Osoby: Clementine Bardot, Maurice Howells Miejsce rozgrywki: rodzinny dom Howellsów w Nottingham, Anglii Rok rozgrywki: 2024, okres wakacyjny Okoliczności: Olivier Bardot razem z córką zostają zaproszeni przez Augustusa Howellsa na kolację. Oficjalnym powodem ma być chęć nawiązania relacji z zagraniczną rodziną, która postanowiła zawitać w granicach Wielkiej Brytanii
Niebo stało się ciemne, patrzyło na niego z góry jak szeroka źrenica rozdęta nagłym poruszeniem. Gwiazd było z kolei mało, ich drobne, niewyraźne opiłki wtopione w czarną pochyłość firmamentu drżały, dygocząc w błyskach. Stał na balkonie, sącząc dym z papierosa, pozwalał mu wnikać głębiej aż do korzeni płuc. Zamyślił się tak przez moment, w swoim posępnym, melancholijnym zamyśleniu tkwił jak ponury posąg, zgarbiona postać gargulca spoglądająca na wstęgi rozświetlonych ulic, na natarczywość miasta, które nie potrafiło posłusznie ułożyć się do snu. Mieli gości, jednych z wielu odwiedzających ich rezydencję, choć zdaniem Augustusa Howellsa wyjątkowych, z Francji, powtarzał, jakby to miało mieć szczególne znaczenie. Polityk, znany polityk, dyplomata oraz dziesiątki innych unoszących się słów pompowanych dumą. To przecież jest tak podniosłe, poważne, budzące niezbędny respekt. Oliver Bardot, pomimo tego, nie wzbudza w nim szczególnego zainteresowania. Nie przyszedł tutaj dla niego, nie szuka w związku z tym jego akceptacji i poklasku. Wuj przedstawił go jedynie dlatego, aby móc przejaskrawić rzeczywistość barwami swojej wspaniałomyślności, przygarnął w końcu sierotę która w tragiczny sposób straciła swoich rodziców. Teraz Augustus Howells prowadził Oliviera Bardota przez kolekcję obrazów czy innych domowych eksponatów, którymi się bardzo szczycił przy wspólnej, uroczystej kolacji aż ciężkiej od konwenansów. Uznał to za okazję, aby się teraz wymknąć bez żadnych grożących mu uporczywie konsekwencji. Drgnął, gdy usłyszał szereg niespodziewanych szmerów. Nie był już dłużej sam. Jego spojrzenie jak spojrzenie leniwego kocura, przeciągnęło się po niedawno poznanej fizjonomii. Córka Oliviera Bardota. Clementine, tak chyba miała na imię. Na początku nie powiedział jej nic. Nie skomentował w najmniejszym stopniu jej całkowicie niezakładanej obecności. Nie wiedział, czy zabłądziła, czy była może zmęczona rozmowami, szukając chwili oddechu. - Czy wiesz, dlaczego mój wuj - zapytał nagle półszeptem, z bibułką papierosa wetkniętą jak zakładka pomiędzy rozdziały palców - postanowił zorganizować to spotkanie?
Lawirowała na pograniczu niepewności, kiedy Oliver powiedział jej o wizycie u starego znajomego; postanowił ją zabrać, tak jak i do wielu miejsc wcześniej. Nie dał wyboru na przeciwstawienie się, dlatego o wskazanej godzinie była gotowa. Jej włosy opadały na plecy w nieznacznym nieładzie, mimo iż niektóre kosmyki były upięte spinką na czubku głowy. Ciemna sukienka podkreślała odstającej obojczyki, smukła szyję i długie ręce, które raz za razem splatała na piersi, gdy oczekiwała na moment teleportacji. Kilka chwil później stali już przed wielką bramą, aż wreszcie dotarli do głównych drzwi. Pozostawała jak zawsze w cieniu; cicha i niezauważalna, kiedy dorośli rozmawiali, bowiem sama pozostawała zbyt nieudolna, by móc mieć swoje zdanie. Zmęczona takim postrzeganiem samej siebie i pełna irytacji, postanowiła przekroczyć pewne granice. Może nie dzisiaj i nie teraz, ale chciała kształtować siebie według jakiegoś nieokreślonego schematu. Żywiła wszak nadzieję, że nikt nie będzie zły, gdy wreszcie stanie się dojrzała i pełną przekory pannicą, a nie tylko ślepo podążającą za ojcem szarą gęsią. Tłok jednak sprawił, że musiała się wydostać. Zaczerpnąć powietrza, które w tym momencie gniotło jej płuca, przyczyniając się do gwałtownego zaczerpywania oddechu, jakby straciła tę umiejętność. Podmuch wiatru otulił nagle dziewczęcą twarz, a jej oczy skupiły się na smukłej sylwetce młodego mężczyzny, któremu posłała za długi cień uwagi błękitnych tęczówek. - Niewiedza jest moją przyjaciółką odkąd skończyłam pięć lat - odparła filozoficznie, siląc się na uprzejmość. Rzadko kiedy pozostawała w takim położeniu, nie czując się odpowiednią osobą do tłumaczenia czegokolwiek. Zdaniem Olivera i tak wszystko mogła przekręcić. I choć ojciec zdawał się być idealnym w swej roli, wady przygniatały szczerość intencji. - Zapewne chodzi o kolejne konszachty na tle artystycznym, politycznym bądź kto wie - nawet i podróżniczym - przekora zawibrowała na końcu języka, zaś wargi uniosły się w nikłej strukturze uśmiechu.
Urocza jest to niewiedza, miękka, lekka jak puch, opada bez pośpiechu jak pióro układając się na dziewczęcych, malinowych wargach, na ich kącikach nieznacznie podrygujących w choreografię uśmiechu. Co było wcześniej, zanim miałaś pięć lat?, mógł zapytać, ale oszczędził sobie tej złośliwości, to nie był czas i nie miejsce. Czy wcześniej niewiedza była twoim wrogiem? A może wtedy, co bardziej prawdopodobne, byłaś jej całkowicie nieświadoma, stawiając pierwsze kroki na ścieżce swojego życia? Wyciągnął w jej stronę zapraszająco paczkę papierosów, z niemym zapytaniem czy chce się też poczęstować. Wsunął dym prosto w płuca, ćmiąc bez pośpiechu używkę. Wtedy mógł czuć się wolny, czuł namiastkę wolności, zupełnie jakby wyfrunął poza żelazną klatkę rodowego nazwiska, poza celę rodzinnej rezydencji, poza przekleństwo wsączone w jego żyły znienawidzoną genetyką. - Możliwe - stwierdza przed Clementine, początkowo ostrożnie, patrząc się na nią częściowo, jedynie połowicznie, drugi fragment spojrzenia błądził gdzieś ponad linią horyzontu w nieznanym odległym punkcie. - Możliwe, ale na pewno nie jest to główny powód. Przyjaźń była pretekstem, sojusz był lepszym słowem, a istniała najlepsza i sprawdzona metoda na jego umocnienie, znajoma wszystkim od lat. Relacje nawiązywane pomiędzy przedstawicielami podobnych, znaczących rodzin rządzą się swoim prawem a prawo przypomina instynkty bezdusznych zwierząt, nie ma tutaj żadnego miejsca na zażyłości oraz ofiarność pozbawioną znamienia interesów. Pieniądze, sława i dodatkowo polityka, od zawsze ta cholerna polityka przez którą sam był skończony. Myśli miał podbarwione żalem, rozgoryczeniem, ale na jego twarzy królował niezmienny spokój. Do wielu rzeczy już zdążył się przyzwyczaić. - Mam całkiem inną teorię - drąży więc dalej po krótkim dystansie chwili. - Małżeństwo - próbuje na samym początku tego słowa, wycenia je, wtrąca prosto jak najzwyklejszą i podłą oczywistość. Teraz się na nią patrzy, wnikliwie, jakby od razu szukał w niej odpowiedzi, reakcji, początkowo zapisanej na liniach fizjonomii. Czy tego się spodziewała? Czy może - nie spodziewała się wcale? Jak wiele będzie w stanie zobaczyć, podejrzeć początkowo w jej oczach?
Pierwszy raz Pierwszy raz, kiedy wreszcie miała okazję być z innym chłopcem sam na sam - bez wścibskich oczu dorosłych, którzy oceniali mowę ciała, padające słowa, a nawet uśmiechy. Te pełne przekory, kpiny, ale i kokieterii. Clementine jednak nie robiła żadnej z tych rzeczy dotychczas, dlatego jej ciało napięło się niczym struna w najdroższych skrzypcach, gdy tęczówki jej i Howellsa spotkały się w jednej linii. Głębia brązu, którą ją taksował sprawiła, że serce ciemnowłosej Francuzki zakołatało w piersi w gwałtownym rytmie. Jej oddech spłycił się, zaś poliki pokryły różanym odcieniem. Zmarszczyła nieznacznie brwi, gdy usłyszała odpowiedź. Nie odnajdywała w niej drugiej perspektywy, wyczekując na kolejne słowa. Miały wybawić ją z opresji rozwiązywania prozy zagadki, lecz utknęła w bezkresie własnych myśli, które raz po raz kotłowały się w ścianach czaszki, niczym gęste chmury zapowiadające kataklizm. - O czym myślisz?ciekawość zwyciężyła, przecinając nagłym szeptem ciszę, która opadła na ich ramiona. Mimowolnie zwróciła się w stronę horyzontu, taksując widok rozpościerający się tuż przed nim. Wydawał się zachwycający, dość nieprzejednany, dlatego też Bardot poświęciła mu znacznie dłuższą uwagę, aniżeli Mauricowi, który sprawiał wrażenie rozmówcy i d e a l n e g o. Zamarła w bezruchu, kiedy wypowiedział kolejne frazesy pełne zagadkowości. Iluzja utkana pomiędzy ich niesplecionymi duszami szarpała za materiał człowieczeństwa. Wyzuci z prawdy i realnego postrzegania świata, gubili się w meandrach narzuconych decyzji. Percepcja nagle runęła, a przed oczami pojawiła się ściana upstrzona mrokiem. Nie była gotowa - nigdy nie miała być, bowiem jej świat zdawał się być odległy od tego, który w tej krótkiej chwili połączył się na moment z tym należącym do młodego mężczyzny. - Sądzisz, że chcą pozbawić nas decyzyjności nawet w tak delikatnej sprawie? - zdumienie tańczyło na języku, a oddech spłycał się, kiedy docierało do niej, że mrzonka mogła stać się faktem. - To absurdalne, choć... - zawiesiła głos, nadgryzając po raz kolejny cienką strukturę pełnych warg, z których utoczyła się niewielka ilość krwi. Błękit spojrzenia osiadł wtem na twarzy Howellsa, a serce jej zabiło donośnie, jakby chcąc się wyrwać z więzienia żeber. - Nie niemożliwe; skąd ta teoria pojawiła się w twojej głowie? Opowiedz mi, wiem że nie skłamiesz.
Nie może jeszcze określić, jaki rodzaj emocji (jaki gatunek i jakie przybrane umaszczenie) grasuje pod powierzchnią jej skóry. Nie może i nie chce przecież, nie lubi nic przedwcześnie poddawać swojej ocenie co nie przeszkadza mu, mimo tego, zasięgnąć rad intuicji. Jest w tym pewne napięcie, pewna struna, żyłka naprężona do granic zdolna natychmiast przeciąć opuszkę palca, która spróbuje zagrać wprawiając ją w lekkie drżenie. Jest więc pewne napięcie, napięcie pomiędzy nimi jakie on początkowo zrzuca, o jakim nie chce przesadnie i zapalczywie myśleć, strąca je niczym paproch zawieruszony na powierzchni marynarki, jak strup popiołu zatrzymany na pulsującej końcówce papierosa. - Nie nas - poprawia jej przypuszczenie. - Prędzej ciebie - ilustruje jej wyraźną granicę ja-oni, tkwi przecież poza tym wszystkim, ma krew zabrudzoną jadem, linię ust zaprawioną bluźnierstwem zdolnym przenosić się na kolejne pokolenia. Nie powie jej o tym teraz, nie wyjaśni, że przyczyna tkwi głębiej niż tylko w fakcie, że jego ojciec był młodszym bratem Augustusa, co za tym idzie był dalej w rodzinnej linii dziedziczenia. - Ja tutaj nie mam nic do rzeczy. Nie rozumie, że to spotkanie jest dla niej bardziej wyjątkowe. Dla niego krótka rozmowa nie jest niczym szczególnym, choć bez wątpienia nie spodziewał się, że będzie dzisiaj mieć miejsce, że będą w stanie zamienić ze sobą kilka słów w pojedynkę. Clementine wydaje się (a wydaje jest określeniem kluczowym) jedną z wielu posłusznych córek skrywanych w ojcowskim cieniu. On jednak dostrzega więcej, podejrzewa, że wszystko może być maską, pod której złudzeniem kryje się prawdziwy potencjał, złożona forma zagadki, której nie mógł rozwikłać, jeszcze nie. Coś podpowiada mu, że Clementine nie jest taka pospolita za jaką usiłuje uchodzić. Planuje to z biegiem czasu poddawać weryfikacji. - A w jaki inny sposób umacnia się relacje pomiędzy rodzinami? - zapytał się ją leniwie, unosząc nieznacznie jedną z brwi w przybieranym grymasie wyczekiwania. Umocnienie relacji, umocnienie więzi, przyjaźń, te słowa padały często podczas kolacji, po równo ze stron Augustusa Howellsa i Oliviera Bardota. - Czystość krwi nie powstaje sama z siebie - czy zastanawiała się kiedyś nad swoim pochodzeniem? Czy rozważała, jak wiele poświęceń wymagało utrzymanie przez rodzinę pozycji, jak wiele polityki zostało wessane w żyły zaplątane w uścisku po zakamarkach jej ciała? Czy rozważała, jak żelazne zasady musiały być przestrzegane, aby obecnie, po tylu latach i tylu następujących po sobie generacjach mogli mówić w ten sposób? Kiedyś o tym nie myślał. Kiedyś był nieświadomy.
Błękitne tęczówki osiadły na obliczu Howellsa. Taksowała jego rysy twarzy, każdą krzywiznę, podążając raz za razem za wydmuchiwaną chmurą dymu. Układała się ona w dwojakie kształty, które przez nią przenikały, jakby kreując napięcie, miażdżące dziewczęce żebra. Nie rozumiała niczego, tak jakby jej funkcją była jedynie ta dekoratywna, wypełniona towarzyskim blichtrem. Sprawiała więc wrażenie istoty nie posiadającej swojego zdania, tak naprawdę analizując każdą potencjalną sytuację, jaka miała w nich uderzyć z impetem, by szybciej znaleźć rozwiązanie. I uśmiechnęła się wreszcie w ten typowy dla siebie sposób, pełen przekory i zuchwałości. Przypomniał o tym, co było oczywistością, a mimo to Clementine nie potwierdziła i nie zaprzeczyła chłopięcemu stwierdzeniu. Nie sądziła, by miało to sens, bowiem im dłużej lawirowała na pograniczu niepewności, tym więcej lukratywnych sugestii była w stanie zebrać. Ta należąca do Maurice'a zdawała się być iście p r a w d z i w a. - Cóż, w naszym świecie - niektórzy wyzbyci są pamięci o niezależności kobiet - odparła iście filozoficznie, podchodząc nieco bliżej kamiennej balustrady. Wiatr przyjemnie smagał policzki, nieznacznie burząc nieład gęstych pukli, które opadały falami na plecach Francuzki. Enigma uśmiechu nie znikała z bladego oblicza, gdy raz za razem starała się wymyślić sposób, by uniknąć przykrych konsekwencji rzuconych przez ojca. Było to irracjonalne. Oliver nie lubił słuchać; nie kiedy coś szło przeciwstawnie do jego wyobrażeń. Długie palce uderzyły nieco o płytę marmuru, jakby wystukiwała rytm. Przysłuchując się temu dłużej w ścianach czaszki, odnalazła dźwięki tempa bicia swego serca. Odliczyła nawet do trzech, by uznać to za wyłączny wymysł strudzonych wyobrażeń, a zaraz potem posłała zaintrygowane spojrzenie młodemu mężczyźnie. - Jeśli to ma okazać się prawdą, być może - nie zaprotestuję, ale z pewnością nie stanę się też marionetką, wszak mam swoje plany - stwierdziła bez namysłu, mając z tyłu głowy sztukę umieszczoną na płótnie, która w niedalekiej przyszłości miała stać się realną kreacją jej twórczego szaleństwa. To o tym wszak marzyła, pragnąc stać się malarką - nieograniczoną przez małżeństwa i ciche piętno czarodziejskiego więzienia konwenansów. Odwróciła się wreszcie do widoku rozpościerającego się za jej smukłą sylwetką, spoglądając na gmach białego budynku. W myślach liczyła okiennice, odnajdując w tym dziwne ukojenie. Uciekała przed przyszłością, tak odlegle kreowaną i kompletnie nieprzeznaczoną dla jej światłego geniuszu. Oliver nie mógł podjąć tej decyzji. Nie t e r a z. Jeszcze nie. - Owszem, ale jaką ona ma wartość, jeśli wszystko dookoła swoją utraciło? - pytanie uleciało w eter, zaś tęczówki Clementine poszukiwały odpowiedzi we wzroku Howellsa. Wiedział więcej - sprawiał takież wrażenie, dlatego z wyczekiwaniem, napięta niczym struna, ofiarowała mu czas i szansę, by odkrył przed nią karty. Wszystkie.
Nie tylko pycha kroczyła przed upadkiem. Upadek prowokują marzenia. Prowokuje naiwność. Pro-wo-kuje każda z cech którą może wychwycić wyrzeźbioną na twarzy obecnej obok, tak blisko. Źle mu ze samym sobą. (Czy to wyrzuty sumienia? Zgrzyt naniesionych obaw rzępolących na strunach jego myśli). Odnosi teraz wrażenie że jest nierozsądnym ogrodnikiem, który podcina plony pstrokatych dziewczęcych złudzeń. Clementine ma w sobie wiele wiary. Wiele wiary w stosunku do ideałów, do rodziny i do przeświadczeń, które mogą być rozdmuchane jak pył przez kaszlnięcie wiatru. Nie była jeszcze świadoma że przyjdzie jej spłacić dług swojego pochodzenia, każdy z nich miał go spłacić, choć przecież nie decydował o nazwisku pod którego patronatem przyszło mu się urodzić. Byli niewolnikami swojego rodowodu. Ścisnął niedopałek w palcach, z trudem powstrzymując dłoń od nagłego drżenia. - Wszyscy, już od początku - szepnął - jesteśmy marionetkami. Możemy jedynie pozbyć się części naszych sznurków - obwieszczał tę sentencję jak wyrok, bezduszny, zapadający z nieubłaganych ust sędziego. Coraz częściej zaczynał się przekonywać, że człowiek nie umiał uciec od swojego przeznaczenia. Nie potrafił, choćby próbował wydrzeć swoje płuca, choćby serce obiło się jak nadgnity owoc o balustradę żeber. Coraz częściej zaczynał ulegać poglądy, że był naprawdę przeklęty, chłopiec, który znał język srogich czarnoksiężników. - Jaką? Uniósł brew pytająco. Czuł, że musi to zrobić, musi dalej wydrążyć w niej pierwszą ranę niepewności. Musi ją skaleczyć słowami spływającymi spomiędzy oddalających się spontanicznie brzegów warg. Musi doprowadzić to do samego końca, bez względu na konsekwencje. - Najwyższą - powiedział z namaszczeniem. - Czystość krwi była najważniejsza w odczuciu naszych przodków. Nic innego nie mogło jej zastąpić - snuł dalej, podrzucając jej zaledwie suche fakty. Wypowiadał je bez najmniejszych emocji, zupełnie jakby nie czuł się ich wyznawcą, zjednoczonym identycznym spojrzeniem rzucanym na otaczający ich świat. Ich rodziny utrzymały się wyłącznie dlatego, że większość osób wyznawała z maniakalnym uporem odpowiednie komponowanie małżeństw. W ich świecie niepodzielnie rządziła polityka. - Emile Howells to mój najstarszy kuzyn. Przyglądaj się mu uważnie. Jeśli już, będzie brany pod uwagę w pierwszej kolejności - zarzucił jej podpowiedzią. Zgodnie ze złożoną sobie obietnicą, doprowadził spostrzeżenia do końca, wyznał jej wszystko, co do tej pory bezsprzecznie podejrzewał. Był wprawnym obserwatorem.
Przecinane sznurki, za które pociągali inni, stawiały Clementine w roli ofiary. Nie chciała nią być; pragnęła wolności i ucieczki od skropionego przez bielmo pochodzenia - życia. Lawirowała na pograniczu świadomości, nie dopuszczając do siebie wyobrażeń ojca, ani rodziny. Była wszak zagubiona, tracąc raz za razem poczucie pewności siebie, w którym miała stać się młodą kobietą o własnej woli. Teraz zdawała się być ledwie pionkiem przesuwanym przez innych na planszy egzystencji, jakby przypominała wyłącznie kukłę wyzbytą z pogoni za marzeniami. Błękit tęczówek biegał po twarzy Howellsa, gdy starała się zrozumieć jego słowa. Przyjęcie ich z całym dobrodziejstwem inwentarza wiązało się jednak z upadkiem, a ona nie zamierzała ponownie podnosić się z klęczek, dlatego też jej wargi uniosły się z taką iluzją zuchwałości, uwydatniając brak strachu przed następstwami własnych decyzji. Miały być n i e z m i e n n e. Efemeryzm kłamstwa był natomiast dostrzegalny w spojrzeniu ciemnowłosego dziewczęcia, bo gdy z kolejnym oddechem pojawiała się nuta przytomności, tym mocniej ona zaciskała palce na nóżce kieliszka z szampanem. Nie piła go. Nie tak jak inne dziewczęta pogrążone we flircie czy głębokich rozmowach. Ona była odległa dla świata, który sprzeniewierzył się przeciwko niej przed laty - nadając kształty i formy pełne nieoczywistych wzorów. - Zamierzam to zrobić już niebawem - zaczęła spokojnie, a kąciki ust drgnęły nieco ku górze. - Od września zaczynam naukę w Hogwarcie, a ojciec wyjeżdża do Azji... Po raz pierwszy nie będzie miał nade mną kontroli - wyznała w prozie sekretu, chcąc by Maurice zachował to dla siebie. Zmarszczyła nos, gdy pytanie młodego mężczyzny uleciało w eter. Nie rozumiała tej ciekawości, dystansując się do wszelkich spraw, którymi żyli tego wieczora. Zgłębiała więc własne enigmy, nie dając się sprowokować, chcąc pozostać ledwie wspomnieniem, o którym ten mógłby wyłącznie myśleć w następstwach kolejnych dni. Nie odpowiedziała. - Całe szczęście, że przodkowie od dawna nie żyją, a fanatyków jest coraz mniej - na języku zatańczył francuski akcent, gdy wypowiadała te słowa. Uwydatniała własne poglądy, wierząc że on zrozumie. Była wszak przeciwna generalizacji i oddawaniu samych siebie przeświadczeniu o potędze. Nie miało to już żadnych wartości, a Clementine coraz częściej uciekała od ów stereotypów - nie zamierzając być z nimi zespalana. Dla niej liczyło się coś więcej od wzniosłych idei i pustych frazesów. - Oby nie - odparła bezczelnie, przygryzając nieco mocniej wargę. - Lubię żyć w wyobrażeniu, że mam wpływ na pewne spawy... Kto wie, czy w połowie roku - nie znajdę się w zupełnie innej części globu i tam nie poślubię pisanego sobie mężczyzny? - zawiesiła ton w nikłym zamyśleniu, po czym parsknęła ledwie słyszalnym śmiechem. - Mugola, choćby...
Przestał być marzycielem. Wierzył, że pogrzebał naiwność razem z miękkim dzieciństwem, wierzył że wyrwał skrzydła łamiąc ich kości jak stos wyschniętych gałęzi, spróchniałych, bezużytecznych. Wierzył, że amputował w sobie tę część - bezpowrotnie - odciął, tak jak odcina się schorowaną kończynę, jak oczyszcza się ranę napęczniałą od ropy, rażącą zwierzęcym bólem. Przyjrzał się jeszcze raz Clementine, przyjrzał się jej dokładniej, dopatrując się tego, co sam już dawno wyrzucił z obrębu swojego życia, odczytując w niej to, o czym sam zapomniał, zapisane na sklepieniu jej czujnego spojrzenia majaczącego w przyjemnym, zawieszonym półmroku. Na ile jej deklaracja miała okazać się prawdziwa? Na ile wierzyła w każde z mówionych słów? Marzyciele nigdy nie wiedzą, kiedy przestać. - Z chęcią poobserwuję twoje poczynania - podsumował, rozchylając swoje wargi w ponownym, spontanicznym uśmiechu, delikatnym i kruchym. Z satysfakcją chciał to wszystko zobaczyć, nie chciał podpalać świata samodzielnie, ale lubił się przyglądać, gdy płonie. Ich dziedzictwo było równocześnie ich przekleństwem, bagażem, jakiego nie wydawali się w żaden sposób potrzebować. - Zobaczymy się w szkole. Podobnie jak ty rozpoczynam studia - nadmienił. Spodziewał się ją zobaczyć, jednak nie w barwach domu, do którego sam przynależał. Na krańcu jego języka zatańczyły pytania, chciał dowiedzieć się więcej, chciał ją zapytać gdzie uczęszczała dotychczas, chciał wychwycić różnice pomiędzy placówkami. Odłożył ten temat jednak na całkiem inną rozmowę. Odsunął się chwilę później od chłodnej balustrady. - Chodźmy. Wolę, aby nie pomyśleli, że zwodzę cię na złą drogę - wydawał się zażartować, ale tylko on znał prawdziwe znaczenie sączonych nieśpiesznie słów. W jego postawie osadzał się cień posępnych niedopowiedzeń, nie mogła w końcu mieć pojęcia o piętnie, jakim został obarczony, piętnie które go przekreślało zupełnie w oczach wuja (wiedział, że się nim brzydził, pamiętał w jaki sposób spoglądał na niego w chwilach, kiedy używał mowy węży, dostrzegał wyraźny wstręt drążący w nim sfrustrowane, dogłębne poczucie winy). Przez krótki, następny moment dystans pomiędzy nimi się zacieśnił, wyminął Clementine, przytrzymując jej drzwi prowadzące z powrotem do uroczystej jadalni. Nie chcieli wzbudzać podejrzeń. Nie powinni.
Dla niej zaś marzenia stanowiły nierozerwalny aspekt codzienności. Wyobrażała sobie tak wiele, pragnąc osiągnąć każdy najmniejszy cel; wielokrotnie umieszczając je na płótnach, które umorusane niedbale farbą zdawały się być tak prawdziwe, jakby nic nie było w stanie ich zmienić. Z czasem uwierzyła, że są osiągalne. Spoglądała jednak teraz na twarz Howellsa, odnajdując w nim coś niebezpiecznego. Był nieoczywisty i odległy, przypominając ułudę nienakreślonych zdarzeń, że w pewnym momencie zaczęła wierzyć, jakoby pochodzili z dwóch różnych światów. Ona spętana w kajdanach ograniczeń, zaś on wypełniony do ostatniego włosa enigmą niewypowiedzianych słów. Kąciki ust Clementine drgnęły nieco ku górze, gdy kolejne frazesy uleciały spomiędzy chłopięcych warg. Nie znał jej. Być może nigdy miał nie poznać, bo rzeczywistość, w której żyła Bardot przypominała absurdalny krąg niedopowiedzeń i spopielonych sekretów. Przemieszczała się na nich, próbując odnaleźć okrutną prawdę, a im bliżej niej była, tym więcej wątpliwości targało dziewczęcym sercem. - Nie jest to nic atrakcyjnego, by tracić cenny czas - stwierdzenie zdawało się być podłe, tak bardzo umniejszające, a mimo to - nie mogła postąpić inaczej. Wolała zaszyć się w bezkresie ironii osobistych myśli, dopiero potem dopuszczać do siebie innych. Nitka po nitce, zyskując potencjał możliwości, ażeby chylić się ku nieznanemu; jak z a w s z e. - Znasz mojego ojca... Zapewne nie doczekam przerwy świątecznej, bo postanowi zabrać mnie z Hogwartu w kolejną, daleką podróż - wizja ta nie była złowieszcza. Przypominała schemat, któremu ulegała od najmłodszych lat, kiedy decydowano za każdą sekundę jej życia. Przez moment pomyślała nawet, że dostanie się do angielskiej szkoły było błędem, wszak ten świat nie miał do niej należeć, nie miała stać się jego nierozerwalną częścią. Ciche westchnienie uciekło z ust Clementine, gdy taksowała okolicę i swojego towarzysza. Rozbiegane tęczówki nie skupiały się na jednym punkcie, jakby towarzyszyła jej gonitwa myśli, z którymi nie potrafiła sobie poradzić. Była na przegranej pozycji. - Zatem... Możemy powrócić do swoich obowiązków, choć ufam, że dotrzymasz obietnicy - wyznała zgodnie z prawdą, wolnym krokiem ruszając tuż obok niego. Żywiła głęboką nadzieję względem Maurice'a, jeszcze nie do końca zdając sobie sprawę, że ich drogi ledwie się przecinały i prawdopodobnie niepisane było im zespolenie na kartach zdradliwej codzienności.
Nie znał jej. Każde, utworzone pytanie, jeszcze niewyraźne, niepewne jak pajęczyna rozplątanej mgły dryfującej ponad kształtami krajobrazu zatrzymywał dla siebie, chował w kieszeniach serca poruszającego się nienagannym rytmem, nieznacznie przyspieszonym szumiącą mu w skroniach ciekawością. Nie znał jej, co nie było dla niego synonimem przeszkody, nie znał więc mógł poznawać powoli, krok po kolejnym kroku każdą cząstkę jej samej, każdy prześwitujący sekret trzymany pod płótnem skóry. Nie należał do osób które potrzebowały mieć wszystko i musiały mieć teraz, nie należał do osób nieumiejących czekać pozbawionych tej zwyczajnej pokory towarzyszącej każdemu wzbogacanemu doświadczeniu. Nie mógł wymagać od niej tego, czego sam nie miał okazji jej dotąd ofiarować. Dał tylko okruchy siebie. Nic więcej, tak naprawdę nic więcej. - Pozwól, że sam zdecyduję - wyszeptał - co będzie dla mnie atrakcyjne - cichy, spokojny głos zwracający jej uwagę rozdzielał dystans jak stal, jak naostrzone błyszczące krawędzie brzytwy. Nie zmienił grymasu twarzy, chociaż spojrzenie które jej okazywał mogło wskazywać więcej od fundamentu słów. Naprawdę sądzisz, że nie jesteś w stanie mnie zainteresować? Potrafił wypowiadać to wszystko bez najmniejszego wstydu, poruszać się w niejasnościach, błądzić w nich, by odnaleźć się wkrótce później na nowo. Niedługo później przechodził do błahej codzienności. - Kto wie, może pozostaniesz na dłużej? Sama ocenisz, czy spodoba ci się nauka w tym miejscu. Wiesz już, w jakim kierunku chciałabyś się rozwijać? - skoncentrował się na odmiennym temacie. Przeszedł od nieznośnego napięcia do zwykłej, powierzchownej rozmowy zupełnie płynnie, bez żadnych spontanicznych emocji. Nie miał w końcu pojęcia czy chciała iść w ślady ojca, czy może zajmowały ją pozostałe, obecne w rodzinie pasje, a może chciała wybrać dla siebie zupełnie inną karierę wyróżniającą się na tle pozostałych krewnych. Nie wiedział wiele o rodzinie Bardotów, poza tym że jej ojciec był znanym politykiem, co równocześnie wzbudzało duże zainteresowanie jego wuja. - Twoje słowa są bezpieczne - zapewnił, zanim ruszyli w stronę dźwięków rozmowy napompowanej sztuczną, jaskrawą kurtuazją. Nie był osobą skłonną do dzielenia się cudzymi sekretami. Musiała w nim zauważyć tę cechę, wychwycić ją intuicją, w przeciwnym wypadku nie powierzyłaby mu odważnych poglądów jakimi się chwilę wcześniej podzieliła. Dotrzymywał złożone obietnice (dlatego równie rzadko je składał przed innymi).
Uniosła na niego błękitne spojrzenie z nieznaczną konsternacją i niedowierzaniem, ale czaiło się w nim również zaintrygowanie, jakby nie spodziewała się tej konkretnej odpowiedzi. Mogłaby zareagować, jak słodka trzpiotka, którą chciano z niej uczynić, lecz Clementine była przesiąknięta czymś więcej, aniżeli wzniosła ideą prowadzonych dysput czy posiadania męża. Dla niej liczyła się enigma skropiona przez siłę niedopowiedzeń i dwuznaczności osiadających na języku. - Nie zabraniam, oceniam obiektywnie - stwierdziła bez namysłu, przypominając sobie ostatnie lata, w których to mierzyła się z pewnego rodzaju ostracyzmem i powątpiewaniem. Bycie córką Olivera nie niosło za sobą ogromu zalet, wszakże postrzegany był jako człowiek interesu - nie emocji. - Jeśli wiesz, kto jest moim ojcem - to jesteś świadom, że szkoły zmieniam regularnie - dodała z dozą rozbawienia, przypominając sobie minione miesiące w Salem, Stavefjord czy Calpiatto. Westchnęła nieznacznie idąc tuż obok niego, nie do końca zdając sobie sprawę z tego - co należało powiedzieć, bowiem już za chwilę ich drogi miały się rozejść. Być może kolejnym spotkaniem staną się korytarze bądź sale edukacyjne w Hogwarcie, ale w sercu Bardot pojawiła się dziwna wyrwa, pełna świadomości, że... To k o n i e c; nikt do tej pory nie dał jej dostatecznie dużo uwagi, co Howells. Potem przypomniała sobie, że mógł udawać kurtuazyjną otwartość, tak jak robili to wszyscy na tych przeklętych spędach pełnych blichtru i zakłamania. - Tak, chciałabym rozwijać się nadal w zakresie transmutacji... Jest mi to niezbędne do... - zawiesiła głos, przypominając sobie, że nie może zdradzić swojego sekretu. Jeszcze nie teraz. Sama oswajała się z magią przemiany, która na nowo zatrzęsła jej dziewczęcym sercem. Niepewność i strach balansowały na granicy ciekawości, którą budowała w sobie na nowo, kreując rzeczywistość pełną wiary, że wszystko zdoła wrócić do normy. Przemyślenia zostawiła do rozważania w zaciszu domowym. To tam odnajdywała swoistego rodzaju spokój i ciszę, za którą tak tęskniła, gdy do jej zmęczonego umysłu dolatywały kolejne nuty melodii przygrywanych przez wynajęty zespół. Frustracja zacisnęła się silnie na jej karku, a parszywe emocje zaciskały się niczym pazury wokół jej wnętrza. Traciła duszę z każdym kolejnym krokiem, marząc o ucieczce w głąb własnych myśli i niewypowiedzianych frazesów. - A ty? Opowiesz mi, w czym chciałbyś się rozwijać? - spytała, zaś nikły cień uśmiechu zatańczył na jej wargach. Do progu zostało im jeszcze kilka metrów.
Każdy miał prawo do tajemnic. Wychodził (odważnie?) ze wspomnianego założenia, nie próbując ich nagiąć, nie starając się w żaden sposób ich rozdrapywać jeśli tylko nie musiał, gdy nie miał takiej potrzeby. Każdy miał prawo do tajemnic, do słów zatrzymanych za jasną barykadą zębów, dławionych w zwężeniu krtani, słów które nigdy nie miały wyglądać na powierzchnię, przerażone, lękliwe, płoszone strumieniem światła. - Jest ci niezbędne. - Podsumował wyłącznie, miękko, nie musiała kończyć, nie musiała się przed nikim tłumaczyć. Pokazał, że jej urwane, niepełne zdanie nie budziło w nim żadnego dyskomfortu, nie wprowadzało rozchwianej niezręczności podchodzącej goryczą do ich gardeł. Było niezbędne, przy tym mogli pozostać. Istniało wiele sposobów na wykorzystane transmutacji która już sama w sobie była fascynującą gałęzią magii obdarzoną niebywałą złożonością. Nawet, jeśli się w niej nie specjalizował, zachował do niej szacunek, a każdy kto się nią trudnił budził w nim duży podziw. - Eliksiry, zielarstwo, Opieka nad Magicznymi Stworzeniami. Krążę wokół tych dziedzin. Wyznał z lekkim uśmiechem wałęsającym się po jego fizjonomii. Nic dziwnego jak na Howellsa, nic dziwnego, powinien jeszcze wymienić przy niej magię leczniczą i wspomnieć o rozważanej karierze uzdrowiciela, wtedy byłby już całkowicie Howellsem z krwi i kości. Jak widać niedaleko padało jabłko od jabłoni. - Twój ojciec zaczął cię szukać - zauważył, gdy znaleźli się nieopodal progu. Szept musnął niewielką przestrzeń oddzielającą ich sylwetki. Clementine?, mógł usłyszeć, zapowiadało się na to, że Oliver Bardot zakończył temat dyskusji prowadzonej żarliwie z Augustusem Howellsem. Wrócili do codzienności, wbrew pozorom spłowiałej, odartej z walorów barw, choć zdaniem ich wyjątkowej, tak samo jak wyjątkowe były ich nazwiska noszące długie historie rodów czarodziejów. Zręcznie odsunął się, nie chcąc budzić podejrzeń. Miał w głowie kilka wyjaśnień, prostych i nieistotnych, wątpił zresztą, by zdaniem swojego wuja zdążył kogoś na dłużej zainteresować. Był przecież tak niewłaściwy, tak bardzo wybrakowany, był echem przodków o których istnieniu każdy wolał zapomnieć. Możliwe, że Clementine miała rację. Możliwe, że nigdy więcej się już nie zobaczą.