radzenia sobie w każdej sytuacji. - Dobra, Bell, plan jest taki – łapiemy Mruczusia i wiejemy! – wyjaśniła wcale nie tak spokojnie, jak to miała w zamiarze. Po czym (chyba w nagłym przypływie adrenaliny) capnęła Mruczusia za chabety tak szybko, jak tylko umiała (a mimo to paskudy zdążyły podrapać bukową rękę), drugą dłonią złapała prefektkę Rodwick za ramię i zaczęła zbiegać po schodach, ciągnąc Krukonkę za sobą.
Po takich słowach Bruki, to Bell miała ochotę rzucić ją kotom na pożarcie. Jak mogła powiedzieć, że nie zrobiła tego tylko dlatego, że była prefektem? Czuła się tym okropnie urażona, ale nie czas było teraz o tym myśleć. - Przynajmniej nie jest gorsza od tego twojego Slytherina, to on sprowadził na nas te wszystkie potwory - odparła, na tyle głośno, żeby słychać było poprzez przeraźliwy miauk, jazgot, syk i nie wiadomo co jeszcze kotów. Nie chciała się teraz już więcej kłócić, potem sobie o tym porozmawiają, a teraz wpadła na jakże genialny pomysł i wyjęła UWAGA UWAGA - różdżkę! Otóż to, przypomniało jej się, że są przecież czarownicami i takie milusie kotki powinny być dla nich pestką. No. Ale do tego czasu Bruk wpadła na inny (jeszcze genialniejszy w swej wymyślności) pomysł, więc nie protestując, dała się pociągnąć po schodach, tylko co jakiś czas oglądając się za ramię, żeby sprawdzić czy koty je gonią, a jak okazało się, że owszem, to jak blisko. Kiedy wypadły na zewnątrz (chciałam napisać na ulicę xd), ruda miała idealną pozycję, żeby móc celować we wszystkie bestie Drętwotami i takimi tam, podobnymi zaklęciami. Nie chciały w końcu, żeby te ścigały je przez cały las, a potem opętały miasto, dlatego też Bell użyła tego, iście krukońskiego, rozwiązania. Już-już, myślała, że po wszystkim, kiedy przypomniała sobie, że jest przecież jeszcze Mruczuś-nie Mruczuś, któremu prawie udało wyrwać się Bruk, no i... mógł być całkiem niebezpieczny. Nawet tak wyglądał. - Puść to coś, Bruk - powiedziała, całkiem przerażona, patrząc na kota. Przecież one wszystkie były takie same, skąd pomysł, że Mruczuś miał taki nie być? Dom pełny był przecież Mruczusiów, Miaukuśów, Filemonków i nie pamiętam więcej kocich imion. Wytrąciła go dziewczynie z ręki, po czym ją złapała i teleportowała się, gdzieś poza las, całkiem blisko ośrodku w którym mieszkały.
Wyjazd do Nowej Zelandii był kompletnie nieplanowany i zupełnie nie w jego stylu. Nie przywykł do tego, aby od tak, od razu porzucać codzienne obowiązki i zadania na rzecz jakiegoś przynajmniej wątpliwej jakości. Ale musiał to zrobić. Albo może chciał? W tym wypadku to chyba było jedno i to samo. Dostał informacje. Bardzo sprecyzowane, bardzo dopasowane. Nic nie byłoby w nich takiego, co by wzbudziło jego czujność czy niepewność. A posiadając taką wiedzę, okazałby się skończonym głupcem, gdyby z niej nie skorzystał i nie sprawdził na własnej skórze, ile w tym wszystkim prawdy. Oczywiście nie zamierzał robić czegokolwiek pochopnie. Nauczony doświadczeniem z wielu różnych lekcji życiowych, odpowiednio przygotował się do swojej małej wyprawy. W bagażu miał odpowiednie eliksiry, wielokrotnie sprawdził działanie swojej różdżki, która nigdy do tej pory go nie zawiodła. Ale nie zamierzał wspominać komukolwiek o swojej podróży i jej celu. No, może z wyjątkiem rodziców, którzy to zgodzili się przypilnować w tym czasie Lily, ale to była inna historia. Im powiedział tylko, że Lily musi pozostać u nich przez kilka dni i to bardzo ważna sprawa. Więcej tłumaczyć nie zamierzał a i oni nie dopytywali. Na przestrzeni lat przywykli do podobnego zachowania. Oznaczało ono tylko jedno: zadanie jest niebezpieczne, bądź bardzo ryzykowne jest jego powodzenie i nie może zdradzać szczegółów. Tak też było i tym razem. Śliwstoklik zabrał go na miejsce tak, że pojawił się na jednej z wysp w Nowej Zelandii w idealnym momencie dnia. Jak udało mu się ustalić, w tym oto miejscu żyła nieduża grupa czarodziejów, która to od wielu pokoleń praktykowała posługiwanie się mową wężów. Dla nich było to tak podstawowe, jak dla rodziców nauczyć noworodka mówić w jego ojczystym języku. Anthony usłyszał o tym z naprawdę zaufanego źródła i nie mógł się doczekać momentu w którym to osobiście zbada tę sprawę. Nauka z książek już mu nie wystarczała. Zaczynało brakować tam stosownych informacji, które pozwoliłby mu rozwinąć swoje nikłe umiejętności. Może w tym miejscu się uda? Znalazł się w okolicach domku nad moczarami. Zgodnie z instrukcjami był on widoczny tylko dla czarodziejów i zaczarowany w taki sposób, aby z zewnątrz wyglądał nie do końca korzystnie. W środku miały się mieścić 3 wielodzietne rodziny bo wnętrze zostało w magiczny sposób powiększone. Wszystko po to, aby jego mieszkańcy mieli możliwość spokojnego mieszkania tutaj. Wszystko to, co usłyszał było zupełnie zgodne z rzeczywistym stanem. Początkowo uważał, że miał naprawdę szczęście i powoli ruszył w kierunku drzwi z wyciągniętą przed siebie różdżką. Przezorny zawsze ubezpieczony a on nie zamierzał umrzeć tak daleko od domu. Drzwi były niedomknięte, więc zachęcony tym i zaciekawiony, wszedł do środka. Panował tutaj okropny rozgardiasz który sugerował pospieszne opuszczanie tego miejsca. Ruszył powoli i cicho przed siebie próbując się rozeznać w tym wszystkim. Czuć było w powietrzu, że spóźnił się dosłownie o kilka godzin. Nagle, zza rogu wyłonił się jakiś mężczyzna zdecydowanie nie wyglądający przyjaźnie. Miał długą brodę, porwane spodnie i mocno zaplamioną kurtkę, która zdecydowanie powinna znaleźć się już na śmietniku. Zaczął syczeć w jego kierunku wściekle i Anthony musiał się naprawdę mocno skupić, aby cokolwiek z tego zrozumieć. Pojął od razu, że ów mężczyzna mówi do niego w mowie węży. Spierdalaj stąd! Albo poszczuję Cię jednym z nich! Anthony jakby instynktownie również zaczął syczeć, a odpowiednie słowa zaczęły same napływać do jego głowy, jakby ktoś zupełnie inny sterował teraz jego umysłem. Nie jestem groźny. Nie zdążył jednak nic więcej powiedzieć, bo nieznajomy nie zamierzał go słuchać. Zamiast tego sięgnął po swoją różdżkę. Na jego nieszczęście, Selwyn był znacznie szybszy i nim tamten się zorientował, rzucił zaklęcie. - Citus Visceris! – ryknął i po chwili z zadowoleniem obserwował jak tamten zaczął zwijać się z bólu. Czarno magiczne zaklęcie idealnie zadziałało pomimo tego, że Selwyn nie miał wcześniej okazji używać go na kimkolwiek, uczył się go tylko teoretycznie. Wiedział, że będzie ono trwać do momentu w którym nie przestanie celować różdżką w tubylca. Dlatego działał szybko. Opuścił różdżkę i od razu teleportował się z głośnym trzaskiem, byle dalej od tego miejsca. Mogłoby się wydawać, że ta wyprawa była kompletnym fiaskiem, ale nie dla niego. Coś jednak z niej wyniósł i wiedział, gdzie powinien szukać kolejnych wskazówek na temat wężoustych.