Osoby: Terry Anderson i Czaro Dusza (aka wspaniała @Lockie I. Swansea) Miejsce rozgrywki: Edynburg Rok rozgrywki: sierpień 2024 Okoliczności: Terry wraca do domu na wakacje, spotyka się z przyjaciółmi i zawiera nowe znajomości... w tym jedną, która z pewnością zapadnie mu w pamięć na długo.
Uwielbiał wracać do domu na wakacje; było coś pocieszającego i napawającego optymizmem w tym, że pomimo długich miesięcy spędzonych w zupełnie innym świecie, po powrocie wszystko zdawało się takie same, jak je zapamiętał wyjeżdżając. Czas w Edynburgu zdawał się płynąć inaczej, zaklęty w wiekowych kamienicach, ciasnych przesmykach i brukowanych alejkach. To właśnie tutaj Terry czuł się najlepiej, zupełnie jakby stanowił jeden z elementów układanki, idealnie dopasowany do otaczającego go miejsca. W przeciwieństwie do Hogwartu, tutaj szesnastolatek brylował - wiedział co, gdzie, kiedy i jak, znał wszystkich, których znać wypadało, a nawet jeśli strzeliłby jakąś gafę, to mógł mieć pewność, że nie stanie się przez to obiektem drwin i żartów. Biada temu, kto spróbowałby się mu naprzykrzać.
Można więc śmiało powiedzieć, że chłopak był jak nowo narodzony, kiedy przemierzał dobrze znane ulice, kierując się w stronę jednego z parków, gdzie umówił się tego wieczoru ze znajomymi. Na piegowatej twarzy widniał szeroki uśmiech, który tylko przybierał na sile, im bliżej celu był. Nie mógł doczekać się spotkania z przyjaciółmi, których nie widział… no prawdę mówiąc chyba od gwiazdki. Zazwyczaj widywali się kilka razy w roku, ilekroć Terry wracał z Hogwartu na święta czy ferie, ale tak się złożyło, że w tym roku chłopak bywał w domu rzadziej niż zwykle - przerwę semestralną spędził przecież w Himalajach, a pierwszą połowę wakacji na Podlasiu, nic więc dziwnego, że zdążył porządnie zatęsknić za ludźmi, którzy byli dla niego jak druga rodzina. Koniec końców wychowywali się razem i byli praktycznie nierozłączni, dopóki nie okazało się, że Terry jest czarodziejem i kolejne siedem lat będzie musiał spędzić z dala od wszystkiego, co do tej pory znał i kochał. Tego oczywiście reszta nie wiedziała. Według znanej im wersji, chłopak dostał stypendium w jakimś dobrym liceum z internatem, w którym panowały bardzo staroświeckie reguły dotyczące korzystania z komórek i interentu.
W tej chwili nie miało to jednak żadnego znaczenia, bo oto dotarł na miejsce, już z daleka rozpoznając znajome twarze. Ah, jak dobrze było ich wreszcie zobaczyć! Minęło dobrych kilkanaście minut, nim przywitał się ze wszystkimi i zajął miejsce na jednym z kocy, od razu sięgając po najbliższą paczkę chipsów. Chryste ale mu brakowało najzwyklejszych Pringlesów.
Przez kolejnych parę godzin Terry dowiedział się wszystkiego o tym kto z kim zerwał, kto i gdzie się przeprowadził, jakie dramy go ominęły i czym żyła obecnie plotkarska społeczność szkockiej stolicy. Z początku chłonął z entuzjazmem każde słowo, wypełniając luki w życiorysach przyjaciół, jednak im dłużej rozmawiali, a tematy zaczęły przechodzić ze zgromadzonych na inne znane im osoby, tym częściej szesnastolatek łapał się na tym, że nie zna lub nie rozumie, o kim lub o czym jest mowa. Czasem ktoś przypomniał sobie, żeby go wtajemniczyć, co na pewien czas poprawiało chłopakowi humor, jednak prędzej czy później Terry ponownie tracił wątek, a ciągłe dopytywanie wydawało mu się niezręczne i zwyczajnie niegrzeczne. W takich momentach jego myśli zaczynały biec w nieprzyjemne strony, uporczywie przypominając mu, że brak dostępu do cywilizacji skutecznie odcina go od kontaktu z najbliższymi. Próbując za wszelką cenę zająć głowę czymś innym, Terry postanowił skupić uwagę na czymś innym, uparcie starając się zapomnieć, że przez dziesięć miesięcy w roku prowadzi zupełnie inne życie niż otaczający go ludzie. Nie, tutaj był normalnym nastolatkiem. Kropka.
- To na długo przyjechałeś? - rzucił w kierunku jedynej osoby, której nie znał przed dzisiejszym spotkaniem. Kiedy po przybyciu witał się ze wszystkimi, dowiedział się, że nieznajomy jest kuzynem czy inną piątą wodą po kisielu jednej z jego przyjaciółek i najwyraźniej spędza wakacje z jej rodziną, ale poza tym Terry nie znał żadnych szczegółów. A że chłopak był niczego sobie - no dobra, co tu dużo mówić, był cholernie przystojny - szesnastolatek uznał więc, że nie zaszkodzi poznać go trochę lepiej. Przecież nic w tym złego…
Autor
Wiadomość
Terry Anderson
Rok Nauki : VI
Wiek : 16
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 173 cm
C. szczególne : mocny szkocki akcent, piegi na całym ciele, kilka pryszczy na twarzy, niedawno przeszedł mutacje
Jeszcze rok temu przez myśl by mu nie przeszło, że mógłby czerpać przyjemność z przypadkowej znajomości, pozbawionej zobowiązań i jakichkolwiek powiązań emocjonalnych. Zawsze wydawało mu się, że był typem romantyka, dla którego to właśnie związek uczuciowy z drugą osobą stanowił sedno relacji, najbardziej pociągający jej element. Jasne, nieraz robiło mu się gorąco na sam widok czyjegoś atrakcyjnego ciała, ale nie wyobrażał sobie, by mogło dojść do jakiejkolwiek bliskości między nim a kimś zupełnie obcym. Zresztą do niedawna to nie fizyczne obcowanie było tym, na co tak niecierpliwie czekał – wręcz przeciwnie, myśląc o związku z drugą osobą, Terry miał przed oczami drobne, codziennie czułości świadczące o bliskości dużo lepiej niż faktyczne współżycie; pobudka w objęciach drugiej połówki, leniwe poranki wypełnione drobnymi zwyczajami, na które nikt inny nie zwróciłby uwagi, podawanie gorącej herbaty w chorobie – takie obrazy chłopak miał przed oczami, ilekroć fantazjował o swojej pierwszej wielkiej miłości. Może był młody i głupi, może naiwny, a może tak naprawdę nic o sobie nie wiedział, dopóki na jego drodze nie pojawił się Caelan i empirycznie nie pokazał mu prawdy o ludzkiej naturze. Od ich wspólnie spędzonej nocy Terry nie potrafił myśleć o niczym innym niż wargi muskające jego usta, cudze dłonie na rozpalonej skórze, przyśpieszone oddechy, elektryzujące dreszcze rozchodzące się po kręgosłupie… Nie miało już znaczenia, że nie znał chłopaka dość dobrze, że widzieli się pierwszy raz w życiu – potrzebował więcej i to desperacko. Jego ciało emanowało gorącem, niecierpliwe i zdesperowane, łaknące bliskości i dotyku niemal równie mocno co powietrza. Wszystkie zmysły zdawały się wrażliwsze niż zazwyczaj - każde muśnięcie powodowało niekontrolowanie drżenie, każdy pocałunek sprawiał, że szesnastolatek rozpływał się w ramionach Cahila, każde wydyszane słowo kołatało się w umyśle po tysiąckroć. Nie panował już nad swoimi reakcjami, coraz więcej westchnień, jęków i pomruków zadowolenia wymykało się więc spomiędzy opuchniętych warg, które Puchon przygryzał, ilekroć nie były one zajęte odbieraniem zachłannych pocałunków. Coraz częściej wił się pod górującym nad nim Caelan’em, niemal odchodząc od zmysłów z niecierpliwości i budującego się w podbrzuszu napięcia. Zachłysnął się nabieranym w płuca powietrzem, czując zęby drażniące delikatną skórę jego brzucha i mimowolnie uniósł biodra w górę, na spotkanie z drugim, równie rozpalonym ciałem, czerwieniąc się, gdy tylko zdał sobie sprawę jak zdradzieckie stało się jego własne ciało. Musiał przyznać, że zaborczość i zdecydowanie chłopaka podobały mu się bardzo, może nawet bardziej niż było to zdrowe. Ilekroć Caelan ciągnął go za włosy, wpijał się zachłannie w jego usta lub zwyczajnie zaciskał palce wokół jego nadgarstków, bioder, żeber… Terry był blisko, naprawdę blisko przejścia na drugi świat. Szesnastolatek był jak czyste płótno, które Cahil mógł zszargać, splamić, naznaczyć – był tu w końcu pierwszy, a pierwszych nigdy się nie zapomina, zawsze pozostawiają po sobie jakiś ślad. Anderson nie miał zresztą nic przeciwko, równie dobrze język chłopaka mógłby zostawiać na jego skórze trwałe tatuaże, a on nawet by nie protestował. Chryste ale był żałosny. Czy naprawdę miał o sobie tak niskie zdanie, że gotów był pozwolić obcej osobie zrobić ze sobą wszystko, na co tylko miała ochotę? Wolał nie odpowiadać na to pytanie, obawiał się odpowiedzi. Z niemą adoracją wpatrywał się w nagi tors chłopaka, chłonąc wzrokiem każdy zarysowany mięsień, każde załamanie światła, wtłaczając ten obraz w swoją pamięć tak, by został z nim nawet długo po tym, kiedy ich drogi się rozejdą. - Proszę. – wyszeptał, wzrokiem wodząc po nachylającym się nad nim ciele, zawieszając spojrzenie na tatuażu zdobiącym jasną skórę chłopaka. Podobał mu się, chciałby mieć tatuaż. Może nawet podobny? Jakiekolwiek myśli kłębiły się jednak pod tą jego złotą czupryną zostały brutalnie przegnane przez ewidentnie droczącego się z nim Cahila. Terry cierpiał z niedosytu, pragnienia i niecierpliwości, a jednak… słodki Jezu, w jakimś stopniu mu się to podobało. – Proszę… - powtórzył, tym razem praktycznie jęcząc błagalnie, wijąc się w i tak już pomiętej pościeli.
Pomimo deprecjonujących myśli puchona, było wciąż coś romantycznego w tym, że mu taki kot dziki na parapet wskoczył, kiedy tylko dowiedział się, że mu Anderson zaraz ucieknie. Cahill miał w sobie strunę romantyka, która brzmiała, kiedy tego chciał, miał jednak dużo więcej akordów hedonizmu i najpewniej nie myślał już od ładnych kilku lat w kategoriach relacji romantycznych. Czy mógł być obiektem pierwszej, wielkiej miłości? Miał do tego absolutnie pełne zadatki. Niestety, miał też ciekawość świata, nieposkromiony głód wszystkiego, łakomstwo łatwo dostrzegalne w tym, jak zagarniał chłopca w ramiona i usta. Był tu teraz, chwilę, nie ulegało to żadnej wątpliwości, ale tak samo nie ulegało jej, że za chwilę będzie gdzieś indziej, wciąż tak samo głodny, tak samo ciekawy, zachłanny. W tej chwili był skupiony tylko na Terrym, na jego skórze pokrywającej się gęsią skórką pod muśnięciami jego dłoni, jego oddechu, zrywającym się niespodziewanie za każdym razem, kiedy palce sięgały w rejony, których przecież nikt nie dotykał. Blade dłonie wydawały się być rękoma wprawionego muzyka, trącającego dokładnie te struny, które planował, chwytające dokładnie tam, gdzie chwycić chciał. Zdradzieckie ciało Andersona, w miejscu, w którym jego umysł już nie działał logicznie, odpowiadało na te gesty dokładnie tak, jak Cahill sobie tego życzył. Zadrapanie skóry lędźwi podrywało biodra do góry, by zaraz opadły, wyginając kręgosłup w drugą stronę, w odpowiedzi na wargi i zęby, zamykające się na piegowatym barku. Jak po klawiszach przemykał po jego żebrach, odnajdując w zagięciu szyi swoje ulubione miejsce, z którym interakcja wywoływała z Terry'ego najwięcej, najrozkoszniejszych westchnień i jęków. Kilka przerywanych oddechów i skacząca przepona zdradzały, jak śmiał się bezgłośnie, otrzymując te prośby, jak uśmiechał się, górując nad jego twarzą, jak oczy lśniły mu satysfakcją z każdym kolejnym, cichym, drżącym proszę. Pochłaniał jego usta, zamykając palce na szyi, nie krzywdząc, manewrując, oderwał się od nich o tylko tyle, by zanurzyć usta w jego uchu: - Chcę Ci robić takie rzeczy... - szepnął, łapiąc delikatną tkankę usznej małżowiny w zęby. Jego dłonie stawały się coraz bardziej zachłanne, im bardziej ochoczo chłopak reagował, tym łapczywiej zagarniał go ku sobie, jego biodra, uda naciągając na siebie, napierając na jego rozochocone ciało, zaciskając palce na pośladkach. Trudno zresztą było nie zauważyć, jak bardzo działali na siebie wzajemnie, z każdym kolejnym pocałunkiem gubiąc się we wspólnej koordynacji. Szczęknięcie metalowej klamry paska Caelana sygnalizowało moment, w którym i jemu już było niewygodnie w ubraniu, bo ciało miał równie zdradzieckie, a był w grubych dżinsach, a nie lekkiej piżamie.
Poranek przyszedł za szybko, zdawało się, że sen nie zdołał zdjąć z barków zmęczenia, zetrzeć z policzków dotyku warg, wspomnień lekkich pocałunków i podszytych pomrukami ugryzień. W domu było jeszcze cicho, ale na jak długo? Kiedy domownicy zaczną krzątać się w choreografii swoich porannych rutyn? Kiedy zbudzi się psiak, sprawdzić, czy Terry nie rozpłynął się w nocy całkowicie. Nie powinien był tu zostawać, a jednak spał. Z twarzą wspartą o wąską łopatkę Terry'ego, ramionami zaplątanymi wokół jego torsu, w tej pościeli skotłowanej, z pręgą pierwszych słonecznych promieni, wspinających się po jego barku prosto w stronę twarzy. Czując, jak czerwień wdziera mu się pod powieki, mruknął coś niewyraźnie, pocierając czoło o chłopięcy kark i wciskając twarz głębiej, między piegowate ciało i pościel. Powinien był poczekać, aż zaśnie i wyjść, zniknąć, równie cicho, jak się pojawił, tak, jak zawsze, a jednak zalegał z tym, leniwy kocur, grzejąc się przy samym wspomnieniu zachwytu i adoracji, w której się przeglądał w oczach Andersona. I o tym pewnie śnił teraz, wciąż trzymając go, jakby się bał, że po wyjściu na chłód ulicy, wspomnienie to rozmyje zimna, poranna, edynburska mgła.
| Lockie
Terry Anderson
Rok Nauki : VI
Wiek : 16
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 173 cm
C. szczególne : mocny szkocki akcent, piegi na całym ciele, kilka pryszczy na twarzy, niedawno przeszedł mutacje
Po raz kolejny śnił mu się Caelan – który to już raz w tym tygodniu? Nie był w stanie zliczyć, jak często w ostatnim czasie budził się w środku nocy łapczywie nabierając tlenu w płuca, rozgorączkowany, czując jak całe ciało trawi od środka fizyczny głód, potrzeba, tęsknota. Ile razy wydawało mu się, że czuje oddech chłopaka na swojej rozpalonej skórze, że wprawione wargi muskają jego nieprzywykłe jeszcze do czułości ciało? Nie ważne, jak układałyby się jego marzenia senne, i tak prędzej czy później pojawiał się w nich Caelan, drażniąc zmysły, nękając i tak już niespokojną podświadomość Puchona. Jednak za każdym razem, tuż przed tym, kiedy mogłoby się wydawać, że ich historia wreszcie uzyska długo wyczekiwaną puentę, sen się kończył, a Terry budził się w pustym, zimnym łóżku.
Tej nocy było inaczej. Najwidoczniej jego podświadomości znudziła się powtarzalna sceneria wąskich uliczek i ciemnych zaułków, bowiem tym razem nocna mara miała miejsce w jego własnym pokoju. Rzadko kiedy pamiętał sny tak żywo jak dziś; każdy dotyk i każde słowo wydawały się wyryte w jego pamięci już na stałe – bo i jak mógłby coś takiego zapomnieć? Nigdy nie przeżył nic podobnego, a jednak jakimś cudem jego wyobraźnia zdołała oddać z zatrważającą drobiazgowością wszystko to, co mogłoby się wydarzyć. Budowane tygodniami napięcie, emanujące od niego wstydliwe pożądanie, desperacja przekuta w zachłanność, a wszystko to wreszcie znalazło swój punkt kulminacyjny, który pozostawił chłopaka w stanie, w którym z mózgu miał ciepłą papkę, podczas gdy całe ciało dygotało spazmatycznie w rytm rozchodzących się po układzie nerwowym fajerwerków.
Pierwsze promienie słońca wkradły się nieproszone przez okno, mącąc taki przecież przyjemny sen. Chciałby móc go zachować, pławić się w tych doznaniach, które nie istniały nigdzie poza jego fantazją. Mruknął niezadowolony, czując wiercącego się na poduszce obok niego Arthura – kochał tego zwierzaka całym sercem, ale w tym momencie miał ochotę go wykląć za wytrącenie ze stanu błogiej nieświadomości, krainy mrzonek i ułudy. Było mu tak dobrze, że kto wie, może zostanie w łóżku na resztę dnia – dawno nie czuł się tak odprężony, choć całe ciało miał obolałe, jak po intensywnym wysiłku. Przewrócił się na drugi bok, z błogim uśmiechem wymalowanym na piegowatej twarzy. Może uda mu się zasnąć jeszcze na kilka godzin i znów przyśni mu się Caelan? Z pewnością, w końcu nawet nie do końca przebudzony nadal czuł widmo jego perfum, tak przecież charakterystych, które najwidoczniej wżarły się w jego umysł i zamierzały nachodzić go w najmniej spodziewanych momentach. Zaciągnął się tym urojonym zapachem, jednak ten nie rozwiał się w nicość jak dotychczas, a stał się tym intensywniejszy. Wydał z siebie kolejny zadowolony pomruk, ten jednak utonął gdzieś w burzy cudzych włosów, kosmyki których łaskotały teraz jego policzek. Otworzył leniwie jedno oko, pewien, że ujrzy zadowolony z siebie psi pysk, jednak widok który zastał okazał się znacznie lepszy. Oto obiekt jego westchnień, główna postać wszystkich ostatnich marzeń sennych jak gdyby nigdy nic mościła się w jego pościeli wyglądając przy tym tak… Coś w sercu chłopaka drgnęło na ten widok – a może na wspomnienie spędzonej wspólnie nocy, która jak się okazało wcale nie była tylko fantazją. Może to myśl, że mógłby codziennie rano budzić się obok drugiej osoby, w każdym razie przez dłuższa chwilę wpatrywał się z mieszaniną czułości i adoracji w leżącego obok chłopaka, nim nie dostrzegł przyglądającej mu się zielonej tęczówki. - Dzień dobry. – wychrypiał tonem zdecydowanie niższym, niż normalnie. Chryste, nadal się do końca nie obudził.
Zaplątane wokół wąskiego torsu ramiona napięły się, kiedy ten przewracał się z boku na bok, a gdy Andersonowy policzek wylądował na jego głowie, odpowiedział pomrukiem na pomruk, wyciągając się, długimi nogami zaplątując o jego nogi, na chwilę jeszcze zaciskając oczy, kuląc głowę w ramionach i wpychając twarz w poduszkę. Otworzył w końcu oczy, bystre, uważne, a na jego ustach zatańczył uśmiech-igraszka. - To się jeszcze okaże. - mruknął cicho w odpowiedzi, bo przecież dni rzadko bywały dobre; obejmując piegowate ciało jak ośmiornica, przyciągnął je do siebie w niedźwiedzim uścisku. Jednocześnie wetknął nos, wargi, pod jego żuchwę w stronę szyi, na której cóż, zostawił niejedną i nie trzy pamiątki minionej nocy, by raz jeszcze jeden, złożyć tam pocałunek- Zaraz pójdę. - obiecał cicho, muskając wargami jego żuchwę, sięgając dłonią jego karku, by ukraść mu jeszcze jeden, a może jeszcze jeden pocałunek. Przyglądał mu się chwilę bez słowa, z tego absurdalnego bliska, czołem praktycznie stykając się z jego czołem, to w lewe oko, to w prawe, nim nie mrugnął, puszczając mu oczko. Ostatecznie jednak wypuścił go, ze splotów ramion i nóg, ze swojej pożądliwej myśli, która bardzo gorliwie zapalała się w jego głowie z samego rana - przewalając się na plecy i rozciągając raz jeszcze, próbował odepchnąć z głowy resztki snu, marzeń o całodziennym leniuchowaniu i jego drobnych dłoni, którym chciałby pokazać tak wiele więcej. Zajmował dużo miejsca, obce ciało w miejscu tak prywatnym, intymnym, jak Twoje własne łóżko. Chociaż... czy jeszcze można było mówić o tym, że ciało Cahilla było obce? Biorąc wdech i drapiąc się po piersi, spojrzał na psa, leżącego na zmiętolonej piżamie chłopaka. Wpatrywał się w łóżko swoimi mądrymi oczami i niemrawo poruszał ogonem, w niewysłowionej niepewności, czy mu właściwie wolno, czy nie wolno gramolić się w tę pościel. - Myślę, że Twój pies mnie nienawidzi. - powiedział swobodnie, posyłając psu uśmiech. Zanim nie przetarł twarzy i nie podniósł się do siadu, poklepał materac, zapraszając czworonoga na pokład, choć nie był pewien, czy ten zdecyduje się być trzecim kołem w tym rowerze. Wyplątując się z kołdry, usiadł - jego ciało również nosiło maleńkie dowody wczorajszych wydarzeń, można było udawać, że nic się nie wydarzyło, ale czy tego chciał, czy nie, sam miał na sobie dowody swojej zbrodni. Cienkie prążki czerwonych linii, bladych, ledwie zauważalnych, przecinały ukośnie jego smukłe plecy, bo może przesadził, raz, czy dwa... Sięgnął po zegarek, który pamiętał, że zostawił na blacie szafki nocnej i zapiął go na nadgarstku, oceniając niechętnie, że godzina była nieludzka, za wczesna, niegodna człowieka, po czym wylazł z łóżka, bezwstydnie nagi, by chwilę krążyć po pokoju w poszukiwaniu elementów swojej garderoby. - Muszę wracać do Dundee... - stęknął z rozżaleniem w głosie, kiedy siadł na krawędzi łóżka, by wciągnąć na nogi dżinsy. Ostatecznie jednak walnął się jeszcze na chwilę plecami w poprzek, gdzieś na nogi chłopaka, niczym ukrzyżowany, rozrzucając ramiona i spoglądając na Terry'ego z dołu - Nie chce mi się. - przyznał, z uśmieszkiem, sugerującym, dlaczego mu się nie chce, albo raczej, co innego mu się właściwie chyba chce. A może to tylko gra światła w tych zielonych oczach, na krzywiznach jego twarzy z tej perspektywy?
| Lockie
Terry Anderson
Rok Nauki : VI
Wiek : 16
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 173 cm
C. szczególne : mocny szkocki akcent, piegi na całym ciele, kilka pryszczy na twarzy, niedawno przeszedł mutacje
Bezwiednie odgarnął za ucho kosmyk osłaniający twarz leżącego obok niego chłopaka, pozwalając sobie przy tym nieśmiało, bardzo delikatnie przejechać palcami po jego policzku, żuchwie, szyi, jakby badał, czy Caelan na pewno nie jest tylko wytworem jego wyobraźni. Podobał mu się ten widok, czy może świadomość, że widział chłopaka w wydaniu, które nie dane było oglądać każdemu. Zaspany, nie do końca przytomny, moszczący się w jego pościeli, jakby należała do niego – motylki w szesnastoletniej piersi zatrzepotały niebezpiecznie. Nie protestował, kiedy Cahil zaplątał ich ciała jeszcze bardziej, ani kiedy przyciągnął blondyna do siebie z zaskakującą jak na tak wczesna godzinę siłą. Uśmiechnął się błogo, czując na szyi gorąc wydychanego przez chłopaka powietrza, samemu zanurzając nos w jego czuprynie, by złożyć czuły pocałunek na czubku Cahilowej głowy. – Nie musisz. – mruknął w odpowiedzi, bo ani nie chciał, żeby chłopak zostawił go tu samego, ani nie widział ku temu powodu. Nikt go nie wyganiał, Terry nie miał też żadnych innych planów, równie dobrze mogli więc wylegiwać się w łóżku choćby i do południa… albo robić w nim inne rzeczy. Z gardła Puchona wydarł się pomruk pełen aprobaty, kiedy Caelan połączył ich usta w kolejnym, pierwszym tego dnia pocałunku. Oj zdecydowanie mógłby spędzić tak cały dzień. Nadal nie mógł do końca uwierzyć we własne szczęście, teraz był jednak zbyt zaspany, żeby analizować targające jego sercem emocje – najchętniej przyciągnąłby chłopaka do siebie i zasnął w jego objęciach jeszcze na dwie, trzy godziny, a później obudzić się na wprost tych pięknych, zielonych tęczówek. Z cichym westchnieniem, w którym wybrzmiał cały zawód i niezadowolenie tego świata, Terry wypuścił Cahil z objęć, pozwalając mu przeciągać się do woli, samemu przyglądając się temu z leniwym zainteresowaniem, podparłszy głowę na uwolnionej dłoni. - Kto, Arthur? – uniósł się i zerknął na psiaka, którego ogon zamerdał na tę odrobinę uwagi – Nieee. On po prostu jest bardzo opiekuńczy względem mnie. – machnął ręką, opadając z powrotem na poduszki, pozwalając, by otoczył go na nowo zapach chłopaka – Chociaż fakt, zająłeś jego miejsce. – uniósł brew, uśmiechając się łobuzersko – Nie żebym narzekał. Liczył, że może Caelan zmieni zdanie i postanowi zostać choć odrobinę dłużej, ten jednak chwilę później wyplątał się z pościeli i usiadł na łóżku, odsłaniając widok, który i jego postawił na nogi. – Ja to zrobiłem?! – wytrzeszczył oczy, przesuwając delikatnie palcem po cienkich żyłkach odznaczających się na skórze pleców chłopaka. – Jezu przepraszam. Śledził bezwstydnie Caelana, podczas gdy ten pochłonięty był zbieraniem ubrań rozrzuconych po różnych częściach pokoju. Chciał zapamiętać każdy skrawek jego ciała, każdą krzywiznę, każdy odznaczający się mięsień. Myśl, że kiedy tylko chłopak zniknie za oknem jego pokoju, już nigdy więcej się nie zobaczą, powodowała bolesny ucisk w klatce piersiowej Andersona. Chłonął więc wzrokiem to, co miał przed sobą, póki jeszcze mógł. Podciągnął się wyżej na poduszkach, opierając się głową o zimną ścianę i robiąc tym samym miejsce powoli ubierającemu się Cahilowi. – Dzisiaj? – zapytał z niemniejszym żalem w głosie, prędko jednak odwzajemniając uśmieszek, który zamajaczył na łobuzerskim obliczu chłopaka – To nie jedź. Wymyślimy Ci jakąś wymówkę. – dodał z nadzieją, nawijając na palec jeden z kosmyków leżącego mu na kolanach Caelana – Możemy tu zostać ile nam się podoba. Zrobię Ci śniadanie, późne śniadanie, a potem możemy się gdzieś przejść. Obiecałeś, że pokażesz mi jeszcze jakieś zabytki.